piątek, 23 kwietnia 2010

Futurologia według MON.


…czyli „horyzont ambicji” wizjonerów z Ministerstwa Obrony Narodowej.

Ściągnąłem sobie ze stron MON-u dokument o wielce inspirującym tytule: „Wizja sił zbrojnych RP 2030” (Warszawa, maj 2008). Ponieważ od zawsze lubiłem zarówno fantastykę, jak i futurologię (odróżniam jedno od drugiego), nawet pod sieriozno – urzędową postacią, nie mieszkając zasiadłem z wypiekami na twarzy do lektury.

Od razu uprzedzam – dokument napisany jest tak koszmarnie drętwym i nudnym językiem, jakby specjalnie chciano odstraszyć potencjalnego czytelnika. Ja się odstraszyć nie dałem. Różne nudziarstwa się w życiu przeczytało, więc jedno więcej w tę, czy we wtę…

I. Wszystkiego najlepszego.

Już na wstępie pigułę urzędowego optymizmu zapodaje minister Bogdan Klich:

„Naszą ambicją jest, aby Wojsko Polskie dołączyło do najnowocześniejszych armii państw europejskich.” (…) „Perspektywa stabilnej sytuacji geopolitycznej Polski z jednej strony oraz dobrej koniunktury gospodarczej naszego kraju z drugiej strony, stwarzają wyjątkowe możliwości rozwoju sił zbrojnych w najbliższych dekadach”.(str.3).


Koresponduje z tym słowo wstępne dyrektora Departamentu Transformacji MON, gen. bryg. Marka Ojrzanowskiego:

„Opracowana przez Departament Transformacji „Wizja Sił Zbrojnych RP - 2030” stanowi punkt wyjściowy do perspektywicznego planowania rozwoju sił zbrojnych w wieloletnim horyzoncie czasowym.” (…) „Implementacja założeń zawartych w „Wizji…” pozwoli na stworzenie sił profesjonalnych o uniwersalnym i modułowym charakterze, zdolnych do prowadzenia działań wojskowych w warunkach sieciocentrycznego pola walki.”(str. 4 i 5)


Tej mowy – trawy jest zresztą więcej. Zapodam jeszcze cytacik z Wprowadzenia:

„Polska w perspektywie 2030 roku będzie państwem nowoczesnym o wysokim poziomie jakości życia obywateli.”(…) „Polska będzie również krajem bezpiecznym. Źródłem poczucia bezpieczeństwa obywateli będzie nowoczesny system obronny stanowiący integralną część systemu obronnego Unii Europejskiej oraz Sojuszu Północnoatlantyckiego.”(str.6)


Innymi słowy – „by Polska rosła w siłę, a ludziom żyło się dostatniej”. Przygotowujemy swą „Wizję…” zakładając, że czekają nas wyłącznie dobre czasy.

No tak… Ja również życzę nam wszystkim wszystkiego najlepszego. Pytanie, co zrobimy, gdy czasy nie okażą się tak pomyślne, jak zakładają nasi stratedzy z MON-u.

Swoją drogą, nastrój strategów dość wyraźnie koresponduje ze społecznym błogostanem, opisanym przeze mnie niedawno w notce „Polski błogostan”. To urzędowe samozadowolenie marnie wróży.

II. „Horyzont ambicji”.

Dobra – kończę z dłuższymi cytatami, bo notka rozrosłaby mi się do poziomu niezłej broszurki. Prócz uciechy Czytelników, moją intencją było zaserwowanie próbek stylu autorów omawianego dokumentu. Nie mogę sobie jednak odmówić przytoczenia jeszcze jednego passusu ze Słowa Wstępnego, gdzie gen. bryg. Marek Ojrzanowski zastrzega m.in., iż „(…) nie jest ona (czyli „Wizja…” - przyp. G.G.) prognozą. Jej misją jest zarysowanie horyzontu ambicji.” (str.4)

Paradne! – wysmażyć elaborat na 34 strony, z dwudziestoletnią perspektywą czasową, zaznaczając mimochodem, że jest to jedynie… „horyzont ambicji”!

I jeszcze to: „(…) „Wizji…” nie można traktować jako recepty czy też zbioru gotowych rozwiązań (…).”

Pyszne, prawda? Skoro zatem oficjalnego dokumentu, wywieszonego na stronach MON-u nie sposób wedle słów autorów traktować inaczej, niż w kategoriach mrzonek, tudzież zbioru pobożnych życzeń, możemy bezstresowo przystąpić do dalszej analizy owej państwowotwórczej bajeczki.

Zerknijmy zatem na ów „horyzont ambicji” (bardzo przypadło mi do gustu to określenie) naszych strategów.

III. „Środowisko międzynarodowe”.


Ten rozdział jest istnym wysypem gazetowych mądrości, znanych każdemu, kto sięgnie do działu typu „Opinie” dowolnej pozycji prasowej. Podobne elukubracje można by zgromadzić po tygodniowej „prasówce” tytułów ukazujących się na naszych rynku. Otóż, dowiadujemy się, iż:

- Świat będzie ciążył ku wielobiegunowości (p.1);

- Wzrośnie rola Azji (p.2);

- USA pozostaną w globalnej grze (p.3);

- NATO pozostanie gwarantem bezpieczeństwa i czynnikiem łączącym USA i UE (p.4)…

No nie, nie mogę. To, że NATO trzeszczy w szwach, Unia Europejska zaś niemal otwarcie traktuje Stany Zjednoczone jako rywala, widzi każde dziecko. To, że UE pogrążała się w gospodarczym marazmie na długo przed światowym kryzysem, również. A nasi stratedzy, jak gdyby nic, radośnie stwierdzają, iż Unia dzięki „poszerzeniu” i „pogłębieniu integracji”, tudzież „stałemu wzrostowi gospodarczemu”, stanie się „globalnym aktorem w sferze polityki bezpieczeństwa”! (p. 5). Do tego wystawi „Euroarmię” zdolną do prowadzenia różnych i różnistych operacji (p. 6 i 7).

Wygląda na to, że Unia produkuje rozliczne biurokratyczne badziewia na wzór osławionej „Strategii Lizbońskiej”, zaś nasi biurokraci reagują produkowaniem równie świetlanych prognoz. Trudno traktować to inaczej, niż w kategoriach wiernopoddańczego hołdu. Bo co by było, gdyby nasi analitycy stwierdzili, że UE jednak nie będzie rozwijać się tak wspaniale? Wybuchłby skandal i z dnia na dzień przestano by poklepywać naszych przedstawicieli po ramieniu…

Doprawdy, Chruszczow, który prorokował, że ZSRR przegoni Stany Zjednoczone, mógłby jeździć do współczesnych urzędowych optymistów na korepetycje.

