sobota, 31 lipca 2010

Gra pozorów.


Budżetowe zmagania rządu, czyli łże – liberalizm w natarciu.

I. Kto obniżał, kto podwyższa?

Jak przystało na partię liberalną (he, he), Platforma przymierza się do podwyższenia podatków. Cóż, kolejny to dowód na to, że w polskiej polityce nic nie jest takie, jakim się wydaje. Jedyne obniżki podatków i innych obciążeń fiskalnych, tudzież parafiskalnych są bowiem jak do tej pory zasługą przefarbowanych „socjaldemokratów” od Leszka Millera (obniżka CIT z 27% do 19% w 2003r. i akcyzy na alkohol o 30% w 2002r.) i oskarżanego o „populizm” rządu Jarosława Kaczyńskiego („spłaszczenie” PIT – likwidacja II progu podatkowego i obniżenie I progu z 19% do 18 % oraz dawnego III progu z 40% do 32%, do tego obniżenie składki rentowej). Co ciekawe, Leszek Miller wykazał się przy redukcji podatku od przedsiębiorstw odpornością na pomruki naszych „adwokatów w UE” i zignorował niemieckie lamenty o stosowaniu przez Polskę „dumpingu podatkowego”. Trudno natomiast oczekiwać podobnej asertywności po obecnej ekipie Tuska.

Jako się zatem rzekło, liberalna (he, he) Platforma, która szła do władzy między innymi pod hasłem „3x15” (ludzie już o tym nie pamiętają, a reżimowe mediodajnie jakoś nie kwapią się, by to przypominać) zapowiedziała ustami duetu Boni - Rostowski tymczasową (znów – he, he) jednoprocentową podwyżkę VAT plus jakieś pomniejsze posunięcia, takie jak likwidacja ulg na samochody „z kratką” i rozszerzenie obowiązku posiadania kas fiskalnych na kolejne grupy zawodowe – m.in. prawników i lekarzy. Wcześniej podniesiono już akcyzę na wyroby spirytusowe (od 2009 roku, 4960 zł/hl – większą akcyzę w UE ma od nas tylko Szwecja). Co do VAT-u, jestem jakoś dziwnie spokojny, że rzekoma prowizorka okaże się zadziwiająco trwała i gdy w raczej dalszej, niż bliższej przyszłości jakiś rząd zechce się z niej wycofać, będzie to poczytywane za „śmiałą” reformę. Chociaż nie – jeśli to będzie przypadkiem PiS, wówczas będzie wrzask o „populizmie” i „nieodpowiedzialności”. Natomiast podwyższanie obciążeń fiskalnych przez liberalną (he, he) Platformę każdorazowo interpretowane jest jako „odpowiedzialne” i „propaństwowe”.

II. Łże – liberalizm.

Ktoś naiwny mógłby przypomnieć, że liberałom, zwłaszcza w okresie kryzysu gospodarczego przystoi raczej redukowanie podatków, cięcie wydatków, odchudzenie administracji, reforma finansów publicznych i takie tam. Nic bardziej mylnego! Owszem, może i pobudziłoby to gospodarkę i pomogło z czasem zredukować te 700 mld długu publicznego, ale po pierwsze, ma być „500 dni spokoju”, a wszelki reformy mają to do siebie, że spokój nieuchronnie burzą, po drugie - liberalne posunięcia rządu mogłyby zachwiać słupkami popularności, co otworzyłoby PiSowi drogę do odzyskania władzy, a sami Państwo wiedzą, że to byłaby katastrofa, faszyzm i nagłe ataki mleczarzy o piątej nad ranem... czy jakoś tak. Zatem, zamiast gospodarczego liberalizmu mamy godny kartoflanej republiki łże – liberalizm, ale cóż począć... Najwyraźniej taka już jest na obecnym etapie historyczna konieczność.

Jedyne na co mogę spojrzeć łaskawszym okiem, to wspomniane wyżej wprowadzenie kas fiskalnych do lekarskich gabinetów i prawniczych kancelarii. Nie dlatego, żebym był zwolennikiem rozbuchanego fiskalizmu (bo nie jestem), ale dlatego, że dotychczasowa wybiórczość łamała fundamentalną dla zdrowej gospodarki zasadę równego traktowania poszczególnych podmiotów. No bo – jeśli taksówkarze, to dlaczego nie adwokaci? Nerwowe reakcje dowodzą, że całkiem pokaźna część dochodów przepływała sobie do tej pory bez zbędnego chwalenia się tym faktem przed urzędami skarbowymi.

Na marginesie - rozczuliła mnie zasłyszana w telewizorni wypowiedź pewnego psychoterapeuty, który stwierdził, że konieczność bezdusznego wydrukowania paragonu zniszczy „sacrum” jakie jest między pacjentem a lekarzem i zniweczy skutki terapii. Nie to, co czułe i intymne przekazywanie należności za sesję terapeutyczną z rączki do rączki, bez angażowania fiskalnego automatu... i aparatu skarbowego.

III. „Stłucz pan termometr...”

Żeby jednak nie było tak czarno, śpieszę z dobrą nowiną – otóż liberalny (nieodmiennie – he, he) rząd planuje jednak pewne cięcia i oszczędności! Na czym? Ano, na tym, co zwykle – na armii. Ponieważ niedawny raport NIK ujawnił, że siły zbrojne nie dostały zagwarantowanych ustawowo 1,95 % PKB (rząd zatem zwyczajnie złamał prawo), zaś to co zostało przekazane w znacznej mierze zmarnotrawiono, postanowiono zatem zlikwidować tak morderczy dla budżetu sztywny pułap wydatków na MON. Wszystko zgodnie z „arcyliberalną” jak mniemam dewizą „stłucz pan termometr, nie będziesz miał pan gorączki”. Mam przy tym nieodparte przeczucie, że cięcia nie dotkną wojskowej biurokracji ani tym bardziej „wodzów”. Koszty, jak zwykle, poniosą „indianie”. Wstrzyma się nabór, zakup sprzętu i generalnie, cały proces „profesjonalizacji”. A że żołnierze już niemal nie ćwiczą? To nie będą ćwiczyli jeszcze bardziej, wielka mi nowina. W końcu przecież nikt nam nie zagraża, a na jakąś zagraniczną misję zawsze się coś z dna garnka wyskrobie.

Łże – liberalizm
postępuje. Co teraz? Rezerwa rewaluacyjna NBP na którą onegdaj ostrzył sobie zęby Lepper? Wszak, jak łże – liberalizm, to na całego...

Gadający Grzyb

P.S. Sprawozdania Ministerstwa Finansów dotyczące długu publicznego:

http://www.mf.gov.pl/dokument.php?const=5&dzial=590&id=70509&typ=news

I jeszcze to:

http://www.zegardlugu.pl/


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

wtorek, 27 lipca 2010

CzeKa historycy.


Chwała szpiegom historii!

I. Piąta odsłona „Lodołamacza”.

Przeczytałem ostatnio książkę Wiktora Suworowa p.t. „Klęska”, będącą już piątą częścią cyklu zapoczątkowanego przez pamiętny „Lodołamacz” i kontynuowanego w kolejnych odsłonach - „Dzień M”, „Ostatnia republika” i „Ostatnia defilada”. Jeżeli ktoś jeszcze jakimś cudem nie zetknął się z którymś z tych tytułów, to serdecznie zachęcam do lektury.

Jak łatwo się domyślić, książka generalnie poświęcona jest analizie przyczyn gigantycznej klęski ZSRR latem 1941 roku, w wyniku której zagładzie uległa cała „kadrowa” Armia Czerwona, przez co do końca wojny Stalin zmuszony był wojować rezerwistami z coraz mniej nadających się do tego roczników, nieodwracalnie wykrwawiając Rosję z przyległościami. Autor przy tym konsekwentnie trzyma się swej metody badawczej, polegającej na sięganiu tylko i wyłącznie po ogólnie dostępne, głównie sowieckie i rosyjskie opracowania, które następnie poddaje skrupulatnemu „szpiegowskiemu” patroszeniu. Kłania się tu doświadczenie analityka GRU, którym był Suworow zanim trafił do rezydentury sowieckiej wojskowej razwiedki w Genewie.

