sobota, 29 sierpnia 2009

Gdzie nas ma Obama.


Dopóki Obama jest prezydentem, USA nie są naszym sojusznikiem.

Upokarzające zabiegi, do jakich została zmuszona nasza dyplomacja, by USA zechciały łaskawie podnieść obelżywie niską rangę, jaką nadały delegacji na obchody 70 rocznicy wybuchu II wojny światowej, ostatecznie negliżują stosunek obecnej administracji nawet nie tyle do Polski i jej historii, ile generalnie, do krajów naszego regionu.

Wiele wskazuje na to, że okazane nam lekceważenie jest pochodną trzech czynników: relacji z Kremlem, „kompleksu Busha” i fałszywie rozumianej pragmatyki.

Obama – Rosja.


Obama od początku swej prezydentury konsekwentnie prowadził wobec Rosji tyleż słoneczną, co naiwną politykę promiennych uśmiechów, koncentrując się na dwustronnych kontaktach i kompletnie ignorując resztę dawnej, sowieckiej strefy wpływów.

„Ukoronowaniem” tej radosnej dyplomatycznej pseudotwórczości, była wizyta w Rosji, wypełniona tyleż gładkim, co bełkotliwym pustosłowiem. Czy ktoś pamięta jakiś komunikat, jakieś jedno zdanie, wygłoszone wtedy przez amerykańskiego prezydenta? Ja nie. Jakieś mętne frazesy o demokracji i stosunkach, które równie dobrze mógłby wygłosić byle brukselski komisarzyna. Ach, no i jeszcze, jakże by inaczej, inicjatywa rozbrojeniowa, na której stracą przede wszystkim Stany. Doprawdy, pod rządami „czarnego mesjasza lewicy”, amerykańska polityka europeizuje się w zastraszającym tempie.

A dla mnie i, jak sądzę, dla wielu innych, jednym z głównych powodów sympatyzowania z Ameryką było to, iż Unią Europejską nie jest…

„Kompleks George’a W. Busha”.

Obama zamiast nakreślenia jakiejś własnej, spójnej wizji, usiłuje być kochany i pragnie za wszelką cenę udowodnić całemu światu, a Rosji, terrorystom i różnym reżimom w szczególności, iż nie jest Bushem.

Zupełnie inaczej postępował jego poprzednik, którego walka z „osią zła”, mimo pewnych niekonsekwencji, była jednak z grubsza czytelna. Nie lekceważąc wagi kontaktów z Rosją, nie zapominał o byłych demoludach, widząc w nich jakąś kartę, którą można z Kremlem pograć. Rumsfeldowska „Nowa Europa” miała szansę stać się ważnym polem globalnej szachownicy, zaś Polska ze względu na swój potencjał (bądźmy szczerzy, oceniany mocno na wyrost, ale jednak), mogła stać się liderem regionu – i pełniąc rolę jednego z asów w amerykańskiej talii, ugrać zarówno dla siebie, jak i pozostałych państw ostateczne wyjście z post – sowieckiej strefy wpływów. Tę szansę, w znacznej mierze na własne życzenie, przesraliśmy.

Ale, jako się rzekło, Obama pragnie być anty - Bushem. Toteż meandruje, stwarzając pozory wytrawnego gracza, a tak naprawdę błąka się, niczym pijane dziecko we mgle. Rezygnacja z tarczy antyrakietowej, którą to rezygnację obiecał Rosji jeszcze w marcu, w zamian za pomoc Kremla co do powstrzymania nuklearnych zapędów Iranu, jest tego wymownym przykładem.

Handelek, czyli fałszywie pojmowana pragmatyka.

Żywię brzydkie podejrzenie, że Obama poufnie „coś” Rosji obiecał. Owo „coś”, to desiteressment co do naszego regionu i rezygnacja z przełamania post – zimnowojennego porządku, jakim był projekt tarczy antyrakietowej. Tu, nie od rzeczy było by przypomnieć, iż warunkiem zgody Rosji na rozszerzenie NATO było, że na terenach dawnych demoludów, a tym bardziej, byłych republik, nie powstaną żadne militarne instalacje. Przecież Rosja nie postawiła wzmiankowanego zastrzeżenia z troski o naszą niepodległość.

Do pewnego momentu, ów domniemany „New Deal” w polityce zagranicznej Stanów był osładzany uśmiechami i zapewnieniami, że „Rosja nie ma prawa do strefy wpływów w Europie Środkowo-Wschodniej” (Hillary Clinton). Ja w tę dyplomatyczną mowę - trawę nie wierzyłem, ale liczni dali się nabrać. Teraz zabrakło nawet uśmiechów i gołosłownych zapewnień. Wszystko jasne. Może to i dobrze – przynajmniej gramy w otwarte karty. Dopóki Obama jest prezydentem, USA nie są naszym sojusznikiem.

Obama poświęcił przyjazne stosunki z Polską i regionem na ołtarzu fałszywie pojmowanej „pragmatyki” – dyktowanej lewackim zaślepieniem i ignorancją, połączonymi z przemożnym poczuciem Misji.

Ameryka – Kreml - historia.

Stosunek Obamy do Rosji jest patologiczną mieszanką strachu i fascynacji. Zważywszy na jego skrajnie lewackie konotacje, „nie dziwi nic”. Gdyby przyjechał na Westerplatte osobiście, lub wysłał np. wiceprezydenta, dałby tym samym sygnał, iż Europa Środkowo – Wschodnia liczy się w amerykańskich globalnych kalkulacjach, a to z pewnością Rosji by się nie spodobało.

Poza tym, za prominentnymi politykami włóczy się stado dziennikarzy – nic to, że przytłaczająca większość z nich jest oszałamiająco wręcz postępowa i raczej odgryzłaby sobie własny język, niż powiedziała cokolwiek stawiającego Obamę lub Rosję w złym, lub choćby niejasnym świetle. Istnieje jednak niebezpieczeństwo, że choćby na skutek reporterskiej wpadki jakieś niepożądane fakty poszłyby w eter i znienawidzeni przez Obamę Amerykanie, których postanowił reformować „prawem i lewem”, usłyszeliby np. że wojnę rozpętali nie żadni bezpaństwowi „naziści” do spółki z Polakami, tylko Niemcy. Co gorsza, mogła by paść wzmianka o pakcie Ribbentrop – Mołotow i współodpowiedzialności „Wujka Joe” za rozpętanie piekła w którym poległo tylu amerykańskich chłopców…

Taka wiedza nie jest Amerykanom potrzebna.

Cóż, zaplecze intelektualne prezydenta Obamy współtworzą wycirusy z czasów Cartera (jak Wiliam Perry) i ich uczniowie, którzy potrafią jedynie doradzać jak należy układać się z ZSRR/Rosją i którzy po dziś dzień nie mogą wybaczyć Reaganowi, że posłał ich w odstawkę, zaś ich światłe nauki wyrzucił do kosza, a na dodatek wygrał. Należy zatem podpompować prestiż Rosji, cóż z tego że sztucznie, by podnieść własną pozycję niegdysiejszych kremlinologów, a dziś - „fachowców od Rosji”.

Polemika.

Kilka słów polemiki. „Rzeczpospolita” kilka dni temu przytoczyła opinię prof. Lewickiego, twierdzącego, że postawa USA i Obamy, to demonstracja urażonego mocarstwa, spowodowana:

a) Listem wysłanym przez byłych polityków regionu, w którym to piśmie, mówiąc telegraficznym skrótem, prosili by Ameryka łaskawie nas nie olewała.

b) Brakiem ratyfikacji umowy o tarczy antyrakietowej.

Pozwolę się nie zgodzić.

Ad. a) List nie powstał ot tak, sam z siebie. Nie był wytworem chorych awanturników, obliczonym na zrażenie do siebie mocarstwa. Był reakcją na to, co działo się od początku Obamowej prezydentury – dogadywanie się z wielkimi, przy całkowitym ignorowaniu małych. Reakcją tyleż bezprecedensową, co rozpaczliwą, ale nie bezzasadną.

Jeżeli z tego powodu Obama postanowił „strzelić focha” – tym gorzej świadczy to o nim, nie o nas. Poważny polityk i poważny kraj nie deprecjonuje sojuszników na postawie jednego listu, chyba że… postanowił potraktować wzmiankowany apel jako wygodny pretekst, by zdjąć sobie z głowy niewygodny balast w postaci dziwnych, małych kraików, których nazw nie sposób wypowiedzieć, a co dopiero spamiętać.

Ad. b) Tarcza? Obama i generalnie, demokraci, byli i są zdeklarowanymi, ideologicznymi wręcz wrogami tego projektu i jeszcze za kadencji Busha szkodzili mu jak mogli. Nasza opieszałość w sprawie ratyfikacji umowy, to kolejny wygodny pretekst, by wycofać się na z góry upatrzone pozycje.

Nasze dyplomatołki.

Jeżeli dobrze rekonstruuję kalkulację ekipy Tuska w kwestii relacji ze Stanami, była ona następująca: Bush się kończy, po nim zaś będzie Obama – przeciwnik tarczy i generalnie wszystkiego, co charakteryzowało prezydenturę Busha. Zatem, przeciągniemy tak długo jak się da negocjacje i proces ratyfikacyjny, grając „na Obamę”, ten zaś po dojściu do władzy należycie nas doceni, co będziemy mogli wygrać pijarowsko przeciw PiS-owi, że niby dopiero teraz mamy nareszcie „równorzędne” stosunki z USA i nie musimy „rozmawiać na kolanach”. Co z tego wyszło, widzimy dzisiaj. Obama mizdrzy się do Rosji, a my zostaliśmy z ręką w nocniku. Gratulacje dla naszych „strategów”. Ale nic to, cieszmy się, gdyż Radosław Sikorski zna Rona Asmusa. To niewątpliwie cenniejsze zabezpieczenie od jakiejś tam tarczy.

Zakończenie.

Dwie refleksje:

Swojego czasu, płodząc notkę o Rosji – oberszefie NATO, marzyłem skrycie, by Rosja nie stała się aż tak szybko również oberszefem polityki zagranicznej Waszyngtonu. Teraz muszę pożegnać się z tym marzeniem.

Bush nie był (również z naszego punktu widzenia) idealnym prezydentem. Odnoszę jednak wrażenie, że w miarę trwania kadencji Obamy, jeszcze nie raz przyjdzie nam za nim zatęsknić.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

www.rp.pl/artykul/354603,354462_Do_Gdanska_dalej_niz_do_Afryki_.html

www.niepoprawni.pl/blog/287/rosja-czyli-ober-szef-nato

Posłuchanie u ambasadora.


(Inwigilator - agent 0-700, nadaje…czyli porządek będzie na Westerplatte.)

Mimo późnej pory, najprzystojniejszy z ministrów wciąż nie spał. Przewracał się w pościeli, jakby nie mógł się zdecydować, czy miąć prześcieradło, gryźć poduszkę, czy skopywać kołdrę. Dręczyła go niepewność, toteż od czasu do czasu popierdywał cienko i żałośnie. Ponieważ zakonspirowałem się w sienniku, łatwo zgadnąć, iż objawy ministerialnej żałości wkrótce poczęły dawać mi się we znaki. Zniecierpliwiony, postanowiłem pójść na całość i zaryzykowałem prowokację.

- Uuuu, huuu, Radosłaaawieee…

- Kto tu?! – najprzystojniejszy minister poderwał się, wpadając (sądząc po odgłosach) na stolik z dyżurną porcją whisky i oprawionym w przeszkloną ramkę dyplomem Oksfordu.

- To jaaa, Radosłaaawieee… Duch twojej karieeeryyy…

- Mojej kariery! Jezu Chryste!

Stuknęły drzwi łazienki, po chwili zaś dał się słyszeć szum wody. Wykorzystałem moment, by za pomocą mojej super-duper-komórki wydobyć się z siennika, zminiaturyzować (paskudne uczucie) i schować w kieszeń ministerialnego garnituru. Widok na zewnątrz zapewnił mi dyskretny peryskop.

Po chwili najprzystojniejszy minister wrócił. Na resztkach pośpiesznie oskrobanego zarostu wykwitały ślady zacięć. W okolicach lewego ucha jaśniała przeoczona resztka pianki do golenia.

- Duchu… - zaczął minister, po czym chlusnął na twarz wysokoprocentową wodę po goleniu i bezgłośnie zawył.

Milczałem.

- Duchu! – krzyknął chrapliwiej niż zwykle. Potoczył wokół przekrwionym od niewyspania wzrokiem i szarpnął w desperacji grzywkę.

– Co powie Putin pierwszego września na Westerplatte?! Na wszystko, zaklinam cię, mów!

- Raadoosłaawiee… Jedź do ambasadoooraaa…

- Jasne! – najprzystojniejszy minister klepnął się z rozmachem w czoło i w ekspresowym tempie wskoczył w służbowy gajerek.