Jedźmy dalej. Gospodarcza globalizacja będzie minimalizować ryzyko ogólnoświatowego konfliktu zbrojnego (p. 8)...

IV. Zakłócenia globalnej idylli.

...Ale, o dziwo, ta globalna idylla może ulec zakłóceniom, zdiagnozowanym w punktach 9 – 15.

Jakież to zakłócenia przewidują nasi wieszczowie?

Wyliczę taśmowo, gdyż są to wnioski jakby przedrukowane z analizy działów zagranicznych i gospodarczych gazet. Mamy tu wszystko – od negatywnych skutków globalizacji, poprzez przeludnienie biednych regionów Ziemi, dysproporcje w poziomie bogactwa, zmiany klimatyczne (a jakże!), zróżnicowanie infrastrukturalne, polaryzację kultur i wyznań… aż po ekstremizmy, terroryzm, międzynarodową przestępczość, fale niekontrolowanej migracji, czystki etniczne…

Uff… odsapnę nieco. Jedźmy dalej: urbanizacja w Afryce i na Bliskim Wschodzie (a czemu nie na Dalekim?), skutkująca tworzeniem się dzielnic biedy i rozlicznymi patologiami. Do tego dochodzą „rozpadające się struktury państwowe” w Afryce (też mi nowina), tudzież niekontrolowany obrót bronią masowego rażenia i dążenie do jej wytwarzania (tzw. „proliferacja” p.13).

A jeszcze walka o „nieodnawialne źródła energii” (p. 14). A jeszcze groźba globalnego kryzysu, który, jak zauważają odkrywczo nasi analitycy, może „prowadzić do zachwiania stabilności gospodarczej świata oraz wywoływać kryzysy i konflikty”… (p.15).

Wszystkie te zagrożenia ogarniają orlim spojrzeniem nasi przenikliwi mężowie stanu. A co z Polską? I na to odpowiedź jest gotowa. Podróżujmy zatem dalej na wzburzonych falach zbiorowego intelektu. Oto bowiem na horyzoncie rysują się…

V. „Główne wyzwania dla bezpieczeństwa Polski”.

Przyznam się, że tytuł tego rozdziału mnie zaintrygował. A więc jednak nasze ministerialno - mundurowe orły – sokoły dostrzegają jakieś rysujące się w zakreślonej perspektywie czasowej niebezpieczeństwa…

Ale cóż, skoro naszym wizjonerom wychodzi, że będzie tak jak dzisiaj, tylko lepiej. Otóż, zasadniczy „kierunek rozwoju środowiska bezpieczeństwa międzynarodowego” zostanie „zachowany”, zaś postępująca integracja i rozszerzanie UE spowodują, że tylko nieznaczna część naszych granic będzie granicami zewnętrznymi Unii (czytaj – granica z Obwodem Kaliningradzkim). (p. 16 – 17).

A zagrożenia? Owszem, są: ataki ekstremistów i grup przestępczych, klęski żywiołowe, awarie i katastrofy przemysłowe i ekologiczne, cyberterroryzm, migracje z biednych krajów i związane z tym skutki społeczne i demograficzne…(p.18 – 20) Czyli, prosta, bezpieczna ekstrapolacja współczesności w przyszłość.

Ani jednego słowa o permanentnym zastoju UE. Nie wiadomo również na jakiej podstawie autorzy sądzą, że UE rozszerzy się na wschód, skoro już dziś struktury euroatlantyckie bronią się rękami i nogami przed aspiracjami Ukrainy, o Białorusi nie wspominając, zaś podrażnienie rosyjskiego niedźwiedzia jakim byłoby wkroczenie na terytoria, które Rosja uznaje za swoją strefę wpływów wywołuje zimny pot na czołach eurodecydentów. Milczeniem pomija się implikacje faktu, że główni gracze – Niemcy, Francja, USA wolą samodzielnie dogadywać się z Rosją z kompletnym pominięciem zarówno „struktur międzynarodowych”, jak i naszych interesów.

Rozbraja wręcz diagnoza z p.18, wykluczająca klasyczny konflikt militarny połączony z dążeniem do zajęcia terytorium kraju. Dlaczego taki konflikt nam nie grozi? Bo nie, i już.

Co znamienne, o bezpieczeństwie energetycznym wspomina się jedynie w kontekście cyberataku, który mógłby zakłócić działanie nadzorującej energetykę „infosfery”. (p.19).

Innych „wyzwań dla bezpieczeństwa Polski” w dokumencie nie stwierdzono. Co nam to mówi o przenikliwości i dalekowzroczności naszych wizjonerskich strategów?

VI. Pożal się Boże, „interes narodowy”.


Uwaga! Na dziesiątej stronie po raz pierwszy pada sformułowanie „interes narodowy”! Konkretnie, w tytule rozdziału „Zasadnicze interesy narodowe RP w sferze bezpieczeństwa”. Bardzo to pocieszające, że szanowni Autorzy raczyli w końcu zauważyć, iż Polska może mieć jakieś narodowe interesy, a nawet, kto wie – dążyć do ich realizacji.

Ale, gdy prześledziłem kolejne punkty (21 – 25) w których ów „interes” jest definiowany, rajtuzy opadły mi do kostek.

Otóż, dowiadujemy się, że powtarzana w omawianym dokumencie niczym mantra „pogłębiająca się integracja Unii Europejskiej” sprawić ma, że dotychczasowe rozumienie interesów narodowych ulegnie „przewartościowaniu” i „zmieni się ich hierarchia”. (p.21) Jak się „zmieni”? Ano tak, że zadanie ochrony nienaruszalności terytorialnej Polski wymieniane jest jednym tchem, na tym samym poziomie ważności co obrona granic UE i obszaru euroatlantyckiego. Rytualnie dołożono też frazę o zapewnieniu bezpieczeństwa obywateli w kraju i za granicą. (p.22)

Dalej następuje typowy dyplomatyczny „pacierz”: niezakłócony rozwój kraju, bezpieczeństwo energetyczne (ani słowa o Rosji), rozwijanie współpracy w ramach UE i ze Stanami Zjednoczonymi, a także z państwami południowej półkuli zasobnymi w surowce (od biedy można by to podciągnąć pod dywersyfikację) (p.23). Następnie czytamy o silnej pozycji międzynarodowej, dążeniu do poszerzania Unii i więziach z USA. Jak to się ma do aktualnej polityki zagranicznej gabinetu Tuska, pozostawiam bez komentarza.

Jeszcze napomknięcie o wzroście zaangażowania Polski w kwestie obronności zbiorowej (p.25) i uciążliwą sprawę interesów narodowych nasi wizjonerzy uznali za odfajkowaną.

