czwartek, 24 września 2015

Postępowi donosiciele

Wygląda na to, że prawdziwa tolerancja rozkwitać może jedynie w warunkach państwa policyjnego.

Ponieważ okazało się, że rozliczne zagrożenia związane z inwazją muzułmańskich przybyszów na Europę są dla większości Polaków tak oczywiste, że nie da się ich ogłupić proimigrancką propagandą, ani selektywną cenzurą, w rodzaju tej wprowadzonej na internetowych stronach „Wyborczej”, postanowiono koniec końców sięgnąć po aparat przemocy. Oto, jak donoszą mediodajnie, prokuratura będzie z całą bezwzględnością ścigać przejawy tzw. „mowy nienawiści” - czyli przestępstw ujętych w art. 119, 256 i 257 Kodeksu Karnego, dotyczących m.in. gróźb karalnych, nawoływania do nienawiści, bądź znieważania ze względu na przynależność narodową, etniczną, rasową, wyznaniową albo z powodu bezwyznaniowości – co, w zależności od przestępstwa, zagrożone jest karami do 2, 3 i 5 lat pozbawienia wolności. Jak widać, spektrum penalizowanych w ten sposób zachowań może być bardzo szerokie, a motywacja ścigania – czysto ideologiczna i podyktowana jakimiś doraźnymi potrzebami, toteż prokuratura bez stosownych poleceń sama z siebie nie pali się zazwyczaj do działania. Potrzebny jest zatem odpowiedni bodziec – np. w postaci zachęcających pomruków rządu, chcącego wykazać się poprawnością na użytek wewnętrzny, lub – częściej – zewnętrzny, przed „europejskimi partnerami”.

No dobrze, ale skąd pobudzona do działania prokuratura ma wiedzieć, gdzie szukać różnych nienawistników i kiedy wszczynać „z urzędu” śledztwa? Potrzebny byłby cały pion do śledzenia mediów, internetu, napisów na murach, w szaletach publicznych itd. I tu z pomocą przychodzi stara, sprawdzona, instytucja delatorstwa. Osobliwą predylekcję do donosicielstwa wykazują różne lewackie organizacje, które z denuncjacji uczyniły wręcz swoją rację istnienia i źródło utrzymania, będąc za swe konfidenckie usługi wynagradzane strumieniem grantów. Tak oto rozproszone, amatorskie „strzelanie z ucha” zyskało nowe, sprofesjonalizowane oblicze. Weźmy takie Stowarzyszenie przeciw Antysemityzmowi i Ksenofobii „Otwarta Rzeczpospolita”. Wydało ono mianowicie broszurę, będącą swoistym vademecum kapusia, zatytułowaną „Poradnik obywatela. Co możemy zrobić, gdy zetkniemy się z mową nienawiści?”. Jak poucza nas stosowna adnotacja na okładce, owa broszurka licząca sobie 12 stron została sfinansowana przez „Islandię, Liechtenstein i Norwegię ze środków Mechanizmu Finansowego Europejskiego Obszaru Gospodarczego oraz Norweskiego Mechanizmu Finansowego oraz budżetu Rzeczypospolitej Polskiej w ramach Funduszu dla Organizacji Pozarządowych, a także dzięki wsparciu Fundacji im. Stefana Batorego w ramach programu »Przeciwdziałanie nietolerancji«. Czyż to nie miłe, że tyle państw i instytucji pragnie nas wyleczyć z nietolerancji? Publikacja już w pierwszych słowach poucza czytelnika, że wg art. 304 § 1 KPK Każdy, dowiedziawszy się o popełnieniu przestępstwa ściganego z urzędu, ma społeczny obowiązek zawiadomić o tym prokuratora lub Policję”; kończy się zaś komsomolskim wezwaniem: „nie bądźmy bierni! Mamy wiele możliwości reakcji na to, co nam się nie podoba i co nas oburza. Korzystajmy z nich! Nie bójmy się działać!”.

Aby dodatkowo ulżyć potencjalnym denuncjatorom, „Otwarta Rzeczpospolita” stworzyła specjalną stronę internetową, której nazwy celowo tu nie przytaczam, by nie propagować donosicielstwa, na której wygodnie, kilkoma kliknięciami można dokonywać stosownych zgłoszeń, zaś „Otwarta Rzeczpospolita” bierze już na siebie ciężar zawiadomienia organów ścigania. Oto przykład. Szpicel melduje: „Pod filmem pokazującym imigrantów na Węgrzech internauta zamieścił komentarz, który nawołuje do nienawiści i przemocy ze względu na pochodzenie, wzywa do fizycznej eksterminacji uchodźców”. Stowarzyszenie odpisuje: „Stowarzyszenie Otwarta Rzeczpospolita zawiadamia prokuraturę o możliwości popełnienia przestępstwa ściganego z urzędu”. I tak ta maszynka się kręci: jak chwalą się przed jednym z organów „Agory” organizatorzy tego delatorskiego procederu – napłynęło już ponad 600 zgłoszeń, z czego 323 uznano za przestępstwa.

Dodatkowo, lewackie organizacje zadbały zawczasu, by stosowne organy odpowiednio „uwrażliwić”, organizując kilka lat temu cykl szkoleń dla prokuratury i policji, podczas których politrucy z „Otwartej Rzeczpospolitej” kładli śledczym do głów potrzebę rewolucyjnej czujności, by żadna reakcyjna świnia nie była pewna dnia ani godziny.

Podsumowując, najpewniej uznano, że polski wstręt do denuncjacji, będący jednym z nielicznych społecznych pozytywów po epoce rozbiorów, okupacji i komuny, jest szkodliwym, burżuazyjnym przesądem, który należy wyplenić, by zapanowała u nas tolerancja jakiej świat nie widział. Jak pisał mistrz Szpotański: „Wszędzie mięsiste węszą nosy, w powietrzu kłębią się donosy”, w innym miejscu zaś: „by człowiek był człowieka bratem, trzeba go wpierw przećwiczyć batem”. Powtórzę więc refleksję z „Pod-Grzybków”: wygląda na to, że prawdziwa tolerancja rozkwitać może jedynie w warunkach państwa policyjnego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2461-pod-grzybki-21

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr38 (18-24.09.2015)

Mina budżetowa

Wszyscy wsiadamy do „złotego pociągu” - nie bacząc na to, że jest on zaminowany.

W zasadzie, był czas przywyknąć do tego, że kolejne budżety uchwalane są przy, delikatnie rzecz ujmując, nadto optymistycznych założeniach. Wszak chodzi głównie o to, by na papierze wszystko się mniej więcej zgadzało, sejmowa większość i tak „przyklepie” projekt – cokolwiek rząd by w nim nie nawypisywał – a potem się zobaczy. Owo „się zobaczy” skutkuje często koniecznością wstawiania różnych fastryg w czasie trwania roku budżetowego, by finanse państwa nie rozlazły się niczym dziadowskie gacie. O takim właśnie „fastrygowaniu” rozmawiał w 2013 u „Sowy i Przyjaciół” Bartłomiej Sienkiewicz z prezesem NBP Markiem Belką, kiedy to dywagowano o obejściu zakazu wykupu przez NBP obligacji Skarbu Państwa. Belka zaproponował wówczas odkupienie przez NBP obligacji na „rynku wtórnym” - od BGK lub PKO BP, by w ten sposób, tylnymi drzwiami, bank centralny mógł sfinansować deficyt.

Fastrygą najbardziej rozpaczliwą, szytą najgrubszą dratwą, jest nowelizacja budżetu. Jak dotąd, w ostatnich latach ustawę budżetową nowelizowano czterokrotnie: w 2001 roku (dwa razy – w lipcu i listopadzie, odpowiednio o 8,6 i 3,8 mld zł); w 2009 – to już epoka „sztukmistrza z Londynu”, Jana Vincenta Rostowskiego – gdy musiano zwiększyć deficyt budżetowy z 18,2 mld zł do 27,2 mld zł; wreszcie – w 2013, kiedy to w połowie roku zrealizowano cały zaplanowany deficyt i okazało się, że brakuje ok. 24 mld zł. Wówczas deficyt zwiększono o 16 mld i zaplanowano cięcia w wydatkach na ok. 8,5 mld zł. Był to ten sam 2013 rok, w którym Sienkiewicz naradzał się z Belką – na dodatek, by nowelizacja mogła dojść do skutku, trzeba było „zawiesić” 50-proc. próg ostrożnościowy. Nawiasem mówiąc, ów próg realnie przekroczono już 2009, jednak wtedy Rostowskiemu udało się „sfastrygować” relację długu publicznego do PKB za pomocą sztucznego zabiegu księgowego, wypychając Krajowy Fundusz Drogowy wraz z jego zobowiązaniami poza sektor finansów publicznych.

Tak więc, jako się rzekło – był czas przywyknąć, jednak jakoś ta niefrasobliwa „dojutrkowość” każdorazowo mnie irytuje, oznacza ona bowiem spacer po naprawdę cienkiej linie, którego efektem jest lawinowe zadłużanie państwa. Już teraz nasz dług zagraniczny jest na poziomie zbliżonym do greckiego, z tą różnicą, że w odróżnieniu od Greków, w przypadku bankructwa nie bardzo mamy co dać wierzycielom w zastaw. Przyczyny kolejnych „kryzysów budżetowych” każdorazowo są te same – zawyżone prognozy wzrostu gospodarczego oraz wpływów do państwowej kasy. Anegdotyczne stały się już założenia do feralnego budżetu na rok 2013, w których Rostowski „wyliczył” wpływy z mandatów na poziomie 1,5 mld zł. Skończyło się na 86 mln.

Jednak powyższe to nic, w porównaniu z sytuacją, gdy zbliżają się wybory, w których władza walczy o przetrwanie. Właśnie przekonaliśmy się o tym, poznając projekt budżetu na rok 2016 przedstawiony przez rząd Ewy Kopacz. Zaplanowano w nim rekordowy deficyt w wysokości 54,6 mld zł. Poprzedni rekord zresztą również należał do rządu PO – w 2010 roku deficyt wyniósł 44,6 mld zł, z tym, że bieżący rok najprawdopodobniej pobije ów stary wynik – plan zakłada bowiem limit na poziomie 46,1 mld zł. To wręcz wygląda na mistrzostwa w zadłużaniu, w której to dyscyplinie rządząca od ośmiu lat ekipa PO-PSL ściga się sama ze sobą. Według rządu, PKB w 2015 ma wzrosnąć o 3,8 proc. (w tym roku, według NBP, PKB wzrośnie o 3,6 proc.) - i tu od biedy można powiedzieć „zobaczymy”, choć przeczuwam, iż mamy do czynienia z przesadnym optymizmem.