***

Jakoś nawet nie musiałem się wysilać, by podpowiadać najprzystojniejszemu z ministrów, do którego konkretnie ambasadora ma się udać. Co oksfordzka głowa, to oksfordzka głowa. Kierowca limuzyny, choć kształcony w zupełnie innych szkołach, na komendę „do ambasadora”, również zareagował prawidłowo.Depnął dziarsko po pedałach i wystartował z piskiem opon.

Ja natomiast, za pomocą wspomnianej wcześniej, wielofunkcyjnej super-duper-komórki, teleportowałem się do kolejnego miejsca akcji.

***

- C… co jest? A, to ty, Sierioża…

- Jedzie, waszyje błagorodie – kamerdyner zgiął się w przesadnym ukłonie.

- Sieriożka, nie błaznuj, kto jedzie? - rozbudzony ambasador nie był w nastroju do żartów.

- Najprzystojniejszy z niedoszłych sekretarzy NATO – kamerdynera nie opuszczał dobry humor.

- Masz ci los… Jeszcze jeden Polaczek…W jakiej formie?

- Roztrzęsiony, jak zwykle.

- Eech – Władimir Michajłowicz Grinin westchnął przeciągle i leniwie naciągnął szlafrok.

- Mam wyjść? – sekretarka łypnęła czujnie ślepkami znad atłasowej kołderki.

- Aaa, tak, lepiej idź – ambasador przeklął w myślach psią służbę. Suka pewnie ma swoje podległości, podobnie jak jego anioł stróż, zasrany kierowco - kamerdyner, będący w istocie „nawigatorem” siatki wojskowego wywiadu. Ambasadorzy się zmieniają, kierowca zostaje. Kto zwraca uwagę na kierowcę? Albo na sekretarkę? Tylko my. Bladź jedna.

Ale głośno powiedział:

- Wyjdź, wyjdź – i klepnął sekretarkę po krągłym tyłeczku. Ta, zapanowała nad odruchem i nie zmrużyła oczu. Nie skręciła gadowi karku, choć mogła. Troszeczkę tylko zwęziła źrenice. Była lesbijką i serdecznie nienawidziła wszystkich tych obleśnych, podstarzałych, nasiąkniętych wódą samców, z którymi musiała się służbowo pierdolić. I jeżeli któryś z nich choć na włos odstąpił od wytycznych, jeżeli tylko dał cień powodu do podejrzeń, z rozkoszą smarowała raport do Kontroli – służby nad służbami. Za to ją ceniono.

Ale dziś nici z raportu. Ten Polaczek jest na tyle spanikowany, że Władimir Michajłowicz poradzi sobie z nim w kwadrans.

- Przetrzymajcie go ździebko w korytarzu. – zaordynował ambasador.

- W tym bez krzeseł? – uśmiechnął się domyślnie kamerdyner.

***

Otworzyły się drzwi. Wyczekujący w przedpokoju najprzystojniejszy minister oderwał się od ściany i ignorując poczucie upodlenia, postarał się przybrać w miarę godną postawę.

Wniesiono stolik. Na nim postawiono karafkę wódki i dwa stakany. Następnie przyniesiono fotel. Jeden.

Wkrótce potem wszedł dziarskim, rozłożystym krokiem sam ambasador Federacji Rosyjskiej, Władimir Michajłowicz Grinin we własnej osobie. Poły szlafroka powiewały, odsłaniając nagi tors i staroświeckie ineksprymable (część odziedziczonych, rodzinnych łupów z pańskiej polszy). Na ten widok najprzystojniejszy z ministrów, boleśnie uświadomił sobie, że jest pozacinany od pośpiesznego golenia i, nie wiedzieć czemu, odkrył niestosowność swego markowego garnituru. Resztek pianki za lewym uchem nie uświadomił sobie do końca spotkania.

- No, i co tam, drogi Radosławie? – zagaił łaskawie Grinin, sadowiąc się wygodnie w fotelu i własnoręcznie polewając wódkę.

- Panie ambasadorze… Tuż przed rocznicą…takie despekty… te artykuły w waszej prasie… te filmy… Proszę zrozumieć… przecież wykazujemy dobrą wolę… polityka historyczna to anachronizm… dobrosąsiedzkie stosunki…

Ambasador bez słowa podał ministrowi stakan. Minister rozpaczliwie poszukał wzrokiem popitki, lub chociaż zagrychy i, oczywiście, nie znalazł. Przełknął płyn, powstrzymując rozpaczliwe skurcze zwrotne żołądka.

Ambasador polał ponownie.

- Ludzie się burzą… - minister spoglądał rozpaczliwie na kolejny stakan wódki i starał się odwlec choć przez chwilę moment kolejnego milczącego toastu. – Są media… jeszcze nie nad wszystkimi tak do końca panujemy…

- Dlaczego? – spytał sucho ambasador.

- Zrozumcie… to nie to, co u was – medialny porządek czasem wyłamuje się spod kontroli…

- Waszej kontroli, nie naszej – uściślił beznamiętnie dyplomata i podał stakan ministrowi, który nagle odczuł, że jest prawie czwarta nad ranem, a on pije na czczo.

Przemógł się. Wypił. Nie rzygnął.

Ambasador polał ponownie.

- Macie z gruntu fałszywe pojęcie o wolności. Wolność, to uświadomiony porządek. A wy co? Nawet Internetu nie potraficie wziąć za mordę. No, napijmy się jeszcze… To najlepsza wódka na świecie. Na specjalne okazje…

Wypili. Najprzystojniejszy z ministrów musiał oprzeć się o stolik.

- Miała być Polska Rzeczpospolita Internetowa, a tu co? – kontynuował Władimir Michajłowicz. – Prace nad ustawą zawieszone. Miał być nowy kontrakt gazowy…

- Zgodziliśmy się na dziesięć miliardów metrów sześciennych rocznie do 2035 roku! – zaprotestował minister.

- Ale nie zgodziliście się jeszcze na przejęcie kontroli nad EuRoPolGazem – wyliczał ambasador. Toteż nie zdziwcie się, gdy nasz premier, Władimir Władimirowicz powie na Westerplatte to i owo… albo to i owo przemilczy…

Obłęd zajrzał w oczy ministra. Alkohol mroczył zmysły. Przypomniał sobie Afganistan. No, teraz to temu Ruskiem wygarnie…

- Nie zapominajcie, że my również mamy swoje argumenty – wyrąbał… i momentalnie wytrzeźwiał skuty czujnym i zimnym jak sopel lodu spojrzeniem ambasadora. Na rozognione lico najprzystojniejszego ministra wypełzła trupia bladość, gdy uświadomił sobie, jakiego nietaktu się dopuścił. Wszak, polemizować z ambasadorem, to tak, jakby polemizować z całym zaprzyjaźnionym mocarstwem, którego nie należy bezproduktywnie drażnić, gdyż zaszkodziłoby to dialogowi, o karierze własnej nie wspominając. Lecz, skoro już powiedział, brnął dalej:

– Możemy na Westerplatte przypomnieć, jak było. Wobec całego świata. I co wtedy?

Ambasador podniósł brew. Najprzystojniejszy minister zmartwiał.

Ale, jego ekscelencja ambasador Władimir Michajłowicz Grinin, postanowił nie krzyczeć.

- Pijar wam opadnie do samej podłogi – wyjaśnił dobrotliwie.

- D… do podłogi? – wyjąkał najprzystojniejszy z ministrów. Po czole pociekła mu strużka potu.

- Ano, do podłogi. I słupki też. A świat was oleje.

- S… słupki? – minister wyraźnie zachwiał się na nogach.

Po chwili zebrał się na odwagę i wydukał:

- Wł… Władimirze Michajłowiczu, pozwolicie, że usiądę?

- Ależ owszem, owszem – ambasador zakreślił szeroki gest. – Siadajcie, gdzie chcecie.

- Kiedy nie mam na czym! Nie podano mi nawet fotela! – minister tracił samokontrolę i jął histeryzować. – To jakiś skandal!

- Jak to w życiu – Grinin westchnął filozoficznie. – Widzicie, jest tak: dziś nie macie na czym usiąść tutaj, jutro, gdy popłyną wytyczne do mediów, nie będziecie mieli na czym usiąść w Polsce. O fotelach w mieżdunarodnych strukturach też będziecie mogli zapomnieć. Na wasze miejsce znajdą się inni. Przemyślcie to sobie. Czekam, uroczy Radosławie…

Najprzystojniejszy z ministrów, przemyślał sobie bardzo szybko. Przestąpił dwa razy z nogi na nogę, machinalnie wychylił nalaną mu międzyczasie wódkę i zaczął z innej beczki:

- Ale, jak wszystko pójdzie dobrze, to następnym razem, gdy zwolni się jakaś posadka, szepniecie za mną słówko w NATO, albo w eurokomisji?

- Noo – wydawało się, że ziewnięcie wywichnie Władimirowi Michajłowiczowi szczękę. – Jeżeli wszystko pójdzie dobrze… czemu nie… Szepniemy, szepniemy…

Przyjacielsko poklepał ministra po policzku. Ten, w odpowiedzi, nie omieszkał obowiązkowo załzawić się ze szczęścia.

Ambasador wstał. Posłuchanie było zakończone.

Wychodząc, rzucił od niechcenia:

- A, i zakomunikujcie temu waszemu niedorobionemu piłkarzykowi, co zostało postanowione. Tylko jakoś oględnie. Zresztą – jak nie wy, to urobią go inni. Nie jesteście jedyni.

***

Zarówno kamerdyner-kierowca, sekretarka, jak i sam ambasador, jeszcze tego poranka wysłali do swych central zaszyfrowane depesze. Treść wszystkich trzech, spłodzonych niezależnie od siebie komunikatów, była identyczna: „Porządek będzie na Westerplatte”.

Nie miałem dłużej czego szukać w ambasadorskich komnatach. Za pomocą mojej super-duper-komórki teleportowałem się do innych zadań. Czego byłem świadkiem, raportuję.

Inwigilator (agent 0-700)

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl
Linki:

www.rp.pl/artykul/2,352863__Polska_sprzymierzyla_sie_z_Hitlerem_.html

www.niepoprawni.pl/blog/287/refleksje-rusofoba%E2%80%A6

www.niepoprawni.pl/blog/287/prowokacja-geopolityczna

www.niepoprawni.pl/blog/287/obiecanki-i-odloty

www.niepoprawni.pl/blogs/gadajacy-grzyb

www.niepoprawni.pl/blog/287/dlaczego-radoslaw-sikorski-nie-zostanie-szefem-nato

www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-dokarmimy-rosje

niedziela, 23 sierpnia 2009

Kindersztuba vs. antypedagogika postępu.


przyczynek do Antycywilizacji Postępu (A.P.)

1) Kindersztuba.

Niegdyś, pewne sprawy załatwiało dobre wychowanie, zwane kindersztubą. Kindersztuba oznacza zasady. Zbiór wpojonych i niezachwianych, nieusuwalnych przekonań, które człowiekowi wpaja się od pacholęctwa i którymi winien kierować się do końca życia.

Gdybym miał określić kindersztubę jednym słowem, byłoby nim: szacunek. Szacunek wobec rodziców i, generalnie, osób starszych. Szacunek dla otoczenia, czyli uprzejmość (nie mylić z kelnerską uniżonością). Szacunek dla ułomności (nie poniżać i nie pastwić się nad niepełnosprawnymi, głupszymi, słabszymi, zacofanymi kulturowo). Szacunek względem środowiska (nie dręczyć zwierząt, dbać o higienę, nie śmiecić itd.). Szacunek dla prochów przodków, wiary, Ojczyzny, spuścizny pokoleń, języka, słowem – szacunek dla cywilizacji, która cię ukształtowała i dzięki której funkcjonujesz w tym świecie.

Oczywiście, powyższy wykaz jest pewnym bytem idealnym. W praktyce, ludziska postępowali różnie. Niemniej, jeżeli postępowali wbrew powyższym wskazówkom, było wiadome zarówno im, jak i otoczeniu, iż czynią źle. Tu był kulturowo akceptowalny kanon zachowań (z niezbędnym marginesem hipokryzji – owego hołdu składanego przez występek cnocie), poza pewną granicą – już nie. Jeżeli świadomie łamiesz zasady i mimo napomnień, tudzież oferowanej pomocy, nie zawracasz ze złej drogi, sam pozbawiasz się szacunku, a co za tym idzie – inni są zwolnieni od okazywania szacunku wobec ciebie. Stajesz się wyrzutkiem.

2) O wyrzutkach.

Wyrzutkowie, generalnie, dzielą się na dwie odmiany: twórczych i destrukcyjnych.

Ci pierwsi, wprowadzają życiodajny ferment, wybudzając cywilizację z zastoju i godząc się z ewentualnymi szykanami, orzą, zepchnięci na margines – ale dla jej dobra! Noszą w sercu cywilizację, zaś po pewnym czasie (często po śmierci) okazuje się, iż mieli rację. W ten sposób dokonuje się postęp i warto pochylić łby przed tymi autentycznymi nonkonformistami (kłania się tu przede wszystkim szereg niedocenianych początkowo naukowców, wynalazców, artystów itp.).