VII. Podsumowanie części pierwszej.

1) Podczas lektury omawianego dokumentu poraża miałkość intelektualna. Sformułowania wyjęte żywcem z gazetowej publicystyki, okraszone fachową gwarą („sieciocentryczne pole walki”). „Wizja…” operuje urzędniczą, polit-poprawną, „euromową”. W całym dokumencie nie pojawia się ani razu w odniesieniu do Polski słowo „wojna”. „Wojny” toczyć się będą ewentualnie gdzieś w Azji Południowo – Wschodniej (p.12), ale nie u nas. Zdumiewające, zważywszy, iż mówimy o dokumencie wyprodukowanym w – teoretycznie – militarnym resorcie. Dodatkowo irytuje abstrahowanie od obecnych, opłakanych realiów naszej armii, na zasadzie „bo będzie lepiej”.

Jeśli to ma być płód naszej myśli geopolityczno – strategicznej, to… czekają nas ciekawe czasy.

2) Cała zarysowana strategia jest, mówiąc brutalnie, o kant dupy potłuc, albowiem wynika z niczym nieuzasadnionych, do bólu optymistycznych założeń globalnych. Unia i NATO będą rosły w siłę itd. – toż to czyste chciejstwo. Nigdzie, dosłownie nigdzie nie ma wzmianki o scenariuszu na wypadek niekorzystnego dla nas rozwoju sytuacji, gdy „struktury międzynarodowe” ostatecznie ugrzęzną w bezwładzie, a pod ich płaszczykiem rozgrywany będzie koncert mocarstw. Neoimperialne ambicje Rosji? O tym również cicho – sza.

3) Poraża wręcz milczące założenie, że nasza armia będzie funkcjonowała niemal wyłącznie jako komponent większej całości. Nie wyczytałem nawet między wierszami choćby cienia sugestii, że będziemy w stanie samodzielnie prowadzić jakiekolwiek znaczące operacje. Śmierdzi mi to niezdolnością do udźwignięcia kłopotliwego ciężaru o nazwie „polska racja stanu” i rozpaczliwym dążeniem do przerzucenia odpowiedzialności na ponadnarodowe organizacje. Umyka naszym strategom prosta prawidłowość, że takie podejście ma sens tylko wtedy, kiedy odgrywa się w takich organizacjach pierwsze skrzypce.

Doprawdy, strach pomyśleć, co będzie, gdy okaże się, że historia jednak się nie skończyła… A, jak uczy ponad tysiącletnie doświadczenie, historia dla Polski nie kończy się nigdy. Co i rusz mamy „ciekawe czasy”…

***

Tak, na marginesie - zastanawiam się, jak doszło do spłodzenia tego gniota. Stawiam na następującą wersję:

Każdego ranka po lekturze prasy codziennej nasi stratedzy wzbijają się w przestworza i widzą: w Afryce źle się dzieje. Na Bliskim Wschodzie również. W Południowo – Wschodniej Azji też nieciekawie. A i u nas, powiedzmy sobie szczerze, sytuacja jest nie za wesoła.

Wracają zatem wizjonerzy na ziemię, dopijają kawę, dogryzają bułkę z dżemem, następnie zapalają papierosa i skrobią się po zafrasowanych głowach. Co tu począć?

My tu drugą Irlandię, a świat i tendencje geopolityczne brużdżą.

I nagle pomysł – napiszmy dokument, z którego będzie wynikało, że w 2030 roku nasza armia będzie miała się świetnie, a międzynarodowe struktury bezpieczeństwa jeszcze lepiej!

Jak pomyśleli, tak zrobili.

Ciąg dalszy nastąpi. Zapewniam, że będzie równie nie – wesoło.

Gadający Grzyb

P.S. Jeszcze jedno. Niektórych Czytelników może razić przyjęta w niniejszej notce konwencja wymieszania poważnych zagadnień z krotochwilnymi komentarzami. Na swoje usprawiedliwienie mam to, że nadęta miernota przemyśleń naszych strategów wręcz prowokuje, by „podrzeć łacha”. Niepoważne państwo + niepoważny dokument = niepoważne komentarze. Proste.

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

czwartek, 22 kwietnia 2010

Różowe berety.


Geje w US Army? Ja bym ich zagospodarował…

Pół żartem, pół serio - czyli mały oddech od krajowej bieżączki:

Jak donoszą mediodajnie, amerykańscy geje są wściekli na Obamę, gdyż ten, wbrew przedwyborczym zapowiedziom nie zniósł obowiązującej w amerykańskiej armii od czasów Clintona zasady: „nie pytaj, nie mów”. Oznacza ona, że przełożeni nie mogą pytać o orientację seksualną swych podkomendnych, ci zaś ze swojej strony nie mogą się publicznie ujawniać ze swym homoseksualizmem.

Cóż, rozwiązanie tego nabrzmiałego problemu jest wg mnie proste jak drut, i aż dziwne, że Obama nie wpadł na nie do tej pory. Najrozsądniej byłoby bowiem sformować w ramach US Army specjalną, gejowską jednostkę, nazywając ją, dajmy na to, „Różowe Berety”. Jednostkę tę należałoby po przeszkoleniu wysłać ciupasem do Afganistanu w charakterze spec – komanda z zadaniem ostatecznej rozprawy z talibami. I szeroko ten fakt rozpropagować, tak by afgańscy brodacze wiedzieli z kim mają sprawę.

Nie wiem, jak Koran zapatruje się na kwestię śmierci islamskiego bojownika z rąk pederasty, przypuszczam jednak, że w „talibańskiej” interpretacji jest ona nie mniej hańbiąca, niż śmierć zadana przez kobietę. Tak się bowiem składa, że w tamtejszej kulturze homoseksualista (nieważne – czynny czy bierny), przez swe praktyki degraduje się do statusu kobiety właśnie. Należy zatem domniemywać, że islamiści, dla których wizja pośmiertnego Raju z hurysami jest jedną z podstawowych motywacji do walki w imię Allacha, na widok „Różowych Beretów” dadzą czym prędzej drapaka, tak jak kilkadziesiąt lat temu Arabowie na widok kobiet w izraelskiej armii.

I nagle, o dziwo, może się okazać, że „nierozwiązywalny” problem Afganistanu można przeciąć za pomocą prostego triku, bazującego na silnie zakorzenionym kulturowo - religijnym tabu.

Pozostaje tylko pytanie, czy amerykańscy geje chcą wstępować do armii by walczyć, czy po prostu lubią twarzowe mundury i upojne noce w koszarach pełnych młodych, przystojnych chłopaków…

Gadający Grzyb


P.S. Tak już całkiem poważnie. Oczywiście, nie mam złudzeń, że armia jest dla homoaktywistów kolejnym ideologicznym przyczółkiem do zagospodarowania, zgodnie z taktyką małych kroków. Wprowadzenie zasady „nie pytaj, nie mów” było krokiem pierwszym. Teraz przyszła pora na krok następny. Co nie oznacza, by nie wysyłać ewentualnych gejowskich oddziałów na pierwszą linię w najgorętszych punktach świata. Zawsze można byłoby powiedzieć – chcieliście, to macie…

http://www.rp.pl/artykul/2,464665.html


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Ugryźć żubra.