Czymże byłby „budżet wyborczy” bez „kiełbasy wyborczej”, czyli rozdawnictwa? Płace w budżetówce wzrosną o 2 mld zł – co z punktu widzenia rządu jest racjonalne, bo urzędnicy to chyba najwierniejszy, a przy okazji bardzo liczny (szczególnie wraz z rodzinami) elektorat i beneficjent obecnego układu. Jednorazowe dodatki do rent i emerytur (waloryzacji praktycznie nie będzie, bo mamy deflację) wyniosą łącznie 1,4 mld zł. Nowo narodzone dzieci – 1000 zł/mies przez pierwsze 12 miesięcy życia. Zasiłki socjalne – zmodyfikowane zostaną kryteria dochodowe na zasadzie „złotówka za złotówkę” oznaczającej zmniejszenie zasiłku o kwotę przekroczenia progu – łącznie 1 mld zł. Restrukturyzacja górnictwa – 900 mln zł – i te de, i te pe...

Zastanawiające, że jakoś wiodące media tym razem nie pomstują na nieodpowiedzialność, nie żądają podania źródeł finansowania (w końcu, od czego jest deficyt). Nikt również nie zadaje pytań, czy aby ściągalność podatków, która za rządów PO systematycznie maleje, ulegnie nagle jakiejś radykalnej poprawie. Cóż za odmiana w porównaniu z reakcjami na propozycje partii opozycyjnej, kiedy to wszystkim dziennikarzom, niezależnie od tego, czy odróżniają deficyt od długu publicznego, włącza się nagle budżetowy rygoryzm. Wniosek z tego jest taki, że rozdawnictwo rządu PO zostanie najwyraźniej pokryte z tych pieniędzy, których „nie ma” na spełnienie postulatów PiS. Słowem, wszyscy wsiadamy do „złotego pociągu” - nie bacząc na to, że jest on zaminowany.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/kie%C5%82basa-wyborcza-na-kredyt#.VfhY8X1vA-8

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2461-pod-grzybki-21

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 38 (18-24_09_2015)

niedziela, 20 września 2015

Niemiecki dżihad

Niemcy postanowiły potraktować falę uchodźców jako pretekst do zaakcentowania „europejskiego przywództwa” Berlina.

I. Szantaż Berlina

Wygląda na to, że Niemcy postanowiły obecny kryzys imigracyjny uczynić jeszcze jednym narzędziem wzmacniającym ich europejską dominację. Podczas ostatnich wydarzeń instytucje unijne po raz kolejny okazały się kosztowną fikcją – jeśli oczywiście brać na serio ich deklaratywną, zapisaną w traktatach rolę jako europejskich centrów decyzyjnych. Stały się za to całkiem poręcznym przedłużeniem niemieckiej polityki, rozciągającej dzięki nim swe wpływy na resztę kontynentu. Podobnie było w przypadku greckiego krachu – formalnie „trójkę” negocjatorów z Atenami stanowiły MFW, EBC i KE, faktycznie zaś rozmowy z greckim premierem prowadziła kanclerz Merkel z Donaldem Tuskiem w charakterze przyzwoitki. Nawiasem mówiąc, podobną rolę przyzwoitki (a o tym, co jest przyzwoite, decyduje się w Berlinie) wyznaczono Tuskowi i tym razem, sądząc po tym z jaką determinacją podpisuje się pod kolejnymi postulatami Niemiec w kwestii polityki azylowej.

Tymczasem, zarówno Polska, jak i pozostałe kraje naszego regionu, zostały przez Niemcy postawione przed prostackim szantażem: imigranci, albo odcięcie od unijnej kasy. I wszyscy przyjmują to za naturalne, niektórzy nawet, jak prof. Krzemiński, entuzjastyczne ów ton podchwytują. Jakoś nikomu nie przyjdzie do głowy zapytać jakim prawem Merkel i Schulz wypowiadają się w imieniu całej Europy? Gdzie w traktatach zapisana jest konieczność przyjmowania nielegalnych imigrantów – i to „solidarnego”? Gdzie są zapisy warunkujące otrzymanie europejskich funduszy uległością wobec dyktatu Berlina – w jakiejkolwiek sprawie? Widać wyraźnie, że Niemcy ostentacyjnie już lekceważą formalne struktury unijne i używają ich jedynie do nadawania pozorów „wspólnotowości” i legalizmu własnej polityce. Postanowiły potraktować falę uchodźców jako pretekst do zaakcentowania „europejskiego przywództwa” Berlina – my ustalamy standardy, rozdzielamy uchodźców, decydujemy o pieniądzach na ich utrzymanie, więc reszta Europy dla własnego dobra ma być nam posłuszna, bo inaczej puścimy wszystko na żywioł i zapanuje chaos. Rysuje to fantastyczne możliwości polityczne – od tej pory, jeśli Niemcom będzie zależeć na przeforsowaniu czegokolwiek w Unii wystarczy, że zagrożą wycofaniem się ze „wspólnej polityki imigracyjnej”. Kiedyś można by było powiedzieć o „politycznym blitzkriegu”, dziś ze względu na okoliczności bardziej adekwatne będzie raczej określenie „berliński dżihad”.

W kontekście powyższego można się zastanawiać, czy pozornie samobójcza polityka Niemiec polegająca na wpuszczaniu wszystkich jak leci nie jest przypadkiem przemyślaną strategią w którą wpisana jest celowa nieudolność w ochronie europejskich granic. Coś, co bierzemy za lewackie zidiocenie „starej Europy” może być tak naprawdę elementem szerszego planu. W takim ujęciu przestają dziwić gromy ciskane na Orbana, który chroniąc swój kraj, usiłował przecież jednocześnie uszczelnić jakiś wycinek unijnej granicy.

Niemieckim zagończykiem na europejskiej scenie jest, tradycyjnie już, Martin Schulz grożący użyciem siły przeciw państwom, które nie podporządkują się wspólnotowemu solidaryzmowi pod niemieckie dyktando. Ot, wylazła spod europejskiej pozłotki dobrze znana, arogancka, teutońska świnia. Jest to oczywiście balon próbny - skalkulowana na chłodno prowokacja mająca na celu przetestowanie reakcji adresatów, poczyniona z wdziękiem herr Flicka z Gestapo. Możemy równie wdzięcznie odpowiedzieć, że jeśli Niemcy wciąż będą łamać europejską solidarność wobec Rosji i nie wycofają się z projektu Nord Stream 2, to nasze czołgi w ciągu jednego dnia mogą być w Berlinie, a w ciągu następnych kilku dni – w Brukseli. Tak się bowiem składa, że mamy blisko 250 Leopardów różnych typów plus dodatkowo ok. 390 starszych „Twardych” i T72, które nadawałyby się od biedy na drugi rzut natarcia. Niemcy mają zaś raptem niespełna 240 Leopardów, wprawdzie nowszych, lecz cóż z tego – w 1941 niemieckie „panzery” w porównaniu z czołgami sowieckimi były wręcz zabytkami, a mimo to Wehrmacht dojechał na nich aż pod Moskwę. Niemiecka Bundeswehra pozostaje pod kontrolą pacyfistki Ursuli von der Leyen pod której rządami ciężar troski spoczywa na zapewnieniu żłobków niemieckim żołnierkom, sprzęt się sypie (większość samolotów jest „uziemiona”, karabin G-36 po 90 strzałach nie nadaje się do użytku itp.), koszary popadają w ruinę, zatem i morale może być porównywalne z sołdatami Stalina w czerwcu '41, kiedy to na samą wieść o Niemcach masowo się poddawali, lub pierzchali na wszystkie strony. Więc co – może odpowiemy testem na test? Wspólne manewry państw Grupy Wyszehradzkiej w pobliżu niemieckiej granicy mogłyby być niezłym sprawdzianem...

II. Hidżra

Swoją drogą, ciekawe czy stary Osama planując zamach na Amerykę zdawał sobie sprawę z tego do jakich reperkusji to doprowadzi – i że, summa summarum, będą to konsekwencje korzystne dla świata islamskiego. To wszak zapoczątkowana po 11 września „wojna z terroryzmem” doprowadziła do rozwalenia Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej. Swoje dołożyła również beznadziejnie nieudolna polityka Obamy. Obalono dyktatury będące w tamtejszych warunkach jedynym gwarantem stabilności, na ich gruzach rozpętało się krwawe piekło, powstało Państwo Islamskie, a ludzka fala, umiejętnie motywowana i ukierunkowywana, podążyła w kierunku Europy – na podbój krainy niewiernych. Taki rodzaj podboju ma nawet w islamie swoją nazwę – Hidżra. Jest to inaczej mówiąc inwazja poprzez imigrację i zasiedlanie nowego terytorium, bezkrwawy (na razie) dżihad, a jej tradycja odnosi się do ucieczki Mahometa z Mekki do Medyny w 622 roku.

W tym wszystkim porażające jest ojkofobiczne zacietrzewienie polskojęzycznych mediów. Część z nich uprawia niemiecką propagandę wskutek zależności kapitałowych, część jednak czyni to zupełnie „bezinteresownie”. Kompromitujące i groteskowe jest wyłączenie na stronach internetowych „Wyborczej” możliwości komentowania materiałów dotyczących „uchodźców” - kompromitujące, gdyż obnaża bezmiar faryzejskiej obłudy w kwestii wolności słowa; groteskowe – bo stanowi w moim odczuciu reliktowy odruch, echo dawnej potęgi sekty z ulicy Czerskiej, kiedy to tematy lub poglądy „zamilczane” przez „Wyborczą” automatycznie znikały z przestrzeni publicznej, a wszystkie pozostałe ośrodki medialnego rażenia skwapliwie dostosowywały się do embarga.

Ale nie tylko o to chodzi. Otóż z punktu widzenia nadwiślańskiego lewactwa wspomniana tu „hidżra” jest nadzieją na zmianę oblicza Polski. W napływie imigrantów kulturowa lewica widzi szansę na dekonstrukcję tego, co jest jej najbardziej nienawistne – polskiego narodu rozumianego jako wspólnota monoetniczna i wciąż, mimo procesów sekularyzacyjnych, skłaniająca się w większości ku tradycyjnemu katolicyzmowi. Nie udało się do końca przepoczwarzyć Polaków za pomocą kolb sowieckich karabinów („My sowieckimi kolbami nauczymy ludzi w tym kraju myśleć racjonalnie bez alienacji” ), to może uda się za pomocą muslimów na zasadzie „wszystko jest lepsze od tego endeckiego ciemnogrodu”. Poważnie, oni traktują islamistów jako taktycznych sojuszników i zapewne łudzą się, że będą potrafili jakoś nad nimi zapanować... Oczywiście, po zwycięstwie dżihadu, to właśnie ci postępowi idioci pierwsi pójdą do rozwałki, ale marna to pociecha.