Wyrzutkowie drugiego typu, destrukcyjni, są zapatrzonymi w siebie egoistami, którzy uznali, iż to świat powinien dostosować się do nich, nie oni do świata. Co więcej, w miarę postępującej alienacji uznają, że właśnie oni i ich idee powinny panować nad globem i ludzkością po wsze czasy. Dla dobra ogółu, oczywiście, który to ogół jest podobnie jak oni ciemiężony, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy.

Różnica pomiędzy jednymi a drugimi jest z grubsza taka, jak różnica między pokorą a pychą.

Portrety destrukcyjnych wyrzutków znakomicie opisał Paul Johnson w swej książce „Intelektualiści”. Polecam zwłaszcza zaznajomienie się podejściem do dzieci J.J. Rousseau. (Wiem, że to banalne, niby wszyscy znają, ale czasem warto się odnieść).

3) Holocaust kindersztuby.


Ale, co mają zrobić biedne misie, destrukcyjni wyrzutkowie, skoro otoczenie zostało ukształtowane przez kindersztubę? Charakteryzującą się zbiorem zasad, które to właśnie ich, oświeconych marzycieli zepchnęły na margines i nie pozwoliły rozwinąć skrzydeł? Należy wroga unicestwić. Zdemolować kindersztubę w każdym jej aspekcie, zwłaszcza cywilizacyjnym. Tradycyjne wychowanie stanowiło podstawową tamę; barierę, którą należało usunąć, by otworzyć szeroko podwoje dla antycywilizacji postępu.

I zrobiono to. Skutecznie suflowane, antywychowawcze trendy proroków nowej pedagogiki w rodzaju doktora Benjamina Spocka zaowocowały bezstresowym wychowaniem, którego prostą konsekwencją była kontrkulturowa rewolucja porąbańców (pokolenie ’68) spod hasła „zabrania się zabraniać”, sterowana przez parnasiarskie gremia, dyskretnie wspierane przez mocodawców z Kremla.

Nowa pedagogika trafiła na podatny grunt. Rodzice obarczeni traumą dwóch wojen światowych, pragnęli zapewnić swym dzieciom wszystko co najlepsze i w ten sposób odreagować to, czego sami nie mieli, z poczuciem bezpieczeństwa, brakiem trosk i pokojem na czele. W efekcie, ukształtowali stado rozpieszczonych dobrobytem neo-barbarzyńców, pożytecznych idiotów z dobrych domów, którzy ochoczo rzucili się z siekierami, by rąbać w drzazgi zachodnią (łacińską) cywilizację.

4) Miejsce dla political correctness!

I porąbańcy porąbali. Suworowowskie „gawnojedy”, dokonały wraz z innymi cywilizacyjnymi aspektami, holocaustu tradycyjnego wychowania. W tej podstawowej z punktu widzenia każdej cywilizacji materii z dziesięciolecia na dziesięciolecie powstawała ziejąca pustka.

Do czego potrzebna była pustka? Ano, do tego, by można było ją wypełnić odpowiednią treścią - skrojonym na miarę aktualnych potrzeb ersatzem kindersztuby – polityczną poprawnością, którą sukcesywnie wmontowywano w kolejne obszary odebrane łacińskiej cywilizacji.

Pozwolę sobie przytoczyć to, co napisałem w pierwszej części Antycywilizacji Postępu:

4) A.P. oparta jest na fluktuacyjnej dogmatyce politycznej poprawności, zmienianej w zależności od aktualnych zapotrzebowań Parnasiarzy dyktujących obowiązujące trendy.

6) A.P. bazuje na zakłamaniu pojęć charakterystycznych dla cywilizacji łacińskiej. Świadomie wytwarza „zapaść semantyczną” rozmywając, bądź podkładając pod tradycyjne pojęcia nową treść sprzeczną z pierwotnym ich znaczeniem;


Jak łatwo zauważyć, o ile tradycyjne wychowanie cechuje stałość zasad, o tyle political correctness (P.C.) jest zmienna, w zależności od doraźnych potrzeb.

5) Parnasiarscy dyktatorzy i medialne modelki.

Chciałbym szczególnie podkreślić fluktuacyjność polit-poprawnej dogmatyki, której swoistym paradygmatem metodologicznym jest giętkość poglądów, w zależności od aktualnego kaprysu/interesu dyktatorów intelektualnej mody. Parnasiarze (dyktatorzy mody), orzekają, iż dziś myśli się (nosi) to, jutro co innego, zaś modelki na medialnych wybiegach upowszechniają. W walce cywilizacji i idei rolę modelek spełniają dyżurne „mediorytety”(medialne autorytety), tudzież mediodajniane wycirusy – dziennikarze na różnym szczeblu ujemnego zaawansowania intelektualnego i celebrities na zbliżonym stopniu duchowej degrengolady.

Zresztą, jedni mieszają się z drugimi na tyle, że nie odróżnisz, czy to co prawi ci znany dziennikarz, komunikowane jest z pozycji zawodowych, dziennikarskich, czy też celebryckich. I odwrotnie. Czy dotychczasowy celebryta, znany z ptasiego móżdżku, stał się poważanym dziennikarzem? Czy treści, które wyraża mamy, jak dotąd, zbywać ironicznym uśmieszkiem/wzruszeniem ramion, czy też te same treści stały się nagle obowiązujące, bo poparły je jakieś autorytety?

Powyższe grupy cechuje jedno – należy łączyć modne fatałaszki z modnymi poglądami. Bez tego – krzyż Pański, kaplica i zapaść wydrążonego ze wszelkiej treści jestestwa. Odebrać im modne ciuchy, posady i apanaże, odciąć od kamer i mikrofonów, tudzież pozbawić podszeptów, mówiących co w danej chwili na określony temat sądzić wypada – to pozbawić ich życia. Sami z siebie poglądów nie wykrzeszą, sami z siebie nie będą wiedzieli w co ubrać swe mózgownice. Zapadną się, niczym pasożyt z „Inwazji porywaczy ciał” zbyt wcześnie odcięty od żywiciela.

Ach, jakiż to ból, jakaż rozterka, jaka trwoga…

6) Antypedagogika Postępu.

I tu niezastąpiona okazuje się polityczna poprawność, spełniająca zarówno w indywidualnym, jak i ogólnospołecznym wymiarze rolę antypedagogiki postępu.

Czym jest antypedagogika postępu? Jest to jedna z funkcji political correctness, mająca zastąpić kindersztubę, czyli podmienić stałość zasad opartych na szacunku do cywilizacji łacińskiej na fluktuacyjną, zmienną dogmatykę politycznej poprawności, ukierunkowaną na zniszczenie cywilizacji zachodu.

Dziś dogmatem jest to, jutro – co innego. Przykładowo – generalnie słuszne mniejszości - Murzyn / kobieta / niepełnosprawny / Żyd / homoseksualista / ekolog być dobrzy, jeśli są należycie postępowi, a być źli, gdy mają konserwatywne poglądy. Ooo, wtedy nawet to być bardzo źli i zdradzieccy, albowiem „wysługują się prawicy”, wprowadzając zbędny zamęt w ludowych mózgownicach i, generalnie, sypią piach w tryby machiny społecznej inżynierii.

Antypedagogika postępu
nakierowana jest masowo, niczym broń antycywilizacyjnej zagłady, na całe poddane tresurze społeczeństwo, na wszystkie grupy wiekowe – od kołyski do emerytury.

Owa masowość antycywilizacyjnego przekazu jest niezmiernie ważna, tak by osaczony człowiek słyszał podobnie brzmiące komunikaty dosłownie zewsząd – od serialowej gwiazdki, poprzez „poważnego dziennikarza”, polityka, sędziego aż do profesorskiej głowy włącznie. By odnosił wrażenie, że słuszność tego co słyszy jest niepodważalna, zaś garstka pomyleńców, kontestujących wiodący, antycywilizacyjny przekaz to oszołomy, frustraci i pogrobowcy zdemonizowanej do granic obłędu inkwizycji.

7) Zmysł krytycyzmu.

Szczególnym obiektem ataku jest, właściwy każdej inteligentnej istocie, zmysł krytycyzmu, pozwalający oddzielać ziarno od plew, czyli, na podstawie dostępnych danych analizować, czy ktoś przypadkiem nie usiłuje zrobić z nas idiotów. Ten zmysł bywa niekiedy bolesny, powodując psychiczny dyskomfort, tudzież dysonans poznawczy między tym, co wylewa się na co dzień z mediodajni, ust polityków, spod szkolnych tablic i z uniwersyteckich katedr, a „coraz bardziej nas otaczającą” rzeczywistością.

Większości społeczeństw niegdyś naszego kręgu kulturowego cierpienia związane z posiadaniem wspomnianego zmysłu krytycyzmu zostały na skutek permanentnej tresury w odpowiednim duchu, oszczędzone. Antypedagogika postępu wyskrobała go z dusz, tudzież mózgownic już w wieku przedszkolnym, u co bardziej opornych – w wieku szkolnym.

8) Współcześni wyrzutkowie.

Najbardziej upierdliwi, z których nie dało się wyplenić wstecznickich miazmatów, w A.P. pełnią rolę nowych wyrzutków. Z tą różnicą, że o ile destrukcyjni wyrzutkowie opisani kilka podpunktów wyżej, pragnęli zniszczyć zastaną cywilizację, to wyrzutkowie współcześni, pragną jedynie zachować w swych sercach ginący na ich oczach dorobek pokoleń, z nadzieją na przyszłą odbudowę. Oni pragną jedynie nieść w sobie herbertowskie Miasto.

I za to odsądzani są od czci i antycywilizacyjnej wiary.

Nastąpiła wymiana miejsc. Ideologiczni potomkowie wyrzutków rządzą światem, świadomi obywatele Polis wegetują na marginesie.

9) Konformistyczna większość.

I nie łudźmy się, że gdzieś tam funkcjonuje tyleż słynna, co mityczna „milcząca większość”. Owa, „milcząca”, pielęgnująca w domowych pieleszach cywilizacyjne korzenie „większość”, zmieniła się pod wpływem opisywanej w tej notce antypedagogiki w większość konformistyczną i łyka gładko to, co podaje się jej do połknięcia, zaś w życiu codziennym stosuje osobistą, podświadomą samoobronę przed szaleństwem – kultywację postawy, typu „moja chata z kraja”.

Ludziska zapytani o poglądy, wydalają z siebie zestaw aktualnie obowiązujących sloganów. I jeden diabeł wie, czy faktycznie zinternalizowali antycywilizacyjne prikazy, czy też stosują społeczny kamuflaż, by nie odróżniać się in minus od reszty i nie popaść w kłopoty. A może, jest im autentycznie wszystko jedno – stanowią obowiązkowo zadowolone, odurzone dobrobytem społeczeństwa rodem z „Nowego Wspaniałego Świata” Huxleya. Tyle że, jak poskrobać nieco głębiej – spod świecącej, nowoczesnej pozłoty wyłazi zmięta, zniechęcona do wszystkiego, szara masa, duchowych, orwellowskich „proli”.

Z punktu widzenia parnasiarskich doktrynerów to w sumie jeden pies. Grunt, że społeczna inżynieria się kręci. Z dziesięciolecia, na dziesięciolecie. Z pokolenia na pokolenie. Tym łatwiej ich urabiać, im mniej gruntu zostaje pod nogami – im bardziej zanika cywilizacyjne podglebie. Antypedagogika postępu orze niestrudzenie, wprzęgnięta do antycywilizacyjnego pługa.

10) Zakończenie: cywilizacja destrukcyjnych wyrzutków.

Podsumowując, naszkicowane tu zjawiska są dziełem potomków opisanych w pkt.2 destrukcyjnych wyrzutków, których nieposkromiona pycha popchnęła na drogę społecznej inżynierii. Tę społeczną inżynierię wykuwaną na co dzień, na naszych oczach, widzimy w spektaklach mediodajni, w antycywilizacyjnych inicjatywach, w skrupulatnie segregowanych informacjach, w wyjących od autocenzury i starannego dobierania słów wypowiedziach panów/pań z mikrofonami w garści i kamerą skierowaną na fizys.

Tradycyjne wychowanie, rozumiane jako oparta na szacunku kindersztuba, zostało najzupełniej świadomie i celowo zniszczone, po to, by zrobić miejsce na postępową antypedagogikę, będącą funkcją politycznej poprawności, w której nie ma nic pewnego, a która stanowi wielce użyteczny, bo nader giętki, ideologiczny kręgosłup antycywilizacji.