Z analizy wyłania się kolejny zestaw dowodów, potwierdzających naczelną dla całego cyklu tezę, że ZSRR szykował się w 1941 roku do wyprowadzenia potężnej ofensywy na III Rzeszę i w dalszej kolejności - na resztę Zachodniej Europy. I że wspomniana ofensywa miała być zwieńczeniem precyzyjnie nakreślonego i realizowanego z morderczą bezwzględnością stalinowskiego planu pogrążenia Europy w wojnie, by następnie samemu podbić wycieńczone konfliktem strony. Prawie się udało. Do czerwca 1941 roku nad sowiecko – niemiecką granicą zgromadzono niewiarygodne siły będące efektem tajnego etapu mobilizacji. Hitler (czy też jego otoczenie) zorientowali się w ostatniej chwili co się święci i III Rzesza zadała uderzenie wyprzedzające, dysponując zaledwie ułamkiem środków będących w posiadaniu Stalina. Bezprecedensowa klęska sowietów była zaś wynikiem tego, że zgrupowane w ogromnej masie na niewielkich odcinkach, pozbawione osłon i planów obronnych czerwone wojska były potencjalnie zabójcze w działaniach ofensywnych, ale kompletnie bezbronne w obliczu nagłego i zaskakującego ataku nawet relatywnie słabszego przeciwnika.

Więcej nie napiszę – nie chcę psuć przyjemności potencjalnym czytelnikom.

II. CzeKa polemiści.

No dobrze, ale skąd tytuł „CzeKa historycy”, którym postanowiłem opatrzyć niniejszą notkę? Ano stąd, że końcowe rozdziały (rozdz. 25 - 31) książki Autor poświęcił polemice z rosyjskimi adwersarzami, wśród których prym wiodą tzw. „oficjalni” historycy, głównie wojskowego i kagiebistowskiego chowu. Sposób argumentacji tych państwa jest wielce charakterystyczny i nieodparcie przywodzi na myśl... nasze polskie podwórko, w szczególności zaś całkiem niedawną kampanię nienawiści wymierzoną w „nieprawomyślne” publikacje ks. Isakowicza – Zaleskiego („Księża wobec bezpieki”), Sławomira Cenckiewicza i Piotra Gontarczyka („SB a Lech Wałęsa) czy Pawła Zyzaka („Lech Wałęsa. Idea i historia”). Powyższe tytuły to, rzecz jasna, tylko najgłośniejsze przypadki wokół których koncentrowała się histeria kościelnej i laickiej salonowszczyzny.

Chwyty polemiczne można streścić w następujących punktach:

1) „Nie czytałem (-am) książki, ale...” (w domyśle – i tak wiem, co o niej sądzić, więc pryncypialnie potępię, nie marnując czasu na czytanie „śmieci”).

2) „To nie jest profesjonalny historyk...” (w domyśle - „nie nasz”, zatem niejako z definicji nie może mieć racji).

3) „Wszystko to było już od dawna historykom znane...” (ale z niezrozumiałych przyczyn, „historycy” zachowywali swą wiedzę w słodkim sekrecie, nie racząc zapoznać z nią społeczeństwa, o zmianie podręczników do historii nie wspominając. Fraza o „znajomości” tego o czym pisze Suworow, pojawia się również wśród polskich „oficjalnych” historyków).

4) „Suworow – Rezun powtarza kłamstwa Goebbelsa...” (u nas odpowiednikiem jest fraza o „grzebaniu się w brudnych esbeckich papierach”).

5) „Interpretacja i argumenty są tendencyjne. Prawdziwy historyk w mig by się rozprawił...” (tylko, że jakoś się nie rozprawia. Ani w Rosji, ani u nas. Co więcej, luminarze do pisania własnych książek dotykających pewnych osób i wydarzeń jakoś się nie palą... co nie przeszkadza im ciskać gromów na straceńczych śmiałków).

6) „Pewne książki i autorzy a priori budzić winni moralną odrazę, stąd też ludzie na poziomie nie powinni brudzić sobie rąk wdawaniem się w merytoryczne polemiki”. (W Rosji to zdrajca – Suworow, w Polsce – burzyciele mitu Lecha Wałęsy, uosobienia „legendy Solidarności” i pokojowego „przełomu” przy Okrągłym Stole).

7) „Za Suworowem stoi brytyjski wywiad...” (u nas w wersji - za Cenckiewiczem/Gontarczykiem/wstaw dowolne/ stoi PiS i „obóz IV RP”, co automatycznie dyskwalifikuje wszystko co napiszą lub powiedzą).

***

Znamy to dobrze, nieprawdaż? Chyba żadnego z powyższego arsenału czekistowskich chwytów erystycznych stosowanych w Rosji wobec Suworowa nie omieszkali użyć „nasi” strażnicy zadekretowanej raz na zawsze jedynie słusznej wizji historii najnowszej wobec „ipeenowców” i „pisowskich historyków”. Co ciekawe, w Rosji nie ukazała się „oficjalna” i „naukowa” wersja „wojny ojczyźnianej”. Nawet prikaz Putina nie pchnął sprawy do przodu. U nas również jakoś brak „oficjalnego”, całościowego ujęcia dziejów „Solidarności” i biografii ojców – założycieli III RP... A jak ktoś spoza „środowiska” podniesie pióro... no to już my takiemu zwyrodnialcowi pokażemy...

Cóż, książki mają to do siebie, że potrafią doskonale bronić się same. A co do rodzimych talibów III RP, pozostaje tylko pogratulować im dobrych, sprawdzonych, czekistowskich wzorców.

Ja zaś niniejszym wznoszę toast: Chwała szpiegom historii!

Gadający Grzyb

Wiktor Suworow „Klęska”, Dom Wydawniczy REBIS, Poznań 2010

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

poniedziałek, 26 lipca 2010

Egzorcyzmy nad Kaczyńskim.


O tym, jak „zespół medialnej troski” pochyla się nad liderem opozycji.

I. Od medialnych „ochów” do rozdzierania szat.

Po wyborach prezydenckich, w których Jarosław Kaczyński otrzymał przyzwoity wynik, przez rodzime mediodajnie przetoczyła się fala zachwytów nad „spokojną i wyważoną” kampanią. Ochy i achy mogły sprawić wrażenie, jakby Kaczyński te wybory wygrał, a nie przegrał z sześcioprocentową stratą do Komorowskiego. Prawdę mówiąc, ja sam byłem zafascynowany nową formułą lidera PiSu i dopiero przed II turą zaczęło mi czegoś brakować - sztab JK przedobrzył, zaczęło się robić cokolwiek mdło i bezbarwnie, i to w momencie, gdy przeciwnik na ostatniej prostej zaczął bezpardonowo atakować.

Dlaczego wspominam tę, zdawałoby się prześwietloną na wszelkie sposoby kampanię? Ano dlatego, że gdy po wyborach Kaczyński odszedł od pojednawczej retoryki na rzecz twardego akcentowania kwestii związanych ze smoleńską katastrofą i skandalicznego prowadzenia śledztwa przez Rosjan połączonego z biernością strony polskiej, ci sami publicyści zaczęli rozdzierać szaty nad nieuchronną klęską do której prezes jakoby prowadzi swe ugrupowanie.

II. Kaczyński jako marionetka?

Warto zwrócić uwagę, iż spekulacje na temat przyczyn kolejnej „zmiany” JK nader często sprowadzają się do roztrząsania frakcyjnych tarć w PiSie. Wedle tej optyki, dopóki w trakcie kampanii dominowali „liberałowie” od Poncyliusza i Kluzik – Rostkowskiej, Jarosław Kaczyński był łagodnym barankiem, natomiast teraz do ucha prezesa dostęp zyskał „taliban” bliższy ks. Rydzykowi i w efekcie Kaczyński się „zbiesił”. Należy zatem wyegzorcyzmować z prezesowskiej duszy truciznę sączoną przez Szczygłę i Macierewicza, a znów powróci racjonalny i wyważony Jarosław Kaczyński, którego tak pokochali podczas kampanii żurnaliści z rozlicznych przekaziorów.

Bardzo to zabawne, sugeruje bowiem, że Jarosław Kaczyński jest marionetką, którą kręci każdy, kto akurat dorwie się do wpływów w Prawie i Sprawiedliwości. Wedle takiego podejścia, prezes partii jest kimś w rodzaju rzecznika aktualnie dominującej frakcji, pozbawionym własnego zdania bezwolnym figurantem, którym byle polityczny cwaniak jest w stanie bez trudu manipulować. Ciekawe jak to się ma do krążących jeszcze nie tak dawno dowcipów o tym, że muzyka słucha Chucka Norrisa na polecenie Jarosława Kaczyńskiego... Panowie dziennikarze, jak rany, czy wyście poszaleli?!