Obozowi IV RP potrzeba kogoś, kto - mówiąc Rymkiewiczem - znów ugryzie żubra w dupę.

Owszem, zdaję sobie sprawę, że tak doniosła decyzja, jak wystawienie przez PiS swojego kandydata na prezydenta powinna być wpierw skonsultowana z małżeństwem państwa Wajdów, tudzież zespołem redakcyjnym „Gazety Wyborczej”. Niemniej, ponieważ jak doniosły mi usłużne korniki, państwo Wajdowie aktualnie chowają się pod łóżkiem w obawie przed rozegzaltowanym polskim motłochem, „Wyborcza” zaś nie zdołała chyba jeszcze do końca otrząsnąć się po traumie jaką była tygodniowa, bezczelna demonstracja narodowego szowinizmu (te tłumy, te flagi, ten Wawel… no, niesmaczne po prostu, proszę Państwa…), skorzystam i wyrwę się ze swoją opinią, dołączając do rozdyskutowanego grona współblogerów:

I. Uważam, że Jarosław Kaczyński powinien kandydować na urząd Prezydenta RP.

Oto powody:

1) W katastrofie smoleńskiej Prawo i Sprawiedliwość zostało pozbawione wielu swych wybitnych przedstawicieli i sympatyków. Kandydowanie Jarosława Kaczyńskiego tchnie nowe siły, stanie się impulsem do wewnętrznej mobilizacji i konsolidacji partii. Bez tego najpoważniejszemu ugrupowaniu opozycyjnemu może grozić stopniowe pogrążanie się w bezwładzie.

2) Nie widzę obecnie w PiSie innej postaci o potencjale godnym Głowy Państwa. Z całym szacunkiem wobec młodych, zdolnych – jeszcze dla nich za wcześnie. Owszem, jest grono starszych, zacnych postaci, ale bez niezbędnej charyzmy. Do tego dochodzi krótki termin. Podpisuję się pod formułowaną przez niektórych blogerów opinią, że jest stanowczo za mało czasu na wylansowanie innego kandydata.

3) Ale, krótki kalendarz wyborczy może być również atutem. Kampania będzie rozgrywać się w cieniu tragedii i żałoby, co wydatnie utrudni stosowanie czarnego pijaru a la Palikot, czy Niesiołowski. Również media będą zmuszone nieco się hamować. Mam tu na myśli zarówno „poważnych” publicystów, jak i rozmaitych telewesołków specjalizujących się we wzbudzaniu u gawiedzi właściwie ukierunkowanego rechotu.

4) Podczas tygodnia żałoby ludzie dali liczne świadectwa przynajmniej częściowego wyzwolenia się spod medialnego Matrixa. Rozziew między kreowanym wcześniej wizerunkiem „śmieszno – strasznego” Kaczora, a tym co ujrzeli, gdy nagle w redakcjach „odnalazły się” materiały ukazujące normalne oblicze ś.p. prezydenta był zbyt bijący po oczach, by skutecznie po raz drugi zastosować tę samą sztuczkę.

5) Na prawej stronie, po wycofaniu się Ludwika Dorna, jedynym kontrkandydatem, który w pierwszej turze może urwać Kaczyńskiemu nieco głosów jest Marek Jurek. Natomiast SLD, podobnie jak Olechowski, nie rezygnują ze startu w wyborach, co w sposób naturalny działa na niekorzyść Komorowskiego. Pozostaje kwestia wpływu na podział puli kandydata PSL-u, Waldemara Pawlaka. Ale, PSL nie raz pokazał, że lubi czasem dopiec silniejszemu koalicjantowi…

6) Bronisław Komorowski nie wypadł korzystnie w okresie żałoby narodowej. Drętwe przemówienia, ogólna bezbarwność i brak charyzmy wzbudziły niepokój w szeregach Platformy, gdzie zaczęto nawet przebąkiwać o wystawieniu innego kandydata. Do tego pośpieszne nominacje w BBN i Kancelarii Prezydenta, robiące wrażenie aroganckiego „skoku na władzę”. Gdy doliczyć jeszcze wstrzymanie podjętych przez Lecha Kaczyńskiego decyzji orderowych, to można liczyć na to, że podobne niezręczności będą się zdarzać również w trakcie kampanii, wzbogacając arsenał kandydata PiS.

7) Należy wykorzystać chwilowe osłabienie mocy oddziaływania „pasów transmisyjnych”, które najwyraźniej nie wiedzą z której strony ugryźć społeczny fenomen, jaki wybuchł im w twarze podczas zeszłego tygodnia. Na razie miotają się od ściany do ściany – od obłudnie łzawych kawałków, po animowanie antyfuneralnego puczu pod oknami Franciszkańskiej 3.

Póki co, nie są w stanie wydusić z niebie niczego poza groteskowym apelem Ewy Siedleckiej (powtórzonym za SLD), by wszystkie partie wystawiły wspólnie jednego, „apolitycznego” kandydata (czyli, taki prezydencki Front Jedności Narodu – oto demokracja w rozumieniu „Wyborczej”) i równie groteskowym głosem Waldemara Kuczyńskiego, by Jarosław Kaczyński wyparł się poglądów, które usiłował realizować przez cały okres swej politycznej działalności, bo jak nie to kęsim. Oba kurioza warte są osobnego tekstu.

8) Śmiem twierdzić, że Polaków nie pchnęły na ulice wyłącznie syrenie śpiewy mediodajni i potrzeba zastępczego sacrum w stylu żałoby po księżnej Dianie, jak to uczenie wywodził prof. Krzemiński. Tacy jak on i jego formacja mają nieuleczalną „ślepą plamkę” nie pozwalającą dostrzec, że Polacy cierpią na chroniczny głód dumy narodowej, który jest niczym innym, jak tęsknotą za narodową podmiotowością. Tę podmiotowość starał się wyrażać Lech Kaczyński i właśnie to zostało w znacznej mierze docenione. Jarosław Kaczyński jawi się w tym kontekście jako naturalny kontynuator dzieła przedwcześnie zmarłego brata.

9) Warto postawić pytanie, na ile Polacy życzą sobie jedynowładztwa Platformy, czy nie dojdą do wniosku, że co za dużo to niezdrowo. Można by dyskretnie zagrać na tej nucie…

10) Jakoś dziwnie grzeje mi serce zgodny chór „zatroskanych” spod znaku „każdy, byle nie Kaczyński”. Widać, że strach który dopadł ich wraz widokiem tysięcznych rzesz na ulicach, przekłada się na wizję kandydatury Jarosława Kaczyńskiego. Bo to twardy zawodnik i oni doskonale o tym wiedzą.