Człowiek pozbawiony własnego, tożsamościowego podglebia jest w stosunku do stosowanych wobec niego indoktrynacyjnych technik bezbronny, niczym samotny liść na wietrze. Jest w stanie tylko gapić się z rozdziawioną gębą na procesy demolujące przestrzeń kulturową, bez świadomości czego tak naprawdę jest świadkiem i jakie mogą być konsekwencje obserwowanych przezeń szaleńczych korowodów.

Nam zaś pozostaje tylko próba ocalenia resztek cywilizacyjnego dobytku, wyniesionego z płonącego, łacińskiego domu.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Linki do moich tekstów o zbliżonej tematyce:

http://niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu

http://niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-2

http://niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-3

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/mala-analiza-ideologii-tolerancjonizmu

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/geje-kontra-homoseksualisci

http://niepoprawni.pl/blog/287/wypisy-z-antycywilizacji-postepu-ap-odc-1

czwartek, 20 sierpnia 2009

Polska Rzeczpospolita Internetowa.


Było to ósmego czerwca, roku bieżącego. Wiało zgrozą po kątach i po wyglansowanych na błysk pijarowskich zwojach mózgowych. Międzymóżdżyły się najtęższe głowy i gniotły w rozterce. Internet. Dobrze to, czy źle, że ot tak, sobie hula, a połowa narodu korzysta?

Jak wiadomo, na podobne problemy najlepszym lekarstwem jest woda rozmowna i solidne obgadanie sprawy. Zarządzono nasiadówę.

Podkradłem się. Spośród brzęku sztućców, gęsto podlewanych kielichów i szczęku sprawnie wymienianych talerzy z zakąskami, udało mi się wyłowić strzępki rozmów.

***

- Co tam, panie kochany, k…a, w tem Internecie wypisują? Zberezeństwa jakoweś, ani chybi… na nas… Jeden z drugim, przecież nie zasiadłby do klawiatury, ot tak, bez kozery, by myślami się dzielić i na ekran je przelewać… ooops…

- Nie dość, że dobrze gadacie, kumie, to jeszcze do rzeczy… no bo – jakże to tak? Bez żadnej intencji po tych klawiaturach stukają? No, chluśniem, bo uśniem…

U drugiego końca stołu dyskusja również nabierała rumieńców:

- Żakowski słusznie prawił, że internetowemu chamstwu należy się przeciwstawić całom siłom i godnościom osobistom… k…a, rację miał, a może nie?!

Dyskutant miętosił w pijackim uporze krawat interlokutora, zacieśniając węzeł fachowo, tuż przy grdyce, więc ten uciekł wzrokiem w bok i postanowił zmienić temat.

- A ci, o których kwa… gadał kaczor… że tylko pornografia i browary im w głowach…

- Cii… cichaj, stary – on miał podejście niesłuszne. Browara i gołych dup będziesz ludziom zakazywał? Toż przecież elektorat nam od tego ze szczętem wymięknie… Przestępczość będziem w Internecie zwalczać, ot co!

- O, o to – to, przestępczość! – kolejny uczestnik imprezy aż przechylił się przez stół, by wygłosić swe orędzie. - Każdy skurwojebyk, który coś o nas napisze, pierwej się dwa razy zastanowi, czy warto łeb podnosić i szczekać. Destrukcyjną robotę uprawia, bydło niedomyte…

- No właśnie! – podchwycił kolejny. – I za to się z wami napiję… uuch, niedobre… – Co oni z tego naszego Internetu zrobili! Od tej pory nihil novi! Żadni nowi internetowi nihiliści nic o nas bez nas nie napiszą!

- Nie napiszą! – gromko podchwycili pozostali uczestnicy nasiadówki.

- A ci blogerzy… niech ich piekło…

- Zamknij się! – syknął czujny dyskutant, zamykając w żelaznym uścisku twarz nadpobudliwego biesiadnika. - Oni nie istnieją, rozumiesz?! – dyszał nieprzetrawioną wódą prosto w twarz rozmówcy, który gotów był potwierdzić wszystko, byle tylko wydobyć się spod oparów dojmującego, alkoholowego smrodu.

- Nie istnieją… - potwierdził słabo.

- No, widzisz, jaki jesteś paniatny, gdy trzeba. – niedawny oprawca czule poklepał go po policzku. – My będziemy zwalczać przestępczość i chamstwo w sieci. A kto się nie zgodzi, że chamstwa i przestępczości być nie powinno? Nuu, kto?

Potoczył pozornie pijanym, lecz w istocie morderczo trzeźwym wzrokiem po sali.

Sala zamarła, ale tylko na chwilę.

- Chamstwo precz! – wrzasnął nagle bardzo skądinąd kulturalny minister.

- Porzundek musi być!

- A jak się komuś nie podoba, to fora ze dwora!

Posypały się okrzyki, i dalej, polewaj. Po słowiańsku, od serca.

***

Uczucia uległy niejakiemu zagęszczeniu. Ten i ów gotów był nawet intonować patriotyczne pieśni, lecz takiego delikwenta skrzętnie uciszano, tłumacząc po dobroci co i jak.

***

Koniec końców, powstał z kanapy niepozorny, szary facecik, który przez całą libację trzymał się dyskretnie z boku i, dalibóg, gdyby się nie podniósł, każdy by przysięgał, iż na owym zebraniu wogóle go nie było… Ale podniósł się i wznosząc stakan, zaintonował śpiewnie:

- Niech żyje Polska Rzeczpospolita Internetowa!

- Niech żyje! – podchwycili zebrani.

- Był Manifest Lipcowy, będzie Manifest Internetowy!

- Nic o nas bez nas! - stwierdził, podnosząc znacząco palec, jakiś niedorżnięty biesiadnik, wpatrując się tępo w poplamiony obrus.

Zarówno jemu, jak i wszystkim innym, plątały się wątki, ale nikt, jak to przy dobrej wódce bywa, nie zwracał na to uwagi.

Szary facecik od stakana, jak nagle wstał do toastu, tak nagle zniknął. I teraz nikt już nie wie, czy jego toast był prawdziwy, czy to jeno pijacka maligna.

***

Jedno jest pewne. Tego dnia ustanowiona została Polska Rzeczpospolita Internetowa, w katorej tak wolno dyszyt czeławiek.

Ja , osobiście, drugoj takowej strany nie znaju.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

P.S. To moja nader luźna interpretacja poniższych artykułów. Powiedzmy, taka mała literacka impresja ;)

http://www.rp.pl/artykul/2,351244_Czy_to_koniec_anonimowosci_w_Internecie_.html

http://www.rp.pl/artykul/2,351245_Spaczone_pojecie_ochrony_obywateli.html

http://www.rp.pl/artykul/2,351363_Internet_pod_scisla_kontrola.html

http://www.rp.pl/artykul/2,351364_Polski_matrix__czyli_inwigilacja_na_zadanie_.html

środa, 12 sierpnia 2009

Czy dokarmimy Rosję?


Wychodzi na to, że dla Rosji nawet kryzys i zapaść w finansach publicznych jest dobrą okazją, by poszerzać swoje wpływy.

Oczywiście, używa do tego celu najgroźniejszej broni, jaką dysponuje, czyli surowców, a w naszym przypadku – gazu. Temu mają posłużyć trwające od marca gazowe negocjacje, które po mału wchodzą w decydującą fazę.

I. Rosyjskie finanse - garść danych.


Na dzień dzisiejszy sytuacja w rosyjskich finansach jest następująca:

- prognozowany deficyt budżetowy na poziomie 10 % PKB;

- inflacja jak do tej pory wynosi 8,9 %, a to nie koniec;

- bezrobocie na poziomie 10% osób w wieku produkcyjnym i rośnie;

- planowane pożyczki Rosji: w 2010 - 17,8 mld $, w 2011 r. - 20,7 mld $, w 2012 r. 20 mld $;

- eksport gazu zmniejszył się od stycznia b.r. o 36,9%;

- dochód, który miała odprowadzić Federalna Służba Celna będzie mniejszy o 400 – 500 mld rubli, niż zakładało Ministerstwo Finansów (miało być 3,47 bln rubli (110 mld $), będzie 3-3,1 bln rubli (95,1-98,2 mld $);

- Fundusz Rezerwowy, z którego Rosja chce pokryć straty skurczy się z 3,1 biliona rubli (czerwiec) do 1,6 bln rubli (50,7 mld $) – październik.

Jak łatwo zauważyć, w tym tempie Rosja pozbędzie się bardzo szybko rezerw odłożonych w czasach prosperity i to nawet biorąc pod uwagę dodatkowe pieniądze zgromadzone na Funduszu Dobrobytu Narodowego (90 mld $.). Do końca 2012 r. Rosja ma wykorzystać 60 mld $, czyli 2/3 tej kwoty.

Co więcej, rząd rosyjski planował, iż do 2012 roku dochody płynące z podatków ściąganych od Gazpromu będą wynosiły co rok od 1,5 do 2 mld $. Na skutek wymienionych wyżej czynników (spadek eksportu i zysków - 15,9 mld $, z eksportu do Europy Zachodniej w pierwszym półroczu 2009 przy 33,8 mld $ w analogicznym okresie 2008 r.), Gazprom musi na gwałt znaleźć brakującą kasę, tym bardziej, że Kreml nie zwiększył koncernowi podatków, by te nie odbiły się na cenach akcji.

II. Dywersyfikacyjne szanse.

Polska buduje gazoport w Świnoujściu, który ma być oddany do użytku ok. 2014 r. Początkowa przepustowość – 2,5 mld m3 rocznie. Po rozbudowie – nawet 7.5 mld m3. Przy rocznym zużyciu gazu na poziomie ok. 14,5 mld m3 i wydobyciu własnym oscylującym w okolicach 4,6 mld m3 (z szansami do nawet 6 mld m3 rocznie), tudzież planowanym imporcie z Kataru 1,5 mld m3 od 2014 przez 20 lat (dostawca – spółka Quatargas), mamy szansę na realną dywersyfikację. Planowana przepustowość otwiera możliwości bądź to zwiększenia importu z Kataru, bądź szukania innych źródeł zaopatrzenia.

Nadmieńmy jeszcze, iż po kryzysie gazowym Rosja - Ukraina z początku tego roku, pośrednik - spółka RosUkrEnergo (RUE) została wyeliminowana i przestała dostarczać gaz do Polski (miało to być 2,3 mld m3 rocznie)

III. Imperium kontratakuje czyli trzy uderzenia.

Sytuacja jest zatem następująca: Rosja ze swym budżetem stoi pod ścianą, my zaś pracujemy nad dywersyfikacją i w naszym interesie leży co najwyżej zawarcie krótkoterminowej umowy, która pokryłaby niedobór gazu powstały po odpadnięciu z gry RosUkrEnergo, do czasu, aż wybudujemy terminal LNG.

Interes Rosji jest przeciwstawny – zablokowanie gazoportu, lub uczynienie go nieopłacalnym i zrobienie z nas priwislańskich dojnych krówek, zawsze gotowych sfinansować naszym słowiańskim braciom w jakimś stopniu ich deficyt budżetowy. W imię „partnerstwa i dobrosąsiedzkich stosunków”, oczywiście.

Aby to osiągnąć, Rosja wyprowadza trzy, potencjalnie mordercze, uderzenia:

Uderzenie pierwsze - zadławienie gazem.

Przypomnijmy, że Państwo – Gazprom, w formalnej szacie spółki Gazprom–Export negocjuje z nami od marca aneks do umowy „jamalskiej” z 1993r. Czego pragnie Rosja? Niewiele. Tylko tyle, byśmy zawarli długoterminowy kontrakt do 2035r. (dotychczasowy obowiązuje do 2022r.) ze zobowiązaniem do kupna 10 mld m3 gazu (do tej pory od Gazpromu kupowaliśmy niespełna 7,0 mld m3 gazu rocznie). Oczywiście, na zasadzie „bierz lub płać” (czyli, bez możliwości dalszej odsprzedaży ewentualnych nadwyżek).

Innymi słowy, Rosja chce zadławić nas swoim gazem, tym bardziej, iż Gazprom musi zrealizować swoje cele sprzedażowe, by wspomóc walący się z kwartału na kwartał (a nawet z miesiąca na miesiąc) rosyjski budżet, tak by dywersyfikacja okazała się nieopłacalna.

Negocjacje trwają. Formalnie prowadzi je resort gospodarki z wicepremierem Pawlakiem na czele. Kolejna runda zakończyła się niedawno. Ponoć bez rozstrzygnięcia. Nie znam szczegółów, niemniej, jeżeli podżyrujemy żądania Rosji, staniemy się na długi czas „skarbonką” wspomagającą jej budżet kolejnymi transzami opłat za gaz i to bez ekwiwalentu w postaci rozsądnych opłat tranzytowych.

Uderzenie drugie – przejąć tranzyt.