A może jest tak, że Kaczyński wstrzymywał się podczas kampanii, by nie narazić się na zarzuty, że „gra tragedią” i śmiercią brata (mimo, że konkurent bez skrępowania okładał go trumną Barbary Blidy), teraz zaś uznał, że przy kompletnej bierności Polski w kwestii smoleńskiego śledztwa należy po prostu wszelkimi możliwymi sposobami, nie bacząc na polityczne koszty, zrobić wszystko, by kwestię katastrofy wyjaśnić, bo jako mąż stanu jest to zwyczajnie winien Polakom i Polsce? Pomyśleliście o takiej możliwości, jaśnie oświeceni żurnaliści? A czy nie przyszło wam do głów, że Jarosław Kaczyński uzyskał dobry wynik nie dzięki wyrugowaniu „kwestii smoleńskiej” z kampanii, lecz mimo swojego milczenia w tej sprawie? I gdyby w trakcie kampanii poszerzył swój przekaz o smoleńskie śledztwo, to być może znalazłoby się te brakujące 6 procent, które zadecydowało o jego porażce?

III. Wolta „Rzeczpospolitej”.

Pies jechał, gdyby była to „Wyborcza” czy inna „Polityka”, dla których Kaczyński jest złem wcielonym niezależnie od wszystkiego a faktów w szczególności. Gorzej, że do grona zafrasowanych „pisologów”, dołączyli dość tłumnie publicyści „Rzeczpospolitej” - do niedawna jedynego dziennika, który się dawało czytać. Teksty redaktorów Magierowskiego („Od przyjaciół Rosjan do ruskiej trumny”), Jankego („Moralne nadużycie Jarosława Kaczyńskiego”), Szułdrzyńskiego („Komu zaszkodzi Antoni Macierewicz”) a nawet samego naczelnego, Pawła Lisickiego („Mesjanizm spod Smoleńska”) sprawiają wrażenie jakby zostały spłodzone dla którejś z reżimowych mediodajni a nie dla niezależnej gazety.

Wygląda na to, że najwyraźniej „Rzepa” po zwycięstwie Komorowskiego, a co za tym idzie – przejęciu przez Platformę niepodzielnej władzy, zaczęła „przestrajać” linię programową, jakby za wszelką cenę starała się zrzucić z siebie odium „pisowskiej gazety”. Poniekąd jest to zrozumiałe. W Polsce, by prowadzić biznes, trzeba dobrze żyć z politycznym establishmentem, a przecież 49% spółki Presspublica należy do Skarbu Państwa (Państwowe Wydawnictwo Rzeczpospolita S.A.). Prócz tego możliwe jest, że w warunkach monopolu władzy, zagraniczny udziałowiec większościowy (brytyjski fundusz inwestycyjny Mecom Group Polska – 51% Presspubliki) dał szefostwu gazety do zrozumienia, że nie będzie umierał za jakieś opozycyjne fanaberie redakcji.

Jeżeli tak było i władze gazety postanowiły się ugiąć, to moim skromnym zdaniem, jest to błędna strategia. Dla czytelników i konkurencji z drugiej strony polityczno - ideowej barykady, ten umiarkowanie konserwatywny dziennik pozostanie „pisowskim medium” bez względu na redakcyjne wygibasy, zaś dająca się obecnie zauważyć wolta dość skutecznie zrazi dotychczasowych czytelników, rekrutujących się w znacznej mierze z pośród tych, którym z Platformą i Komorowskim jest, delikatnie mówiąc, nie po drodze. Oczywiście, istnieje też inna możliwość, taka mianowicie, że „Rzeczpospolita” sympatyzuje z „liberalną” frakcją PiSu i zwalcza odzyskujących od niedawna wpływy „talibów” i stąd wrażenie, jakby ostatnio warstwa publicystyczna gazety była echem nauk sekty z Czerskiej. Jakby nie było – jest to wg mnie gruby błąd, ale cóż – nie do mnie należy podpowiadanie medialnych strategii.

Mnie jedynie żal, że niedługo do czytania, prócz blogosfery, znów zostanie mi tylko „Gazeta Polska”.

Gadający Grzyb


P.S. Podobną tematykę porusza też Jerzy Zerbe:
niepoprawni.pl/blog/991/czy-rzeczpospolita-staje-sie-gazeta-antypisowska

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

piątek, 23 lipca 2010

Homoseksualiści kontra geje...


..czyli o homofobicznych homoseksualistach słów kilka.

I. Zawodowa gejowszczyzna.

Przy okazji niedawnej warszawskiej gej – parady, stanowiącej zwieńczenie „Tygodnia Dumy”, przypomniała mi się notka „Geje kontra homoseksualiści”, którą opublikowałem nieco ponad rok temu. Generalnie, myśl przewodnia sprowadzała się do rozróżnienia pojęć „gej” i „homoseksualista”. Otóż, homoseksualistę, poza wiadomymi preferencjami, cechuje akceptacja ogólnie przyjętych norm społecznych. Oznacza to m.in., że łóżkowe sprawy zostawia za drzwiami sypialni i nie wynosi ich na forum publiczne - nie odczuwa potrzeby epatowania swą seksualnością otoczenia.

Geje natomiast, pod pozorem walki z nietolerancją, arogancko żądają afirmacji swego trybu życia, promując w sferze publicznej swoisty kult homo - rozwiązłości. Cechuje ich przy tym silnie zideologizowana i spolityzowana postawa – można powiedzieć, że czują się swoistą „awangardą postępu”, uzurpując sobie zarazem prawo do reprezentowania wszystkich osób o homoseksualnych skłonnościach, nie bacząc na to, czy tym osobom się to podoba, czy nie. Zawodowi geje, podobnie jak zawodowe feministki, a wcześniej – zawodowi komuniści, czują przemożną potrzebę wyzwolenia społecznej „klasy”, przypisując swój światopogląd wszystkim domniemanym tejże „klasy” przedstawicielom. Bez pytania o zdanie, bo niby po co? Gdy zwyciężymy, to nielewomyślnych homoseksualistów podda się reedukacji w odpowiednim duchu, albo nawet wsadzi do tiurmy za... homofobię!

To trochę tak, jakby „heterycy” byli reprezentowani przez zawodowych ekshibicjonistów, którzy z parkowych zaułków „wycomingoutowali się” do mediorzeczywistości, czyniąc z aktu okazywania bliźnim swych genitaliów kwestię polityczną.

Czy „heterycy” zgodziliby się na dyktat ekshibicjonistów? Nie sądzę.

Czy homoseksualiści muszą się godzić na podobny „gejopoprawnościowy” dyktat? Otóż nie, nie muszą.

I, co więcej, nie godzą się. Tylko, że ich głos jest przez ultrapostępowe mediodajnie starannie wyciszany.

II. Pani redaktor się dziwi.

Paradoksalnie, jako dowód owego przemilczania przytoczę wywiad ze... stołecznego dodatku „Gazety Wyborczej”, która w minionym tygodniu w pełni zasłużyła na miano „Gazety Gejowskiej”. Ów wywiad, opatrzony „prowokacyjnym” tytułem „Geje którzy nie idą na Euro Pride: , przeprowadzony został z homoseksualną parą, która, delikatnie mówiąc, nie pała entuzjazmem do próbującej ich zawłaszczać krzykliwej gejowszczyzny. Fakt, że ów wywiad został przeprowadzony i opublikowany, interpretuję dwojako:

1)
Po fali propagitki utrzymanej w duchu gejowszczyzny w redakcji uznano, że dla zachowania pozorów obiektywizmu należy odnotować „zdanie odrębne”.

2) W tzw. „branży” opór przeciw „zawodowym reprezentantom” jest na tyle silny, że nie dało się dłużej ignorować głosów homoseksualnych „dołów”.

Tak, czy inaczej, lektura artykułu dostarczyła mi wiele radości. I to nie ze względu na interlokutorów - Michała i Łukasza, którzy mówią sensownie, lecz ze względu na arcypostępową panią redaktor Martę Krzeptowską, której najwyraźniej nie mieści się w zmodernizowanej główce, że homoseksualistom może nie pasować podszyty szantażem dyktat gejowszczyzny. Kolejne pytania pani Marty dowodzą kompletnej bezradności w obliczu nieznanego zjawiska, jakim jest brak jednomyślności „grupy docelowej” w obliczu polit-ideologicznego wyzwania.

Spójrzmy:

Pani redaktor pyta o powody, dla których jej rozmówcy nie wybierają się na paradę. Następnie, nieco zdziwiona, dopytuje, czy to dlatego, że parada jest krzykliwa i kolorowa, by w kolejnych pytaniach desperacko dociskać, że przecież „ludzie walczą w ten sposób o akceptację” i „niecałe środowisko myśli w ten sposób” (pisownia org. - G.G.), na koniec zaś spytać się z troską czy aby panowie nie boją się narażenia znajomym.