II. Garść przedwyborczych refleksji.

1) Oczywiście, ta kandydatura ma swoje wady. Negatywny elektorat, niekorzystne sondaże (ale i tak najlepsze spośród wymienianych na PiSowskiej „giełdzie”), wreszcie - brak małżonki… Powstaje też pytanie, czy z Pałacu da się skutecznie zarządzać partią, tym bardziej, że przyjął się u nas idiotyczny zwyczaj oddawania przez prezydenta partyjnej legitymacji, a to oznaczałoby, że Jarosław Kaczyński po ewentualnej wygranej przestałby być szefem Prawa i Sprawiedliwości.

2) Zachodzi też obawa, czy kandydat czegoś nie „chlapnie” w swoim charakterystycznym stylu. Można być pewnym, że dziennikarska sfora będzie dzień i noc wyczekiwać z mikrofonami, by podchwycić jedną niezręczną wypowiedź, a następnie wałkować ją w histerycznym tonie wrzeszcząc o „sprofanowaniu żałoby”, „dzieleniu narodu” i innych takich. Tego typu „obawę” z właściwą sobie, skrytą pod pozorami troski, obłudną nadzieją, wyraziło już towarzystwo w ostatniej „Loży prasowej”. Powtórzę tu sformułowaną przy innej okazji przestrogę: nie dawać łatwego żeru wrogim przekaziorom! Cyngle, specjaliści od organizowania medialnych seansów nienawiści nie śpią. Przebierają nogami w blokach startowych, wyczekując na wygodny pretekst. Teraz jeszcze się nieco hamują, jeszcze im niezręcznie… ale zadyma w sprawie Wawelu pokazała do czego są zdolni.

Najlepiej, gdyby Jarosław Kaczyński, o ile zdecyduje się kandydować, pozostał w trakcie kampanii nieco z tyłu, pozwalając więcej mówić ludziom ze swego otoczenia, samemu koncentrując się na wygłaszaniu przemówień: mocnych i zdecydowanych, lecz wyzbytych zbędnej agresji. Bezpośrednie kontakty z dziennikarską czeredą niech wezmą na siebie inni.

Acha - mediodajnie będą atakować każdego kandydata PiS-u, bez wyjątku. Ale Jarosława Kaczyńskiego (zabrzmi to cynicznie) ze względu na społeczną pamięć o tragedii, będzie im „ruszyć” najtrudniej. O ile sam się nie podłoży.

3) Jeszcze jedno – dobrze byłoby wyciągnąć rękę do Dorna i Polski Plus, a także do senatora Romaszewskiego. Wyborcy premiują jedność i zażegnywanie podziałów, nie mówiąc już o tym, że ci ludzie są teraz potrzebni bardziej niż kiedykolwiek.

***

Będzie ciężko. Cholernie wręcz ciężko. Niemniej, upieram się, że każda inna kandydatura byłaby jedynie namiastką i tak zostałaby potraktowana przez wyborców. Obozowi IV RP potrzeba teraz bodźca, ostrogi. Potrzeba kogoś, kto - mówiąc Rymkiewiczem - znów ugryzie żubra w dupę.

Gadający Grzyb

Głos Spitfire „przeciw”: http://niepoprawni.pl/blog/11/jaroslaw-kaczynski...

Głos Budynia78 „za”: http://niepoprawni.pl/blog/3/dramat-narodowy-jaroslaw-kaczynski

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Strach przed pamięcią.


Dla „łże – elit” III RP martwy Prezydent zaczyna być groźniejszy od Prezydenta żywego.

I. Bezsilność „łże – elit”.

W miarę upływu czasu, coraz wyraźniejszy staje się strach „łże – elit” przed zbiorową pamięcią zarówno o Lechu Kaczyńskim, jak i o niegodnym traktowaniu, którego doświadczał za życia. W pewnym sensie, martwy Prezydent zaczyna być dla nich groźniejszy od Prezydenta żywego, którego zawsze można było wykpić, ośmieszyć, czy pryncypialnie zbesztać z wyżyn swych parnasów, niczym krnąbrnego uczniaka. Z martwym Prezydentem, urastającym z wolna do rangi symbolu tak się nie da, bez narażenia się na powszechne potępienie.

Nagle bowiem okazało się, że Lech Kaczyński, to nie był prezydent garstki moherowych staruszek, z którego „młodzi, wykształceni…" itd. obowiązkowo wręcz darli sobie łacha. Tłumy gromadzące się nieprzerwanie od soboty pod Pałacem Prezydenckim pokazały, że coś się w Polakach obudziło – nawet w tych, którzy do niedawna za podszeptem mediodajni odbierali Lecha Kaczyńskiego w kategoriach „obciachu”. Tym czymś jest poczucie wspólnoty uosabianej przez urząd prezydenta RP.

Co więcej, okazało się również, że lata medialnej propagandy, zmasowanej nagonki o żdanowowskim wręcz natężeniu, nie odcisnęły na większości Polaków głębszego piętna. Że w obliczu narodowej tragedii ujadanie dziennikarskiej żulerni i dowcipasy dyżurnych wesołków pokroju Majewskiego, Wojewódzkiego, czy obsady „Szkła Kontaktowego”, o licznych kabaretach nie wspominając, spłynęło do ścieków. Co nie oznacza, że zostało zapomniane.

II. Smutki Stokrotki.

Przekonała się o tym niejaka Stokrotka, która chcąc „podłączyć się” pod narodową żałobę, usiłowała w kabotyńskim geście zapalić znicz pod Pałacem Prezydenckim. Wypłakiwała się potem na radiowej antenie, że została nazwana „ścierką” i zapytana „po co tu przyszła”. Z jej utyskiwań przebija głębokie niezrozumienie faktu, że gdy wielokrotnie robi się za mikrofonowy stojak dla Palikota i jemu podobnych, by ci w prime timie mogli urządzać swoje seanse nienawiści wymierzone w Głowę Państwa, to trzeba liczyć się z jakąś reakcją ludzi, którzy nie akceptują takiej metody „dziennikarzenia”.

Moim zdaniem, to że pani MO doświadczyła zaledwie dwóch nieprzyjaznych uwag (na tysiące zgromadzonych żałobników) i tak świadczy o nadzwyczajnej powściągliwości obecnych tam osób.

III. Lęki Kuczyńskiego.

Jako wyraz strachu wiadomego środowiska odbieram tekst Waldemara Kuczyńskiego, o którym pisała na swoim blogu Kryska. W artykule tym autor oskarża niezidentyfikowane osoby o „wykorzystywanie jego (Prezydenta – G.G.) śmierci do moralnego obsmarowywania politycznych przeciwników” i prowadzenia „wojny politycznej” pod pozorem żałoby.