Ano, właśnie - tranzyt. Następnym postulatem Rosji jest gruntowna przebudowa struktury podejmowania decyzji w EuRoPolGazie zawiadującym polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego. Do tej pory, gdy nie udawało się podjąć decyzji zwykłą większością głosów, rozstrzygało zdanie prezesa nominowanego przez PGNiG. Teraz wymagana ma być jednomyślność, która sparaliżowałaby procedury decyzyjne i blokowała możliwość zapadnięcia niekorzystnych dla Rosji rozstrzygnięć. Chodzi tu, między innymi, o opłaty tranzytowe, które ustala Urząd Regulacji Energetyki, a które od czterech lat Gazprom płaci „po uważaniu”, nie uiszczając ich w pełnej wysokości. Na dzień dzisiejszy po 48% udziałów mają PGNiG oraz Gazprom. 4% prawem kaduka przypadło Gas-Tradingowi – zadziwiającej strukturze podzielonej między PGNiG, Gazprom i Bartimpex.

Uderzenie trzecie – zablokować gazoport.

Kolejnym uderzeniem Imperium jest Nord Stream, a konkretnie – głębokość ułożenia rury, która ma przecinać tor wodny portów w Świnoujściu i Szczecinie. Obecnie tor ma głębokość 14,3 m. Na naszym, newralgicznym odcinku, rura ma być położona na dnie, a nie zakopana pod dnem. Przy średnicy rury 1,4 m. tor wodny ulegnie spłyceniu do 12,9 m. W efekcie, uniemożliwi statkom z Kataru dotarcie do świnoujskiego gazoportu, gdyż zanurzenie gazowców Q-Flex, które mają obsługiwać terminal przy pełnym obciążeniu wynosi 12,5 m., zaś wymagany dla nich bezpieczny tor wynosi 14,3 m. głębokości.

Dodajmy, że nasze zastrzeżenia są permanentnie ignorowane przez konsorcjum Nord Stream. Rura na tym odcinku ma bowiem pobiec poza obszarem naszej jurysdykcji.

IV. Wyścig z czasem.

Zatem, mamy wyścig z czasem. Jeżeli uskutecznimy dostawy do terminalu LNG przed Rosją i Niemcami, wówczas albo Nord Stream zakopie rurę pod dnem, albo poprowadzi ją na dnie, spłycając tor wodny i wywołując międzynarodowy skandal. Jeżeli nie zdążymy przed Nord Streamem – wówczas nasz gazoport stanie się mocno problematyczną inwestycją zaopatrywaną przez statki o mniejszym tonażu. Jeżeli zaś zaakceptujemy warunki Gazpromu w sprawie renegocjacji umowy jamalskiej, wówczas:

- zostaniemy naładowani rosyjskim gazem po gardło;

- kontrakt z Katarem pójdzie do kosza, tak jak kontrakt z 2001 z Norwegami (lub, co najwyżej, ocaleje w formie szczątkowej, by nie zagrażał rosyjskiej surowcowej supremacji na naszym rynku);

- dostawy LNG z innych źródeł niż Katar również staną się problemem (zmniejszona drożność portu);

- Rosja przejmie kontrolę nad EuRoPol Gazem, czyli tranzytem gazu przez Polskę;

- pogłębimy uzależnienie surowcowe (a więc i polityczne) od Rosji;

- jako importer gazu, uzależniony od jednego kierunku dostaw, będziemy w większej części niż dotychczas partycypować w „dokarmieniu” budżetu Rosji, która dodatkowo będzie mogła bez ryzyka szantażować nas zakręceniem kurka.

V. Refleksje końcowe.


1) Gazoport z niezakłóconą drożnością toru wodnego i stabilnym zaopatrzeniem w LNG, to na dzień dzisiejszy jedyna realna możliwość uzyskania solidnej karty przetargowej w stosunkach z Rosją. Rosja zresztą doskonale o tym wie, dlatego też licytuje wysoko i z pełną determinacją.

2) Celowo abstrahowałem od kwestii agenturalnych, o których wszyscy wiemy, a których nie sposób udowodnić w sensie procesowym. Zobaczymy, jaki będzie finał. Jeżeli zakończymy negocjacje po myśli Gazpromu – trzeba będzie ustalić, „jacy szatani byli tam czynni” (negocjatorzy, osoby towarzyszące itp.).

3) Do podpisania umowy polsko – rosyjskiej w sprawie gazu ma ponoć dojść 1 września, w ramach obchodów na Westerplatte, podczas których nie będzie co prawda za bardzo wiadomo kto na kogo napadł i kto z kim zawarł pakt wzmiankowaną napaść umożliwiający, jednak wiadomo będzie bezspornie, iż druga wojna światowa była „wielkim nieszczęściem” dla wszystkich, bez względu na zbędne szczegóły kto tam kogo napadał i w jakiej kolejności. Podpisanie nowego kontraktu gazowego świetnie wpisze się w ahistoryczne świętowanie historycznej rocznicy.

Jeżeli do 1 września negocjacje się nie dopną, nic straconego - polecam następną datę – 17 września. Będzie jak ulał.

Gadający Grzyb

P.S. W powyższej notce nie wspomniałem o South Stream, rosyjskich problemach z eksploatacją własnych złóż, przejmowaniu złóż kaspijskich, tudzież Nabucco i dziwnej opieszałości UE „w tym temacie”, mitycznej wspólnej strategii energetycznej i tak dalej. Celowo skoncentrowałem się na rosyjskich roszczeniach i na tym, co nasz rząd z nimi (nie) robi.

piątek, 7 sierpnia 2009

„Przyjazne Państwo”, czyli kogo do mamra, a komu ferrari.


Komisja pragnie „zaprzyjaźnić się” z handlem ulicznym.

Orwellowska komisja.

Komisja o iście orwellowskiej nazwie „Przyjazne Państwo” postanowiła włączyć się do trwającej w Polsce nieprzerwanie od lat 90-tych „bitwy o handel” i zapragnęła „zrobić porzundek” z ulicznymi handlarzami. Do tej pory za nielegalny handel na ulicy groziła grzywna do 500 zł, teraz zaś ma grozić areszt i konfiskata towaru. Pożądany efekt ma zostać osiągnięty w drodze nowelizacji Kodeksu wykroczeń. Na stronie komisji, czytamy, iż projekt:

„Dotyczy zwiększenia dolegliwości kar wobec podmiotów, które handlując utrudniają ruch lub postój pojazdów lub ruch pieszych poza miejscami do tego wyznaczonymi przez właściciela, użytkownika lub zarządcę terenu”

href="http://www.przyjaznepanstwo.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=162&Itemid=99"> (żeby było ciekawiej, pełen tekst projektu jest niedostępny w wersji elektronicznej).

O przyjaźni w wydaniu sejmowej komisji niech zaświadczy fakt, iż wzięła ona pod uwagę tylko argumenty samorządowców, które w zasadzie sprowadzały się do kwestii estetycznych – bo uliczne stoiska brzydko wyglądają. To, że z takiego handlu utrzymuje się w skali kraju kilkaset tysięcy osób, których nie stać na płacenie sklepowego czynszu, zaś tanich miejsc na targowiskach jest jak na lekarstwo – to już ani posłów, ani samorządowców nie interesuje. Nie interesuje ich również to, iż uliczni „spekulanci”, próbują się utrzymać własną, ciężką pracą (spróbujcie postać cały dzień na ulicy na mrozie, lub w spiekocie) i nie wyciągają ręki po pieniądze podatnika.(Dodajmy, w przeciwieństwie np. do wielkich sieci handlowych, których inwestycje poparte „grzecznościami” wsuwanymi do kieszeni lokalnych i ponadlokalnych polityków, mogą liczyć na rozliczne ulgi, okresy wolne od podatków itp.).

A że działalność handlarzy w świetle prawa stanowi wykroczenie? Cóż, jest to tylko świadectwem tego, w jak chorym i „przyjaznym” kraju żyjemy. Komisja postanowiła owo „życzliwe” drobnej przedsiębiorczości państwo dodatkowo „uprzyjaźnić”, konfiskując ulicznym „spekulantom” towar i posyłając ich do ciupy.

Wyjątkowo obłudnie brzmi argumentacja, iż (cyt za "Gazetą Prawną) „zjawisko to (handel uliczny – G.G.) powoduje niezdrową rywalizację z osobami sprzedającym swoje produkty legalnie”, (czytaj - z kupcami). Przepraszam, czy z tymi kupcami, których platformiana władzuchna gazowała niedawno podczas szturmu na KDT? Toż to wzajemne szczucie na siebie ludzi. Poza tym, projekt uderza w konsumenta – odbiera mu możliwości wyboru, czy kupić towar taniej, na ulicy (ale z ryzykiem wad, których nie będzie mógł reklamować, gdy handlarz się ulotni), czy drożej w sklepie (ale za to z możliwością zwrotu, jeśli towar okaże się wadliwy). Wyłazi tu typowe „opiekuńcze” myślenie o obywatelu – bezrozumnym bydlątku, które państwo musi prowadzić za rączkę.

Kalizm gospodarczy.


W tym kontekście, dodatkowego, ponurego wydźwięku nabiera to, co niedawno pisałem o pakiecie antykryzysowym i potrzebie deregulacji gospodarki. (href="http://www.niepoprawni.pl/blog/287/sciema-antykryzysowa"> ). Pod rządami rzekomo „liberalnej” i „prorynkowej” partii państwo dryfuje w zgoła odmiennym kierunku. Jak widać, liberalizm być dobry, gdy idzie o zrobienie dobrze wielkim, zagranicznym inwestorom, a być zły, gdy w grę wchodzi rodzimy, drobny handel.

Nie wspomnę już, że dla wielu paskudnych handlarzy, których działalność tak razi wyrafinowany zmysł estetyczny urzędników, uliczny stragan jest ostatnią deską ratunku przed osunięciem się w otchłań nędzy. Brawo, brawo, jaśnie państwo posłowie – skonfiskujcie pietruszkę babinie dorabiającej sobie do głodowej emerytury a ją samą wsadźcie do paki. Nie będzie handlara jedna szpeciła naszych wymuskanych trotuarów. I nie przyjdzie jednemu z drugą do pustych łbów refleksja na temat przyczyn dla których owa babina, czy bezrobotny zmuszeni są wystawać całymi dniami, niezależnie od pogody na ulicy i liczyć na to, że ktoś coś od nich kupi. Dlaczego inteligentny z wyglądu, choć biednie odziany człowiek wyprzedaje ze stolika książki z domowej biblioteki.

Pani sprawozdawczyni omawianego projektu, poseł Hanna Zdanowska nie ma takich rozterek. Dla niej to wszystko nieestetyczni przestępcy, podli oszuści, nie płacący podatków krętacze, których należy usunąć z widoku publicznego. Pewnie, jak wszędzie, znajdzie się wśród nich jakaś grupa cwaniaków, ale generalnie, ludzi do handlowania na ulicy popycha życiowa konieczność, a nie chęć szwindlu. Przyjazne państwo zaś, zamiast pomóc, ułatwiając działalność gospodarczą, wsadzi ich do pierdla.

Dodam jeszcze, że w czasach kryzysu, gdy rośnie bezrobocie i tego wzrostu nie powstrzyma żaden picowny „pakiet antykryzysowy”, postulowany przez komisję projekt jest zwyczajnie nieludzki. Ale domyślam się, że kryzys uderzył również w galerie i centra handlowe, których właścicielom nasi politycy mają pewnie coś niecoś do zawdzięczenia, dlatego po kupiectwie należy zdusić nawet tak, umówmy się, dziadowską konkurencję jak łóżko polowe na chodniku.

Dobijanie rodzimej przedsiębiorczości.


Żeby była jasność – nie mam nic przeciwko supermarketom, czy zagranicznym inwestycjom – one też są potrzebne. Chodzi mi o równość w traktowaniu zarówno wielkich podmiotów, jak i drobnego handlu. Tymczasem, od początku lat ’90, czyli od czasu wielkiego boomu rodzimej przedsiębiorczości, narasta rażąca dysproporcja w podejściu państwa do obu grup. Wielkich się faworyzuje, małych – gnoi. Nawet argumenty o brzydocie stoisk szpecących miasta, od dwudziestu lat są te same i na ogół wysuwane przez osoby, których poczucie estetyki drażni widok „szczęk”, a nie drażni górnolotnych mózgownic dylemat, co handlujący w nich ludzie zrobią, gdy im się te obrzydliwe „szczęki” odbierze. Osobiście, wyczuwam tu echa lewicowo – inteligenckich uprzedzeń wobec „drobnomieszczańskiego sklepikarstwa”, ale to osobny temat.

Powtórzę to, co napisałem w innym tekście: Drobnych przedsiębiorców nie załatwiły naturalne procesy – owa słynna „niewidzialna ręka rynku”. Załatwiła ich ręka ryku sterowanego przez państwo. To poczynania władz skazały rodzimy handel na wegetację na krawędzi bankructwa. Zgodnie ze stalinowską dewizą, w myśl której w miarę postępu rewolucji zaostrza się walka klasowa, im bardziej zdycha kupiectwo, tym cięższe spadają nań ciosy. Bitwa o KDT jest symbolem ogólnego podejścia państwa do przedsiębiorczości obywateli. Uderzenie w uliczny handel jest kontynuacją tego procesu, którego punktem docelowym jest kraj supermarketów i centrów handlowych, za to bez tubylczego kupiectwa.