III. Destabilizacja pod niemieckim nadzorem

Przyczółki już są. Działająca u nas Liga Muzułmańska RP powiązana jest z Bractwem Muzułmańskim, meczet na warszawskiej Ochocie finansowany jest m.in. przez kuwejckich wahabitów – nietrudno zatem się domyślić, jakie treści będą tam propagowane. Z pewnością nie będzie to „pokojowa” odmiana islamu, obłaskawiona kulturowo przez stulecia wspólnego pożycia, w rodzaju tej wyznawanej przez polskich Tatarów. Narzucone przez Niemcy kwoty imigracyjne stanowić będą znakomitą pożywkę dla rozwoju islamskiego fundamentalizmu w Polsce, na wzór tego, który już teraz kwitnie w Zachodniej Europie. Można przypuszczać, że destabilizacja społeczna w krajach Europy Środkowo-Wschodniej jest Niemcom na rękę, utrwali bowiem ich dominującą pozycję i ustawi w roli arbitrów pouczających niedorozwinięte dzieci ze „wschodniej Unii” (jak nazywają nowe kraje członkowskie) na okoliczność powinności europejskich, solidarności i tolerancji.

Problem rysuje się poważny, bowiem oczywistym jest, że na dwunastu tysiącach się nie skończy – z każdym rokiem będą przybywali następni, zachęceni obecnym przykładem, a na wszystko nałoży się jeszcze operacja łączenia rodzin, co sprawi, że oficjalne „kwoty” będzie należało pomnożyć co najmniej przez pięć. Dodatkowo należy założyć, że Niemcy dokonają u siebie starannej selekcji, wypychając za granicę element najbardziej niepożądany – w tym radykałów i potencjalnych terrorystów. Możemy zatem spodziewać się zagnieżdżenia u nas islamofaszystowskich komórek. Kolejnym aspektem sprawy jest wymóg stanowiący, że przydzieleni nam „azylanci” nie mogą opuścić granic naszego kraju. Kto ich będzie pilnował? Przecież to fizycznie niewykonalne – no, chyba, że umieści się ich w jakimś „polskim obozie koncentracyjnym” za drutami, lub zgoła „zaczipuje” niczym koty, tak by można było ich namierzyć GPS-em. Może zresztą o to również przy okazji chodzi – najpierw wypróbuje się tę metodę masowej kontroli na imigrantach, potem przyjdzie kolej na resztę...

W każdym razie, niewykonalny warunek stanowić może znakomitą okazję do najrozmaitszych politycznych i ekonomicznych szantaży w przyszłości. Już teraz można przyjąć, że nasi „przydziałowi” imigranci będą starali się wszelkimi sposobami przedostać do Niemiec, lub krajów skandynawskich, bo tylko tamtejszy socjal spełnia ich oczekiwania. Stwarzać to będzie możliwość wywierania na kraje naszego regionu presji, byśmy nie podskakiwali w różnych żywotnych dla nas sprawach – choćby polityki klimatycznej - bo „nie wykazaliśmy się europejską solidarnością”. A niech jeszcze któryś z „naszych” azylantów zdetonuje w Niemczech jakąś bombę...

Teoretycznie, nie jesteśmy całkiem bezbronni, cały ten kryzys można by jakoś dyplomatycznie rozegrać. Powiedzieć: mamy plan przyjęcia jako uchodźców Polaków ze wschodu, szczególnie z toczącej wojnę Ukrainy i na tym się koncentrujemy - w końcu nigdzie nie jest zapisane, że „uchodźcami” mają być wyłącznie Arabowie. Albo: przyjmiemy chrześcijan z Syrii – nikt wszak nie powiedział, że status „uchodźcy” przynależy się jedynie muzułmanom. Lub: zaakceptujemy jednorazową „kwotę” azylantów w zamian za niemiecką zgodę na bazy NATO w Polsce. I tak dalej – możliwości jest wiele, tylko czy rząd Ewy Kopacz zechce z nich skorzystać? Czy może raczej zgodzi się na wszystko licząc choćby na brukselskie apanaże w przyszłości i zostawi imigracyjny pasztet swoim następcom?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 36 (16-22.09.2015)

Pod-Grzybki 20

Platforma ogłosiła na konwencji swój program z którego wynika, że na Polaków spadnie złoty deszcz. „Złoty deszcz” w wykonaniu Doktor Ewy... nie, jednak nie będę ciągnął tego wątku.

*

Martin Schulz, oddelegowany przez Niemcy do roli testera wytrzymałości reszty Europy na to, jak daleko Berlin może posunąć się w swych przywódczych uroszczeniach, oznajmił, że państwa uchylające się od przyjęcia zadekretowanych odgórnie „kwot” imigrantów będą zmuszane siłą do okazywania „europejskiej solidarności”. I tak oto historia zatoczyła koło, a Niemcy ponownie stały się SS-manem Europy.

*

W tychże Niemczech na powrót otwarto obozy koncentracyjne, gdzie przetrzymuje się „uchodźców”, by ci nie rozłazili się na boki. Robi się coraz ciekawiej... Czy IG Farben zwalnia już moce przerobowe?

*

Trwa w najlepsze młotkowanie Polski i innych krajów regionu przez niemieckie media. Na tę okoliczność odezwał się Jan Tomasz Gross, który najprawdopodobniej musiał w międzyczasie podpisać jakąś volkslistę. Znany paszkwilant opublikował na łamach „Die Welt” artykuł, w którym wyzwierzęca się nad polskim dziedzictwem czasów nazistowskich, co skwapliwie przytaczają rodzimi folksdojcze z „Wyborczej”. W podobnym duchu wyjęzycza się korespondent ZDF w Warszawie na portalu stacji. Czyli, tradycyjnie funkcjonuje stara metoda – nadajemy na Polaków do niemieckich mediów, te powtarzają donos własnymi słowami, a my dźgamy palcem wstydu w polskie nienawistne ślepia: „patrzcie, co pisze o nas Europa”. To jest już chyba genetycznie utrwalona, patologiczna mentalność zawodowych donosicieli żyjących z denuncjacji. Dziedzictwo Pawlika Morozowa stało się międzypokoleniowym kodem rozpoznawczym współczesnych duchowych komsomolców. Jak widać, druga i trzecia generacja UB ma się doskonale.

*

Do pałowania przyłączył się amerykański „New York Times” pisząc o panujących w Europie Wschodniej „nacjonalizmie, rasizmie i uprzedzeniach religijnych”. I pomyśleć, że pisze to gazeta z kraju, który bez skrupułów rozpirzył w drebiezgi cały Bliski Wschód i kawał Afryki, a konsekwencje tej radosnej działalności ponosi dziś Europa.

*

„Polska jest w 98 proc. biała i w 94 proc. katolicka” - alarmuje „NYT”. Pocieszam gazetę z kraju naszego Wielkiego Sojusznika: niedawno Radosław Sikorski zdiagnozował u Polaków galopującą „murzyńskość” - czyli, potwierdzają się słowa Mrożka, że „Polacy to też Murzyni, tylko że biali”. W zasadzie, reszta świata powinna ufundować dla nas akcję afirmatywną, analogiczną do tej, z której korzystają amerykańscy czarnoskórzy.

*

Tymczasem, w ramach tolerancjonistycznej tresury, prokuratura wzięła się za tropienie internetowej „mowy nienawiści” skierowanej przeciw imigrantom. W sukurs pośpieszyli zawodowi konfidenci ze stowarzyszenia „Otwarta Rzeczpospolita” tworząc specjalny portal dla donosicieli, na którym można zgłaszać „incydenty”. Najwyraźniej, prawdziwa tolerancja może rozkwitać jedynie w warunkach państwa policyjnego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 36 (16-22.09.2015)

wtorek, 15 września 2015

Pełzający dżihad

Imigracyjny „socjal” to nic innego, jak próba obłaskawienia łupieżczej hordy okupem, by ta powstrzymała, bądź przynajmniej ograniczyła swe niszczycielskie zapędy.

 

Na greckiej wyspie Lesbos doszło do regularnej bitwy muzułmańskich imigrantów próbujących opanować prom, z siłami policji. Mieszkańcy wyspy żyją w stanie permanentnego oblężenia – przybysze są agresywni, natarczywi, zanieczyszczają okolicę, szerzy się wandalizm, miejscowy burmistrz błaga władze w Atenach o ogłoszenie stanu wyjątkowego... Przyzwyczajajmy się do takich obrazków, bo staną się one niedługo chlebem powszednim – także u nas, choć może nieco później. Póki co, szturm odbywa się w kierunku Niemiec i Austrii, ale przecież na tych dwóch krajach islamizacja kontynentu się nie skończy, szczególnie, jeśli zawali się tamtejszy system opieki socjalnej. Muzułmanie mają bowiem to do siebie, że uważają, iż państwo islamskie jest tam, gdzie są wierni, koniec kropka. Kierując się tą zasadą, konsekwentnie kształtują przestrzeń wokół siebie – począwszy od najbliższego otoczenia, by następnie stopniowo posuwać się coraz dalej i dalej. W wielu ośrodkach dla uchodźców już de facto obowiązuje prawo szariatu, podobnie jak w muzułmańskich dzielnicach zachodnioeuropejskich miast. Nie pozostaje to bez wpływu na oficjalne struktury państwa, czego przykładem może być wyrok belgijskiego sądu, który skazał muzułmanina katującego żonę aż do kalectwa na karę w zawieszeniu, motywując łagodny wyrok tym, że „w jego kulturze takie zachowania są dopuszczalne”.

Nawiasem mówiąc, owa maksyma oznaczająca, iż każdy muzułmanin jest samobieżnym nośnikiem i zalążkiem islamskiej państwowości opartej na szariacie, kiełkuje i u nas. Oto zasłyszana historia z jednego z polskich ośrodków przejściowych, gdzie obok siebie mieszkali m.in. Ukraińcy i Czeczeni. Kilku Czeczeńców widząc Ukrainkę w zbyt krótkiej spódnicy, niemal ją pobiło. Na jej krzyk, że teraz są w „Unii” i „Europie”, a nie w swoim muzułmańskim kraju, odpowiedzieli właśnie w ten sposób – państwo islamskie jest tam, gdzie muzułmanie. I pomyśleć, że Czeczenia, mimo przejęcia walki narodowowyzwoleńczej przez wahabitów, którzy uczynili z niej kolejny front dżihadu, uchodzi mimo wszystko za umiarkowany kraj...

Może zatem warto zacząć się pomału przygotowywać na nieuchronne, tym bardziej, że jakoś nie mówi się u nas o zasiekach na granicy i strzelaniu zza nich do intruzów podchodzących niczym wataha zombies. Nie szanują Europejczyków i trudno im się dziwić – każdy, kto miał nieszczęście widzieć choćby gej-paradę ma pełne prawo nabrać dozgonnej odrazy do zdegenerowanej kultury Zachodu. Przybysze mogli zatem spokojnie uznać, że Allah po to dopuścił do degrengolady europejskich świniożerców, by ci mogli bez oporu oddawać wyznawcom Proroka swoje pieniądze. Tak to bowiem wygląda – ów imigracyjny „socjal” to nic innego, jak próba obłaskawienia łupieżczej hordy okupem, by ta powstrzymała, bądź przynajmniej ograniczyła swe niszczycielskie zapędy. Różnica z minionymi wiekami jest jedynie taka, że kiedyś płaciło się „podarek” sułtanowi, bądź chanowi na Krymie, dziś zaś daninę wypłaca się na miejscu, w europejskich miastach, indywidualnie każdemu z wiernych, który uzna za stosowne tutaj się zagnieździć. Przeczytałem, że prezes Banku Finlandii postanowił przeznaczyć całe swoje miesięczne pobory na „pomoc” imigrantom. To jest właśnie ten rodzaj obłędu, który tu opisuję. Ten facet zapewne nie wrzuciłby złamanego eurocenta do kapelusza ulicznego grajka, ale rozeźlony islamista może mu poderżnąć gardło w jego własnym domu, więc lepiej udobruchać takiego zawczasu i na wszelki wypadek szeroko to rozgłosić.