Co odpowiadają Łukasz i Michał? Oto garść cytatów:

„(...) Przez takie parady utrwala się negatywny obraz środowiska homoseksualnego(...)” „(...)Ta forma nas odrzuca, powoduje niesmak, a czasem wręcz złość(...)” „(...)Roznegliżowani panowie o wymuskanych torsach i wymalowanych brwiach mają reprezentować nasze interesy?(...)” „(...)Niech pokażą, że są wartościowymi ludźmi, a nie przebierańcami(...)” „(...) Rozmawiać ze społeczeństwem, a nie narzucać tęczowy monolog(...)”


Zresztą, całość wywiadu zamieszczam w post scriptum – polecam.

Symptomatyczne jest narastające zdumienie pani redaktor. Jak to, zdaje się mówić między wierszami – tu kwiat gejowszczyzny demonstruje... no, może mniejsza z tym, co konkretnie demonstruje, ale idea słuszna, a wy - Michale i Łukaszu, się alienujecie? Redaktor Krzeptowska jest w kłopocie: z jednej strony chciałoby się pryncypialnie potępić homofobów, z drugiej zaś – to są jednak przedstawiciele właściwej mniejszości. Na dodatek z kontekstu wynika, że są młodzi, wykształceni i mieszkają w dużym mieście. Nie to, co jakieś zapyziałe, prowincjonalne mohery...

Dysonans poznawczy to istny koszmar. Zwłaszcza dla dziennikarki, która nagle dowiaduje się, że świat nie jest czarno-biały.

Najgorsze (z punktu widzenia oświeconych sił Postępu) jest to, iż zważywszy na mizerną frekwencję Euro Pride, większość osób homoseksualnych zdaje się podzielać postawę Michała i Łukasza.

Od razu zastrzegam - nie kupuję argumentacji, że ci, którzy nie przybyli boją się coming out’u, bo mieliby przechlapane w lokalnych środowiskach. Nie po tym, jak za uporczywe wyzywanie sąsiadów od „pedałów” pewna Wolinianka zarobiła sądowy wyrok.

Cóż, nie wątpię, że z punktu widzenia zawodowych gejów, powyższa para homoseksualistów kwalifikuje się co najmniej do antyhomofobicznej reedukacji. (W myśl hasła: „Homofobia – to się leczy!”). Homofobiczny homoseksualista? To tylko pozorny oksymoron. Do łagrów trafiali wszak m.in. robotnicy, którym nie podobał się zafundowany im przez „przedstawicieli klasy pracującej” raj na Ziemi...

III. Medio - rzetelność.

Tak a propos - zwróćmy uwagę na „rzetelność” mediodajni. W tym samym, weekendowym czasie, miały miejsce dwie imprezy. Na polach grunwaldzkich inscenizacja w 600-lecie bitwy, mimo morderczego upału (w pełnym słońcu temperatura dochodziła do 40 stopni), zgromadziła grubo ponad sto tysięcy osób (byłem, widziałem, poparzeń słonecznych się nabawiłem ;)). Warszawska gej – parada zgromadziła około ośmiu tysięcy uczestników. Co w niedzielę 19 lipca AD 2010 było newsem nr 1? Oczywiście, parada gejowskich aktywistów, zaś o Grunwaldzie wspominano w trzeciej kolejności (po wypadku taterników) z naciskiem na fatalną organizację imprezy (co, niestety, jest prawdą).

Podtekst suflowanej dez-informacji jest jasny: nie pchajcie się na ten cały Grunwald, bo to upał i niemożliwe do rozładowania korki. Lepiej udajcie się na gej – paradę, gdzie jest fajnie, kolorowo, wielkoświatowo, europostępowo i w ogóle. No, może zjawi się jakaś grupka prawicowych ekstremistów (a co – tworzenie atmosfery zagrożenia jest najlepszym gwarantem umacniania jedności polityczno – światopoglądowej), ale dzielna policja już tym wichrzycielom pokaże... Nie to, co pod tym całym Grunwaldem, gdzie drogówka spieprzała ze strachu przed rękoczynami ze strony kierowców...

Jeżeli ktoś potrzebuje przykładu na ideologiczne zaangażowanie mediodajni w służbie ideologii tolerancjonizmu i szerzejAntycywilizacji Postępu, to zarysowana powyżej, wielce charakterystyczna gradacja „ważności” newsów mówi wszystko.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

P.S. Wywiad z Michałem i Łukaszem zamieszczono również na lesbijskim portalu kobiety-kobietom.com. Komentarze pokazują, jak obce osobom homoseksualnym są krzykliwe zapędy zawodowej gejowszczyzny.

P.S.2 A oto całość wywiadu:

Marta Krzeptowska: W sobotę wyruszy parada EuroPride. Nie wybieracie się. Dlaczego?

Michał (25 lat) i Łukasz (22 lata), żyją ze sobą i tworzą wspólnie projekty medialne od sześciu lat: - Przez takie parady utrwala się negatywny obraz środowiska homoseksualnego. EuroPride krzyczy: "My istniejemy, niech nas zobaczą!". Dobrze, niech nas zobaczą. Ale nie takich. To prawda, istniejemy. Ale my to nie tęczowy zespół pieśni i tańca. By kogoś tolerować, a potem zaakceptować, najpierw trzeba go poznać. Przez takie poznanie, jakie oferuje parada, chyba mało kto chce brnąć dalej w taką znajomość.

Dlatego, że parada jest krzykliwa i kolorowa?

- Ta forma nas odrzuca, powoduje niesmak, a czasem wręcz złość. Nie dziwi nas, że społeczeństwo reaguje na parady negatywnie i emocjonalnie. Bo pokazują całe środowisko LGTB przez pryzmat seksualności. Roznegliżowani panowie o wymuskanych torsach i wymalowanych brwiach mają reprezentować nasze interesy? Zdecydowanie nie. Bo wtedy ludzie postrzegają nas jako istoty niecywilizowane, które swoją prywatność i intymność wynoszą na ulicę. To tak jakby sto heteroseksualnych par w obscenicznych skórzanych strojach wskoczyło na lawetę i ruszyło w miasto, namiętnie się całując. Uwagę to przykuwa, ale co z tego wynika? Nic. Jak potem można uważać nas za partnerów do rzeczowej dyskusji na temat istotnych dla nas problemów, np. jak zmienić prawo, bym mógł odwiedzić w szpitalu ukochaną osobę czy zabezpieczyć jej status. Trafne jest powiedzenie: "Jak cię widzą, tak cię piszą". A co ludzie widzą na paradzie? Cyrk oraz promujących się polityków. To żenujące. I wypacza obraz homoseksualistów.

Ale ludzie walczą w ten sposób o akceptację.


- Tak, ale najpierw niech pokażą cechy i elementy łączące, a nie skrajne różnice. Niech pokażą, że są wartościowymi ludźmi, a nie przebierańcami. Chodzi o nasze bezpieczeństwo i godność. Czemu mamy być narażeni na wulgaryzmy, rękoczyny, potępianie z ambon, uosabianie geja z pedofilem? Chcemy być traktowani normalnie.

Niecałe środowisko myśli w ten sposób.

- To nasze subiektywne zdanie. To prawda, że parady przekazują zawsze jakieś edukacyjne treści i są dla niektórych bodźcem do myślenia, na uwagę zasługuje pozytywny wydźwięk imprez towarzyszących EuroPride, jak konferencje społeczno-biznesowe oraz spektakle teatralne. Ale społeczeństwo koncentruje się głównie na paradzie. Wtedy efekty są odwrotne do zamierzonych. Jesteśmy ludźmi, kochamy tak samo, tak samo cierpimy, tak samo martwimy się i staramy o ukochaną osobę. Są wśród nas indywidualności, które na paradach są zgrupowane niczym kompania reprezentacyjna, co tworzy nasz obraz.

Nie boicie się, że taką oceną narazicie się znajomym?

- Wiemy o tym i bardziej ze względu na nich niż nas samych nie podajemy nazwisk. Chodzi nam o szersze spojrzenie. Na nasz stosunek do świata i innych osób, na nasze zaangażowanie społeczne i zawodowe. A nie na nasze łóżko, bo to nasza intymność, taka sama jak pani.

Jak więc homoseksualiści powinni walczyć o swoje prawa?