Dla towarzyszy „sprawdzonych w biznesie”…

Na zakończenie zmienię temat i zapodam nieco weselszą wiadomość. Ferrari ma otworzyć salon w dawnym gmachu KC PZPR. Bardzo trafna lokalizacja, że się tak wyrażę. Po pierwsze, czerwony kolor karoserii idealnie wpasuje się w historyczny klimat miejsca. Po drugie, w Polsce na ferrari (ponad milion złociszy sztuka) stać przede wszystkim byłych komuchów, którzy w odpowiednim momencie, kierowani mądrością etapu, postanowili „sprawdzić się w biznesie”…

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Linki:
href="http://prawo.gazetaprawna.pl/artykuly/341410,uliczni_handlarze_bez_towaru_i_w_areszcie.html">
href="http://www.niepoprawni.pl/blog/287/sciema-antykryzysowa">
href="http://www.przyjaznepanstwo.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=162&Itemid=99">

wtorek, 4 sierpnia 2009

Wypisy z Antycywilizacji Postępu (A.P.) - odc. 1.


Z góry uprzedzam, że w tym tekście pojadę ostro i emocjonalnie. Lektura na własną odpowiedzialność.

W swoim cyklu „Antycywilizacja Postępu” (linki poniżej) naszkicowałem podstawowe zagrożenia z jakimi boryka się cywilizacja łacińska. Postanowiłem uzupełniać go sukcesywnie nowym cyklem – „Wypisy z Antycywilizacji Postępu” w którym, od czasu do czasu, będę odnotowywał kurioza obrazujące obłęd naszych czasów.

Spotkanie z Obcym.

Na początek, zreferuję notkę pióra Magdaleny Żakowskiej p.t. „Jeśli mój syn będzie gejem…”, która ukazała się na drugiej stronie piątkowej „Gazety Wyborczej” (31.07.2009).

Dlaczego biorę na tapetę akurat ten artykuł? Ano, dlatego, że idealnie ilustruje to, co napisałem o głębokim zinternalizowaniu A.P. na skutek wszechstronnej indoktrynacji (medialnej, szkolnej, ustawodawczej), w efekcie której, cytuję:

„…rozmawiasz z człowiekiem który włada tym samym narzeczem (powiedzmy, eboniksem polszczyzny), który urodził się i wychował w tym samym kraju i teoretycznie, powinien nasiąknąć podobnymi wartościami, a tak naprawdę, po chwili rozmowy wychodzi na to, że gadasz z przedstawicielem innej cywilizacji.”


Oczywiście, pani Magdalena Żakowska nie włada „eboniksem” – polszczyznę ma opanowaną, niemniej jednak, czytając jej tekst odniosłem wrażenie spotkania z Obcym – przedstawicielem innej cywilizacji.

Jednocześnie muszę ze skruchą uderzyć się w klatę – wymieniając w poprzednich tekstach indoktrynacyjne wpływy, takie jak media, szkoła czy ustawodawstwo, prześlepiłem wpływ bodaj najważniejszy – płynący z wnętrza rodziny, gdy umysły rodziców już zaczadzonych A.P. przekazują wzmiankowane zaczadzenie następnemu pokoleniu.

Tak właśnie postępuje Magdalena Żakowska – wzorcowy przykład owładniętego maniacką postępowością toksycznego rodzica.

Jeszcze raz ostrzegam, że będę się pastwił – bo też i jest nad czym.

Etapy antycywilizacyjnej indoktrynacji.


Zazwyczaj tego nie robię, ale ten artykuł potrząsnął mną na tyle, że omówię go dość szczegółowo, uzupełniając własną, „kuchenną” psychoanalizą. Na końcu podaję link, zatem każdy będzie mógł wyrobić sobie zdanie, czy dopuściłem się nadużycia. A teraz, do rzeczy.

Generalnie, tekst Magdaleny Żakowskiej jest wstrząsającym zapisem systematycznego prania mózgu; tresury w duchu Antycywilizacji Postępu, jakiej bohaterka poddaje od kołyski swojego synka.

Etap 1 – rasizm.

Na wstępie, mamuśka wstydzi się, że syn (półtoraroczny) widząc na basenie Murzynka, mówi „a fe”, kojarząc czarny kolor z brudem. Mamcia reaguje i by zagłuszyć jątrzące poczucie prowincjonalizmu, kupuje latorośli klocki Duplo, gdzie prócz wozu strażackiego są trzej strażacy, w tym dwaj czarni. Następnie zabiera synka na wycieczkę reedukacyjną do Afryki, po której dziecko przestało reagować na czarny kolor skóry (jak się domyślam, nie nocowali w slumsach Pretorii, czy Johannesburga, w których to miastach po zniesieniu apartheidu wskaźniki przestępczości podskoczyły do sufitu).

Etap 2 – walka z patriarchatem.

W dalszej kolejności, rzeczona mamuśka – aktywistka A.P. zabiera się za wykorzenianie patriarchalnych uprzedzeń wyrodnego synalka, który śmie właśnie jej przynosić brudny kubek do pozmywania, tudzież wrzeszczy „MAMA bałagan”, gdy rozgniecie na podłodze maliny.

Cóż robi w tej sytuacji uświadomiona, postępowa matka? Tłumaczy synkowi, że to nieładnie brudzić, a jeśli już się nabrudziło, to trzeba pomóc mamie posprzątać? O, nie – mama sięga po „Boba Budowniczego”, którego żona, Marta,

„jest bardziej od Boba rozgarnięta i potrafi szybciej niż on wyremontować mieszkanie”.

A masz, a masz, ty wredny, mały szowinisto… Już ja cię nauczę…

Założę się, że pani Żakowska nigdy nie dała dziecku klapsa. Takiego uczciwego klapa w dupę z solennym wyjaśnieniem co dziecko, mimo napomnień rodziców zrobiło źle i dlaczego zostało tak a nie inaczej potraktowane. Zamiast tego, łoi dziecko po mózgu permanentną indoktrynacją. Stosuje terror psychointelektualny.

Etap 3 – seksizm i ageizm.

No nic. Jedźmy dalej. Oto „odkrywają” (pani Magdalena i dziecko, znaczy się) Gryzikruszkę z „Dwóch niegrzecznych myszy” pióra Beatrix Potter. Bohaterka

„jest dużo bardziej niegrzeczna od swojego męża Wścibska, łobuzowanie sprawia jej większą przyjemność i w ogóle ma lepsze pomysły.”


Ale, do czasu, bowiem nawet w tej postępowej bajeczce, mamuśko – ciotka antycywilizacyjnopostępowej rewolucji wykryła zatrute ziarno… albowiem, o zgrozo, Gryzikruszka okazuje się być… kurą domową, bowiem:

„…każdego ranka, bardzo wcześnie - zanim ktokolwiek się obudzi - Gryzikruszka zjawia się ze śmietniczką i miotłą, by pozamiatać w domu lalek!"


Tej ostatniej, seksistowskiej strony, bohaterka niniejszej analizy antycywilizacyjnego zidiocenia, synkowi, rzecz jasna, nie czyta. Co więcej, żałuje, że kartki nie da się wyrwać – „takie wydanie”, ubolewa.

No cóż – predylekcja do wyrywania kartek, palenia książek… Zakładam, że dostojna, matrona spopieli wkrótce rzeczoną książeczkę w kominku, by syn, gdy dorośnie, przypadkiem nie doczytał ostatniej strony… z haniebną, szowinistyczną puentą.

Jak rany, przecież ta potłuczona kobieta, nawet by nauczyć latorośl szacunku dla osób starszych, poruszających się o lasce, musiała posiłkować się „Żółwiem Franklinem”!

„Jeden z jego najlepszych kumpli, borsuk, ma usztywnioną nogę i nie rozstaje się z kulami.”



Etap 4 – synku, bądź pedałem…

I teraz coś, co mnie powaliło:

„A potem w ciążę zaszła moja przyjaciółka. Kiedy zadałam jej idiotyczne, ale odruchowe pytanie - czy chciałaby chłopca, czy dziewczynkę? Odpowiedziała: "Marzę o chłopcu i żeby był gejem, bo do końca życia będzie miał ze mną silną emocjonalną więź, jak w filmach Almodóvara".

Jeeezuuu!!! Pedalską, filmową propagandę zboczeńca Almodóvara odczytywać jako poradnik rodzica… Tylko wyć i rwać kłaki z brody…

Ale to nic. Jaka jest refleksja autorki odnośnie zacytowanych niewczesnych wynurzeń?

„Była to odpowiedź szczera, ale nie takiej się spodziewałam. Poprawna brzmi przecież: "Wszystko jedno, ważne, żeby dziecko było zdrowe". Okolicznością łagodzącą może być to, że przyjaciółka jest pół-Francuzką, a więc wychowała się w kraju, w którym słowo "homofobia" wyszło już w zasadzie z użycia.”

Nie to co u nas, chciałoby się powiedzieć – w tym zatęchłym, obskurnym, katolickim ciemnogrodzie… Ach, jak pani Magdalena usycha z zazdrości… Wyobrażam sobie to dojmujące, prowincjonalne poczucie niższości… Jak to musi wiercić od środka, jak ssać duszę… I jak skutkuje wzmożonym, parweniuszowskim zapałem, by być równie „oświeconą” antycywilizacyjną „mamuśką rewolucji”, jak francuska przyjaciółka…

Etap 5 – upostępowić świat dla przyszłego gejosynka.

W każdym razie, zadawszy sobie pytanie: „a jeżeli mój syn będzie gejem”, omawiana tu mateczka rewolucji stwierdza, że „wszystko jedno. Ważne, by był szczęśliwy.” I wychodząc z tego założenia, dochodzi do wniosku, iż aby uszczęśliwić synka i usłać mu drogę życiową różami, winna zrobić wszystko, by przemodelować przestrzeń publiczną wokół niego.

„ Szczęśliwy gej nie musi ukrywać ani wstydzić się tego, że jest gejem. Gdy się zakocha, może związać się z partnerem, także w obliczu prawa. Jeśli będzie chciał mieć dziecko - czemu nie mógłby go adoptować? Przecież staram się wychować syna na dobrego ojca.”

Cóż, starania staraniami, a życie życiem. Nie wiem, czy będzie dobrym ojcem, czy nie. Pani Magdalena również tego nie wie. Ale poraża mnie beztroska stwierdzenia: „Jeśli będzie chciał mieć dziecko - czemu nie mógłby go adoptować?” Prawda, jakie to łatwe? A czy hipotetyczny związek gejosynka z innym facetem będzie obwarowany identycznymi zobowiązaniami, jak wstecznickie, tfu, heteroseksualne małżeństwo? Z identycznymi prawami dotyczącymi rozwodu? Wychowania dzieci? Z obowiązkiem alimentacyjnym?

Etap 6 – antyhomofobiczna profilaktyka.

Koniec końców, pańcia – postępówka deklaruje, iż:

„Teraz, gdy wchodzimy do sklepu z zabawkami, nie narzucam synowi, w którą ma iść stronę - z reguły wybiera dział z samochodami, ale ostatnio poprosił o wózek (tak - różowy!) z działu dla dziewczynek i wozi w nim ulubionego pluszowego królika. Na razie nie mam pewności, jakiej jest orientacji.”

No, na litość Boską… Infantylna mamuśka z silnym zafiksowaniem na indoktrynację potomstwa, to chyba najgorsze, co może się trafić. Już współczuję temu młodzianowi, skrępowanemu od powicia gorsetem Antycywilizacji Postępu w rodzinnym gronie, bowiem, pańcia deklaruje twardo „Jedno wiem na pewno - homofobem nie będzie.” W tym celu zamierza zakupić bajkę o gejach – pingwinach, wychowujących małego pingwinka. I postponuje wroga we własnych szeregach – Grzegorza Napieralskiego, który śmiał stwierdzić, iż „jego dzieci wolą klasyczne bajki".

„Dzieci, panie pośle” - poucza pani Żakowska – „wolą takie bajki, jakimi rodzice potrafią ich zaciekawić. Klasyczne bajki - konserwatywne poglądy - pomylił pan partie.”

Ot, i zagnała pseudolewicowego kryptofaszystę w kozi róg. Tradycyjne bajki, taaak? Jakiś Kopciuszek? A może „Królewny Śnieżki” się wam zachciewa? Kuchty u siedmiu szowinistycznych krasnoludków, cooo? Drobnomieszczaństwo wyłazi z towarzysza Napieralskiego – socjaldemokraty. Już Lenin i Stalin uczyli, że socjaldemokraci to socjalfaszyści. Na reedukację tu mi zaraz k…a twoja mać i ten teges… Biegiem marsz!