Czeka nas zatem kolonizacja spod znaku zielonego sztandaru Proroka – i to być może jeszcze za naszego życia. Ja tam już od lat noszę brodę, więc pierwszy etap mimikry mam za sobą, zresztą z punktu widzenia męskiej szowinistycznej świni perspektywy nie rysują się takie najgorsze. W zasadzie, jedyną niedogodnością będzie konieczność spożywania alkoholu pod stołem, żeby Allah nie widział, co muzułmanie mają opanowane od stuleci w przypadku wina daktylowego. Może w ramach treningu wprowadzić nową modę - „under-table party”?

Znacznie gorzej będą mieli ci wszyscy lewaccy pożyteczni idioci bajdurzący o multi-kulti, oni bowiem pierwsi pójdą do odstrzału. Nie zazdroszczę również feministkom, które obecnie łamią sobie głowy nad tak ważkimi zagadnieniami, jak to, czy używanie podczas masturbacji wibratora jest ideologicznie słuszne, albowiem jakby nie patrzeć - jest on atrapą męskiego atrybutu, zatem zaspokajanie się nim stanowi mimowolny hołd wobec samczej dominacji. Siostrzyce zajmują się tego typu problemami na uniwersytetach w ramach pogłębionych studiów genderystycznych, czyli inaczej - sztuk dogłębnie wyzwolonych. No więc niedługo np. taka dogłębnie wyzwolona sztuka-Szczuka, miast wyjęzyczać się w telewizorniach będzie zapychała w burce i z garnkiem na głowie, zbierając od swego męża w majestacie prawa tęgie cięgi ilekroć usiłowałaby zatruwać mu spokój ducha swym pretensjonalnym jazgotem. Choroba, może nie byłoby to takie złe?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2415-pod-grzybki-20

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 37 (11-17.09.2015)

Wielki dłużnik Europy

Zawsze, gdy Niemcy dostają mocarstwowej małpy, wywołują awanturę w której niemal giną, pociągając za sobą resztę Europy.

Jak zostać wierzycielem Europy? Najlepiej stać się wpierw niewypłacalnym dłużnikiem - tak przynajmniej poucza przykład Niemiec. Spójrzmy. Dwie wojny światowe, miliony ofiar, niepoliczalne zniszczenia w majątku trwałym. Obie wojny przegrane, a mimo to, w imię geopolitycznych układanek uznawano, że Niemcy muszą istnieć w formie zwartej. Na dobrą sprawę, cholera wie dlaczego. Równie dobrze można było rozlokować alianckie bazy w poszczególnych landach i dać któryś chłopakom od Andersa na pocieszenie – mielibyśmy dziś polską kolonię w Niemczech. Europa doskonale poradziłaby sobie bez tego co i rusz aspirującego do kontynentalnego przywództwa, wiecznie niespełnionego hegemona. Lecz cóż - najwyraźniej, dziedzictwo modelu bismarckowskiego okazało się zbyt przemożne. Zjednoczono wpierw Niemcy „krwią i żelazem” na prusacką modłę, następnie zaś „uwspólnotowiono” potężną część kontynentu walutą „euro” przyspawaną do niemieckiej gospodarki. I pomyśleć, że zarówno projekt Europejskiej Wspólnoty Węgla i Stali, jak i jego kolejne mutacje służyć miały temu, by Niemcy nie odzyskały dominującej pozycji w Europie. Zamysł był następujący – otorbić te post-bismarckowskie i post-hitlerowskie Niemcy siecią państw, tak by powiązania polityczno-gospodarcze skazały je na rolę „wiecznie drugiego” - po USA, ZSRR, a może wręcz po komunistycznych Chinach. Ale świat nieopatrznie pozwolił na zjednoczenie i w ciągu dwudziestu kilku lat Niemcy stały się głównym graczem w Europie, konsekwentnie wysysającym z niej za pomocą „wspólnej waluty” wszelkie siły witalne.

Swoją drogą, nie wiem czy przypominacie sobie Państwo klasyczny horror „Omen”, w którym wieści się narodziny Antychrysta gdy odrodzi się Imperium Rzymskie, co główny bohater, amerykański dyplomata grany przez Gregory'ego Peck'a, interpretuje jako powstanie Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej – w chwili premiery filmu (1976) istniejącej od 18 lat (1958). Niemcy się w ten mniej więcej sposób odbudowują: powstają z piekieł za pomocą zewnętrznego lewarowania - niczym tamten upiorny gnojek z filmu, któremu pomagają wszyscy wokoło - a następnie, gdy przyjdzie ich czas, przystępują do dzieła. Rolę dźwigni mogą stanowić choćby pieniądze amerykańskich Żydów sponsorujących Hitlera i prących do wojny po drugiej stronie Atlantyku, by pobudzić koniunkturę. A potem Damian/Hitler zaczyna swoje... Chociaż, kto wie – może amerykańsko-żydowskim elitom wręcz zależało na wymordowaniu pobratymców z Środkowo-Wschodniej Europy, bo ci w niekontrolowany sposób dostawali się do Stanów i tworzyli niebezpieczny, konkurencyjny potencjał dla zasiedziałego establishmentu? Jak by nie patrzeć, to banksterzy z Wall Street wykaraskali Niemcy z zapaści po Wielkiej Wojnie – ale tylko po to, by zrobiły drugą, wspólnie z bolszewikami kierowanymi władną ręką towarzysza Stalina. Im również dopomógł świat finansjery, lecz to osobna historia. Obecnie rolę owego zewnętrznego wspomagacza pełnią europejskie instytucje. Mamy zatem kolejny paradoks historii: coś, co miało Niemcy obezwładniać, stało się źródłem ich dzisiejszej potęgi.

Niemcy swą kolonialną dominację wykorzystują na różne sposoby. Ostatnio po to, by „podzielić się” ze swymi środkowoeuropejskimi „terytoriami zależnymi” ciężarem muzułmańskiej inwazji na kontynent. I tu powstaje pytanie – czy otwarcie na oścież granic podyktowane jest niemieckim genem samozniszczenia, tym razem o lewackiej proweniencji, czy też może kryje się za tym perfidny plan obniżenia kosztów pracy? My, tutaj sobie w Niemczech i skoligaconej Austrii wyselekcjonujemy przydatnych robotników i zagarniemy ich w ramach dyscyplinowania dotychczasowej siły roboczej, wam zaś pozostawimy „spady” rozdysponowane według ustalonego przez nas brukselskiego strychulca i na odczepnego damy jakieś grosze jednorazowej zapomogi na imigrancką twarz. Terrorystów i resztę nieprzydatnego na rynku pracy barachła wypchniemy do was, a ci, którzy mogą cokolwiek zdziałać popracują naszych fabrykach W każdym razie - zawsze, gdy Niemcy dostają mocarstwowej małpy, wywołują awanturę w której niemal giną, pociągając za sobą resztę Europy.

Niemcy się na tym oczywiście przejadą, podobnie jak na wcześniejszych swych wizjach podboju świata, ale koszty ekonomicznej wojny poniosą wraz z nimi wszyscy wokół. Co najgorsze, nikt nawet nie ośmieli się wyliczyć strat, a nawet jeśli się ośmieli wyliczyć, to nie będzie ich dochodził. I chyba właśnie ten brak finansowego bata nad tyłkiem czyni współczesne Niemcy tak bezczelnymi. A wystarczałoby zacząć egzekwować należne kwoty: Grecja - 278,7 mld euro; Polska – 45,300 mld euro za samą Warszawę. Jest jeszcze kwestia bezpodstawnego, czysto politycznego umorzenia na konferencji w Londynie w 1953 ponad 55% długu wynoszącego wówczas 32,3 mld marek (bo Niemcy wszak nie mogą upaść), co pozwoliło Niemcom na „cud gospodarczy” w kolejnych latach. Teraz to oni pożyczają, dyktują warunki i wyciskają z dłużników ostatnie poty. Doprawdy, czy to państwo-krwiopijca naprawdę musi istnieć?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2415-pod-grzybki-20

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 37 (11-17.09.2015)

poniedziałek, 14 września 2015

Euro-kalifat

Jedyne o czym możemy i powinniśmy rozmawiać, to jak odeprzeć obecną inwazję, a nie o tym jak szeroko Europa ma rozłożyć kolana przed najeźdźcami.

I. Samobójstwo Europy

Wygląda na to, że mamy nieszczęście żyć w tzw. „ciekawych czasach”. Oto bowiem na naszych oczach dzieje się historia – inwazja muzułmanów zmienia bezpowrotnie oblicze Europy i wszystko zmierza prostą drogą do utworzenia kalifatu rozciągającego się na całej zachodniej części kontynentu. W ciągu pierwszego półrocza granice Unii Europejskiej przekroczyło ponad 400 tys. imigrantów, a szacuje się, że do końca roku będzie to milion. W samym lipcu zarejestrowano 107,5 tys. rzekomych „uchodźców” będących w istocie przybyszami czysto „socjalnymi”, zorientowanymi na żerowanie na systemie opieki społecznej najzamożniejszych krajów UE z Niemcami na czele. Pokazuje to dobitnie przykład węgierski, gdzie główną troską przybyłych tam muzułmanów było uniknięcie zarejestrowania, bo to odcięło by ich od bogatszego socjalu zachodniego. W związku z tym ŻĄDALI dostarczenia ich do Austrii i Niemiec, reagując agresją na wszelkie próby rozwiązania przez władze węgierskie w cywilizowany sposób narosłego kryzysu. Jeśli uświadomimy sobie, że np. taka Estonia liczy niewiele ponad 1 milion 300 tys. mieszkańców, to będziemy mieli skalę zjawiska – w ciągu roku przybywać będzie odpowiednik populacji mniejszych krajów Europy i nic nie wskazuje na to, by ów trend miał ulec zahamowaniu. Ilu spośród „azylantów” stanowią zakamuflowani terroryści Państwa Islamskiego, tylko jeden Bóg raczy wiedzieć.