- Rozmawiać ze społeczeństwem, a nie narzucać tęczowy monolog. Pokazać naszą normalność. Wciąż jest wiele dyskryminacji, masa prawnych ograniczeń. Rozmawiajmy na argumenty, nie osaczajmy. Tu nie chodzi o walkę, ale o coś, co nam się najzwyczajniej należy - o ludzkie traktowanie. Mądrych form do tego jest wiele.

Grunwald w euro – poprawnym sosie.


Jak ciężko trzeba być potłuczonym na umyśle, by z Grunwaldu robić coś w rodzaju aktu założycielskiego Unii Europejskiej!

I. W oparach euro – bełkotu.

Jeżeli ktoś potrzebuje dowodów na intelektualne wyjałowienie powodowane polityczną euro – poprawnością, to oficjałka z okazji obchodów 600 – lecia bitwy grunwaldzkiej dostarczyła ich wręcz w nadmiarze. Takiego zalewu, z przeproszeniem, rzewnych pierdół, dawno nie słyszałem. Zresztą, oddajmy głos uczestnikom „Apelu prezydenckiego”.

Bronisław Komorowski:

„- Pamiętamy o wspólnej przeszłości, także o trudnych momentach w historii naszych narodów, ale też myślimy o teraźniejszości w ramach Unii Europejskiej i snujemy wspólne plany na przyszłość.”


Prezydent Litwy, pani Daria Grybauskaite wspomniała wprawdzie o potrzebie jedności regionu:

„- Zwycięstwo to przypomina nam, jak wiele można osiągnąć, gdy jesteśmy razem, nie tylko Polacy i Litwini, mam na myśli wszystkich, którzy przed sześciuset laty pomogli nam na drodze do zwycięstwa.”

Ale zaraz „euro - poprawnie” dodała:

„- Chciałabym, żeby te obchody inspirowały nas wszystkich, obyśmy dążyli do szczytnych celów ważnych dla naszych państw, naszych narodów i dla całej Europy.”

Dla Wielkiego Mistrza, biskupa Brunona Plattera, Grunwald jest z kolei przykładem

„pozytywnego rozliczenia wspólnej przeszłości, pokonania antagonizmów i symbolem woli pojednania, pokoju i porozumienia między narodami”.


Zupełnie odjechał Jerzy Buzek:

„- To było zwycięstwo ludów tej części Europy; możemy być dumni, że to pod Grunwaldem rozpoczęła się wielka epoka europejskiego humanizmu” (!!!-GG)


II. Pożegnanie z polityką historyczną.


Tak oto uczestnicy obchodów pogrążyli się w słodkich odmętach euro – skretynienia. Doprawdy, zastanawiam się jak ciężko trzeba być potłuczonym na umyśle, by z Grunwaldu robić niemal coś w rodzaju aktu założycielskiego, czy kamienia węgielnego Unii Europejskiej!

Zostawmy na boku słowa Wielkiego Mistrza, dla którego wspomnienie przyczyn konfliktu mogło być niezręczne. Ale to co wygadywali Buzek z Komorowskim... Przecież, jeżeli mamy już szukać w grunwaldzkiej wiktorii jakiegoś nawiązania do współczesności, czy nauk do wyciągnięcia, to narzucają się dwie podstawowe kwestie:

1) Tylko współdziałanie państw w ramach naszego regionu jest gwarantem sukcesu, realizacji politycznych celów i zyskania prestiżu na arenie międzynarodowej.

2) Brak konsekwencji, chwiejność i załatwianie spraw „na pół gwizdka” może mieć tragiczne następstwa w przyszłości. W naszej historii mieliśmy Zakon Krzyżacki kilkukrotnie „na widelcu” i nigdy nie załatwiliśmy tematu do końca. Ta niekonsekwencja okrutnie się na nas zemściła.

Sześćsetlecie bitwy pod Grunwaldem było idealną okazją, na miarę 1 Września, do przypomnienia się światu w ramach polityki historycznej uprawianej wszak przez wszystkich dookoła. Wszystkich, tylko nie nas. Zamiast tego, urządzono głupkowaty spektakl pod hasłem - „po co wracać do dawnych waśni i mówić o sprzecznych interesach, lepiej pokażmy jak teraz cudownie się kochamy”. Od czasu do czasu nie jest to złe. Obawiam się jednak, że jest to cała treść polityki zagranicznej obecnego rządu i nowo wybranego prezydenta - nie tylko od święta.

Ale, czego oczekiwać od elit, które politykę wschodnią zmierzającą do konsolidacji regionu wokół wspólnych celów traktują jako nieodpowiedzialne awanturnictwo, politykę historyczną jako niebezpieczną bogoojczyźnianą farsę mogącą poróżnić nas z możnymi patronami, zaś ideę „polityki jagiellońskiej” wyrugowały z debaty publicznej jako szkodliwą fantasmagorię? Mająca ją zastąpić „polityka piastowska” to wydmuszka – puste, pijarowskie hasełko przykrywające bierność, tudzież wyrzeczenie się jakichkolwiek aspiracji poza byciem lubianym i „postpolitycznie” poklepywanym po ramieniu.

Tak więc – kochajmy się. I ciszej nad trumną polityki historycznej – lepiej nie budzić demonów polskiego patriotyzmu...

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Żadnych marzeń, panowie!


...czyli – CzeKa locuta, causa finita.

I. Wczoraj i dzisiaj.

Maj, roku 1856. Nowy Car Wszechrosji, Aleksander II, przybywa do Warszawy. Car, w przeciwieństwie do swego ojca – ultrazachowawczego Mikołaja II, zwanego „żandarmem Europy”, ma opinię reformatora. Ośmieleni tym Polacy wysyłają przed monarsze oblicze delegację z pokorną supliką delikatnego poluzowania rozlicznych samodzierżawnych rygorów krępujących ziemie Królestwa Polskiego. Odpowiedź cara i zarazem króla polskiego rozwiewa złudzenia: „Żadnych marzeń, panowie, żadnych marzeń (...) Wszystko, co zrobił mój ojciec, dobrze zrobił i ja to utrzymam."

Lipiec, roku 2010. Po katastrofie lotniczej pod Smoleńskiem w której ginie 96 osób z parą prezydencką na czele, śledztwo przejmuje Rosja, zaś w relacjach polsko – rosyjskich proklamowane jest „ocieplenie”, a w porywach wręcz „pojednanie”. Po dłuższym czasie Rosja przekazuje stronie polskiej nawet część dokumentów. Ośmielona tym pokazem dobrej woli polska prokuratura wojskowa występuje z pokorną supliką, by Rosjanie przekazali nam jeszcze odrobinkę – ot, tyci – tyci. Choćby czarne skrzynki, a i to tylko na trochę... Odpowiedź rosyjskiego wicepremiera - czekisty, Siergieja Iwanowa nie pozostawia jednak złudzeń: „Żadnych marzeń...”, to jest, chciałem rzec: „- Nie mamy już nic więcej do przekazania. Wszystko, co można było przekazać, zostało przekazane”.

II. Upadek.


Zastanawiam się jak nisko trzeba upaść, by dla tyleż medialnego, co iluzorycznego „pojednania” zrezygnować z podstawowych, zdawałoby się, w takiej sytuacji państwowych prerogatyw, jak współdecydowanie o przebiegu śledztwa. Wszystko co stało się później jest prostą konsekwencją tego pierwotnego zaniechania poczynionego pod wpływem czułego uścisku kremlowskiego ludobójcy Władimira Władimirowicza.

Dlatego teraz możemy co najwyżej zwracać się z suplikami o to, by rosyjskie wieliczestwo raczyło przekazać nam to i owo – np. protokoły z sekcji zwłok ofiar. Przy czym, nie możemy, broń Boże, być zbyt nachalni i żądać np. zwrotu laptopów, dokumentów znalezionych przy ofiarach czy telefonów satelitarnych, bo wieliczestwo gotowe się jeszcze obrazić, uzna żądania za „krok zimnowojenny” i całe z takim przytupem ogłaszane „pojednanie” szlag trafi.

Podobnie, naleganie na wywiązanie się z obietnicy co do wpuszczenia na teren zama..., tj, chciałem powiedzieć – katastrofy, ekipy polskich archeologów byłoby stanowczo niemile widziane.

Albowiem niezmienną cechą miłościwie nam panujących władz jest skryte pod pozorami pragmatyzmu i pijarowskich sztuczek tchórzostwo.