Żona modna.

Najwyraźniej, pani Magdalena odczuwa nie do końca wyrażone, niedopowiedziane, skryte pragnienie: - „Ach, gdyby mój synuś okazał się gejusiem! Ach, jakież to by było modne! Jakie trendy, cool i ogólnie, postępowo zajefajne! Mogłabym się pochwalić przed całym modnym światem swoim gejusiem i jego partnerem, tudzież ich przychówkiem z adopcji, przy których ja, mamusia - gejusia jawiłabym się jako ostoja tolerancjonizmu. Tatuś jest ważniak, tatuś bryluje na salonach, więc ty, synku, przynajmniej zostań pedałem… Bo dzięki temu i ja zaistnieję… przy tobie…"

Niesprawiedliwe z mojej strony? Krzywdzące? Być może. Ale tabloidalny styl wynurzeń pani Magdaleny, pod cieniutkim płaszczykiem walki o tolerancjonizm aż bije po oczach. Toteż, dałem się sprowokować. I jeszcze dorzucę:

Otóż, pani Magdaleno – gdyby syn okazał się pedrylem, to wolałaby Pani, by był czynnym, czy biernym? Aktywnym, czy pasywnym? Tym, który wali kogoś w cztery litery, czy też tym, który w cztery litery jest walony? A może miałby być gejem uniwersalnym, na zasadzie - raz on kogoś, innym razem ktoś jego? A może… nie, dość obrzydliwości. Przejdźmy do refleksji końcowych.

Zakończenie.

Niegdyś, do tego by nie wyśmiewać się z Murzynów, niepełnosprawnych i.t.p. wystarczyła odpowiednia kindersztuba, zapewniana przez właściwe wychowanie w rodzinnym domu. W A.P. jak się okazuje, kindersztuba nie wystarczy – ba, jest zdecydowanie passe i należy zastąpić ją politpoprawnym „ideolo” wpajanym dziecku od kołyski.

Swoją drogą, jestem ciekaw, czy gdy potomek pani Żakowskiej zrobi pełną obrzydzenia minkę na widok zakonnicy/księdza, to mamcia pospieszy do księgarni po odpowiednie tolerancjonistyczne bajeczki, lub tematyczne klocki? Z góry uprzedzam, że ich nie dostanie. Zresztą, być może, uśmiechnie się szczęśliwa, iż ukształtowała swego potomka w należytej odrazie do „katoli”.

A tak w ogóle, żałosny to widok: rodzic, który cenzuruje dzieciaka na każdym kroku, by ten przypadkiem nie odstąpił na włos od aktualnie obowiązujących „tryndów”. Głęboko zinternalizowany salonowy snobizm, połączony z silnym parciem na nowoczesność. Zastępowanie procesu wychowawczego ideologiczną tresurą, za którą potomek może zapłacić w najbliższych latach wyobcowaniem, tudzież szeregiem zawichrowań.

Jeszcze jedno – nie mogę oprzeć się wrażeniu, że postępowa mamuśka pragnie wystrugać swojego synka na szczególny rodzaj prymusika – poprawnego ze wszech miar antycywilizacyjnego hunwejbina.

Słowem, Antycywilizacja Postępu ma być i już! – tak w domu, jak i w kojcu, tudzież zagrodzie.

Gadający Grzyb

P.S.1 Pingwin – gej Harry z Zoo w San Francisco, który wraz z kolegą Pepperem wychowywał pingwiniątko Tango i z tego tytułu będący ogólnoświatowym idolem pedałów, jakiś czas temu zmienił orientację i związał się z pingwinicą Lindą. Zatem, inspirowana tym związkiem gejo - bajeczka straciła już nieco na aktualności. Gejowscy aktywiści dostali piany.

P.S.2 Magdalena Żakowska nie jest jedyna. Ostatnio przyjaciółka zaszokowała mnie opowieścią zasłyszaną od jej córki. Otóż, koleżanka owej córki (13 lat), przyszła z ufarbowanymi na czerwono włosami, stwierdzając z tyleż nieszczęśliwą co zrezygnowaną miną, iż „mama ją dorwała”, robiąc na siłę swojemu dziecku czerwony kolor na łepetynie. Dodała jeszcze, iż w porę udało się jej uciec spod opiekuńczych skrzydeł mamuśki, gdyż ta planowała jeszcze… fioletowe pasemka.

Córka przyjaciółki (również 13 lat) skwitowała to następująco: „No tak, jej mama jest nowoczesna. Moja mama nigdy nie pozwoliłaby mi się ufarbować”.

Fakt, nie pozwoliłaby. Tato również. Są jeszcze jakieś oazy normalności.


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Linki:

Artykuł Magdaleny Żakowskiej:

http://wyborcza.pl/1,76842,6878110,A_jesli_moj_syn_bedzie_gejem___.html">

Polecam ciekawą dyskusję na forum wielodzietnych:
http://wielodzietni.org/comments.php?DiscussionID=4569">

Moje teksty kręcące się wokół podobnej tematyki:

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu">
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-2">
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-3">
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/mala-analiza-ideologii-tolerancjonizmu">
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/geje-kontra-homoseksualisci">

Ściema antykryzysowa.


W ustawie antykryzysowej jest wszystko za wyjątkiem tego, co powinno się było w niej znaleźć w pierwszej kolejności.

No i mamy ustawę antykryzysową, która wg szacunków Ministerstwa Pracy ma ponoć ochronić ponad 200 tys. miejsc pracy.

Czegóż tam nie ma!

Jest pomoc finansowa/rządowe gwarancje dla firm, których obroty spadły od lipca ub. roku w ciągu 3 miesięcy o 25%. Jest uelastycznienie warunków na jakich zatrudnia się pracowników, by firmy mogły zmniejszać koszty. Jest możliwość redukcji czasu pracy, wysyłanie pracowników na szkolenia ze stypendium w wysokości zasiłku, urlopy postojowe, ruchomy czas pracy… Pomyślałby ktoś naiwny – rząd walczy z kryzysem na całego!

Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, uzyskanie pomocy obwarowane jest rozlicznymi biurokratycznymi barierami ( http://www.rp.pl/artykul/2,342928_Chcesz_pomocy_w_kryzysie__Wystarczy_10_zaswiadczen_.html">) . Po drugie, ustawa obowiązywać ma raptem przez 2 lata. Po trzecie wreszcie i najważniejsze, mamy tu do czynienia z typowym zestawem działań pozornych, starannie omijających meritum problemu, innymi słowy, w ustawie jest wszystko za wyjątkiem tego, co powinno się było w niej znaleźć w pierwszej kolejności.

Deregulacja, głupcze!

Podstawowym problemem polskiej gospodarki jest przeregulowanie, tłumiące inicjatywę i krępujące rozwój kraju. Ta biurokratyczna poducha, na którą składają się tysiące częstokroć sprzecznych ze sobą przepisów, w połączeniu z urzędniczą wszechwładzą, tłamsi przedsiębiorczość i przyczynia się do kryzysu o wiele silniej, niż zawirowania na rynkach finansowych, blokuje bowiem setkom tysięcy zwykłych ludzi podjęcie i rozwój własnej działalności. I właśnie tą kwestią walczące z kryzysem państwo winno zająć się w pierwszej kolejności.

Owszem, coś „w tym temacie” usiłowała zrobić sejmowa komisja „Przyjazne państwo” pod przewodem Palikota. Zakończyło się to jak wszystkie inicjatywy rzeczonego osobnika – błazenadą. Wyzwanie redukcji biurokratycznych absurdów wymagające żmudnego przekopania się przez setki tysięcy przepisów najróżniejszych ustaw, okazało się ponad siły posłów – tak z Palikotem, jak i bez niego.

Poniżej zajmę się pokrótce pewnymi obszarami, których naprawa sama z siebie dałaby większego kopa naszej gospodarce, niż wszystkie incydentalne „pakiety antykryzysowe” razem wzięte.

Reglamentacja działalności gospodarczej i zawodowej.

Obecnie, (dane z marca b.r., link pod tekstem), w Polsce obowiązuje sześć różnych form reglamentowania działalności gospodarczej. Są to:

- koncesje (6 branż),

- wpis do rejestru działalności regulowanej (25 branż),

- zezwolenie na prowadzenie działalności gospodarczej (32 branże),

- licencje (3 branże),

- zgoda na prowadzenie działalności gospodarczej (1 branża),

- uprawnienia zawodowe (8 branż).

Łącznie powyższymi formami reglamentacji objętych jest 75 różnych obszarów działalności gospodarczej. Pomyślmy - 75 obszarów wyjętych z normalnego, konkurencyjnego krwioobiegu gospodarki. Ale to jeszcze nie wszystko. Dodać bowiem należy jeszcze listę tzw. zawodów regulowanych (link pod tekstem) obejmujących – uwaga – 104 różne kategorie zawodowe. Jeśli dodać, że wiele z powyższych 104 kategorii dzieli się na szereg poszczególnych zawodów, otrzymamy ich na oko, grubo ponad 300 (tzn. przy doliczeniu do trzystu poddałem się – proszę mi wierzyć, jest tego znacznie więcej), z czego jakieś 20 zawodów ma charakter korporacyjny, tj. pardon, skupia się w „samorządach zawodowych” (jak taka sitwa działa i jak skłonna jest na otwieranie się na nowych członków, widać chociażby po profesjach prawniczych).

Krótko mówiąc – gdzie się nie ruszysz, tam państwo łapie cię za rękę i pyta: a gdzie papier? Jeżeli dodamy do tego nieprecyzyjne (często celowo) przepisy i dużą uznaniowość urzędniczą, otrzymujemy atmosferę jakby specjalnie zniechęcającą obywateli do brania spraw w swoje ręce i sprzyjającą usitwowieniu gospodarki w skali nieznanej poza krajami Trzeciego Świata.

Państwo permanentnej kontroli.

Weźmy takie kontrole - jedną z podstawowych bolączek nękających przedsiębiorców. Organów uprawnionych do tego, by wjechać do firmy i sparaliżować jej działalność jest co niemiara – od skarbówki, poprzez PIP, Sanepid, ZUS, nadzór budowlany i sam diabeł wie, co jeszcze. Zakaz więcej niż jednej kontroli w tym samym czasie to fikcja, gdyż z łatwością można go ominąć nasyłając kilka kontroli jedna po drugiej, lub też robiąc tzw. kontrole krzyżowe.

Właśnie – kontrole krzyżowe. To dopiero jest kryminał w majestacie prawa. Robi się, dla pozoru, po jednej kontroli u, powiedzmy, siedmiu kontrahentów danego przedsiębiorcy, następnie zaś wysyła się urzędników z tychże siedmiu różnych kontroli na „czynności sprawdzające” do tego przedsiębiorcy, którego pragnie się docelowo udupić. Chyba nie muszę wyjaśniać jakie to stwarza możliwości różnym lokalnym sitwom, którym przypadkiem jakiś nieszczęśnik nadepnie na odcisk. W takich sitwach, burmistrz, miejscowi „biznesmeni” z często partyjnym, lub esbeckim rodowodem (lub synkowie tychże, dziedziczący koneksje po tatusiach), naczelnicy urzędów, prokuratorzy i sędziowie stanowią jedno zblatowane środowisko, pijące razem wódkę i chodzące na te same dziwki. Można się domyślać, jak pilnie dbają, by nikt „spoza układu” nie bruździł im w interesach.

Wolności! Wolności!

Dodajmy jeszcze korupcję, skandaliczne prawo podatkowe, brak uwłaszczenia, niewydolne sądy i otrzymamy komplet, dzięki któremu Polska w tegorocznym Indeksie Wolności Gospodarczej Heritage Foundation zajęła zaszczytne 82 miejsce (ostatnie w UE) za m.in. Ugandą, Mongolią i Madagaskarem. (link pod tekstem).

Zamiast wpompowywać podatnicze miliony w molochy ponadnarodowych koncernów (bo to przecież one będą głównymi beneficjentami pakietu antykryzysowego), które łaskawie zgodziły się pozakładać u nas swoje filie deklarując zatrudnienie iluś tam przedstawicieli „lokalnej siły roboczej” za c-a 1500 peelenów brutto, (dodajmy, przy ulgach i zwolnieniach o których nie może marzyć np. rzemieślnik, czy kupiec, utrzymujący swą ciężką harówą rodzinę), należałoby przede wszystkim pomyśleć o drobnych przedsiębiorcach, którzy w swej masie są w stanie o wiele skuteczniej zapewnić materialne upodmiotowienie narodu.

Tylko, zapytam retorycznie, po co politykowi sklepiki, czy warsztaty gdzie obywatel gospodaruje na swoim, co przynajmniej częściowo uniezależnia go od państwa i uczy krytycyzmu w stosunku do poczynań władzy?