Cóż… w mym odczuciu, ci wszyscy, którzy przez lata z opluwania Lecha Kaczyńskiego zrobili sobie sposób na funkcjonowanie w przestrzeni publicznej, zwyczajnie przerazili się tłumów pod Pałacem Prezydenckim i tego co sądzą o nich Polacy. Przytoczony wyżej przykład odpowiednio potraktowanej Stokrotki, uświadomił im, że jednak nie wszystko może ujść bezkarnie. Stąd te nawoływania w stylu: jednoczmy się w obliczu tragedii i broń Boże nie wyciągajmy tego, co kto mówił i pisał za życia Prezydenta.

IV. Zapowiedź nowej metody polemicznej.

Tekst Kuczyńskiego jest zarazem zapowiedzią metody polemicznej, którą zapewne niedługo na masową skalę zastosuje salonowszczyzna. Wedle tej metody „niegodnym” i – zapewne - „nagannym moralnie” będzie wypominanie tuzom naszego życia publicznego ich zachowań z czasów prezydentury Lecha Kaczyńskiego, a nie popełniane przez tychże w nienawistnym amoku podłości.

V. Strach przed symbolem.


Na powyższe lęki nakłada się zamieszanie wokół miejsca pochówku pary prezydenckiej. Stefan Bratkowski cytowany na portalu TOK FM.pl, stwierdza że pochówek na Wawelu „to na wskroś polityczny pomysł" i dodaje: „Nie wydaje mi się, żeby córka państwa Kaczyńskich miała takie życzenie".

Hm, w przeciwieństwie do Stefana Bratkowskiego nie czuję się władnym wnikać w serce pani Marty Kaczyńskiej, niemniej para prezydencka zostanie pochowana na Wawelu niezależnie od tego, co „nestorowi polskiego dziennikarstwa” się wydaje, czy też nie wydaje.

Z opinią Bratkowskiego współgra nieskrywana obawa prof. Hartmana (który, swoją drogą, również „nie wyobraża sobie”, „żeby córka państwa Kaczyńskich miała takie życzenie”), że Jarosław Kaczyński da się „uwieść pokusie tworzenia z Lecha Kaczyńskiego jakiegoś symbolu narodowego współczesnego patriotyzmu”.

O, tak… Tworzenie „współczesnego symbolu patriotyzmu” byłoby dla profesora Hartmana i jego formacji światopoglądowej wysoce niewskazane. Taki symbol bowiem, pochowany na dodatek w symbolicznym miejscu, wśród grona najwybitniejszych Polaków, ma to do siebie, że promieniuje latami i czasem potrafi wpłynąć na przewartościowanie społecznego postrzegania rzeczywistości.

A to zagrozić może „rządowi dusz” do sprawowania którego rości sobie pretensje środowisko, nazwijmy to hasłowo, „euro – liberalne”, którego zaangażowanym wyrobnikiem jest prof. Hartman.

VI. Bardzo niebezpieczny mit…


W podobnym duchu wypowiada się, znany m. in. z łamów pism dla „lajfstajlowych feministek”, medialny psycholog Wojciech Eichelberger stwierdzając, iż „mitologizowanie tej tragedii jest bardzo niebezpieczne”. Dlaczego „niebezpieczne”? I to „bardzo”?

Ano, dlatego, że:

„To nieodpowiedzialne, emocjonalne odruchy ludzi, którzy powinni bardziej uważać na słowa, bo takie słowa potem wpadają w taką zbiorową świadomość i żyją w niej bardzo długo, dając potem owoce zupełnie niezamierzone przez tych, którzy te słowa wypowiedzieli jako pierwsi.”


Taaa… już widzę, demony „polskiego nacjonalizmu”, wydobywające się z wawelskiej krypty, by nękać po nocach pana Eichelbergera.

Jego onegdajsza, żarliwa obrona kolegi po fachu – pedofila prof. Samsona, niewątpliwie żadnych „niebezpiecznych” konsekwencji przynieść nie mogła…

VII. Matrix się boi.


Podsumowując: rodacy w dniach żałoby pokazali oblicze zgoła inne, niż wynikałoby to z sondaży. Okazało się, że społeczeństwo nie dało zglajszachtować się w jedynie słusznym, euro - postępowym duchu. Że wciąż żywe są takie wartości, jak wspólnota, patriotyzm i pamięć. Że „dziennikarska warszawka” to wyizolowany matrix, którego sztuczność i małostkowa podłość dotarła właśnie z całą mocą do wielu Polaków, powtarzających zarówno przed kamerami, jak i w rozmowach prywatnych, że Lech Kaczyński był oceniany niesprawiedliwie. Powtórzę raz jeszcze tezę z nagłówka notki: z punktu widzenia „łże – elit III RP”, martwy Prezydent zaczyna być groźniejszy od Prezydenta żywego.

***

Kończąc, pozwolę sobie przytoczyć fragment wiersza Juliana Tuwima „Pogrzeb prezydenta Narutowicza”, dedykując go tym, którzy do ś.p. Lecha Kaczyńskiego strzelali politycznie i medialnie za życia:

„Zimny, sztywny, zakryty chorągwią i kirem,

Jedzie Prezydent Martwy a wielki stokrotnie.

Nie odwracając oczu! Stać i patrzeć, zbiry!

Tak! Za karki was trzeba trzymać przy tym oknie!”

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Pamiętajmy.


Najbardziej szarpnął mną widok położonej przez kogoś wśród zniczy, nadpalonej, Biało-Czerwonej, z napisem: „KATYŃ – PAMIĘTAMY”.

Nie mieszkam w Warszawie. Powiem więcej – nie lubię tego miasta i staram się w nim bywać jak najrzadziej. Jego współczesne oblicze jest dla mnie symbolem wszystkiego co najgorsze w III RP, nijak mając się do chlubnych tradycji, które odeszły wraz z hekatombą Powstania Warszawskiego.

Ale, w niedzielę 11.04.2010 musiałem, zwyczajnie musiałem być pod Pałacem Prezydenckim. Po otrząśnięciu się z pierwszego szoku po sobotniej tragedii, decyzja była tylko jedna: jedziemy! Podążyliśmy wraz z Anią do stolicy, zdzwaniając się w międzyczasie z naszą przyjaciółką Moniką i jej córką – Olą.

Poniżej prezentuję garść fotografii. Może niezbornych, może źle skadrowanych, ale wierzcie mi – szczerych. Tak szczerych, jak żal po stracie mojego Prezydenta - Lecha Kaczyńskiego.

I. Jeziora płonących zniczy.

Tłum stopniowo gęstniał. Przed 15:00, w okolicy UW było naprawdę tłoczno.