Brak reakcji na skandalicznie arogancką wypowiedź Iwanowa jest tego wymownym przykładem. Nie – przepraszam, jakaś reakcja jest: prokuratura wojskowa nie przesłucha premiera Tuska i prezydenta – elekta Bronisława Komorowskiego na okoliczność ustalania sposobu prowadzenia śledztwa ze stroną rosyjską. Nie mówiąc już o odpytaniu Donalda Tuska, czy pana ministra Arabskiego co do tego, jak ustalano status prezydenckiej wizyty i związane z tym środki bezpieczeństwa. Idąc natomiast za tropem podsuniętym przez pewną kanalię, prokuratura wojskowa przesłucha Jarosława Kaczyńskiego. Ani chybi po to, by dowiedzieć się czy Lech Kaczyński nie był przypadkiem pijany.

III. Wieliczestwo żartuje.

Przy okazji jego wieliczestwo, wice – Putin, Siergiej Iwanow, raczył zażartować. Obwieścił bowiem, iż śledztwo leży w gestii niezależnych organów, jakimi są Komitet Śledczy i Prokuratura Generalna. – Nie będę ingerował w ich pracę – pryncypialnie zagrzmiał wice – Putin. Każdy kto choćby pobieżnie orientuje się jak wygląda „niezależność” rosyjskich organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości musi docenić wysublimowane, iście czekistowskie poczucie humoru wysokiego czynownika rosyjskiego gosudarstwa.

A ja tylko zapytam: skoro Siergiej Iwanow „nie zamierza ingerować”, to skąd kategoryczne stwierdzenie, że „nie mamy już nic więcej do przekazania”? Czy decyzji w tej sprawie nie powinny przypadkiem podjąć niezależnie od ministerialnych instrukcji wymienione przezeń organy?

Ale tej wewnętrznej sprzeczności nie wychwycą ani polskie władze, ani reżimowe mediodajnie. A nawet, jeżeli wychwycą, to zachowają wątpliwości dla siebie, by przypadkiem nie podsycać „demonów polskiego patriotyzmu”.

Albowiem - CzeKa locuta, causa finita...

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

niedziela, 11 lipca 2010

Parada niemocy.


Pogrążone we własnych kłopotach „struktury międzynarodowe” postanowiły dać sobie „urlop” od Europy Środkowo – Wschodniej.

I. Wystawieni do wiatru.

„Obłuda, obłuda, obłuda...” - natrętnie dźwięczało mi między uszami, gdy jakiś czas temu przeczytałem, iż pani Hillary Clinton obwieściła, że „drzwi do NATO stoją dla Ukrainy otworem”. „Obłuda, obłuda, obłuda...”, gdy ta sama persona podkreślała 3 lipca b.r. w Krakowie, że Stany Zjednoczone „wspierają integralność terytorialną Gruzji”. Słowa te były niczym innym jak klasycznym działaniem pozornym, próbą „zagadania” bezwładu Sojuszu (i w coraz większym stopniu – również USA), w praktyce niezdolnego dziś do jakichkolwiek zdecydowanych inicjatyw, zwłaszcza gdyby te miały „rozdrażnić” Rosję. A takie wstąpienie Ukrainy do Paktu „rozdrażniłoby” Rosję z całą pewnością.

Hillary Clinton może wygłaszać swoje „zaproszenia” i „wspierać integralność terytorialną” bez konsekwencji, gdyż Ukraina pod rządami Janukowycza wykonuje właśnie zdecydowany zwrot na wschód, czego wyrazem jest przyjęty dopiero co projekt ustawy o zasadach polityki wewnętrznej i zagranicznej, w której nie ma słowa na temat wejścia do NATO, jest za to stwierdzenie o „polityce pozablokowości”, co wiąże się z „nieuczestniczeniem w sojuszach wojskowo-politycznych". Gruzja z kolei może jedynie oficjalnie uśmiechnąć się z wdzięcznością i w milczeniu trawić gorycz zdrady ze strony swych zachodnich protektorów.

Cóż, skoro NATO właśnie sypie się w Afganistanie, zaś każdy ze „sprzymierzeńców” tylko kombinuje jak się stamtąd wyrwać, trzeba trzymać fason, czyli sugerować światu, że NATO wciąż jest prężnym organizmem, a nie galwanizowanym żabim truchłem, którego odruchy są jeno pozorami życia. Ciekawe tylko, czy amerykańska „Sekretarka” Stanu naprawdę łudziła się, że ktokolwiek na świecie w jej „zaproszenie”, tudzież „wspieranie integralności” uwierzy, zważywszy, że w kwietniu 2008 roku na szczycie NATO w Bukareszcie wymownie zatrzaśnięto Ukrainie i Gruzji drzwi przed nosem. I to wtedy, gdy Ukraina pozostawała pod rządami prozachodniej ekipy „pomarańczowych”, Gruzja zaś czuła na plecach oddech Wielkiego Brata...

Żadnemu z tych państw nie zaproponowano nawet przystąpienia do Planu Działań na Rzecz Członkostwa (MAP). Poprzestano na uśmiechach i odpuszczono sobie rozszerzenie Sojuszu na obszarze dawnego ZSRR w zamian za rosyjskie obietnice rozważenia redukcji zbrojeń konwencjonalnych.

W sierpniu 2008 Rosja zaatakowała Gruzję.

Odnoszę wrażenie, że upadek „pomarańczowych” na Ukrainie i powojenne kłopoty Saakaszwilego w Gruzji przyjęto na Zachodzie z ledwie skrywaną ulgą. Patrzcie no – tacy niestabilni... Czemu wkraczać? Intensyfikować napięcie?

Tak oto, koncertowo, wystawiono potencjalnych sojuszników do wiatru.

II. NATO bez „rewitalizacji”.

Rosyjska optyka przeżarła celowniki NATO. „Wspólnota transatlantycka”, o ile jeszcze coś takiego istnieje, boi się, bądź łudzi, iż polityka ugłaskiwania niedźwiedzia da pozytywne efekty, uporczywie nie chcąc dostrzec, że reżim Putina od swego zarania toczy z Zachodem nową zimną wojnę, zaś NATO pozostaje dla Rosji strategicznym przeciwnikiem nr 1.

Do tego dochodzi maniackie „uzgadnianie” z Kremlem niemal wszelkich posunięć, czyniące z Rosji, jak to zdarzyło mi się niegdyś napisać, coś w rodzaju „ober – szefa NATO”. Za G.W. Busha można było jeszcze myśleć o rewitalizacji Paktu na bazie cywilizacyjnej w swym wymiarze wojny z islamskim terroryzmem. Rewitalizacji, dodam, wspartej strategicznym projektem tarczy antyrakietowej mającej chronić prócz Ameryki także 90 % powierzchni Europy (w tym Polskę). Prezydentura Obamy z jego lewackim bagażem patrzenia na kwestie międzynarodowe rodem z nauk kontrkulturowych ideologów „pokolenia ‘68” chyba już definitywnie przekreśla te nadzieje.

Dlatego absolutnie nie podnieciła mnie wieść, że podczas krakowskiego cyklu wieczorków zapoznawczo – poruchawczych dla ministrów spraw zagranicznych (02–04.07.b.r. - Konferencja Wspólnoty Demokracji) podpisano jakiś świstek (konkretnie - aneks do polsko-amerykańskiej umowy o obronie przeciwrakietowej). Radosław Sikorski, którego zasługi w przewlekaniu i w konsekwencji – utrąceniu bushowskiego projektu tarczy są z punktu widzenia obamowców nie do przecenienia, prześcigał się z panią Clinton w zapewnieniach, że projekt ten „nie zagraża” Rosji i po raz kolejny zapowiedziano możliwość rosyjskich inspekcji...

Oczywiście, wszystko to pic na wodę i fotomontaż. Obamowcom ani w głowach jakieś tam „tarcze”, no, chyba że przy współudziale Rosji. Takich papierków do podpisania czeka nas jeszcze wiele. Obama zaś będzie konsekwentnie ciął fundusze Pentagonu... aż Rosjanie faktycznie uznają, że warto się do „inicjatywy” przyłączyć i pod pozorem „obrony przeciwrakietowej” zainstalują u nas własną bazę rakiet przechwytujących. A wszystko - jakże by inaczej! - za zgodą polskiego rządu i z błogosławieństwem USA i NATO....

III. Przegrany region.


Swoją drogą, nie przypuszczałem, że Ukraina po zwycięstwie Janukowycza i Partii Regionów tak zdecydowanie osunie się na powrót w rosyjską strefę wpływów. Liczyłem się, oczywiście, z tzw. przestawieniem akcentów, ale przedłużenie stacjonowania Floty Czarnomorskiej na Krymie do 2047 roku w zamian za 30% obniżkę cen gazu... wyrzeczenie się prozachodniego kursu i niemal jawna wasalizacja elit rządzących... Szybko uwinęliście się, chłopaki. Nawet nasi wielbiciele Gazpromu nie są tak ostentacyjni.