Takim ludziom przyjęty właśnie pakiet antykryzysowy nie pomoże. Nie odblokuje branż, w których dzięki uznaniowej reglamentacji rozmnożyły się przeróżne układy i układziki. Nie uprości prawa podatkowego, pozwalającego urzędnikowi jednego zgnoić, drugiemu zaś umorzyć należność (przypomnę sprawę „mafii w ministerstwie finansów” – jakoś nie słyszałem, by zlikwidowano nonsensy umożliwiające podobną korupcyjną działalność). Nie otworzy dostępu do regulowanych zawodów. Nie zlikwiduje zorganizowanego system łupiestwa i obszarów żerowisk, z jakich de facto składa się nasze państwo.

To zadanie dla straceńców, którzy nie boją się narazić rozlicznym a wpływowym grupom interesów, zaś obecny rząd właśnie takim grupom (od postkomunistycznego biznesu po korporacje zawodowe) zawdzięcza w znacznej mierze władzę. I dobrze wie, że każdy zamach na trzęsące Polską para – mafie, oznaczałby jego koniec.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Linki:

Reglamentowane obszary działalności gospodarczej:

http://firma.wieszjak.pl/abc-malej-firmy/78442,Kiedy-potrzebne-sa-koncesje--zezwolenia--wpis-do-rejestru-dzialalnosci-regulowanej--licencje-i-uprawnienia-zawodowe.html">
Lista zawodów regulowanych:

http://www.buwiwm.edu.pl/eu/public/db/index.php?fullinfo=true">

Indeks Heritage Foundation:
http://www.heritage.org/Index/Ranking.aspx">

Warszawska anarchia, czyli zajazd na KDT.


„Każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w garści i lada jaką partię zebrać potrafi”.

Wprawdzie od walk o „blaszak” KDT minął tydzień z małą górką, co w mediorzeczywistości jest całą epoką, pozwolę sobie jednak odgrzać ten temat, ponieważ frapuje mnie pewien aspekt owej „bitwy o handel”, na który, jak się zdaje, nikt nie zwrócił uwagi.

Otóż, byliśmy wszyscy świadkami ni mniej, ni więcej, tylko zajazdu, jakby żywcem przeniesionego z czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej – i to raczej z okresu saskiego upadku, niż świetności Stefana Batorego, czy pierwszych Wazów.

Krótkie przypomnienie.

Dla porządku przypomnę, iż zajazd był szczególną formą egzekucji wyroku sądowego dotyczącego danej nieruchomości, powstałą na skutek chronicznego niedomagania władzy wykonawczej – taka zinstytucjonalizowana forma przemocy, polegająca na tym, iż lokalna społeczność obywatelska wykonywała prawomocny wyrok. Dodajmy, że o ile początkowo zajazd stanowił ostateczność (po wyczerpaniu całej procedury – wwiązanie, następne wwiązanie, rumacja) i był odgórnie zwoływany przez starostę, o tyle z czasem stał się formą samopomocy, by w końcu wyrodzić się w anarchię – kto silniejszy, kto zbierze większą kupę zbrojnych, po tego stronie prawo.

Nadmienię jeszcze, iż wbrew temu, co sugerują mediodajnie, instytucja zajazdu nie figuruje ani w naszym obecnym prawodawstwie, ani w doktrynie. Innymi słowy, prawomocny wyrok którym wymachuje Bufetowa, nie może być egzekwowany w drodze bezprawia – czyli wynajmowania przez miasto agencji Zubrzyckiego, która pod pozorem „ochrony” odbiła z rąk kupców sporny obiekt. href="https://przetargi.um.warszawa.pl/szczegoly.asp?id=35605">

Ostateczne rozwiązanie kwestii kupieckiej?

Jakoś nie mogę oprzeć się wrażeniu, że obecność komornika i nagła predylekcja władz Warszawy do prawnego rygoryzmu była ze strony miasta jedynie pretekstem do „ostatecznego rozwiązania kwestii kupieckiej”. Co innego mieć do czynienia z rozdrobnionymi przedsiębiorcami, a co innego z prężnie działającą kupiecką organizacją psującą biznes galeriom handlowym… Zwłaszcza, jeżeli ma się w stosunku do tychże galerii jakiś dług wdzięczności… ale tu zmilczę. Nie mam dowodów, a jedynie wredne insynuacje oparte na zasadzie cui prodest (czyja korzyść). Ale, to tak na marginesie.

Staropolskie analogie.

Wracając do meritum, zajazd uskuteczniony przez jedną ze stron postępowania cywilnego (w omawianym przypadku – miasto) jest smutnym świadectwem upadku Państwa w jednym z jego podstawowych wymiarów, jakim jest sprawna egzekutywa. Władze reprezentowane przez komornika i policję, okazały się boleśnie bezsilne, przyglądając się z boku zamieszkom. (Tak szczerze – zadziwiającą bierność policji odczytuję jako dobrze skalkulowany serwitut na rzecz dominującej obecnie siły politycznej).

Oczywiście, jak każda analogia, tak i ta z zajazdem nie jest pełna. Bitwa o Kupieckie Domy Towarowe zawiera w sobie jeszcze jeden staropolski pierwiastek, albowiem Hanna Gronkiewicz - Waltz zachowała się zarazem jak szlachciura dokonujący zajazdu i jak magnat wynajmujący prywatną armię, miasto potraktowała zaś jako składnik swych włości, w których warcholą jacyś tam „łyczkowie” – handlarze, których należy uciszyć.

Tę dwoistość opisu uzasadnia kontekst wynajęcia agencji Zubrzyckiego. Z jednej strony bowiem, Zubrzycki jest dowódcą zaciężnego wojska, z drugiej natomiast pozostaje „klientem domu” Platformy, której zawdzięcza wyjście z aresztu i „zapomnienie” o ciążących na nim korupcyjnych zarzutach (wątek sprawy COŚ-u). Klientelizm zaś obliguje do odpowiednich wyrazów lojalności – zwłaszcza, gdy patron potrafi sowicie się odwdzięczyć (konkretnie, sumą 166 896 peelenów).

Pełzająca anarchizacja.

Generalnie, mamy do czynienia z pełzającą anarchizacją. Niby jest władza wykonawcza, niezależne sądownictwo itp. Niby policja chwyta rzezimieszków a sądy ich skazują. Niby każdy ma zagwarantowane konstytucją prawa. Niby, niby, niby…

Aż tu nagle, w newralgicznych momentach, Państwo, jego organy, instytucje, wycofują się milczkiem w kąt i zerkają trwożliwie, czyje będzie na wierzchu. Innymi słowy, mówiąc Kmicicem, „każdy sobie pan w naszej Rzeczypospolitej, kto jeno ma szablę w garści i lada jaką partię zebrać potrafi”.

Na zakończenie, mała uwaga pół żartem, pół serio:

Kupcy popełnili jeden błąd – zamiast bronić się swoimi siłami, powinni wynająć własną agencję ochrony, sami zaś stanąć z boku z popcornem w ręku i przyglądać się starciu dwóch zaciężnych armii. To dopiero byłaby jazda – dwie firmy ochroniarskie piorące się między sobą. Ciekawe, co w takiej sytuacji zrobiłaby policja…

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

P.S. A teraz trochę linków:

href="https://przetargi.um.warszawa.pl/szczegoly.asp?id=35605">
href="http://bit69.salon24.pl/116413,kdt-medialne-i-polityczne-oszustwa-po-i-tvn">
href="http://www.niepoprawni.pl/blog/3/o-czym-nie-szumia-rzepy">
href="http://www.rp.pl/artykul/9133,340498_Janke__Konserwatysta_marzy_o_anarchii_.html">
href="http://www.rp.pl/artykul/338723.html">
href="http://fakty.interia.pl/felietony/ziemkiewicz/news/kdt-bezprawie-w-majestacie-prawa,1342155">
href="http://www.niepoprawni.pl/blog/376/jak-pan-koss-wykolegowal-legalistow-spod-kdt">
href="http://www.se.pl/archiwum/zubrzycki-juz-nie-pod-ochrona_35804.html">
href="http://www.niezalezna.pl/article/show/id/23009">
href="http://www.niepoprawni.pl/blog/74/o-interesie-spolecznym">

Sprawa Olewnika – „niewidzialna ręka” czuwa.


Roztaczająca opiekę nad sprawą Olewnika „niewidzialna ręka” postanowiła sprawdzić, czy oskarżeni policjanci nie mają aby do powiedzenia o kilka słów za wiele.

Włamanie.

Włamanie do domu pani mecenas Jolanty Turczynowicz - Kieryłło, pokazuje, że „niewidzialna ręka” wisząca nad sprawą Olewnika nie traci czujności. Przypomnijmy dla porządku, że pani adwokat reprezentuje m.in. nadkomisarza Remigiusza Mindę, któremu postawiono zarzuty niedopełnienia obowiązków w śledztwie dotyczącym uprowadzenia i zamordowania Krzysztofa Olewnika, w czasie gdy rzeczony nadkomisarz był wiceszefem wydziału dochodzeniowo-śledczego Komendy Policji w Radomiu.

Z domu mecenas Turczynowicz - Kieryłło skradziono trzy laptopy (w tym laptop jej męża z przygotowanym wywiadem z policjantami) i dwa segregatory akt. Włamanie miało miejsce w nocy z piątku na sobotę (24/25.07.2009) w czasie, gdy właściciele spali w sypialni na piętrze.

Oczywiście, nie ruszono innych cennych przedmiotów, zero śladów plądrowania. Zabrano to, co miano zabrać i do widzenia. Precyzyjna, czysta robota.

Chciałbym tu zwrócić uwagę na charakterystyczny modus operandi sprawców – do podobnych włamań dochodziło już w latach ’90, podczas akcji inwigilacji prawicy, kiedy to „nieznani sprawcy” z dziwnym upodobaniem kradli jedynie twarde dyski z komputerów.

Niewidzialna ręka i widmo stryczka.

Najwyraźniej komuś zaczynają puszczać nerwy i roztaczająca opiekę nad sprawą Olewnika „niewidzialna ręka” postanowiła sprawdzić, co takiego oskarżeni policjanci mają do powiedzenia… i czy nie jest to aby o kilka słów za wiele.

O tym, czy policjanci mieli zamiar ujawnić coś niezdrowego przekonamy się zapewne wkrótce – jeżeli mieli taki zamiar, być może czeka nas niebawem plaga mundurowych samobójców, zaś kolejne „wnikliwe śledztwa”, „bez cienia wątpliwości”, wytłumaczą nagłą predylekcję policjantów do rzucania się na sznur „kłopotami rodzinnymi i finansowymi”. (Swoją drogą – jest to uniwersalne uzasadnienie. W rodzinach mundurowych, choćby ze względu na specyfikę pracy, często nie dzieje się najlepiej, zaś „kłopoty finansowe”, przy obecnych uposażeniach ma niemal każdy).

A precedens już mamy. Jest nim, moim zdaniem, niedawne „samobójstwo” strażnika więziennego, który z takim powodzeniem pilnował Wojciecha Franiewskiego, że ten nie doczekał procesu. Zwróćmy uwagę, iż do tej pory w autouśmiercaniach gustowali gangsterzy. Śmierć strażnika więziennego oznacza przekroczenie pewnej granicy – wraz z nią bowiem stryczkowa epidemia wkroczyła w szeregi funkcjonariuszy państwowych.

W tym kontekście, na ponury żart zakrawa poniższe zdanie (cyt. za href="http://www.niezalezna.pl/"> ):

„Policjanci przyznają, że włamanie może mieć związek ze sprawą Olewnika, ale nie wykluczają także zwykłej kradzieży i motywu rabunkowego.”

Jeśli chodzi o mnie, to również „nie wykluczam” niczego. Galopującego zidiocenia połączonego z tchórzostwem i usiłowaniem skierowania postępowania na „trop” pospolitego rabunku w pierwszej kolejności. Idę o zakład, że sprawcy włamania nie zostaną ujęci – podobnie jak nie zostali ujęci „nieznani” sprawcy włamania do domu Danuty Cieplińskiej – Olewnik (maj 2008).

Doprawdy, nie chciałbym być w skórze policjantów, których aktami tak troskliwie zaopiekowała się „niewidzialna ręka”. Nigdy bowiem nie wiadomo, kiedy taka „ręka” dopatrzy się w wykradzionych materiałach powodu dla którego uzna za stosowne zarzucić komuś sznur na szyję.

I tylko Olewników żal.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

href="http://www.niepoprawni.pl/blog/287/monitoring-smierc-pazika">
href="http://www.niezalezna.pl/article/show/id/23112">
href="http://fakty.interia.pl/raport/sprawa_olewnika/news/sprawa-olewnika-skradziono-laptopy-obroncy,1344007,5198">
href="http://fakty.interia.pl/raport/sprawa_olewnika/news/sprawa-olewnika-mecenas-sie-boi-chce-ochrony,1344097">
href="http://www.rp.pl/artykul/265085,135006_Wlamanie_do_Olewnikow_to_proba_zastraszenia_.html">