By zapalić znicz i złożyć kwiaty bezpośrednio przy Pałacu, nie ma szans. Nie przeciśniemy się dalej Ale, vis a vis, po drugiej stronie Krakowskiego Przedmieścia, również są wielkie, płonące jeziora zniczy. Dokładamy się do jednego z nich.










II. Oczekiwanie.

Tłumy ludzi. Wielki ścisk. Oczekiwanie.





***

Przed nami pusty Pałac…



… i flagi w żałobie:



Proporce:



III. Przyjazd.

Kondukt przyjeżdża. Jak większość zgromadzonych, nie widzimy go, ale nie o to chodzi…



Warta honorowa…



IV. Powrót.

Jeszcze spojrzenie na płonące jezioro pamięci:



…i, podczas powrotu, kolejne zapalenie zniczy - tym razem już wspólnie z Moniką i Olą, na Placu Piłsudskiego:



***

A poza wszystkim – najbardziej szarpnął mną widok położonej przez kogoś wśród zniczy, nadpalonej, Biało-Czerwonej, z napisem: „KATYŃ – PAMIĘTAMY”:



Pamiętajmy zatem.

Gadający Grzyb

P.S. Przed wyjazdem Ania wstąpiła do kwiaciarni. Ja czekałem w samochodzie. Ania długo nie wracała. Oto, co się okazało:

Pani kwiaciarka, gdy dowiedziała się dokąd i po co się udajemy, płacząc szykowała bukiet. Nie była w stanie ułożyć wiązanki. W końcu, za sześć róż z pełnym przybraniem policzyła... marne 10 złotych! Na koniec, dodała od siebie wielki znicz, prosząc, byśmy zapalili w jej imieniu. Prośbę spełniliśmy.

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 10 kwietnia 2010

Non omnis moriar…


Szok. Dekapitacja wyśnionej IV RP. Różne myśli przychodzą do głowy, zważywszy na miejsce tragedii. Dlaczego właśnie oni? Państwo Kaczyńscy, prezes NBP Sławomir Skrzypek, Janusz Kochanowski – bodaj najlepszy Rzecznik Praw Obywatelskich, jakiego mieliśmy. Janusz Kurtyka – bezkompromisowy szef IPN-u. Anna Walentynowicz, uosobienie „Solidarności” - i tej historycznej, pisanej przez wielkie „S” i tej zwyczajnej, codziennej, ludzkiej. Ryszard Kaczorowski – ostatni prezydent na uchodźctwie – jego śmierć akurat w tym miejscu jest znakiem szczególnie przejmującym. Generalicja… i tylu innych.

Wszystkie słowa są zbyt małe, zbyt banalne. Zginął człowiek, o którym mogę powiedzieć, że był pierwszym prezydentem Polski, z którym się identyfikowałem. Człowiek, który znosił z godnością razy wymierzane przez tych, którzy wylewają dziś w mediach hektolitry krokodylich łez. Człowiek, który miał odwagę stanąć w obronie zaatakowanej Gruzji. Każdą funkcję – prezesa NIK-u, ministra sprawiedliwości, prezydenta Warszawy i w końcu prezydenta Rzeczpospolitej, pełnił z godnością, uczciwością i prawością, jakiej w czasach III RP w życiu publicznym tak często brakowało.

Ale, jak pisał Horacy, non omnis moriar („nie wszystek umrę”). Widzę tłumy Polaków oddających hołd Głowie Państwa. Jest Muzeum Powstania Warszawskiego – wielki pomnik męstwa i ofiarności, na który tylu ludzi czekało przez długie dziesięciolecia..

Ja, osobiście, złożę hołd Lechowi Kaczyńskiemu, odwiedzając właśnie to Muzeum.


Gadający Grzyb

czwartek, 8 kwietnia 2010

Spawacz leci do Moskwy.


To, że Kaczyński zabierze Jaruzela do Moskwy, rozumiem. Tego, że przywiezie go z powrotem, pojąć nie jestem w stanie.

Niezmiernie ucieszyłem się na wieść, że prezydent Lech Kaczyński zamierza wywieźć generała Jaruzelskiego do Moskwy pod pretekstem obchodów 65-tej rocznicy zakończenia II wojny światowej. Uznałem, że jest to nad wyraz słuszna inicjatywa, może tylko nieco spóźniona. Jakież było moje zdumienie, gdy z rozlicznych mediodajni dowiedziałem się, że Kaczyński zamierza generała Spawacza nie tylko wyekspediować do jego prawdziwej ojczyzny, lecz również przywieźć z powrotem!

I. „Dla nas, partyjniaków…”

Po co? Zachodzę w głowę i nijak nie potrafię znaleźć żadnej sensownej odpowiedzi. Cała moskiewska rejza przestaje w takiej sytuacji trzymać się kupy. Wszak już Michał Diomko vel Mieczysław Moczar stwierdził, że „Dla nas, partyjniaków, prawdziwą ojczyzną jest Związek Radziecki”, więc logicznym wydaje się, że odstawiwszy ŚlepoWRONa na łono moskiewskiej ojczyzny, prezydent zostawi go tam, by dokonał w spokoju swych dni, obsypany zaszczytami przez wdzięcznych mocodawców, albowiem „wart jest robotnik zapłaty swojej”.

Tymczasem, Lech Kaczyński postanowił zawlec nieszczęsnego starca z powrotem do Polski (i to nawet już nie do końca Ludowej), gdzie ten niechybnie nadal będzie nękany procesami, manifestacjami pod domem w kolejne rocznice najbardziej patriotycznego aktu w swej karierze, tudzież narażony na inne despekty, których nie osłodzą nawet wiernopoddańcze hołdy semper fidelis SLD, Tomasza Lisa, czy innej Moniki Olejnik.

Oczywiście, jenerał nie zostanie skazany za żaden ze swych patriotycznych uczynków (założywszy, że jego ojczyzną, zgodnie z cytowanymi powyżej spiżowymi słowami Moczara, był ZSRR, cała długa i trudna służba herbowego Namiestnika jawi się bowiem jako nieprzerwane pasmo niezłomnej działalności pro sowietskaja Patria).

II. „Ślepy miecz”.


Jako się zatem rzekło, jenerał skazany nie zostanie - co to, to nie - albowiem nasze sądy przyswoiły sobie doskonale zasadę pochodzącą z „Chorału 32” Kornela Ujejskiego uczącą, by karać rękę a nie ślepy miecz („O! ręką karaj, nie ślepy miecz!”). Maksymę tę przywołał onegdaj z właściwym sobie familiarnym cynizmem ś.p. Jacek Kuroń na okoliczność procesu komanda zomowców, którzy to patriotyczni bojownicy skutecznie spacyfikowali „kontrę” w kopalni „Wujek”. A któż zaprzeczy, że „sowiecki generał w polskim mundurze” (copyright - Ronald Reagan) był jedynie właśnie takim „ślepym” mieczem w rękach kremlowskich towarzyszy? Polskie sądy musiałyby wpierw skazać pośmiertnie „ręce” - Stalina, Chruszczowa, Breżniewa, Andropowa, Czernienkę i wciąż żyjącego Gorbaczowa, wraz ze wszystkimi żywymi i zmarłymi szefami Układu Warszawskiego.