Oczywiście, pod takim naporem musi się załamać nawet najbardziej zasobny system opieki – tym bardziej, jeśli weźmiemy pod uwagę operację „łączenia rodzin” i wysoką rozrodczość. Cóż, dżihadystyczni mułłowie nie od dziś głoszą ideę „podbicia Europy poprzez brzuchy naszych kobiet” - zanim jednak nas ostatecznie podbiją, wpierw doprowadzą Europę do bankructwa. Tymczasem, na horyzoncie nie widać żadnego Karola Młota, czy Jana III Sobieskiego – Wiktor Orban robi co może, jednak węgierski potencjał jest zbyt mały by powstrzymać zalew kontynentu. Węgrzy mogą co najwyżej próbować chronić samych siebie zabezpieczając granice i kierując tę ludzką rzekę gdzie indziej, za co zresztą są medialnie i politycznie sekowani przez różnych europejskich „Wielkich Braci”. Jakąś jaskółką jest niedawne stanowisko Grupy Wyszehradzkiej, lecz to wciąż zbyt mało, tym bardziej, że przywódcy zachodni, z kanclerz Merkel i prezydentem Hollande'm na czele robią wszystko, by powstało wrażenie, iż Europa postanowiła popełnić samobójstwo, otwierając wrota na oścież przed współczesnymi hordami nomadów.

Dla każdego przytomnego obserwatora oczywistym jest, że obecna polityka azylowa jest nieustającą zachętą dla kolejnych rzesz usiłujących się tu dostać. Zamiast wziąć przykład z Australii, która poradziła sobie z analogicznym problemem odsyłając niechcianych przybyszów z powrotem i – co istotne – niszcząc łodzie na których przypłynęli, uderzając tym samym po kieszeni przemytnicze mafie kontrolujące ten cały interes, Europa pogrąża się w sklerotycznej, pseudohumanitarnej retoryce. Dziesięciolecia lewackiej tresury zrobiły swoje, indoktrynacja ideologiczną utopią multikulturalizmu spowodowała mentalne rozbrojenie. Państwa europejskie, gdyby tylko chciały, były w stanie kontrolować basen Morza Śródziemnego i chronić swe wybrzeża, tak jak była w stanie to uczynić wspomniana Australia – do tego jednak trzeba minimum woli i odwagi, tej zaś brakuje. W efekcie mamy sytuację jak z Wellsa – europejscy Eloje biernie oczekują na pożarcie przez muzułmańskich Morloków.

II. Migracja spontaniczna, czy celowy plan?

Warto zadać tu pytanie, na ile obecna „wędrówka ludów” jest procesem spontanicznym, na ile zaś celowo indukowanym. Daleki jestem od wiary w jeden, wszechogarniający, światowy spisek – jestem za to jak najbardziej w stanie uwierzyć, iż świat jest konglomeratem najróżniejszych, mniejszych i większych knowań oraz spisków, to zaś czego jesteśmy świadkami jest ich wypadkową. Faktem jest, że wskutek ataku na Irak, następnie zaś wspomaganych bądź wręcz wywoływanych przez Zachód kolejnych rewolucji określanych zbiorczo mianem „arabskiej wiosny” jeden z newralgicznych regionów świata pogrążył się w krwawym chaosie. Czy intencją była jedynie chęć polityczno-ekonomicznej ekspansji a wydarzenia wymknęły się spod kontroli, czy też może przyświecał temu również jakiś szatański zamysł, by na skutek gwałtownego wzrostu zagrożenia terroryzmem styranizować społeczeństwa Zachodu, tak by sparaliżowane strachem zgodziły się na wzmożoną inwigilację i kontrolę? Zapewne nie rozstrzygniemy tego, niemniej oczywistym jest, iż „orwellizacja” sfery publicznej poszerzyła się skokowo, na niespotykaną wcześniej skalę właśnie po owych próbach „demokratyzacji” Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. Innymi słowy, „arabska wiosna” skutkuje tym, że społeczeństwom Europy i Stanów Zjednoczonych systematycznie i na szereg sposobów, mówiąc filmowych cytatem, „robi się z d..y jesień średniowiecza”.

Wątpliwości wzbudza również postawa krajów arabskich. Obozy dla uchodźców funkcjonują w Libanie, a nawet w upadłym Iraku, natomiast najbogatsze kraje regionu skrzętnie pilnują swych granic. Na ile jest to ochrona własnego dobrobytu i stabilizacji przed zalewem nieobliczalnej, islamskiej biedoty, a na ile w pełni świadome kierowanie ludzkiego strumienia na Europę? Nawiasem mówiąc, wyjątkowo cynicznie zagrały tu USA, które przyjęły 1000 (słownie – tysiąc) uchodźców z Syrii, następnie zaś w specjalnym oświadczeniu życzyły Europie powodzenia w jej zmaganiach z muzułmańskim przypływem, deklarując jedynie jakieś finansowe wsparcie w utrzymaniu przybyszów.

Tymczasem Europa zachowuje się jak w malignie, bredząc o „kwotach” imigrantów i generalnie – o tym, jak by przychylić im nieba. Szczytem obłędu były sceny z wiedeńskiego dworca na którym witano pociąg z muzułmanami przybyłymi z Węgier gromkimi brawami. Na miejscu przybyszów pomyślałbym sobie na ten widok jedno: miejscowi się nas boją, te oklaski to wyraz słabości, prośba, byśmy ich nie zabijali – a więc dobra nasza, jeszcze trochę i zaprowadzimy tu własne porządki. Do tego dochodzi nieznośna proimigracyjna propaganda, której jednym z bardziej spektakularnych przejawów było słynne zdjęcie utopionego chłopca, przy skrzętnym przemilczeniu, że jego ojciec chciał dostać się do Niemiec, by wstawić sobie na koszt państwa nowe zęby. Nie ma to, jak pobudzić emocje metodą „na martwe dziecko”. Ten szantaż emocjonalny, prymitywny, acz skuteczny w swej prostocie powoduje, iż potem ogłupiali ludzie wrzeszczą do kamer by w try miga przyjmować uchodźców w liczbie dowolnej - kto da więcej! U nas z kolei, portal „Wyborczej” zablokował możliwość komentowania pod materiałami dotyczącymi imigrantów, bo najwyraźniej reakcje ludzi, mówiąc oględnie, dalekie były od tego, czego oczekiwali inżynierowie dusz z Czerskiej. Brawo, niech żyje polska, zdrowa ksenofobia, świadczy ona bowiem, że nie wyzbyliśmy się jeszcze ze szczętem instynktu samozachowawczego i nie pozwoliliśmy się do reszty otumanić.

III. Szantaż euro-solidarności

Nie możemy pozwolić się sterroryzować. Jeżeli ulegniemy szantażowi i damy się zastraszyć pohukiwaniom Niemiec, Austrii czy Francji, to na dobrą sprawę już dziś będziemy mogli rozpocząć staranną lekturę Koranu, oraz orientować się w położeniu Mekki, by przygotować się na nadejście nowych władców. Jedyne o czym możemy i powinniśmy rozmawiać, to jak odeprzeć obecną inwazję, a nie o tym jak szeroko Europa ma rozłożyć kolana przed najeźdźcami. Taka Austria śmie nas pouczać na okoliczność europejskiej solidarności i grozi odcięciem eurofunduszy w razie odmowy przyjęcia „kwot” imigrantów. By tak stawiać sprawę, trzeba doprawdy nielichego tupetu. Jeśli ktoś chce teraz nam udzielać lekcji solidarności, to odpowiem tak - my, tutaj w Polsce mamy wielosetletnie doświadczenie w powstrzymywaniu agresywnego islamu. Wojowaliśmy Turcją i Tatarami, przez stulecia byliśmy pancerzem chroniącym chrześcijańską Europę przed zalewem muzułmańskiej barbarii. Gdybyśmy nie uratowali wam tyłków pod Wiedniem, to dziś zamiast Lufthanzą latalibyście cholernymi dywanami składać hołdy sułtanowi w Stambule. Tłuklibyście czołami przed Wysoką Portą niepewni dnia ani godziny, chodzilibyście w fezach, turbanach i szlafrokach, bijąc „Allahy” przy akompaniamencie wycia muezzina, a wasze kobiety wyglądałyby tak, jak te nieszczęsne istoty z talibańskiego Afganistanu. Turcy wsiadaliby po waszych karkach na konie, a wy cieszylibyście się, że darowali was zdrowiem.

Gdy was przycisnęło, leżeliście plackiem, wy nabzdyczeni wurstożercy, przed naszym królem Janem III i błagaliście o odsiecz. Zatem nie mówcie nam teraz nic o europejskiej solidarności, bo nie jesteście w stanie do końca świata wypłacić się za okazaną wam wówczas łaskę - choć jako żywo nie musieliśmy tego robić i mogliśmy wypiąć się na was jak król Francji i jego banda fircykowatych żabojadów, która, nawiasem mówiąc, również dziś nas śmie pouczać. Zejdźcie nam z oczu ze swoimi aroganckimi mordami. Precz.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2415-pod-grzybki-20

Ilustracja: http://ndie.pl

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 35 (09-15.09.2015)

Wędrówki ludów

Uchodźców” z Bliskiego Wschodu w pierwszym rzędzie powinny przyjąć Stany Zjednoczone, natomiast z Afryki Północnej – Francja.

Przewijające się niekiedy w publicystyce porównanie obecnego stanu Europy do upadającego Imperium Rzymskiego właśnie znalazło kolejne potwierdzenie – wkroczyliśmy mianowicie w okres wędrówek ludów. Inna sprawa, że Zachód zafundował sobie obecną inwazję barbarzyńców na własne życzenie. Hasło do destabilizacji świata muzułmańskiego jako pierwsza rzuciła Ameryka, najeżdżając Afganistan w zemście za zamach na WTC, następnie zaś atakując Irak i obalając reżim Saddama Husajna, co w efekcie doprowadziło do wojny domowej i chaosu. Swoje dołożyła Francja „demokratyzując” Afrykę Północną serią kolejnych rewolucji, następnie przyszła kolej na Syrię – i w efekcie mamy to, co mamy. Znaczna część krajów muzułmańskich pogrążyła się w krwawej anarchii, na Bliskim Wschodzie narodziło się Państwo Islamskie – bodaj pierwsze, dla którego terroryzm stał się oficjalną doktryną, nawet afgańscy talibowie byli bardzie wstrzemięźliwi - a zagrożenie dla Zachodu jest większe niż kiedykolwiek przedtem. Aż strach pomyśleć, co by się działo, gdyby USA wcieliły w życie plany „powrotu z Bagdadu przez Iran”...

Swoją drogą, zbrodnicza krótkowzroczność amerykańskich i europejskich decydentów jest wprost powalająca. Z niezrozumiałych względów uznali oni, że jeśli obalą arabskich dyktatorów, to jakimś cudem uda się im zainstalować w regionie przyjazne Zachodowi demokracje – co w praktyce miało pewnie oznaczać przyzwolenie owych muzułmańskich „demokratur” na ekonomiczną ekspansję międzynarodowych koncernów i gospodarczą kolonizację na wzór modelu znanego chociażby z krajów latynoskich, czy nie szukając daleko – Europy Środkowo-Wschodniej po upadku komunizmu. Chciwość zaślepiła ich do tego stopnia, że woleli nie zauważać różnic cywilizacyjnych, oraz realnych nastrojów arabskiej „ulicy” podatnej na religijny fundamentalizm o jednoznacznie agresywnym, dżihadystycznym charakterze. Tymczasem, to właśnie kacykowie pokroju Husajna, Kadafiego czy Mubaraka – niewątpliwie często okrutni aż do zwyrodnienia – stanowili jedyną realną zaporę przed rozlaniem się fundamentalizmu na ogromne obszary Afryki i Azji. Demokracja jest dla islamu ciałem obcym, nienaturalnym, sprzecznym z Koranem przeszczepem ze świata zachodniego (w islamie nie ma rozróżnienia na sferę prywatną i publiczną, wszystko reguluje szariat) do którego muzułmanie czują wyłącznie pogardę, jako matecznika bezbożności i nihilizmu. W konsekwencji, obalenie dotychczasowego porządku skutkować musi rządami sfanatyzowanego motłochu i rzezią podsycaną naukami mułłów wzywających w meczetach do walki z niewiernymi. To aż nieprawdopodobne, że nikomu nie dał do myślenia przypadek Bractwa Muzułmańskiego w Egipcie, które niemal natychmiast po obaleniu Mubaraka stało się tam pierwszoplanowym graczem. Powtarzam – chciwość odebrała rozum.

A teraz ta muzułmańska dzicz zalewa Europę i Bóg jeden wie, czym to się skończy. Na domiar złego, Unia Europejska stosuje samobójczą politykę azylową, wspartą humanitarnym ględzeniem lewackich doktrynerów wciąż rojących o „multi-kulti” i nowomową każącą nazywać nielegalnych imigrantów „uchodźcami”. Co więcej, rządy zachodniej Europy usiłują wymusić na państwach naszego regionu – w tym Polsce – przyjmowanie „kwot” imigrantów. Innymi słowy – chcą na nas wydębić, byśmy pili piwo, którego oni nawarzyli. Przepraszam, ale Polska nie miała kolonii, historycznie więc nie jesteśmy tym ludziom nic winni – w odróżnieniu od krajów, które na kolonializmie zbudowały swój dobrobyt i potęgę. Jeśli zaś chodzi o sprawy bieżące, to „uchodźców” z Bliskiego Wschodu w pierwszym rzędzie powinny przyjąć Stany Zjednoczone, natomiast z Afryki Północnej – Francja, której się przyśniła budowa „Unii Śródziemnomorskiej” i w pogoni za tą nieprzytomną mrzonką zdestabilizowała najbliższe sąsiedztwo Europy.

My i tak za chwilę możemy mieć problem z napływem Ukraińców uciekających z bankrutującego i pogrążonego w wojnie państwa. Już teraz, zwłaszcza na zachodniej Ukrainie, młodzi ludzie na masową skalę uchylają się od poboru i np. nagle zdradzają przemożny pęd do wiedzy nabywanej na polskich uczelniach w Lublinie czy Przemyślu - by tu, z bezpiecznych pozycji, robić sobie „słit focie” z banderowskimi flagami. Podobnie jest z uciekinierami z krajów muzułmańskich. Zwróćmy uwagę, że przytłaczająca większość z nich to młodzi mężczyźni w wieku jak najbardziej „wojskowym”. To wygląda wręcz jak inwazja – tylko w samym lipcu granicę UE przekroczyło 107,5 tys imigrantów. Austria grzmi, by kraje uchylające się przed przyjmowaniem „azylantów” pozbawiać unijnych funduszy, a Niemcy wypominają nam, że przecież przyjmowali politycznych uchodźców z Polski za komuny. No więc dobrze – weźcie sobie te swoje „ojro”, bo żadne pieniądze nie są warte tego by fundować sobie społeczną bombę zegarową, a co do wdzięczności za pomoc z lat '80 – jeśli jakiś obywatel niemiecki wystąpi o polityczny azyl w Polsce, to oczywiście z przyjemnością takowego udzielimy.

Gadający Grzyb

Ilustracja: Andrzej111

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2415-pod-grzybki-20

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 36 (04-10.09.2015)

niedziela, 13 września 2015

Niemcy – pasożyt Europy

Niemcom, które de facto ustalają politykę struktur unijnych, nie zależy na tym, by Grecji pomóc, tylko by ją wycisnąć do ostatka.

W Grecji finiszuje właśnie prowadzone od 9 lat śledztwo mające zakończyć się „procesem stulecia”. Obejmuje ono korupcyjną działalność niemieckich koncernów począwszy od lat '90. Mowa o takich gigantach jak Siemens, Rheinmetall, Ferrostal, Daimler i Krauss Maffei Wegmann, a na ławie oskarżonych zasiąść ma ok. 60 osób. W skrócie – Niemcy korumpowali na wielką skalę greckich polityków przy zawieraniu umów modernizacyjnych i zbrojeniowych. I tak, Siemens w zamian za równowartość 70 mln euro łapówek otrzymał w 1997 roku kontrakt od greckiej firmy OTE na digitalizację infrastruktury telekomunikacyjnej, z kolei Daimler, Krauss Maffei Wegmann czy Ferrostal na cel wzięły kontrakty zbrojeniowe idące w grube miliardy euro, które również były „dopinane” poprzez milionowe „grzeczności” wręczane greckim decydentom – najpierw gotówką, w walizkach (hm, przypominają się tu pierwsze lata polskiej „transformacji”), następnie zaś poprzez spółki-wydmuszki zarejestrowane w rajach podatkowych. W ten sposób grecka armia nabywała czołgi Leopard, haubicoarmaty, łodzie podwodne, transportery opancerzone – ogółem poziom wydatków na zbrojenia wynosił średnio ponad 2 proc. PKB. W szczytowych latach kryzysu Grecja kupowała niemiecki sprzęt za 5-7 mld. euro rocznie. W efekcie dzisiaj Grecja jest pierwszą potęgą pancerną wśród krajów UE (żeby było ciekawiej – druga pod względem liczby posiadanych czołgów jest... Polska) i kompletnym bankrutem.

Rysuje się tu nam interesujący mechanizm współczesnego neokolonializmu: oto Niemcy korumpują Greków, by ci kupowali nieracjonalnie wielkie ilości maszyn bojowych, zaś na sfinansowanie zakupów Grecja musiała oczywiście się zadłużać w niemieckich instytucjach finansowych. W ten sposób – za pomocą toksycznego sprzężenia łapówek i kredytów – niemiecka „metropolia” napędzała swój przemysł i eksport kosztem doprowadzenia do ruiny greckiej „kolonii”. Warto zwrócić uwagę, iż te same Niemcy równocześnie pouczały Greków na okoliczność gospodarnego zarządzania finansami i walki z korupcją, a zarazem za kulisami warunkowały pomoc finansową dla Aten wywiązaniem się przez nie z zawartych z niemieckimi przedsiębiorstwami kontraktów – jak to miało miejsce w 2010 roku, gdy zaszantażowano w ten sposób premiera Papandreu.

Zresztą, nawet bankructwo jest świetną okazją do zarobku, co niedawno miałem okazję opisywać na tych łamach. Okazuje się, że Niemcy, wskutek redukcji oprocentowania własnych obligacji, na greckim kryzysie zarobiły 100 mld euro, dzięki czemu udało się im zrównoważyć budżet o rok wcześniej, niż pierwotnie zakładano. Inwestorzy wystraszeni sytuacją w Grecji na masową skalę lokowali kapitał w niemieckich papierach, co skutkowało ich niższą rentownością. Ciekawe, ile Niemcy zarobiły na kryzysie i kontraktach zbrojeniowych w Hiszpanii i Portugalii, tak się bowiem składa, że trzonem tamtejszych sił pancernych również są Leopardy, nie wspominając już o Polsce także pałającej niezrozumiałą miłością do niemieckich „panzerkampfwagenów”.

Obecnie, w konsekwencji wymuszonego podczas niedawnego szczytu programu restrukturyzacyjnego, niemiecka firma przejmuje greckie lotniska, a wkrótce to samo czeka porty i inne składniki greckiego majątku narodowego. 14 lotnisk regionalnych (w tym w Salonikach, oraz w turystycznych zagłębiach takich jak Rodos, Korfu czy Cyklady) obejmie za 1,2 mld euro spółka Fraport AG na czele której stoi Stefan Schulte, członek Rady Gospodarczej CDU. Mamy zatem coś w rodzaju gospodarczej „wojny błyskawicznej” - wtryniamy gorzej rozwiniętej ofierze nieprzystającą do jej modelu ekonomicznego walutę powodującą nieopłacalność własnej produkcji, następnie kraj staje się rynkiem zbytu dla obcych towarów, których sprzedaż wspomagana jest w razie potrzeby systemową korupcją. Wskutek dezindustrializacji i nadmiernego importu kraj-ofiara pogrąża się w niemożliwych do spłacenia długach, aż wreszcie można wykupić bankruta za bezcen. Wszystkie dochody – czy to z „pomocy”, czy z prywatyzacji - trafiają przy tym oczywiście do wierzycieli, budżet Grecji zobaczy z tych pieniędzy okrągłe zero, kolejne „pakiety pomocowe” pogłębiają jedynie greckie zadłużenie niczego nie zmieniając w sytuacji gospodarczej kraju – no i koniec końców, wszystkie długi, stare czy nowe, trzeba będzie spłacać, petryfikując tym samym stan gospodarczej zapaści.

Charakterystyczne, że ostatnio nawet rygorystyczny do niedawna MFW zaczyna dystansować się od dwóch pozostałych członków sprawującej nad Grecją zarząd komisaryczny „trójki” (MFW, EBC, KE). Czyni tak pod wpływem przykładu węgierskiego – Orban odrzucił oszczędnościowy dyktat MFW, którego efektem byłoby zduszenie wewnętrznego popytu i wyprowadził swój kraj na prostą. Ale przecież Niemcom, które de facto ustalają politykę struktur unijnych, w tym EBC i KE, nie zależy na tym, by Grecji pomóc, tylko by ją wycisnąć do ostatka. Taka już jest natura pasożyta – koszty utrzymania (czyli niemieckiego rozwoju gospodarczego) ponosić ma jedynie żywiciel.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 36 (04-10.09.2015)

Referendalna groteska

Czy referenda mają w Polsce sens? Miałyby, gdyby obniżyć próg frekwencyjny do jakiegoś przytomnego poziomu.

 

Według cząstkowych wyników podanych przez PKW, do referendum poszło 7,48% uprawnionych. Taki jest żenujący finał desperackiej próby Komorowskiego „skoku” na elektorat Pawła Kukiza. Starający się wówczas o reelekcję prezydent ze swej porażki w I turze zrozumiał tyle, że skoro Kukiz mówi o JOW-ach, to należy przejąć jego naczelny postulat – tymczasem, wyborcy muzyka głosowali na niego, bo chcieli pokazać gest Kozakiewicza politycznym krawaciarzom z Warszawy, a JOW-y mieli w głębokim poważaniu. Swoje zrobiły też niechlujnie sformułowane pytania, pisane w pośpiechu, by nie rzec – w panice, pod wpływem szoku spowodowanego wyborczym werdyktem, którego, jak pokazała II tura wyborów prezydenckich – nie można było już odwrócić. Zresztą, zaraz po wyborach referendum stało się kłopotliwym echem kampanii, w efekcie czego, co podkreślają internetowe komentarze, Bronisław Komorowski stał się pierwszym prezydentem, który przegrał III turę wyborów. Symboliczne jest tu głosowanie eks-prezydenta – wieczorem, jakby wstydliwie i ukradkiem. Widać było wyraźnie, że PO stara się na gwałt zdystansować od inicjatywy jako naznaczonej klęską; reżimowe media również posłusznie wyciszały temat, koncentrując się na skandalach zastępczych w rodzaju „niepodania ręki” Ewie Kopacz przez Andrzeja Dudę, czy jego podróżach do Poznania. No i na tym, jak niebywałym populizmem, tudzież „upolitycznieniem” prezydentury jest projekt referendalny Dudy (z kwestiami podnoszonymi wcześniej przez inicjatywy obywatelskie, pod którymi zebrano miliony podpisów), który to projekt Senat odrzucił równie skwapliwie, jak uprzednio przyklepał referendum Komorowskiego.

Frekwencyjna klapa świadczy nie tylko o tym, że Polacy w przytłaczającej większości zdawali sobie sprawę, że ta cała szopka jest polityczną ustawką. Referenda generalnie nie cieszą się u nas popularnością, zupełnie jakby Polacy uznawali, że skoro już wybrali władze, to teraz całą resztą powinni zająć się „oni” i nie zwracać ludziom głowy. Nawet referendum akcesyjne do UE wyciągnięto sztucznie za uszy ofensywą propagandową i rozciągając je na dwa dni. Dodatkowym czynnikiem zniechęcającym jest zaporowy próg 50%. Widać tu wyraźnie, że instytucja referendum traktowana jest niczym demokratyczny ozdobnik, żeby wszystko wyglądało ładniej, lecz zarazem stworzono skuteczną barierę by społeczeństwo się przypadkiem zanadto nie rozdokazywało.

Poza wszystkim, mamy do czynienia z potwierdzeniem spadkowego trendu Pawła Kukiza, który utracił zdolność mobilizowania elektoratu. Inna sprawa, że jego zaangażowanie w referendum Komorowskiego było kolejnym z ciągu politycznych błędów popełnionych w ostatnich miesiącach. Zamiast ogłosić, że jest to farsa i że do kwestii wrócimy na poważnie po wyborach parlamentarnych, uczynił wręcz z referendum swój poligon przedwyborczy. Skutkiem jest porażka, choć sądząc po wynikach odpowiedzi na poszczególne pytania (wg danych cząstkowych, za JOW-ami było 79,88 %, za utrzymaniem obecnego modelu finansowania partii zaledwie 16,44 %, a za rozstrzyganiem wątpliwości na korzyść podatnika 94,22 %), do urn zapewne pofatygowali się w znacznej mierze jego twardzi, „ideowi” wyborcy. Niemniej, faktem jest, że prócz Komorowskiego, to właśnie Kukiz – na własne życzenie zresztą – jest tu głównym przegranym.

Podsumowując, czy referenda mają w Polsce sens? Miałyby, gdyby obniżyć próg frekwencyjny do jakiegoś przytomnego poziomu – w końcu, skoro nie jest on wymagany przy żadnych innych wyborach, to utrzymywanie wymogu 50%, by wynik głosowania był wiążący, jest kompletnym nieporozumieniem, zaś instrumentalne wykorzystanie tej instytucji z jakim mieliśmy właśnie do czynienia odbiera jej resztkę powagi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 35 (09-15.09.2015)

sobota, 12 września 2015

Banksterska wojna

Przed nami arcyważny sprawdzian z siły i sprawności państwa oraz naszej zdolności do realizowania własnych interesów.

„A więc wojna” - tym cytatem można by skomentować zapowiedź zagranicznych banków, iż pozwą państwo polskie przed międzynarodowy arbitraż, jeżeli ustawodawca nie wycofa się z obecnych planów przewalutowania frankowych łże-kredytów na złotówki. Przypomnijmy, że wedle przyjętych przez Sejm (wbrew woli PO) rozwiązań, banki zobowiązane byłyby do umorzenia 90 proc. różnicy między obecnym zadłużeniem, a długiem jaki miałby klient biorąc kredyt w złotówkach, zaś pozostałe 10 proc. zamieniono by na kredyt oprocentowany wg aktualnej stopy referencyjnej NBP. Banksterski szantaż (kolejny zresztą, po groźbie „zamrożenia” gospodarki przez wstrzymanie akcji kredytowej) jest klasyczną próbą zdyscyplinowania podbitego terytorium przez kolonizatora. Różnica jest jedynie taka, że dziś nie wysyła się korpusu ekspedycyjnego i kanonierek, lecz walczy się za pomocą prawników. Istota rzeczy jednak pozostaje niezmienna – eksploatacja tubylców przez zewnętrzną metropolię. Mamy zatem do czynienia z ultimatum – następnym krokiem w przypadku nie podporządkowania się może być tylko wojna kolonialna.

Póki co, otwartym tekstem mówią o „działaniach zbrojnych” centrale trzech banków działających w Polsce – niemieckiego mBanku (właściciel – Commerzbank), austriackiego Raiffeisena (RBI), oraz amerykańskiego Banku BPH (Grupa General Electric), lecz zapewne kwestią czasu są podobne posunięcia pozostałych „umoczonych” w kredyty walutowe zagranicznych instytucji. Na powyższe nakłada się wojna psychologiczno-propagandowa. Losem banków narażonych na przewalutowanie bardzo zainteresowały się wpływowe niemieckie gazety, takie jak „FAZ” i „Die Welt”, co momentalnie nagłośniły tutejsze media na czele z „Gazetą Wyborczą” i polskojęzycznym serwisem „Deutsche Welle”. W swych poczynaniach, jak każdy zapobiegliwy kolonizator, instytucje finansowe liczyć mogą na miejscowych kolaborantów – sprzeciwiający się przewalutowaniu rząd Ewy Kopacz, NBP i Komisję Nadzoru Finansowego, będącą nie tyle organem kontrolnym, ile wbudowaną w polski system finansowy ekspozyturą banksterskiego lobby – o którym to wsparciu niemieckie media skwapliwie donoszą.

Podstawą do sięgnięcia po międzynarodowy arbitraż są dwustronne umowy o ochronie inwestycji (Bilateral Investment Treaties – BITs), łączące Polskę z macierzystymi krajami funkcjonujących u nas banków. Integralną częścią każdej takiej takiej umowy jest mechanizm ISDS (Investor-to-State Dispute Settlement), zakładający właśnie sąd arbitrażowy na linii inwestor-państwo, w przypadku, gdy dana firma dojdzie do wniosku, że działania organów państwa, lub jego prawodawstwo działają na szkodę jej interesów. Co charakterystyczne – nie musi tu chodzić o realne straty, wystarczy jeśli koncern w sposób czysto subiektywny i uznaniowy stwierdzi, iż wskutek działań państwa został pozbawiony części lub całości zakładanych zysków. Wysokość pozwów nie jest przy tym ograniczona żadnym pułapem.

Z tej furtki, dotyczącej utraty zakładanych zysków, postanowią zapewne skorzystać wymienione wcześniej banki, bo umówmy się – przewalutowanie nie oznacza żadnych „strat”. Klienci i tak będą musieli spłacić kredyt plus odsetki, tyle, że banki nie zarobią tyle, ile sobie założyły. Zatem, rzekome „straty” w wys. 5 mld euro nad którymi boleje „FAZ” są zwykłym mydleniem oczu. Podobnie rzecz się ma z obniżeniem kursu akcji wskutek uchwalenia sejmowego projektu, na co skarży się np. Grupa General Electric.

Jak łatwo zauważyć, tak skonstruowane umowy są wymarzonym narzędziem szantażu wobec państwa-gospodarza „inwestycji” i mogą przerodzić się w swoisty korpo-dyktat. Mamy tu chyba rozwiązanie zagadki nad którą zastanawiałem się w marcowym tekście „Polska na banksterskiej smyczy” - dlaczego obecna władza tak zażarcie broni banków, które ze swej strony np. notorycznie i bezczelnie ignorują orzeczenia Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów w sprawach klauzul abuzywnych. Wysunąłem wówczas przypuszczenie, że może chodzić właśnie o umowy BIT i ewentualne pozwy będące ich konsekwencją. Coś mi się wydaje, że moja intuicja była trafna...

Warto na koniec zwrócić uwagę na zjawisko „chilling effect”, oznaczające „zamrażanie” niewygodnych dla zagranicznych inwestorów zmian w prawodawstwie – z obawy przed pozwami. Sprzeciw PO wobec przewalutowania kredytów w maksymalnie prokonsumenckim kształcie, podobnie jak cała dotychczasowa bierność aparatu państwa, jest owego zjawiska dobitnym przykładem. Kolonia sama się dyscyplinuje, by nie narazić się na gniew kolonizatora i jego prawniczych „korpusów ekspedycyjnych” wydelegowanych do arbitrażu. No więc, teraz mamy dylemat – ugiąć się przed dyktatem, przymykając zarazem oko na wyprowadzanie za granicę tego co wyciągnięto z kieszeni Polaków, czy jednak podjąć walkę, argumentując chociażby, że tzw. „kredyty” były czystą spekulacją? Przed nami arcyważny sprawdzian z siły i sprawności państwa oraz naszej zdolności do realizowania własnych interesów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/isds-czyli-korpo-dyktat#.VdzaGH1vAmw

http://www.gf24.pl/22553/polska-na-banksterskiej-smyczy

http://www.gf24.pl/23159/lobbystka-banksterow

http://blog-n-roll.pl/pl/%E2%80%9Erepolonizacja%E2%80%9D-franka#.Vdzodn1vAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 35 (28.08-03.09.2015)

Kukiz, Kukiz, co z ciebie wyrosło?

Kukiz chce z jednej strony wejść w buty prawdziwego polityka, do czego nie bardzo się nadaje choćby ze względów charakterologicznych, z drugiej – pozostać kontestatorem-outsiderem.
 

I. Antysystemowe gry i zabawy

Gdy po wyborach prezydenckich pisałem tekst „Kukiz, Kukiz, co z ciebie wyrośnie” wiązałem z ruchem tworzącym się wokół pana Pawła spore nadzieje. Dziś, po kilku miesiącach cokolwiek mi wychłódło, do czego przyczynił się sam „woJOWnik”. Miotanina programowo-organizacyjna pokazuje, że chyba przerósł go sukces. Kukiz chce z jednej strony wejść w buty prawdziwego polityka, do czego nie bardzo się nadaje choćby ze względów charakterologicznych, z drugiej – pozostać kontestatorem-outsiderem. Wybuchowy temperament, podszyty artystyczną histerią może sprawdzać się na scenie, ale jest poważną przeszkodą w uprawianiu polityki. Czym innym jest solowy popis w wyborach prezydenckich (choć wsparty sztabową krzątaniną za kulisami), a czym innym gra zespołowa w wyborach parlamentarnych. Rozumiem, że Kukiz nie chciał być marionetką dolnośląskich „etatowych samorządowców”, ale bez zaplecza i struktur niczego się nie osiągnie. Kukiz w końcu to zrozumiał i wszedł w alians z częścią narodowców, tłumacząc to właśnie posiadaniem przez nich wypracowanych latami struktur. Spowodował zresztą przez to rozłam w Ruchu Narodowym – panowie Winnicki i Bosak spragnieni poselskich foteli jak kanie dżdżu, odsunęli z funkcji wiceprzewodniczącego Mariana Kowalskiego, bo okazał się zbyt ideowy i najwyraźniej nie pojął w porę aktualnej mądrości etapu, krytykując zakradające się na listy ruchu Kukiza spady po Palikocie i inne lewactwo, które – nazwijmy tu uprzejmie - „pragmatycznym” liderom RN jakoś nie przeszkadza.

Różne przetasowania wśród „antysystemowców” są dla mnie, przyznam się, mocno rozczarowujące. Miałem nadzieję, że rozsądek jednak zwycięży i jakoś się dogadają - kukizowcy, narodowcy, Braun, Nowa Prawica... niestety, najwyraźniej zwyciężyły partykularne ambicyjki. Szkoda, bo jeżeli ruch Kukiza wejdzie do Sejmu (a tu już pojawia się znak zapytania), to z o wiele mniejszą ilością szabel, niż mogło to być w przypadku większego bloku. Tym samym zanika podstawowy walor tej formacji - dyscyplinowanie PiS, by nie wystygło w swych przedwyborczych, reformatorskich zapałach. Każdy aparat partyjny ma bowiem skłonność do obrastania w piórka i kierowania się własnymi, odrębnymi interesami - i PiS nie jest tu bynajmniej żadnym wyjątkiem. Ta prawidłowość sprawia, iż w Sejmie potrzebny jest trybun ludowy ze znacznym poparciem, utrzymujący tym samym odpowiednie ciśnienie radykalizmu, tak by rządzący nie mogli się wygodnicko wymiksować z przedwyborczych zapowiedzi.

Dla samego Kukiza najkorzystniejsze byłoby, gdyby wytrwał w swej programowej abnegacji demonstrowanej w kampanii prezydenckiej i poprzestał na ogólnikowym pokrzykiwaniu o rozwaleniu systemu oraz JOW-ach. W momencie, gdy zaczął wikłać się w szczegóły programowe okazało się, że po pierwsze – ma w głowie niezłą kaszę, a jego postulaty są od sasa do lasa; po drugie – jego wiedza merytoryczna pozostaje na poziomie gazetowych nagłówków; po trzecie wreszcie – nie jest w stanie sprawnie zwerbalizować tego, co chce przekazać odbiorcom. Do powyższego dochodzą pokraczne dla antyestablishmentowego radykała posunięcia w rodzaju konsultacji programowych ze specjalistami z Centrum Adama Smitha (coś takiego mógłby zrobić np. Petru, a nie antysystemowiec), czy korzystanie z porad byłego funkcjonariusza SB. To ostatnie może być zresztą po prostu wynikiem ogólnych prawideł gry na naszej scenie politycznej. Najwyraźniej każdy kto chce zaistnieć musi mieć „swojego ubeka”, tak jak niegdyś każdy ziemianin miał „swojego Żyda” - i tylko od sprawności intelektualnej oraz siły charakteru zależy, kto w tym układzie jest realnie górą: czy polityk (ziemianin) wysługuje się swoim ubekiem (Żydem), czy to jednak ubek (Żyd) kręci politykiem (ziemianinem). Krótko mówiąc – Kukiz jako „polityk niepolityczny”, czyli taki, który funkcjonując w polityce nie myśli jednocześnie charakterystycznymi dla niej kategoriami ma swój sens, natomiast Kukiz usiłujący jednak do prawideł politycznych się dostosować jest kompletnie bez sensu.

Innymi słowy, gdyby Kukiz poszedł do wyborów w szerszej koalicji, to po pierwsze - nie musiałby udawać, że ma jakiś program poza JOW-ami; po drugie - nie musiałby się troszczyć o zaplecze organizacyjne, bo te zapewniłyby koalicyjne ugrupowania; po trzecie - nie musiałby się biedzić nad samodzielnym układaniem list, bo jego ludzie wzięliby tyle, ile wynikałoby z wynegocjowanego parytetu, a więc - i tu po czwarte - mógłby dalej odgrywać rolę w której czuje się najlepiej: odjechanego kontestatora i showmana, który chce zniszczyć system. A tak - nie dość, że wszystko musi robić sam, to jeszcze przytłoczony partyjną robotą traci walor świeżości i wdzięk zbuntowanego outsidera.

II. Fałszywa strategia prawicowego mainstreamu

Pisząc o Kukizie, nie sposób nie zatrącić o słynną rozmowę w TV Republika z „funkcjonariuszką” Zony Wolnego Słowa Katarzyną Gójską-Hejke, czyli prawicową odmianą tefałenowskiej „Stokrotki”. O samym wywiadzie napisałem już w „Pod-Grzybkach”, więc nie będę się tu powtarzał, natomiast chciałbym uczynić go punktem wyjścia do nieco szerszej refleksji. Otóż, Kukiz przychodząc do, mówiąc jego językiem, „PiS-owskich k...ew”, poczynił jak sądzę błędne założenie – liczył mianowicie na potraktowanie łagodniejsze, niż w mediach reżimowych. I tu się naciął, albowiem media „niepokorne” jadą w wyborczym rydwanie PiS, ich celem jest samodzielna większość, więc naturalne, że nie mógł liczyć na żadną taryfę ulgową. I dla PO i dla PiS kukizowcy oraz reszta antysystemowców są jedynie zawadą, zatem powinien założyć z góry, że będzie obrywał i od jednych i od drugich. Poza tym, „niepokorni” przejmują metody mainstreamu, tylko wektor skierowany jest w przeciwną stronę. Z jednym wyjątkiem – w grillowaniu Kukiza obie strony sporu idą ręka w rękę, choć tylko jedna z nich ma w tym realny interes i jest to strona rządowa. Natomiast PiS-owi i jego mediom jedynie wydaje się, że osłabianie Kukiza gra na ich korzyść. Jest dokładnie odwrotnie i temu błędnemu rozeznaniu własnych interesów poświęcę teraz kilka zdań.

PiS i związane z nim media będące - jak w przypływie szczerości wyznał Sakiewicz - pasem transmisyjnym na linii partia – elektorat, atakując czy to Kukiza, czy narodowców, nie rozumieją jednego: otóż ruchy antysystemowe, mogłyby w Polsce spełniać podobną rolę jak węgierski Jobbik. Jobbik, będący formalnie w opozycji wobec Orbana, zagospodarowuje z radykalnych pozycji ten segment elektoratu, który jest z różnych względów niechętny Fideszowi, a tym samym nie dopuszcza do odzyskania znaczenia przez tamtejszych liberałów i postkomunę. Z punktu widzenia Orbana taki układ jest wręcz idealny, bo zapewnia mu status niekwestionowanego lidera na węgierskiej scenie politycznej. Ale takie podejście dla naszych politycznych orłów-sokołów jest zbyt trudne. Oni wolą marzyć o zgarnięciu całej puli. Otóż nie, nie zgarną. Przypominam, że mimo iż większość wyborców Kukiza poparła w II turze Dudę, to jednak 40% zagłosowało mimo wszystko na Komorowskiego. Gdyby Kukiz mógł liczyć chociażby na przychylną neutralność prawicowego mainstreamu, to miałby szansę spacyfikować w wyborach parlamentarnych sporą część elektoratu Platformy. A tak - ludzie ci pójdą głosować w październiku na PO. Tak więc, obiektywnie patrząc, atakując Kukiza, udziela się wsparcia dotychczasowemu układowi. Że robią to media reżimowe - rozumiem. Ale w wydaniu mediów opozycyjnych podobna strategia zakrawa na samobójcze szaleństwo.

Chciałbym zobaczyć miny tych wszystkich mądralińskich, epatujących dziś na prawo i lewo triumfalizmem, trąbiących że PiS idzie po samodzielną lub wręcz po konstytucyjną większość i dlatego należy wygniatać antysystemową konkurencję, gdy się okaże, że owszem, udało się zgnoić Kukiza na tyle, że nie wejdzie do sejmu, lub osiągnie niewiele ponad 5 procent, ale PiS mimo to nie będzie miał większości ani widoków na jawnego bądź cichego koalicjanta. Chociaż nie - oni nie będą mieli sobie nic do zarzucenia i zwalą całą winę na „plankton”, który z pewnością w ramach jakiejś mrocznej agenturalnej gry „odebrał” PiS-owi głosy, choć jako żywo elektorat PiS-u i radykałów to nie jest ta sama bajka.

III. JOW-y powiatowe

Na zakończenie jeszcze kilka słów o JOW-ach. Nie są one oczywiście cudownym remedium na wszelkie patologie życia publicznego (jak zachwalają kukizowcy), podobnie jak nie są dopustem Bożym, czym straszą nas ich przeciwnicy. Nie sądzę, by odsetek szemranych typków w parlamencie podniósł się znacząco w porównaniu ze stanem obecnym, podobnie jak nie wzrosła by korupcja polityczna (teraz to niby różne lobbies nie kupują ustaw? Kupują na potęgę i co więcej – czynią to systemowo, bo wystarczy dogadać się z partyjną wierchuszką, a poselskie maszynki do głosowania podniosą łapki zgodnie z odgórnymi wytycznymi). Natomiast moim skromnym postulatem jest, by ustalić „na sztywno” granice okręgów wyborczych – np. by pokrywały się one z granicami administracyjnymi powiatów. Uniknęlibyśmy wtedy zmory JOW-ów, czyli manipulacji okręgami, tak by pokrywały się one z preferencjami wyborczymi ludności korzystnymi dla tej czy innej opcji politycznej. Granic powiatów nie można zmieniać z równą łatwością bez narażania państwa na administracyjny paraliż. W Polsce mamy obecnie 380 powiatów, zatem dodatkową korzyścią byłoby ograniczenie liczby sejmowych pasożytów – mała rzecz, a cieszy. I tu, muszę wyznać, mam nielichy zgryz – iść na tę referendalną szopkę Komorowskiego z pytaniami pisanymi na kolanie w nocy „z środy na czwartek”, czy jednak wybrać się na grzyby (o ile wreszcie spadnie deszcz)? Jeszcze nie wiem – pewnie zdecyduję się w ostatniej chwili.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

„Kukiz, Kukiz, co z ciebie wyrośnie”

„Kukiz – polityk niepolityczny”

„Pod-Grzybki 18”

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 34 (02-08.09.2015)