Ale cóż, próżne żale, tym bardziej, że w znacznej mierze sami jesteśmy sobie winni. Zamiast konsekwentnie budować wpływy w regionie, (o czym pisałem ostatnio w notce „Polityka mrożonego g..na”), nasza „polityka wschodnia” była ciągiem chaotycznych zrywów, a i te możliwe były jedynie wówczas, gdy chwilowo słabły wpływy „moskiewskiej partii w Polsce”, zaś USA wzmagały (jak za G.W. Busha) zainteresowanie naszym regionem.

Przebimbaliśmy sobie 20 lat najkorzystniejszej koniunktury międzynarodowej od niepamiętnych czasów, naiwnie licząc na to, że zaczepienie się w strukturach międzynarodowych da nam wiekuisty „urlop od historii”. Nic z tego. Pogrążone we własnych kłopotach „struktury” postanowiły najwyraźniej dać z kolei sobie „urlop” od Europy Środkowo - Wschodniej i z chęcią podzieliły się odpowiedzialnością, tudzież wpływami, z każdym chętnym do zapewnienia „porządku” i „stabilizacji” w Kijowie, Warszawie i innych stolicach.

Chętni do „stabilizowania” są niezmiennie ci sami. Od stuleci.

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

środa, 7 lipca 2010

Polityka mrożonego g...na.


Prezydentura Bronisława Komorowskiego w aspekcie międzynarodowym.

Tym, którym tytuł niniejszej notki wydaje się zbyt drastyczny / niesmaczny, wyjaśniam, iż na termin „polityka mrożonego gówna” natknąłem się w książce Wiktora Suworowa pt. „Klęska”, a konkretnie - w motcie rozdziału 6 zawierającym cytat z „Literaturnej gaziety”(20.11.1996r.), którym to plastycznym sformułowaniem rosyjski tygodnik opisał ostatnie 30 lat istnienia Związku Radzieckiego, kiedy to niewspółmiernym kosztem usiłowano przedłużyć życie i prestiż międzynarodowy skrajnie niewydolnego sowieckiego systemu. Innymi słowy - „mrożono” radzieckie g...no, żeby nie śmierdziało.

Pozwoliłem sobie ową metaforę potraktować nieco szerzej.

Uprzedzam – to długi wywód.

I. Głosowanie „pożytecznych idiotów”.


Jak wiadomo, Polacy zgodnie z życzeniem pani Cornelii Pieper, tudzież reszty międzynarodowego Salonu wybrali na prezydenta Bronisława Komorowskiego. To dobry moment, by przyjrzeć się naszej międzynarodowej (szczególnie regionalnej) pozycji w perspektywie ostatniego dwudziestolecia.

Pozornie jest OK. Weszliśmy do głównych zachodnich struktur – UE, NATO... W praktyce jednak nasza realna podmiotowość jest nader ograniczona.

Spójrzmy.

1)
Niemiecka agentura wpływu tresuje słowiańskich ubermenschen w rozumieniu tego, co należy postrzegać jako „europejskie” i „modernizacyjne”, a co – jako „szowinistyczne” i „zaściankowe”. Przy czym, dziwnym trafem, każdorazowo okazuje się, iż to co jest „europejskie” zgodne jest z interesem Niemiec, zaś to co „zaściankowe” jest z tymże interesem sprzeczne. Pełne satysfakcji pomruki niemieckiej prasy i politycznego mainstreamu na zwycięstwo Bronisława Komorowskiego, okraszone „modernizacyjną” retoryką, są wielce wymowne.

2) Rosyjska agentura wpływu tresuje z kolei mieszkańców Priwislańskiego Kraju co do tego, jakie nasze zachowania sprzyjają „ociepleniu”, czy wręcz „pojednaniu” i rozwijaniu konstruktywnej współpracy, jakie zaś są „niekonstruktywne”, a wręcz „wrogie”. I tu również, dziwnym trafem, każdorazowo okazuje się, iż to co służy „ociepleniu” i „pojednaniu” zgodne jest z interesem Rosji, zaś to co „niekonstruktywne” jest z tymże interesem sprzeczne. Wydawać pełnych satysfakcji odgłosów na elekcję Komorowskiego Rosjanie nie muszą. Od momentu przekazania im smoleńskiego śledztwa i bez tego trzymają nas w gołębim uścisku pojednania. Ich milczenie w sprawie beneficjenta moskiewskiego jarłyku również jest wielce wymowne. Gdyby zwyciężył ktoś im niemiły, z pewnością zaczęli by krzyczeć.

3) Amerykańska agentura wpływu tresuje „Polaczków” w sztuce „bycia dobrym sojusznikiem”, „wiarygodnym partnerem” i w umiejętnościach podtrzymywania „więzi atlantyckich”. Przy czym, „bycie dobrym sojusznikiem / wiarygodnym partnerem” każdorazowo zbiega się z interesami Stanów Zjednoczonych... i tak dalej. Każdy, kto przeczytał poprzednie akapity, wie o co mi chodzi.

My zaś mamy europejsko – dobrosąsiedzko - transatlantycki „obowiązek” zaspokoić trzech głównych graczy. Na raz. Nie licząc graczy pomniejszych, którzy również mają swoje interesy.

Istna międzynarodowa kamasutra.

II. Międzynarodowa dziwka.


No cóż. Skoro zrządzeniem historii (aczkolwiek nie bez własnej winy) od schyłku I Rzeczypospolitej jesteśmy międzynarodową dziwką, zawsze w służbie komuś, zawsze, z przeproszeniem, dymaną w interesie obcych potencji, to przynajmniej powinniśmy nauczyć się wyciągania maksimum profitów z naszego nieszczęsnego położenia. Opanować sztukę dojenia klienta. Dzięki umiejętnemu rozgrywaniu sprzecznych interesów stron wyrywających sobie postaw czerwonego sukna, można było wiele osiągnąć dla naszej korzyści. Tyle, że nasi parnasiarze z chronicznym deficytem niezawisłości ducha tego nie potrafią. Potrafią jedynie wpatrywać się z cielęcym zachwytem parweniuszy w kolejnych możnych protektorów, słuchać i wypełniać polecenia

Inteligentna dziwka zostaje z czasem burdelmamą. Dziwka głupia kończy w rynsztoku.

Mieliśmy szansę zostać „burdelmamą” naszego „postjagiellońskiego” regionu. Szansę tę zmarnowaliśmy.

Teraz rozgrywanie wzajemnych animozji rywalizujących o Polskę mocarstw będzie nader utrudnione. Może wręcz niemożliwe. Z prostego powodu: wczorajsi rywale najwyraźniej porozumieli się (przynajmniej z grubsza) co do wpływów w Polsce. Przy czym, w owym trójporozumieniu prym wiodą, jak przed rozbiorami, Niemcy (wówczas – Prusy) i Rosja.

Stanom Zjednoczonym przypadła ciut pośledniejsza rola Austrii, tym bardziej, iż „obamowcy” swe geopolityczne interesy skierowali w inne punkty globu, od naszego regionu wymagając jednego: świętego spokoju. Albo spokoju jakiegokolwiek, niechby nawet bezprzymiotnikowego. Co nie znaczy, że nie skorzystają z kawałka tortu, gdy tylko nadarzy się okazja.

I tu trzeba będzie pilnować na jakich warunkach dopuścimy amerykańskie firmy do ewentualnej eksploatacji gazu łupkowego.

No dobra, poniosła mnie fantazja. Już widzę, jak tego dopilnujemy...

III. „Mrożona” polityka wschodnia.


Mieliśmy niemal dwadzieścia lat, by stworzyć w regionie, którego jesteśmy ponoć „naturalnym liderem”, sprawną i rozbudowaną agenturę wpływu. No, wiecie – instytuty, centra badawcze, fundacje... Mogliśmy pozyskać dla tych inicjatyw miejscowe autorytety. Albo wykreować własne. Poszłyby za tym media, za mediami zaś – ludzie. Głosowaliby po naszemu, tak jak dziś większość Polaków głosuje po myśli Niemiec i Rosji. Dla poważnego państwa dwie dekady na realizację takiego zadania to aż nadto.

Gdybyśmy byli poważnym państwem, zrobilibyśmy to.

Tymczasem Ukraina pod rządami Janukowycza bezpowrotnie osuwa się w rosyjską strefę wpływów. O Białorusi nie ma nawet co gadać. Pribałtika również okazała się wyzwaniem ponad nasze możliwości. Tym bardziej, że co i rusz, różni „dobrzy ludzie” ostrzegali nas przed „wymachiwaniem szabelką” i „aktywną polityką wschodnią”.

Posłuchaliśmy „dobrych ludzi”. I przegraliśmy region. Jedyny antrakt w spektaklu naszej niemocy, to okres między „pomarańczową rewolucją” (przełom lat 2004/2005), a wygraną ekipy Tuska (2007), z późniejszym heroicznym epizodem wyprawy pięciu przywódców pod przewodem Prezydenta Lecha Kaczyńskiego do Gruzji w sierpniu 2008 (wbrew woli Rządu RP!). Zwieńczeniem - tragiczny finał w Smoleńsku.

Dlaczego nie potrafiliśmy stworzyć skutecznej agentury wpływu i szerzej – konsekwentnej polityki zagranicznej? Bo analogiczna agentura innych państw usadowiona u nas do tego nie dopuściła. A nasi parnasiarze i podążający w ślad za nimi eliciarze byli aż nadto chętni by się światłym zaleceniom „życzliwych” nam „partnerów” podporządkować, wszelkie przejawy zbytniej samodzielności Polski traktując jako szkodliwą chimerę.

Poczynania obecnej ekipy rządzącej, świadomie odchodzącej od idei „polityki jagiellońskiej”, która tak drażniła dysponentów rezydujących u nas agentur wpływu, na rzecz „płynięcia z głównym nurtem” oznacza jedno: wybór Bronisława Komorowskiego na prezydenta III RP jest sygnałem, iż w kwestii stosunków międzynarodowych będziemy kontynuować „politykę mrożonego g..na”. Nie zmieni tego faktu kurtuazyjne nazwanie tego co Polska zrobi „polityką piastowską”, powrotem do „realizmu” (w miejsce wcześniejszych rzekomych „mrzonek”), czy czymkolwiek innym.

Zostaniemy z „partnerstwem wschodnim” - wirtualnym bytem nie przekładającym się na realia. Wszystko okraszone uśmiechami ze strony tych, którzy porozumieli się co do naszego losu.

Niby funkcjonujemy w „przestrzeni międzynarodowej”, niby się z nami liczą i prawią czułe słówka... Łajno, póki co, jest zmrożone.

***

Po zwycięstwie Bronisława Komorowskiego pojawił się rządowy apel o 500 dni spokoju. Przekładając z języka sloganów na język konkretów, oznacza to: dajcie nam 500 dni polityki mrożonego... sami wiecie czego. Nie tylko w warstwie zagranicznej, którą zarysowałem powyżej, lecz również w polityce wewnętrznej. Rząd będzie udawał, że rządzi. Media wzmogą pijarowską kołysankę, nucącą, iż modernizacja postępuje i szafa gra, zaś Prezydent Bronisław Komorowski jest witany z przyjazną akceptacją we wszystkich stolicach i na wszystkich planetach Wszechświata.

Ale historia ma to do siebie, że prędzej czy później przychodzi czas odwilży. I wtedy to, co było zamrożone, nagle daje znać o sobie.

A my zostaniemy z twarzami w tym, co odmarzło.

Gadający Grzyb


Inne moje notki o podobnej tematyce:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kres-pomaranczowej-ukrainy

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/komorowski-polecial-po-jarlyk
http://www.niepoprawni.pl/blog/287/aksamitny-protektorat
http://niepoprawni.pl/blog/287/po-co-te-wybory

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

piątek, 2 lipca 2010

Pasja.


Powiastka obyczajowa (plus polityczno - piłkarskie post scriptum).

Wyobraźmy sobie następującą sytuację: spotkanie towarzyskie. Rozmowa schodzi na trwający właśnie mundial. Ten wygrał, ów przegrał, z kolei tamten wynik wypaczył sędzia... I nagle odzywa się jedna ze znajomych, która z odcieniem dumy i satysfakcji stwierdza: „- A MY nie oglądamy piłki nożnej. To znaczy, Michał kiedyś oglądał, ale teraz spędzamy czas razem. Ostatnio, zamiast meczu, obejrzeliśmy tę komedię romantyczną... Prawda, Misiu?” - i tu oczęta wędrują w kierunku j e j faceta. Ten, napotkawszy spojrzenie, przyobleka twarz w promienny uśmiech i potwierdza: „- Ależ oczywiście, u z n a l i ś m y, że szkoda życia na gapienie się, jak dwudziestu dwóch chłopa ugania się za piłką...”

Z jego oczu wyziera skryta udręka. I coś w rodzaju cichej rezygnacji.

***

Durna babo. Właśnie straciłaś „swojego” mężczyznę, choć jeszcze o tym nie wiesz. Jak go skłoniłaś do wyrzeczenia się kibicowskiej pasji? Codziennym ciosaniem kołków, czy bardziej dyskretnym urabianiem? A może postawiłaś sprawę na ostrzu noża: „- Albo futbol, albo ja”?

Myślisz, że masz teraz lepszego, „zupgradeowanego” i bardziej kochającego męża. Otóż, nie. Od kiedy skłoniłaś go do rezygnacji z oglądania piłki nożnej, facet co i rusz zerka na ciebie ukradkiem, zaś jego wnętrze drąży coraz bardziej natarczywy robak wątpliwości: „- Czy ona w ogóle mnie kocha? Czy liczy się ze mną, czy też chce jedynie posłusznego pantoflarza od zarabiania, wychowywania dzieci i zapychania, hm, dziury w całym?”

Durna babo. Szantaż emocjonalny, na zasadzie - „albo (tu - wstaw dowolne), albo JA”, to najgorsze co mogłaś zrobić swojemu mężczyźnie. Ogląda z tobą kretyńskie filmidła i może nawet twierdzi, że mu się to podoba. Bo cię kocha. Ale z każdym dniem coraz mniej jest pewny twojej miłości. A ty zachodzisz w głowę, czemu zamyka się w sobie, czemu coraz rzadziej z tobą rozmawia, czemu przestaje wam wychodzić w łóżku (a i z samego łóżka zazwyczaj wieje chłodem).

Odebrałaś mu pasję – albo choćby tylko hobby. Bo w jego życiu masz się liczyć tylko TY, zaś wszelkie zainteresowania poboczne postrzegasz w kategoriach konkurencji. Nawet jeśli jest to gapienie się na mecz poparte kilkoma browarami, po których twój misiaczek tak nieestetycznie śmierdzi...

Póki co, wszystko idzie po twojej myśli, durna babo. Macie dzieci, spłacacie raty. I nie widzisz, jak w nim coś wzbiera, by pewnego dnia wybuchnąć tobie i waszemu związkowi prosto w twarze. A ty do końca nie zrozumiesz, dlaczego twe życie legło w gruzach.

***

Niniejsza powiastka dotyczy każdej pasji (równie dobrze może być np filatelistyka), której wyrzeczenia się kobiety wymuszają na swych „misiaczkach”. Futbol to jedynie przykład a propos trwających MŚ.

Gadający Grzyb

P.S. Miało nie być o polityce, ale pozwolę sobie na luźną refleksję bez związku z powyższym tekstem: Pamiętacie jak Kazimierz Kutz przyrównał żałobę po smoleńskiej tragedii do atmosfery mauzoleum Mao Tse Tunga, zaś czarny garnitur Jarosława Kaczyńskiego do mundurku Mao? Przyszło mi to do głowy, gdy doszukiwałem się przyczyn przedmundialowej porażki naszych kopaczy z Hiszpanią, kiedy to dostaliśmy gładko sześć do kółka. Co się stało, czemu nasi zdawali się na tle Hiszpanów poruszać jak na ciężkim kacu (no, wiecie - ołowiana głowa, nogi z waty i ogólna niemożność)? I nagle olśnienie: oni po prostu bali się grać w piłkę lepiej od pana premiera!

Dlaczego skojarzyło mi się to z maoistycznymi insynuacjami pana reżysera Kutza?

Otóż, swojego czasu Przewodniczący Mao zorganizował na rzece Jangcy pokaz pływacki, by natchnąć naród swą krzepą fizyczną. Pokaz ten oczywiście wygrał, gdyż żaden z uczestników nie był samobójcą i nie śmiał wyprzedzić Towarzysza. Podobny mechanizm zadziałał w przypadku naszych futbolistów. Tak oto podświadomy, mentalny maoizm rozsnuwa się z Kancelarii Premiera i zatruwa duszę narodu.

Ot, taka piłkarska metafizyka... ;))