Jaruzelski, powtórzę po raz trzeci, skazany nie zostanie – ale co wycierpi niesprawiedliwych szykan, jako „ślepy miecz” - to jego. Płacz i zgrzytanie zębów.

III. Kaczorze – zostaw Generała!

Cóż, nie po raz pierwszy wyszedł z Kaczora bezwzględny sadysta, który pokazawszy zdawkowo więźniowi postsowiecką Ziemię Obiecaną i kopuły Kremla, w cieniu których generał Spawacz pragnąłby zapewne niedługo spocząć, jeszcze tego samego dnia weźmie schorowanego starca za kark i odstawi ciupasem pod osobistą kuratelą abarot do pańskiej Polszy. Doprawdy, trudno sowieckiemu człowiekowi, takiemu z krwi i kości, jakim jest Wojciech Jaruzelski, zafundować bardziej wyrafinowaną, psychiczną torturę.

W imię najczystszego humanitaryzmu zaklinam zatem prezydenta Kaczyńskiego, by Jaruzelskiego jednak z Moskwy nie zabierał. Na poważanie godne Dzierżyńskiego „towarzysz generał” chyba nie zasłużył (nie ten rząd wielkości ofiar), niemniej jednak, może wymalują mu konterfekt na ścianie mauzoleum Lenina, by wzorem starożytnych wiernych sług, mógł cieszyć się po śmierci bliskością Faraona.

***

Podsumowując - to, że Kaczyński zabierze Jaruzela do Moskwy, rozumiem. Tego, że przywiezie go z powrotem, pojąć nie jestem w stanie. Bo po cóż innego, logicznie rzecz biorąc, prezydent niepodległej Polski miałby się udawać na post-radzieckie święto, jak nie po to, by odstawić ostatniego Namiestnika do sowieckiej Macierzy?

Chyba, żeby przypisać całą zawieruchę typowo kaczystowskim skłonnościom do małostkowego okrucieństwa (zobaczyłeś, Jaruzelu, swoje Niebo, a teraz wracaj).

Tłumaczenia, że stoi za tym jakaś płytka, przedwyborcza strategia, nie przyjmuję do wiadomości.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 3 kwietnia 2010

Jan Paweł Guevara.


Na naszych oczach wizerunek Papieża jest poddawany identycznej handlowej obróbce, jak postać "Che" Guevary.

Stacja Discovery rozbiła mnie następującą reklamą:

„Papież – pielgrzym…” … ”nauczyciel i mediator…” … ”dążył do nawiązania dialogu ekumenicznego…” i tak dalej… Wszystko wygłaszane przez lektora niskim, kojącym głosem. „Premiera w piątek na Discovery Channel…”

I nagle, ni z tego ni z owego: „więcej programów o papieżu w stacji Discovery Historia! Jeśli nie masz Discovery Historia, skontaktuj się ze swoim operatorem kablowym!”

Cóż… Nie ma to jak zareklamować się przy okazji rocznicy śmierci wielkiej postaci.

Są tu dwa aspekty: pierwszy to gombrowiczowskie „upupienie” Papieża. Przedstawienie jego wygładzonego, pozbawionego kontrowersji oblicza. Ot, taki łagodny staruszek, niczym „święty Mikołaj” z reklam Coca Coli, sprzedający światu cukierkowatą, neohippisowską gadkę-szmatkę o pokoju i miłości. Drugi aspekt zaś, to wciskanie ludziom za pomocą Jana Pawła II kolejnych produktów.

Skąd ta erozja pamięci o postaci i dorobku papieża – Polaka?

Dobry Jan Paweł, zły Benedykt.

Po pierwsze, mamy do czynienia z celowym zabiegiem przeciwstawienia „dobrego” Jana Pawła II „złemu” Ratzingerowi, „buldogowi Pana Boga”. Do tego niezbędne jest uładzenie wizerunku, mimo że jeszcze nie tak dawno cały postępowy świat sarkał na „konserwatyzm” „starca z Watykanu” w kwestiach obyczajowych i spekulował na temat jego abdykacji.

Ale o tym pamiętać dziś już nie wypada. Martwy papież jest potrzebny w wersji „soft” - jako dobrotliwy dziadzio sprowadzony do aktualnych, polit – poprawnych standardów. Papież „dialogował”, „mediował” itd. Ot, był kimś w rodzaju Sekretarza Generalnego ONZ. Może nie tak postępowy, ale cóż… nikt nie jest bez wad. Absolutnie nie głosił jakiegoś tam Słowa Bożego i broń Boże, niczego od ludzi nie wymagał. Nie to co ten zły Benedykt XVI, który ciągle czegoś się czepia i nie pozawala ludziom konsumować w spokoju ducha owoców rewolucji seksualnej.

„JP II light”.

Po drugie, z komercyjnego punktu widzenia, wartość ma tylko „JP II light”. Taki duchowy odpowiednik dietetycznej Coli. Jedynie taki „papa” nadaje się na „postać kultową” w popkulturowym znaczeniu tego pojęcia. Gadżety, takie jak koszulki, kubki, znaczki i czapeczki bowiem źle znoszą przesłanie odbiegające od medialnej papki. Dlatego Wojtyłę trzeba przykroić i zinfantylizować jego przesłanie tak, by było strawne dla przeciętnego odbiorcy reklamowego kitu. Krótko mówiąc, wizerunek Papieża na naszych oczach jest poddawany identycznej handlowej obróbce, jak postać "Che" Guevary. I zaczyna mieć dokładnie tyle samo wspólnego z historyczną prawdą.

Zatem, nie zdziwmy się specjalnie, gdy niedługo okaże się, że małolaty jednego dnia zakładają t-shirt z JP II, następnego zaś z "Che" Guevarą, świecie wierząc, że za obiema postaciami stoją te same wartości. Zapytani o dorobek Jana Pawła II będą zapewne w stanie wydukać jedynie, że papież był „cool” i zrobią wielkie oczy na wieść, że ten łagodny staruszek zabraniał aborcji, zwalczał komunizm i sprzeciwiał się chociażby kapłaństwu kobiet.

Postępowo – popkulturowe zidiocenie jest bowiem procesem nieodwracalnym.

Gadający Grzyb


P.S. Wszystkim Niepoprawnym składam najserdeczniejsze życzenia zdrowych, spokojnych, wesołych Świąt Wielkanocnych!

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl