poniedziałek, 30 marca 2015

Jarek Kuźniar – chytry chłop z Bielawy

Chytry chłop z Bielawy” przeskoczył z ortalionowego dresiku w telewizyjny garnitur nie zmieniając po drodze ani o jotę przyzwyczajeń.

„- Co jesz? - Banana. - A dlaczego jest brązowy? - Bo jem go drugi raz.” - proszę darować ten dowcip pochodzący z internetowego mema znalezionego pod twitterowym hasztagiem #sekretyKuźniara, lecz chyba najlepiej opisuje on poziom medialnej gwiazdy TVN24. Generalnie, staram się omijać szerokim łukiem wieści ze świata celebrytów, przeróżne wyskoki gwiazd i gwiazdeczek zbywam raczej wzruszeniem ramion i naprawdę mało co z ich strony jest w stanie mnie zadziwić. Przyznam się jednak, że najnowszy popis „Jarka” Kuźniara nawet na mnie wywarł pewne wrażenie. Oto jeden z najbardziej znanych dziennikarzy telewizyjnych, z uposażeniem, jak się domyślam, stosownym do jego zawodowej pozycji, podczas rodzinnej podróży po USA i Kanadzie zwyczajnie wysępił w najtańszym supermarkecie towary za kilkadziesiąt dolarów, w tym fotelik samochodowy i wanienkę dla dziecka, by następnie wykorzystując prokonsumencką politykę firmy, zwrócić je twierdząc, że „nie pasowały”. Sprawdziłem z czystej ciekawości – na stronie Walmartu „car seats” zaczynają się od kilkunastu dolców sztuka, wanienki podobnie. Przypomnijmy, że jest to ten sam facet, który nie tak dawno temu poczynił przepojone odrazą do rodaków wyznanie, że w podróżach stara się unikać miejsc „naznaczonych” przez Polaków, bo ci jedzą w tanich liniach lotniczych śmierdzące kanapki z jajkiem na twardo i kurczaka w sreberku. Jak się domyślam, Kuźniar nie jada, bo musiałby sobie najpierw te jajka i kurczaka kupić. Woli zapewne skorzystać z samolotowego posiłku, a potem symulując zatrucie pokarmowe wykłócać się o zwrot kasy.

Zwróćmy uwagę, że na owe twórcze podejście do zakupów w Walmarcie wpadł nie jakiś „Polaczek” z Greenpointu, czy innego Jackowa, żaden prowincjonalny „Janusz – cebulak”, nad którymi tak lubią się wytrząsać nasze elity, tylko modelowy przedstawiciel „młodych wykształconych”, wręcz archetypiczny przykład wielkomiejskiego leminga. Oczywiście, swą bezgraniczną wyższość nad polską prowincją ludzie ci zaznaczają tym chętniej i intensywniej, im więcej słomianych wiechci chowają w butach od Gucciego (zanim z powrotem przyczepią metki, by zwrócić je w salonie). Tymczasem, z medialnego idola wylazł zwykły, prymitywny „słoik” z Bielawy.

Charakterystyczne, że sam Jareczek nie widzi w swym postępowaniu niczego nagannego, uznając je przejaw zaradności – w jego mentalnym przyborniku najzwyczajniej nie ma miejsca na kategorie typu „wypada – nie wypada”. Domyślam się, że gdyby ktoś mu zaczął podobne rzeczy klarować, uznałby rozmówcę za ciężkiego frajera i „prawicowego analfabetę” jak raczył hurtowo określić swych internetowych krytyków. Na jego usprawiedliwienie można co najwyżej stwierdzić, że nie jest w swym cwaniactwie odosobniony i podobny sport jest w kręgach nowobogackiej elity dość częsty. Kiedyś znajomy opowiadał mi o koledze, osobie naprawdę dobrze sytuowanej, który wraz z żoną na analogicznej zasadzie „wypożyczył” sobie w sklepie sportowym najnowszy model kombinezonu i butów narciarskich, by zwrócić je po urlopie. Z moich obserwacji wynika, że w przypadku ludzi mniej zamożnych szczytem nieuczciwości jest fotografowanie towarów komórką, by następnie kupić je taniej w internecie – niemniej, kupić, a nie zrobić sobie ze sklepu wypożyczalnię.

I pomyśleć, że swojego czasu przez media przelała się fala „hejtu” pod adresem „chytrej baby z Radomia”, która na publicznej wigilii ściągała ze stołu do siatki kolejne butelki napojów. No więc teraz mamy „chytrego chłopa z Bielawy”, co to przeskoczył z ortalionowego dresiku w telewizyjny garnitur nie zmieniając po drodze ani o jotę przyzwyczajeń.

Tak sobie myślę, że w sumie trudno o lepsze podsumowanie naszej słynnej „transformacji ustrojowej”, która sprawiła, że PRL-owskie realia i promowany przez tamten system zespół postaw zostały jedynie wywindowane na wyższy poziom. Kult cwaniackiego buractwa zyskał wprawdzie tu i ówdzie ekskluzywny entourage, lecz zasady pozostały te same, premiując do najwyższych szczytów politycznych, medialnych i biznesowych osobników o umysłowości „drobnych krętaczy” jak wyraził się o „Olku” Kwaśniewskim podczas popijawy u Gudzowatego Józef Oleksy. To tylko kwestia skali. U zarania „przekształceń własnościowych” stałą metodą było „wypożyczanie” przez nomenklaturowe spółki przedsiębiorstw państwowych, by po wydrenowaniu „zwrócić” je do „wygaszenia”. Ostatnio zaś niejaki Tusk Donald „wypożyczył” sobie całe państwo, czyniąc z niego trampolinę do europejskiej posady i „zwracając”, gdy już przestało mu być potrzebne. W tym kontekście nie dziwi gorliwie demonstrowane na wizji uwielbienie chamusia z Bielawy dla jedynie słusznego obozu. Instynktownie musi odczuwać z rządzącą kliką głębokie, duchowe powinowactwo, a zaradność, której dowodów mieliśmy okazję wysłuchać czy to przy okazji rozmów na cmentarzu, czy też przy konsumpcji ośmiorniczek, budzi w nim jedynie najwyższy podziw dla bezkarnych kanciarzy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 13 (27.03-03.04.2015)

piątek, 27 marca 2015

Czy Dukaczewski dziś również chłodzi szampana?

Ludzie WSI wystrugali sobie prezydenta w charakterze politycznego parasola i zabezpieczenia na przyszłość.

I. Złapał kozak Tatarzyna...

Niby nie powinno się wyskakiwać z tekstami typu „a nie mówiłem”, jednak trudno nie oprzeć się uczuciu pewnej satysfakcji, gdy przewidywania się sprawdzają. Zaledwie nieco ponad pół roku temu opublikowałem w „Polsce Niepodległej” nr 35 (01-07.09.2014) artykuł „Tonący WSI się chwyta”, w którym twierdziłem, że jeśli PiS mądrze rozegra sprawę, to sejmowa komisja badająca rozwiązanie WSI może zacząć działać na jego korzyść – a tu proszę, jakie piękne efekty. Wprawdzie Platforma w odruchu samoobrony ostatecznie nie zdecydowała się powołać komisji śledczej, ale dzięki nadaktywności ruchersów od Palikota mamy Zespół Parlamentarny ds. skutków działalności Komisji Weryfikacyjnej, zajmujący się dokładnie tym samym, a który już na wstępie, w 2013, został przejęty przez posłów opozycji i co jakiś czas dostarcza nam powodów do radości, demaskując rozmaite sprawki ludzi obozu rządzącego. Czyli, wychodzi na to, że Palikot w swej gorliwości wyświadczył zarówno Platformie, jak i służbowym patronom iście niedźwiedzią przysługę. Coś, co miało być propagandowym batem na znienawidzonego Macierewicza, okazało się w rękach Prawa i Sprawiedliwości całkiem poręcznym narzędziem – w sam raz do wykorzystania w gorącym okresie kampanii wyborczej. Swoją drogą, zastanawiam się, czy Bronisław Komorowski przeklina teraz w duchu swojego kumpla Janusza, który nie policzył szabel i nie przewidział, że PiS wykorzystując regulaminowy kruczek będzie w stanie zdominować jego ferajnę. Nie ma co – długoletnia przyjaźń obu panów, cementowana wspólnymi polowaniami w Rosji pod czułą opieką oficerów FSB jest teraz wystawiana na ciężką próbę. Niewykluczone zresztą, że być może m.in. dlatego służby postanowiły zwinąć parasol ochronny nad narwanym Biłgorajczykiem uznając, że jednak z tym kretynem nie sposób dłużej wiązać poważnych nadziei.

A miało być tak pięknie... Przypomnijmy, że jeszcze latem mogliśmy usłyszeć, jak sam Radosław Sikorski pod wpływem wina za 820 zł (nuworyszowska zasada „im droższe, tym lepsze”), dywaguje u „Sowy i przyjaciół”, jak tu by tu „zaj...ć PiS komisją specjalną w sprawie Macierewicza”, niepomny, że w domu wisielca nie należy mówić o sznurze. Wszak warto przypomnieć, że sam Sikorski był szefem MON właśnie wtedy, gdy Macierewicz – formalnie wówczas jego podwładny – za jego wiedzą i zgodą likwidował wojskową bezpiekę, za czym skądinąd głosowała cała Platforma ze znamiennym wyjątkiem Bronisława Komorowskiego. A teraz wychodzi, że to nie żadna spec-komisja Platformy zaj...e PiS, tylko parlamentarny zespół PiS ma niezłe widoki na zaj...e Bronka, umoczonego w konszachty z postpeerelowskimi trepami po czubek głowy.

II. Patron gangsterów z „Pro Civili”

O desperacji lub przeciwnie - zadufaniu Platformy świadczy również chęć pogrążenia Andrzeja Dudy via uderzenie w SKOK-i i Grzegorza Biereckiego. Domyślam się, że sztabowcy Komorowskiego wynajmując sobie dziennikarzy „Wprost” akurat do takiej roboty byli absolutnie przekonani co do szczelności medialnego parasola, zwłaszcza ze strony „zaprzyjaźnionych telewizji”. Przecież, na zdrowy rozum, musieli zdawać sobie sprawę, że PiS z miejsca odwinie się aferą „służbowego” SKOK-u Wołomin, o ciężarze gatunkowym nieporównywalnie większym od finansowej inwencji pana senatora. Tak się bowiem składa, że transfer pieniędzy z Fundacji na rzecz Polskich Związków Kredytowych (za zgodą fundatorów) można uznać co najwyżej za nieetyczny, podczas gdy w przypadku Wołomina mamy, zgodnie z tradycją miejsca, do czynienia z autentyczną zorganizowaną grupą przestępczą o polityczno-wsiowych konotacjach i kryminalnym przekrętem w najlepszym, bezpieczniackim stylu rodem z lat 90-tych.

Jak wynika z dotychczasowych ustaleń, ze SKOK Wołomin wyprowadzono ok. 1 mld złotych, co zaowocowało upadłością kasy, przy czym Krajowa SKOK jeszcze przed bankructwem alarmowała Komisję Nadzoru Finansowego o podejrzanych działaniach władz wołomińskiej spółki. Wówczas jednak najwyraźniej był rozkaz, by sprawy nie ruszać, tak więc lewizny trwały w najlepsze aż do wiadomego finału. Przewodniczącym rady nadzorczej SKOK Wołomin był kpt. WSI Piotr Polaszczyk, zwany już obecnie „Piotrem P.” - uprzednio oficer obiektowy na WAT oraz członek władz fundacji „Pro Civili”. Prócz tego we władzach zasiadali inni członkowie kierownictwa „Pro Civili” - płk. Marek W., oraz podający się za oficera WSI Krzysztof W. Krótko mówiąc, WSI założyła sobie SKOK, gdzie spokojnie mogła prać pieniądze pochodzące z przestępczej działalności „Pro Civili”. A ta, począwszy od lat 90. była bogata i wielowątkowa – handel bronią, wyprowadzanie pieniędzy z Wojskowej Akademii Technicznej (ok. 400 mln zł) na podstawie fikcyjnych umów, wyłudzenia VAT i kredytów, handel gruntami...

Piotr P., za którym ciągną się sprawy niewyjaśnionych zabójstw (m.in. pracownika PKO BP, z którego to banku wyłudzono 100 mln zł kredytów) bywał częstym gościem w Kancelarii Prezydenta. Do tego warto dodać wątek syna Bronisława Komorowskiego – Tadeusza, zatrudnionego jako prokurent w spółce Maddy Investments powiązanej z Piotrem P. i zamieszanej w sprawę obrotu po zaniżonych cenach terenami po fabryce „Ursus”. Jak widać, związki ze służbami przechodzą z pokolenia na pokolenie. Nic więc dziwnego, że redaktor Piasecki, gdy Jacek Kurski poruszył w rozmowie z nim kwestię posady prezydentowicza, zatchnął się z oburzenia i ekspresowo zakończył rozmowę. Nie ma to jak świadoma dyscyplina aktywu dziennikarskiego. Zastanawiam się tylko, co ów aktyw pocznie z obecną aferą – raczej skoncentruje się na minimalizowaniu strat, bo jednak sprawa jest zbyt gruba, by Komorowski wyszedł z niej całkiem bez szwanku. Będą musieli znaleźć coś poważniejszego niż fundacja Biereckiego i żydowski teść Dudy. Sądzę, że przydałby się teraz talent na miarę Witolda „hieny roku” Krasuckiego i jego „Dramatu w trzech aktach”, w którym udało mu się przykleić Porozumienie Centrum do afery FOZZ. No chyba, że już wszystko stawiają na specjalistów od liczenia głosów...

III. Smoleński cień nad Komorowskim

W każdym razie, obrońcą Pro Civili i WSI pozostawał niezmiennie Bronisław Komorowski - i to na wszystkich funkcjach publicznych, które pełnił, począwszy od momentu spotkania z funkcjonariuszami służb w 1989 roku w rosyjskich budynkach przy Al. Szucha po którym miał stwierdzić: „teraz moja kariera potoczy się szybko”, poprzez wiceministra obrony narodowej, marszałka Sejmu i wreszcie – prezydenta RP, który nie dał zginąć sierotkom z rozwiązanych służb. O stopniu zaangażowania świadczą zarówno desperackie próby uzyskania Aneksu do raportu o rozwiązaniu WSI, co dało początek „aferze marszałkowej”, jak i chociażby przytaczana przez Wojciecha Sumlińskiego sytuacja, w której ówczesny marszałek zerwał wywiad, gdy tylko dziennikarz zaczął pytać go o „Pro Civili”, rzucając: czy pan wie, co pan robi?”. A służby potrafią się odwdzięczyć, wszystko wskazuje bowiem na to, ze ludzie WSI wystrugali sobie prezydenta w charakterze politycznego parasola i zabezpieczenia na przyszłość.

W kontekście owego „strugania” i związków Komorowskiego z towarzyszami z wojskowego bezpieczeństwa podzielę się pewną hipotezą. Otóż z badań niezależnych ekspertów pracujących nad wyjaśnieniem zamachu smoleńskiego wynika, że rządowy Tupolew został rozerwany od wewnątrz. Innymi słowy, musiało dojść do wybuchu bomby na pokładzie. Tak się składa, że przed lotem, prócz słynnego remontu w Samarze, dokonano przeróbek w prezydenckiej salonce – i to tam najprawdopodobniej podłożono ładunek. Kto mógł go umieścić? Moim zdaniem, możliwe jest, że dokonali tego pierwszorzędni fachowcy z rozwiązanego WSI – nie tylko w zemście za likwidację służby, ale również po to, by utorować drogę do Pałacu Prezydenckiego swojemu protegowanemu – Bronisławowi Komorowskiemu, będącemu wówczas marszałkiem Sejmu, czyli drugą osobą w państwie i potencjalnym p/o prezydenta RP. Trzeba się było tylko dogadać z ruskimi „siłowikami” na zasadzie – my ładujemy Kaczyńskiemu bombę w salonce, wy nam udostępniacie terytorium na „katastrofę” i zacieracie ślady oraz przejmujecie „śledztwo” na tak długo jak będzie trzeba. Jeśli wspomnimy do tego tajemnicze rozmowy Arabskiego w Moskwie prowadzone w styczniu i marcu 2010, grę gabinetu Tuska na rozdzielenie wizyt, samobójstwo Grzegorza Michniewicza - szefa kancelarii premiera, przez którego ręce przechodziły również tajne dokumenty, oraz prucie sejfu w BBN przez ludzi Komorowskiego w poszukiwaniu Aneksu, połączone z ekspresowym przejęciem urzędu jeszcze przed potwierdzeniem zgonu Głowy Państwa, to wszystko nagle zaczyna się kleić. Później już tylko wystarczyło sfałszować wyniki II tury wyborów, kiedy to nagle nad ranem okazało się, że wbrew wszystkim wcześniejszym danym zwyciężył Komorowski. Tak, generał Dukaczewski wiedział co mówi, ogłaszając w 2010, że chłodzi szampana w oczekiwaniu na zwycięstwo Komorowskiego... czy chłodzi go również i teraz?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/ton%C4%85cy-wsi-si%C4%99-chwyta#.VRWdY46NAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 11 (23-29.03.2015)

czwartek, 26 marca 2015

Polska na banksterskiej smyczy

Jacy szatani są czynni na zapleczu polityki, że władza publiczna z problemem łże-kredytów obchodzi się jak z jajkiem?

Wygląda na to, że banki ani myślą ustąpić w kwestii kredytów frankowych i postanowiły iść, jak to mówią w kręgach więziennych, „w zaparte”. Swoją drogą, jest to znakomite potwierdzenie diagnoz dotyczących instytucji finansowych, zamykających się w określeniu ludzi nimi zawiadujących mianem „banksterów”. Okazuje się, że nasi banksterzy z całym knajackim tupetem ani myślą poczuwać się do jakiejkolwiek odpowiedzialności za los 560 tysięcy „frajerów” (wraz z najbliższymi jest to kilka milionów osób, wszak kredyt spłaca de facto cała rodzina), których z pełną premedytacją wrobiły w coś, co pod nazwą kredytu hipotecznego kryło w istocie instrument spekulacyjny i to wysokiego ryzyka. Tak przynajmniej stwierdził barceloński sąd w 2013 roku, uwzględniając pozew kredytobiorcy i rozwiązując umowę. Nawiasem mówiąc, w ten sposób rozumiany kredyt podpada pod unijną dyrektywę MiFID (Markets in Financial Instruments Directive) nakładającą na instytucje finansowe obowiązek wszechstronnego informowania klientów o charakterze oferowanych produktów oraz związanym z tym ryzykiem.

Jak wynika z różnych medialnych przecieków, banki doskonale zdawały sobie sprawę z tego, że w dłuższej perspektywie czasowej cena franka będzie rosnąć i to znacznie, w efekcie czego odbiją sobie po wielokroć stosunkowo krótki okres taniej waluty. Tak więc podział ryzyka kursowego między banki a klientów był czystą fikcją – ryzykiem obarczeni zostali wyłącznie kredytobiorcy, dodatkowo naganiani na franki zaporowymi warunkami kredytów złotówkowych. Dziś wychodzi na jaw, że pracownicy banków byli obligowani odgórnymi zarządzeniami i motywowani wysokimi premiami do sprzedawania naiwnym właśnie kredytów w szwajcarskiej walucie, zatem nie może być tu mowy o nieświadomym działaniu – był to celowy proceder wprowadzania ludzi w błąd, hodowanie sobie dojnych krów - i to nierzadko na dziesięciolecia. Jak zdradził cytowany przez „Wyborczą” jeden z doradców finansowych: „Mówiło się – idę na ubojnię, obrabiać kolejnego frajera”. No i obrobili – na łączną kwotę ok. 40 mld CHF. Mnie na szczęście opatrzność ustrzegła przed tą pułapką, ale są znajomi, którym naprawdę nie zazdroszczę obecnego położenia.

Tymczasem, co dziś robią banki? Ledwie udało się na nich wydębić uwzględnianie ujemnej stawki LIBOR, a już Związek Banków Polskich wyskakuje z propozycją powołania „funduszu stabilizacyjnego”. Na ów fundusz złożyłyby się po 1/3 Narodowy Bank Polski, Bankowy Fundusz Gwarancyjny i banki. Czyli, mamy do czynienia z przerzuceniem odpowiedzialności za toksyczny produkt na sektor publiczny, kieszenie podatników i wszystkich konsumentów. Ani słowa choćby o klauzulach abuzywnych stwierdzanych orzeczeniami Sądu Ochrony Konkurencji i Konsumentów. Inaczej mówiąc – nie ważne jak, ale bankster swoje ma zarobić. Przypomina to zasadę - „kasyno zawsze wygrywa”. Jest jednak drobna różnica – wchodząc do szulerni wiem czym ryzykuję, przychodząc zaś do banku oczekuję rzetelnej i uczciwej usługi.

Osobną sprawą, nad którą warto się zastanowić, jest pytanie, dlaczego banksterzy czują się pewnie na tyle, że dyktują swoje rozwiązania rządowi, tudzież organom kontrolnym w rodzaju Komisji Nadzoru Finansowego i nie chcą słyszeć np. o przewalutowaniu kredytów na złotówki po kursie z dnia zawarcia umowy? Jacy szatani są czynni na zapleczu polityki, że władza publiczna z problemem łże-kredytów obchodzi się jak z jajkiem? Mam tu swoją hipotezę – otóż centrale zdecydowanej większości banków mieszczą się za granicą: w Holandii (ING), Portugalii (Millenium), Hiszpanii (WBK), Szwecji (Nordea), Austrii (Reiffeisen), Niemczech (mBank, BRE), Francji (Credit Agricole, Paris Bas), Włoszech (PKO SA), Belgii (Kredyt Bank), USA (BPH-GE). Tak się składa, że z tymi krajami łączą nas bilateralne umowy w sprawie popierania i wzajemnej ochrony inwestycji (BIT), których elementem jest mechanizm ISDS pozwalający inwestorowi pozywać kraj przed międzynarodowy arbitraż i dochodzić odszkodowania np. z tytułu utraconych zysków, przy czym wysokość roszczenia nie podlega żadnym ograniczeniom. Czyżby zatem tu tkwił problem? Czy rząd wzdraga się np. przed ustawą nakazującą przewalutowanie kredytów w obawie przed falą pozwów ze strony zagranicznych bankowych central? A chodzić tu może o niebagatelne kwoty, bowiem w 2014 roku padł rekord – sektor bankowy zanotował zysk 16,2 mld zł. Nie trzeba chyba dodawać, że część tych pieniędzy pochodzi właśnie z kredytów walutowych, jak i tego, że zostaną one w znacznej mierze wytransferowane z Polski do macierzystych krajów.

Warto na koniec odnotować kolejny przejaw zastanawiającej gorliwości rządzących w robieniu bankom dobrze kosztem obywateli – oto rząd Ewy Kopacz pracuje nad nowelizacją prawa, która ma uniemożliwić osobom fizycznym występowanie na drogę sądową przeciw podmiotom stosującym klauzule abuzywne – akurat wtedy, gdy szykują się kolejne pozwy zbiorowe „frankowiczów”. Innymi słowy, banksterzy trzymają nas na coraz krótszej smyczy...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/isds-czyli-korpo-dyktat#.VRRYUY6NAmw

http://www.blog-n-roll.pl/pl/walutowy-hazard#.VRRYnY6NAmw

Artykuł opublikowany w „Gazecie Finansowej” nr 12 (20-26.03.2015)

SKOK na Biereckiego

Jeżeli wybory zostaną sfałszowane, byłaby to paradoksalnie szansa na come back Biereckiego do wielkiej politycznej gry.

Jakieś dwa miesiące temu w tekście dla „Polski Niepodległej” zatytułowanym „Polski rokosz” starałem się nakreślić okoliczności w jakich możliwe byłoby odpalenie w naszym kraju buntu społecznego na masową skalę. Jednym z warunków brzegowych jest znalezienie sponsora, który ogarnąłby przedsięwzięcie od strony logistyczno-finansowej – tak jak zrobili to na Ukrainie oligarchowie sprawiając, że tamtejszy Majdan nie rozpełzł się po paru dniach, a później nie został rozbity przez berkutowców i „tituszki”. Oczywiście, oligarchowie nie działali z potrzeby gorejącego serca i płomiennego patriotyzmu, tylko mieli na uwadze własne, wymierne korzyści płynące z odsunięcia od władzy i konfitur Janukowycza oraz jego zaplecza polityczno-biznesowego. Innymi słowy, „euromajdan” stał się doskonałym narzędziem w wojnie klanów o żerowiska, a przyklepaniem zwycięstwa jednej ze stron stał się wybór Poroszenki na „prezydenta-bombonierkę”.

W kontekście powyższego sugerowałem, że jeśli dojdzie w Polsce do protestów przeciw sitwie PO-PSL i firmowanemu przez nią układowi polityczno-służbowo-biznesowemu, to należy sobie takiego nadwiślańskiego Poroszenkę – po, nazwijmy to umownie, „naszej” stronie - znaleźć, płacąc mu następnie za wsparcie np. prezydenturą. Nie jest to rozwiązanie idealne, lecz umówmy się – lepsze to niż dalsze osuwanie się kraju w bagno degrengolady. I tu zaświtało mi nazwisko senatora Grzegorza Biereckiego, który zawiaduje całkiem pokaźną machiną finansową SKOK-ów, ma swoje bezgranicznie mu oddane media i frakcję w ramach Prawa i Sprawiedliwości. O tym, że ambicje polityczne pana senatora nie kończą się na parlamencie, lecz sięgają właśnie prezydentury, przeróżne wróbelki ćwierkały od dawna. Słowem, nadawałby się na patrona i sponsora polskiego Majdanu jak mało kto. Pytanie, czy sam Bierecki zdecydowałby się na taki hazard i czy Jarosław Kaczyński postawiłby na tego konia godząc się, że frakcja senatora naturalną koleją rzeczy stałaby się dominującą siłą w PiS. Póki co, lider Prawa i Sprawiedliwości wyznaczając Andrzeja Dudę jako kandydata w wyborach postawił raczej na ograniczanie politycznych wpływów Biereckiego, on sam zaś uznał najwyraźniej, że musi przynajmniej na jakiś czas poskromić swe apetyty.

No a teraz, biorąc pod uwagę ostatni atak na SKOK-i oraz medialną histerię, warto zadać pytanie – czy jest to wyłącznie próba uderzenia w Andrzeja Dudę, czy też kontekst sprawy jest nieco szerszy? Wiadomo, że SKOK-i walczą o przetrwanie ścierając się z bezwzględnym lobby bankowym i pozostającym na jego usługach aparatem państwa, z Komisją Nadzoru Finansowego włącznie. Dodatkowo, Kasy traktowane są jako ekonomiczne zaplecze opozycji i główny kreator antyreżimowych środków przekazu, dążący do monopolizacji patriotycznego rynku opinii.

Tak więc, mamy tutaj nawarstwienie się kilku poziomów konfliktu na linii SKOK-i – układ rządzący, niemniej pozwolę sobie na dodatkową hipotezę. Otóż SKOK-i w ciągu dwóch ostatnich lat wytransferowały z Polski do spółki SKOK Holding w Luksemburgu łącznie ok. 150 mln złotych. To rzecz jasna mały pikuś w porównaniu ze skalą transferów kapitałowych międzynarodowych korporacji, w tym banków i na dodatek zgodne z prawem, jednak powstaje pytanie – czy tego typu operacje służyć mają jedynie „optymalizacji podatkowej”, czy także innym celom? Mówiąc wprost – czy tworzony jest w ten sposób swoisty „fundusz opozycyjny” do uruchomienia w razie nagłej potrzeby? Szczerze mówiąc, tylko ta druga ewentualność broniłaby w moich oczach postępowania za które przy innych okazjach piętnujemy – i słusznie – wielkie koncerny. Taki fundusz bowiem byłby jak znalazł w przypadku wybuchu społecznego i mógłby posłużyć sfinansowaniu potencjalnego rokoszu. Może chodzi więc o to, by pod pretekstem wykrytych „nieprawidłowości” np. zmusić Kasy do zamrożenia większej ilości kapitału w Funduszu Stabilizacyjnym i uniemożliwić odkładanie „zaskórniaków” w Luksemburgu?

Jeżeli wybory prezydenckie i parlamentarne zostaną sfałszowane, co jest w świetle ostatnich doświadczeń nader prawdopodobne, byłaby to paradoksalnie szansa na come back Biereckiego do wielkiej politycznej gry. Obecnie „zawieszony” i marginalizowany w swym środowisku senator, mógłby na powrót zaistnieć – tym razem jako protektor słusznego buntu rodaków i jego prezydenckie aspiracje znów stałyby się realne. Dla niego i SKOK-ów jest to batalia o wszystko - bez politycznego triumfu i powrotu do władzy sektor bankowy wraz z machiną państwa prędzej czy później zniszczą system Kas w Polsce, a to oznacza również koniec wielu prawicowych przedsięwzięć medialnych i trwałe osłabienie głównej siły opozycyjnej, a być może również jej dezintegrację. Zatem warto postawić i taką tezę, że najnowsze uderzenie obozu władzy w SKOK-i ma na celu oprócz doraźnych, kampanijnych korzyści, również pozbawienie możliwego „polskiego Majdanu” finansowej bazy, a co za tym idzie – szans powodzenia.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/polski-rokosz#.VQdTro6NAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 12 (20-26.03.2015)

poniedziałek, 23 marca 2015

Euro-bundeswehra, a niemiecka hegemonia w Europie

Powołanie europejskiej armii jawi się jako naturalne dopełnienie niemieckiej supremacji.

I. Dialog pacynek

Pewne rzeczy się nie zmieniają – w ten sposób można odczytywać propozycję szefa Komisji Europejskiej Jean-Claude'a Junckera, by stworzyć europejskie siły zbrojne. Jak widać, wypychanie USA z Europy wciąż pozostaje priorytetem niemieckiej polityki zagranicznej i zarazem niezbędnym warunkiem utrwalenia dominacji Berlina na kontynencie. Nikt przecież chyba nie sądzi, że prominentny eurokrata i były premier kieszonkowego Luksemburga wyskoczył z postulatem euro-armii sam z siebie, pod wpływem nagłego ataku geopolitycznego natchnienia. Juncker pełnił tu wyłącznie rolę ust Angeli Merkel, komunikując to, czego samym Niemcom nie do końca wypadało powiedzieć. Jest to zresztą charakterystyczne dla stylu w jakim Berlin sprawuje w Europie swą „miękką hegemonię” - przedstawiać własne polityczne zamierzenia jako inicjatywy europejskie, wypływające rzekomo z unijnych instytucji, bądź od któregoś ze zwasalizowanych krajów członkowskich. Na analogicznej zasadzie kilka lat temu Radosław Sikorski sformułował pamiętny „hołd berliński”, wzywając Niemcy, by te w większym stopniu wzięły odpowiedzialność za Europę.

Tak oto Niemcy „dialogują” sami ze sobą za pomocą różnych pacynek wychylających się co jakiś czas zza kurtyny. W ten sam sposób ustala się również unijne priorytety, które należy realizować w ramach słynnej „europejskiej solidarności”, przy czym tak się składa, że treść owej „solidarności” każdorazowo zbieżna jest z aktualnym interesem Niemiec. Jeszcze nie tak dawno priorytetem była współpraca z Rosją i przyciąganie jej do Europy, więc posłusznie dywagowano o wspólnym obszarze od Lizbony po Władywostok, teraz natomiast, gdy cesarzowa Angela chwilowo pokłóciła się z carem Włodzimierzem o rozgraniczenie stref wpływów, obowiązuje ton pryncypialnego potępiania Moskwy, oraz wyłamujących się z nowego trendu jednostek. Oczywiście nie wszystkich, lecz tylko tych uzurpujących sobie prawo do prowadzenia podmiotowej polityki, w rodzaju Victora Orbana, bo jeśli ktoś jest generalnie grzeczny, jak Czechy, Włochy, czy Austria, to może sobie na boku kręcić z Putinem lody bez większych przeszkód.

II. Hegemon Europy

Dominacja niemiecka w Europie opierała się do tej pory na sile gospodarczej, wzmocnionej kolonizacją ekonomiczną nowych krajów Unii i powołaniem strefy euro, która wywindowała niemiecką gospodarkę na nowy poziom. Jak silną pozycję zyskał Berlin można było przekonać się w 2011 roku, kiedy to zaczęło funkcjonować nieformalne gremium zwane „Grupą Frankfurcką”. Pierwsze skrzypce grała Angela Merkel, prócz tego w skład grupy weszli – Nicolas Sarkozy, Jean-Claude Juncker (ówczesny szef eurogrupy), Christine Lagarde (dyrektor zarządzająca MFW), José Manuel Barroso (wówczas przewodniczący Komisji Europejskiej), Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej, poprzednik Tuska), Mario Draghi (prezes Europejskiego Banku Centralnego) i Olli Rehn (komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych). Podkreślmy, iż było to ciało nie umocowane w żadnych umowach międzynarodowych, powołane ad hoc 19 października 2011 roku podczas pożegnalnego spotkania byłego szefa EBC Jean-Claude'a Tricheta w gmachu opery we Frankfurcie. Wracam do tamtych wydarzeń, gdyż wtedy dominacja gospodarcza przełożyła się z całą mocą na hegemonię polityczną Niemiec. Właśnie owa „Grupa Frankfurcka” stała za odwołaniem greckiego premiera Jeorjosa Papandréu oraz utrąceniem i odesłaniem w polityczny niebyt „niezatapialnego” do tej pory Silvio Berlusconiego. Innymi słowy, Niemcy zyskały wówczas zakulisową władzę obalania i powoływania rządów w innych krajach Unii rękoma lokalnych parlamentów. Jeżeli dodamy, że właśnie na ten okres - jesień 2011 - przypada również wspomniany wyżej „hołd berliński” Sikorskiego, to sytuacja staje się jasna.

Do pełni szczęścia brakuje Niemcom obecnie jedynie ostatecznego wyzwolenia się spod kurateli Stanów Zjednoczonych, co zresztą znacząco ułatwił Barack Obama wycofując się z czynnej polityki w Europie. Dopiero w obliczu ukraińskiego kryzysu USA próbują jakoś powrócić do gry, ale – jak to u Obamy – za późno, niekonsekwentnie i na ćwierć gwizdka. Póki co, Angeli Merkel udało się doprowadzić wspólnie z Francją do przekształcenia NATO w klub dyskusyjny, zaś blamaż porozumienia w Mińsku pokazuje, że gotowa jest znieść wiele, nawet upokorzenie przez Putina, byle by tylko odsunąć Waszyngton od stolika.

Na marginesie - na ile fasadowe są obecne przepychanki między Berlinem a Moskwą uskuteczniane rękoma Ukraińców i „zielonych ludzików”, obrazują niedawne informacje o włoskich i niemieckich inwestycjach w Rosji. Włoskie podmioty wraz z Rosyjskim Funduszem Inwestycji Bezpośrednich powołają nowy fundusz o kapitale 1 mld USD, państwowy koncern zbrojeniowy Finmeccanica wraz z Rosnieftem i Rostiechem tworzą joint venture prowadzący podmoskiewską montownię włoskich śmigłowców Agusta Westland. Z drugiej strony, Rosnieft wykupuje 13,1% akcji koncernu Pirelli i będzie największym indywidualnym inwestorem zarządzającym firmą wspólnie z włoskimi bankami Intesa Sanpaolo i UniCredit, które to banki w ostatnich miesiącach udzieliły Gazpromowi kredytów na łączną sumę 740 mln euro. Z kolei niemiecki Daimler, właściciel Mercedesa, zawiązuje z rosyjskim Kamazem spółkę produkującą ciężarówki. Czyli – tutaj, panie, wojna, sankcje, embargo i bógwico, a poważne interesy ubija się po staremu.

III. Euro-bundeswehra

Biorąc pod uwagę powyższe, powołanie europejskiej armii jawi się jako naturalne dopełnienie niemieckiej supremacji. Rzecz jasna, nie stanie się to dziś ani jutro, lecz kierunek został wytyczony, tym bardziej, że temat sił zbrojnych UE nie jest nowy – powraca co jakiś czas, szczególnie w kontekście „zacieśniania integracji”, czytaj – pogłębienia wpływów Berlina za pośrednictwem euro-struktur, wypranych z politycznej podmiotowości i własnej inicjatywy, za to będących doskonałym narzędziem realizacji polityki kanclerz Merkel. Niemiecko-rosyjska wojenka na ukraińskim terytorium mimo swej fasadowości stanowi doskonały pretekst, by przestraszonej widmem „eskalacji konfliktu” Europie zafundować projekt euro-armii w charakterze pigułki na uspokojenie. Pacyfistycznej „starej Europie” robi się niedobrze na samą myśl o wojnie, a wojnie z Rosją w szczególności, stąd też NATO i sojusznicze zobowiązania postrzega się coraz częściej jako potencjalnie niebezpieczny ciężar, zaś Stany Zjednoczone traktowane są wręcz wrogo. Dlatego marginalizacja Sojuszu połączona z odseparowaniem militarnym USA od starego kontynentu jawi się jako atrakcyjna perspektywa w ramach polityki „niedrażnienia” potencjalnych agresorów. W miejsce Paktu stworzony zostanie propagandowy twór pod nazwą „armii europejskiej” pozwalający zachować twarz, lecz nie zobowiązujący do podejmowania jakichkolwiek działań zbrojnych – no, chyba, że Niemcy zdecydują inaczej.

Zwróćmy uwagę, że Juncker zakomunikował „swój” pomysł w wywiadzie dla niemieckiej gazety „Welt am Sonntag” i z miejsca został on podchwycony w entuzjastycznym tonie przez tamtejszych polityków. Szef komisji spraw zagranicznych Bundestagu, Norbert Roettgen stwierdził, iż „wspólna armia to wizja jak najbardziej na czasie”, dodając, że „armia jako atrybut państwa narodowego” jest przeżytkiem. Natomiast polityk SPD Hans-Peter Bartels dopowiedział, że nie należy czekać na decyzję wszystkich 28 krajów UE, lecz rozpocząć integrację sił zbrojnych między poszczególnymi państwami. Myśl tę pociągnął generał Bruno Kasdorf, inspektor wojsk lądowych Bundeswehry, wskazując, że wymiana batalionów pomiędzy brygadami wojsk Niemiec i Polski może stanowić zaczątek przyszłej armii europejskiej. Kroi się zatem coś na kształt „euro-bundeswehry”. Zapewne niezbędne okaże się utworzenie czegoś w rodzaju europejskiego MON – instytucji równie fikcyjnej jak obecne „przedstawicielstwo Unii do spraw zagranicznych” – stanowiącej za to dla Niemiec doskonały parawan dla dalszego podporządkowywania sobie Europy i dyscyplinowania malkontentów. Taka euro-bundeswehra może bowiem być całkiem niezłym pacyfikatorem na wewnętrznej arenie Unii.

Z polskiego punktu widzenia warto przywołać ustawę o „bratniej pomocy” na mocy której warszawska administracja zarządzająca może wezwać do tłumienia różnych niepokojów zagraniczne siły porządkowe. No, a jeśli siły nie będą nawet formalnie „zagraniczne”, tylko tak jakby „nasze”, bo przez nas w jakiejś części współtworzone, to nawet nie będzie absmaku spowodowanego obcą interwencją. Przywoływany już Sikorski, w swym hołdzie, postulując europejską federację pod niemieckim przywództwem, stwierdził m.in. „z racji rozmiarów i historii Waszego kraju, ponosicie specjalną odpowiedzialność, aby chronić pokój i demokrację na naszym kontynencie”. Jak widać, Niemcy są gotowe, by za pomocą euro-bundeswehry stanąć na straży „pokoju i demokracji”. Oczywiście, pod warunkiem, że to one każdorazowo będą definiowały co owym „europejskim wartościom” służy...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 10 (16-22.03.2015)

piątek, 20 marca 2015

Czy Polskę stać na biedę?

Czy stać nas na finansowanie rozlicznych konsekwencji patologicznego rynku pracy i niskich wynagrodzeń?

Związkowcy z sekcji handlowej NSZZ „Solidarność” zapowiedzieli podjęcie przygotowań do akcji protestacyjnych. Powód – niskie płace, ciężkie warunki pracy i niestabilność zatrudnienia. Te problemy są zresztą charakterystyczne dla całego naszego rynku pracy. Warto zwrócić uwagę na raport OECD „Employment Outlook 2014”, który wystawia fatalne świadectwo nadwiślańskiej rzeczywistości. Jeśli chodzi o wysokość zarobków Polska znajduje się na 26 pozycji (na 32 badane kraje), bezrobocie – 27 miejsce na 36 krajów, ryzyko bezrobocia – 25 lokata, „job strain” (wskaźnik stresu w pracy) – 30 miejsce, za to odsetek osób zatrudnionych na umowy czasowe – 2 miejsce, zaraz po Chile. Należy dodać jeszcze niskie świadczenia dla bezrobotnych – 26 miejsce i wysokie wymagania pracodawców – 28 lokata. Oto uroki „elastycznego rynku pracy” w pełnej krasie.

Przytoczone dane zazębiają się ze sobą i napędzają kolejne patologie. Niestabilne formy zatrudnienia zwiększają ryzyko bezrobocia, wysokie wymagania połączone z niskimi zarobkami wpływają na poziom stresu, wszystko zaś razem obniża wydajność pracy i całej gospodarki. Warto również wspomnieć o zjawisku „szklanego sufitu” przejawiającego się m.in. w dużej rozpiętości zarobków (23 miejsce), co prowadzi do swoistej „kastowości”. Wymienione tu czynniki razem wzięte odbijają się negatywnie choćby na innowacyjności i inwestycjach w kapitał ludzki, a to z kolei wpływa niekorzystnie na motywację pracowników. OECD podzieliła badane kraje na trzy grupy i biorąc pod uwagę powyższe nie dziwi, że Polska trafiła do ostatniej, trzeciej grupy jeśli chodzi o jakość miejsc pracy.

Zarysowane wynaturzenia charakteryzują się na dodatek tendencją wzrostową – dość powiedzieć, że o ile kontrakty na czas określony ma ok. 1/4 ogółem zatrudnionych, to wśród młodych ludzi jest to już 55%, natomiast w 2012 było to aż 80% umów zawartych w przeciągu ostatnich trzech miesięcy. Innymi słowy, wraz z upływem czasu i wchodzeniem kolejnych roczników na rynek, obserwujemy konsekwentne odchodzenie od stabilnych form zatrudnienia. Trzeba tu jeszcze wspomnieć o nierozpoznanej do końca liczbie „śmieciówek” - szacunkowo przyjmuje się, że to ok 10% zatrudnionych.

Oczywiście, omawiane tu problemy rodzą rozmaite konsekwencje społeczne. Jedną z nich jest tzw. „working poor”, czyli „pracująca biedota” - osoby, których mimo podjęcia pracy zawodowej nie stać na zaspokojenie podstawowych potrzeb życiowych. Niestety, brak bliższych badań powoduje, iż nie znamy pełnej skali występowania tej kategorii. Różne dane mówią o 6,6% dorosłej populacji (badanie CBOS z 2008), bądź o 11% (raport Komisji Europejskiej z 2010 roku). Szerszym zagadnieniem jest zjawisko tzw. prekariatu – ludzi z permanentnie nieustabilizowaną sytuacją życiową wskutek ciągłej niepewności dochodu i zatrudnienia. Zapaść demograficzna i jej efekty - choćby wizja bankructwa systemu ubezpieczeń społecznych - to tylko jeden z groźnych skutków tego, o czym tu mowa.

Innym, również nieoszacowanym rezultatem powyższego, jest zakres korzystania przez nisko opłacanych pracowników i ich rodziny z różnych form pomocy społecznej. Konkretnych danych brak, zatem mogę tu jedynie posiłkować się własnymi obserwacjami, z których wynika, że jest to sytuacja częstsza niż można by przypuszczać. Dla zobrazowania mechanizmu przywołajmy tu przykład ze Stanów Zjednoczonych, gdzie system pasożytowania na opiece socjalnej do perfekcji doprowadziła sieć Walmart. Nędznie opłacanym pracownikom szefostwo wprost proponuje skorzystanie z „socjalu”. Jak wyliczyła organizacja Americans for Tax Fairness, tą drogą pośrednio do zysków Walmartu podatnicy dopłacają ok 6,2 mld USD rocznie. Krótko mówiąc, firmy maksymalizują dochody tnąc koszty pracy i przerzucając swoje zobowiązania wobec pracowników na sektor publiczny - a więc do niskich pensji dopłacamy wszyscy. To z kolei skutkuje podwyższaniem obciążeń fiskalnych i rosnącym zadłużeniem państwa, a nad tym jak upiór unosi się skandalicznie niska kwota wolna od podatku, która powoduje, że ludzie żyjący poniżej progu ubóstwa płacą podatek dochodowy, czyli – daninę od nędzy. Co gorsza, „zaoszczędzone” w ten sposób środki nie zasilają gospodarki w formie np. inwestycji. Ostatnio pisałem, że Polska jest w czołówce krajów z których transferuje się kapitał - co najmniej 53,124 mld USD w latach 2003-2012. Tymczasem, gdyby choć część tych środków pozostała w rękach pracowników pod postacią wyższych wynagrodzeń, stanowiłoby to dodatkowy impuls pobudzający rozwój gospodarczy i źródło dochodów państwa. Tak się jednak nie dzieje i jak sądzę, jest to przynajmniej część odpowiedzi, dlaczego „papierowy” wzrost PKB ma takie słabe przełożenie na realia życiowe ludności.

Na koniec warto zadać sobie pytanie: czy Polskę - jej gospodarkę, społeczeństwo, system finansowy państwa i kieszenie podatników - stać na biedę? Czy stać nas na finansowanie rozlicznych konsekwencji patologicznego rynku pracy i niskich wynagrodzeń?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Gazecie Finansowej” nr 11 (13-19.03.2015)

poniedziałek, 16 marca 2015

Czy Palikot spotka swojego samobójcę?

Dukaczewski położył na Palikocie kreskę. Libertyński pajac się opatrzył – trzeba wykreować kogoś innego, bardziej stosownego na obecne czasy.

Wygląda na to, że ruchersi Palikota definitywnie idą w odstawkę. Świadczą o tym różne przypadki, jakie od pewnego czasu zaczęły trapić pana Janusza spod Biłgoraja. Oto, ni z tego, ni z owego, ZUS postanowił zwrócić swe sauronowe oko na rozliczenia klubu parlamentarnego Twojego Ruchu i odkrył, że ten nie uiszcza powinności jak należy. Szczególna to sprawa, jeśli przypomnimy sobie, że jeszcze w 2012 roku, rozgrzana prokuratura warszawska badając pod kątem rozwodowym Januszowe oświadczenie majątkowe, umorzyła sprawę stwierdzając salomonowo, iż wprawdzie dopuścił się licznych nieprawidłowości, w tym zatajeń pożyczek z firm zarejestrowanych w rajach podatkowych (które to firmy sam założył, by wyprowadzać do nich majątek), lecz nieprawidłowości w oświadczeniach majątkowych pana posła wynikają z filozoficznego wykształcenia i stosunku do wartości materialnych”. Według byłej małżonki chodziło o sumę 60 mln złotych. Któż by za taką cenę nie został filozofem? Odwołania złożonego przez CBA prokuratura zwyczajnie nie przekazała do sądu, uznając, iż CBA nie jest stroną w śledztwie. Sąd umorzenie przyklepał i gitara. Podobnie było z rozliczeniem kampanii wyborczej z 2005, kiedy to okazało się, że donacje na ówczesnego platformersa gremialnie przekazywali emeryci i studenci na łączną kwotę 858 tys. zł.

A teraz? Śmiechu warte – ZUS domaga się jakichś niezapłaconych składek na 170 tys zł. Ale, że niekoniecznie musi być do śmiechu, świadczy plaga szczurów uciekających z tonącego okrętu. Klub poselski topniał wprawdzie od dawna w rytmie spadających sondaży, lecz teraz ewakuację ogłosił sam poseł Andrzej Rozenek – protegowany Urbana, który jak mniemam sprawował przy Palikocie podobną funkcję, jak Graś przy Tusku – oka i ucha. Słowem, nie jest dobrze, bowiem właśnie ta dezercja Rozenka na z góry upatrzone pozycje w związku z zusowskimi roszczeniami pokazuje, że posłu Palikotu kończy się passa.

Palikociarnia zwyczajnie się zużyła. To jak z boysbandami kreowanymi od początku do końca przez wytwórnie muzyczne. Pobiegają przez parę sezonów po scenie, potem się opatrzą i do widzenia, robimy nowych. Ruch Palikota był właśnie takim boysbandem z obowiązkowym elementem szoku kulturowego pod postacią przebranego za babę Bęgowskiego i tego smutnego pedałka Biedronia, który w porę zwiał na samorządową posadę. Tyle, że był to band służbowej proweniencji, z generałem Dukaczewskim i Urbanem w tle, w charakterze „zawodowych macherów od losu, specjalistów od śpiewu i mas”. A teraz Dukaczewski położył na Palikocie kreskę. Libertyński pajac się opatrzył – trzeba wykreować kogoś innego, bardziej stosownego na obecne czasy.

Kto będzie następcą Palikota - nowym „konstruktem służb”? Stawiam na Sławomira Izdebskiego, ludowego trybuna ze stażem w Samoobronie, co to samego znał Leppera. Oto godny lider nowego służbowego boysbandu. Nawet przekierowano do niego Andrzeja Hadacza – prowokatora znanego jako „Andrzej spod krzyża” - w celu podgrzewania atmosfery podczas protestów, który to Andrzej po odfajkowaniu roboty na Krakowskim Przedmieściu uwidocznił się na demonstracji pederastów w towarzystwie święcącego wówczas triumfy Palikota. Swoją drogą, warto obserwować te przepływy prowokatorów, dzięki temu będziemy wiedzieli co tam jest planowane w różnych „sowach”.

W każdym razie, Izdebski w prorosyjskości przelicytowuje nawet PSL, co z pewnością na tę partię działa dyscyplinująco. Do tego zagospodarowuje i kanalizuje słuszną frustrację polskich rolników – dokładnie tak samo jak Lepper, który swojego czasu przejął zbiorowe emocje rolników przekręconych na zmiennej stopie procentowej zaciągniętych kredytów. Emocje te następnie zostały obezwładnione i było po rewolucji, zaś Lepper przy premierze Millerze spełniał tę samą funkcję koncesjonowanej opozycji, co Palikot po lipnym rozłamie w PO przy Tusku. No, a po latach wysługi, ze względu na nieubłaganą arytmetykę sejmową, został nawet koalicjantem i wicepremierem przy Jarosławie Kaczyńskim. Koniec końców jednak, wskutek finansowych kłopotów i galopującej depresji, wziął i się powiesił.

Teraz pytanie: czy Palikot powtarzający drogę upadku Leppera zostanie jedynie odsunięty do rezerwy kadrowej, na wypadek gdyby kiedyś jeszcze mógł być użyteczny, czy też jego protektorzy uznają go za na tyle niewygodnego, by panu Palikotu popełnić samobójstwo? Skoro działalność seryjnego samobójcy dotknęła nawet samego generała Petelickiego, zapadniętego na nagły atak depresji tak straszliwej, że zastrzelił się lewą ręką choć był praworęczny, to czemu takowy przypływ przemożnej depresji nie miałby spotkać naszego Biłgorajczyka? Choćby z powodu dojmującej samotności? W końcu, z Palikotem niedługo pozostanie już tylko Bęgowski. Wprawdzie wyrobiono mu żeńskie papiery i kazano chodzić w kieckach, lecz wygląda na silnego chłopa – takiego, co to ma moc i oparcie. Krótko mówiąc, Bęgowski mógłby co najmniej nagrać tę robotę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 11 (13-19.03.2015)

niedziela, 15 marca 2015

Orban – zawiedziona miłość polskiej prawicy

Od Orbana warto się uczyć skuteczności i orientowania na interes narodowy, a nie niewolniczo powielać jego konkretne rozwiązania.

I. Orban – Prometeusz regionu

Pozwolę sobie dziś kontynuować temat sprzed tygodnia dotyczący Victora Orbana, sądzę bowiem, że warto dopowiedzieć kilka rzeczy nieco odchodząc już od samej wizyty węgierskiego przywódcy w Polsce. Otóż jeśli chodzi o odbiór postaci Orbana oraz jego polityki przez polski obóz patriotyczno-niepodległościowy, trudno nie załamać rąk nad tym jak powierzchowna i infantylna była ocena tego co dzieje się na Węgrzech. Powstaje oczywiście pytanie, na ile obowiązujący do niedawna przekaz stawiający węgierskiego premiera na piedestale w roli politycznego świątka i obiektu bezkrytycznego uwielbienia wypływał z autentycznych ocen, na ile zaś mieliśmy do czynienia z operacją medialną mającą wskazać prawicowemu elektoratowi idola w celach wewnętrznej mobilizacji – że, prawda, u nas niedługo też wybijemy się na niepodległość, obalimy kondominium i zrobimy „Budapeszt nad Wisłą”. Osobiście podejrzewam, że ów węgierski festiwal przetaczający się do pewnego momentu przez tzw. „nasze” media w znacznej mierze służył dość cynicznej socjotechnice mającej na celu wykreowanie wśród publiczności skojarzenia „Kaczyński – polski Orban” i skonsolidowanie tą drogą, przez swoistą ekstrapolację, emocji i nadziei wokół głównej siły opozycyjnej. Z drugiej jednak strony nie wykluczam, że przynajmniej część polityków i komentatorów rzeczywiście widziała w Orbanie co najmniej wzorzec do zaimplementowania w polskich realiach, w skrajnych przypadkach natomiast – wręcz męża opatrznościowego naszego regionu, bojownika o wyzwolenie spod neokolonialnego jarzma, dającego przykład „jak zwyciężać mamy”.

Jak zwykle w takich przypadkach bywa, okazało się, że zarówno jedno (płytki cynizm), jak i drugie (węgierski „prometeizm”) podejście, nie poparte głębszą analizą, ma krótkie nogi. Victor Orban nie okazał się romantycznym bohaterem walczącym „o wolność waszą i naszą”, tylko do bólu pragmatycznym politykiem kierującym się interesami Węgier. Osadzanie go na siłę w jakimś post-romantycznym, dziewiętnastowiecznym paradygmacie było od początku do końca nieporozumieniem, dowodzącym jedynie naszego chciejstwa i naiwności. Podejście takie ułatwiały dodatkowo brutalne ataki polityczno-medialne płynące z zachodnich stolic oraz z rodzimych ośrodków propagandowych z „Wyborczą” na czele, kreujące Orbana na awanturnika, dyktatora i kryptofaszystę. Zagrał mechanizm – skoro tamci go atakują, więc musi być „nasz”. Stąd węgierskie wyprawy Klubów „Gazety Polskiej” służące nie tyle podkreśleniu tradycyjnej przyjaźni z „bratankami”, ile wprost politycznemu poparciu rządów Fideszu, z Tomaszem Sakiewiczem pozującym na współczesnego Józefa Bema. Teraz można odbierać to jako groteskę, jednak wówczas, gdy grały uniesienia i emocje, podobne gesty jawiły się wręcz jako jakiś zalążek budowy Międzymorza...

II. Gorycz zawodu

I wszystko szło pięknie, tym bardziej, że Orban zaczął m.in. od odzyskiwania węgierskiego sektora energetyczno-paliwowego z rosyjskich rąk (przejęcie akcji koncernu MOL od Surgutniefietgazu w 2011), gdyby przyparty do muru okolicznościami lider Fideszu nie dokonał radykalnej korekty kursu. Zwróćmy uwagę, że te obiecujące z naszego punktu widzenia początki rządów, kiedy to szef węgierskiego MSZ Janos Martonyi wyrażał publiczne zadowolenie, iż „Węgry zdołały przeszkodzić Rosjanom w uzyskaniu silnych wpływów ekonomicznych w Środkowej Europie" pokazują, że Orban dopóki mógł nie wahał się stawać Rosji na drodze, podobnie jak budowa wspólnie z Rosją elektrowni atomowej nie świadczy, że nagle stał się gorącym rusofilem. Ot, polityka i tyle. Spójrzmy zresztą, w jakiej sytuacji były Węgry. Fidesz odziedziczył po rządach Ferenca Gyurcsány'ego kraj na granicy plajty, ze skolonizowaną i wyprzedaną gospodarką oraz licznymi wynikającymi z tego problemami społecznymi, że wspomnę choćby o rzeszy niewypłacalnych „frankowiczów”. Przyszło mu działać w skrajnie nieprzyjaznym otoczeniu międzynarodowym. Zwycięstwo Orbana zostało powitane dzikim wyciem przez europejskie stolice i brukselską centralę UE, przy którym niemieckie kpiny z Lecha Kaczyńskiego jako nabzdyczonego „kartofla” to małe piwo. MFW za parawanem pożyczki usiłował zaprowadzić własny dyktat gospodarczy, co zmusiło węgierski rząd do ekspresowej spłaty i podziękowania za dalszą współpracę – a pieniądze jednak trzeba było skądś brać, by ratować się przed bankructwem. Podczas wykładu w Węgierskiej Akademii Nauk prof. Roger Scruton stwierdził: „istnieje sprzysiężenie przeciw waszemu krajowi" - czyli polityczno-gospodarczy sojusz mający na celu obalenie Orbana i powtórne podporządkowanie Węgier kolonialnym rządom międzynarodowych koncernów. Instytucje związane z Georgem Sorosem według tygodnika „Heti Valasz" tylko w 2012 „przekazały soc-liberalnej opozycji pół miliarda forintów”. W tej sytuacji Orban i tak długo wytrzymał, zanim zwrócił się ku Putinowi.

Jednak wolta Orbana została nad Wisłą potraktowana niemalże jako zdrada – co jest równie irracjonalne i głupie, jak wcześniejsze zachwyty. Na marginesie, mniejszą wprawdzie estymą, lecz bazującą na analogicznym mechanizmie, cieszył się swego czasu u nas czeski prezydent Vaclav Klaus, bo potrafił postawić się Brukseli, przy czym skrzętnie pomijano, że w kwestiach regionalnych był konsekwentnie prorosyjski. Wracając do Orbana – od miłości do nienawiści jeden krok i właśnie w ten sposób, niczym odtrącona, egzaltowana kochanka, polski „obóz patriotyczny” przestawił emocjonalną wajchę. Tylko jakoś nikt nie zadaje sobie pytania – co miały zrobić osamotnione Węgry. Czekać w nieskończoność aż w Polsce zwycięży PiS, by wspólnie zagrać przeciw reszcie świata? Bo, jak się zdaje, tego właśnie od Orbana oczekują nasi biurkowi stratedzy zarzucający mu rozbijanie regionu i „ułatwienie Rosji wbijanie klina w Europie, rozgrywanie przez Moskwę Zachodu, dzielenie Unii” - jak swego czasu ujął to jeden z zawiedzionych – Igor Janke, autor hagiograficznej książki „Napastnik”. O tym, że unijna i regionalna jedność jest fikcją – ani słowa. Znów miraże.

Tymczasem Orban, dopóki mógł, starał się pozyskać dla sprawy regionu Warszawę – ze swą pierwszą wizytą zagraniczną w 2010 roku udał się do Polski. Ale wtedy u nas, zwłaszcza po Smoleńsku, nie było dla niego partnera. Królowały kpiny z „postjagiellońskich mrzonek”, propagandowa lipa pod nazwą „polityki piastowskiej”, tuskowy „reset”, przyjaźń z Putinem zawiązana na smoleńskich grobach i abdykacja z jakichkolwiek regionalnych aspiracji na rzecz „płynięcia z głównym nurtem”.

A co jeszcze w listopadzie 2010 mówił sam Orban? Proponował nam regionalny sojusz: „Pewne natomiast jest to, że zawierane są nowe porozumienia i sojusze, a ten proces daje nam, narodom środkowoeuropejskim, wielkie możliwości. Cały region może zostać dowartościowany, jeśli zdołamy sprostać temu procesowi i wystąpić w jego ramach jako inicjatorzy.”

Z kolei, o polityce wschodniej: „Ważną dla nas wspólną sprawą jest los naszych sąsiadów na Wschodzie – a zatem także dotycząca ich inicjatywa UE, czyli Partnerstwo Wschodnie. Ten program unijny daje niezwykłą możliwość wydobycia naszych wschodnich sąsiadów z mroków zapomnienia w unijnej świadomości. Stawką jest możliwość stworzenia poprzez inicjowane także przez nich projekty wspólnej (a więc także razem z nimi) wizji UE w odniesieniu do Ukrainy, Mołdawii i Białorusi oraz trzech państw kaukaskich. W tej sprawie interesy państw środkowoeuropejskich – a zwłaszcza Węgier i Polski – są zbieżne. Powtarzam – Orban nie zwrócił się ku Moskwie, bo jest zdrajcą. Został w ramiona Rosji wepchnięty zarówno przez Zachód, jak i przez nas samych.

III. Orban jako byt wirtualny

Na zakończenie warto jeszcze odnieść się do tego skrzydła prawicowej sceny, które rości sobie pretensje do realizmu. Mam wrażenie, że popełnia ono w odniesieniu do Orbana ten sam błąd, co wcześniej obóz piłsudczykowskich post-romantyków, tylko w drugą stronę – Orban dogadał się z Putinem, brawo, bierzmy z niego przykład. To lustrzane odbicie tego samego wariactwa - kreowanie Orbana jako zupełnie wirtualnej postaci na którą przenosi się swoje tęsknoty i mniej lub bardziej realistyczne koncepcje. Ta szkodliwa projekcja własnych pragnień na ów wirtualny byt skończy się prędzej czy później podobnym rozczarowaniem. Orban do tej pory był taki sobie, woleliśmy prorosyjski Jobbik, no ale teraz, po uściskach z Putinem to sam miód-malina, wzorzec z Sevres męża stanu, bierzemy go na ksero i kopiujemy. To nie tak - od Orbana warto się uczyć skuteczności i orientowania się na interes narodowy, miast niewolniczo powielać jego konkretne rozwiązania, lub równie bezrozumnie wydawać z siebie odgłosy potępienia. Zacznijmy więc od zdefiniowania własnych celów, skonfrontujmy je z węgierskimi - i tam gdzie jest możliwość podejmujmy współpracę, ale pamiętajmy, że polityka Orbana, niezależnie od tego czy jawi nam się jako anty-, czy prorosyjska, to wciąż węgierska gra, a nie nasza.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-czyli-wr%C3%B3g-publiczny-w-warszawie#.VQW74o6NAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.VO4GRSyNAmw

http://blog-n-roll.pl/en/orban-franciszek-i-jan-pawe%C5%82-ii-jako-byty-wirtualne#.VO4GgSyNAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 9 (09-15.2015)

 

czwartek, 12 marca 2015

Drenaż kolonialny

Jak tu nie mówić, że Polska to bogaty kraj? Które jeszcze państwo stać na płacenie innym hojną ręką takiej „dywidendy”?

Polska to jednak bogaty kraj – tak przynajmniej wynika z danych dotyczących drenowania finansowego naszej gospodarki przez międzynarodowe koncerny. Okazuje się, że jesteśmy źródłem gigantycznych zysków (funkcjonuje nawet pojęcie - „kraj źródła”) wyprowadzanych następnie „prawem i lewem” za granicę. Innymi słowy, stanowimy jeden z najobfitszych wodopojów, z którego skwapliwie czerpią światowi potentaci dojąc nasz kraj na skalę sytuującą nas pod tym względem w światowej czołówce. Warto się temu procederowi przyjrzeć bliżej, bowiem tkwi tu przynajmniej część odpowiedzi na pytanie o systemowe niedomogi trapiące polską gospodarkę pogrążoną w permanentnym marazmie.

Zerknijmy zatem. Opublikowany w grudniu 2013 roku raport pozarządowej organizacji Global Financial Integrity (GFI) ukazuje rozmiar nielegalnych transferów kapitału w latach 2002 – 2011. Polska wedle tego zestawienia plasowała się na 18 pozycji w świecie (w Europie – na 3 miejscu, za Rosją i Białorusią a przed Serbią). Łącznie wytransferowano z Polski 49,39 mld USD, co daje średnią roczną 4,939 mld USD. Z kolei o rok późniejszy raport tej samej instytucji („Illicit Financial Flows from Developing Countries: 2003-2012”), umieszcza nas oczko wyżej - na 17 lokacie spośród 145 badanych państw. W tym drugim zestawieniu średni roczny odpływ kapitału to już 5,312 mld USD, ogółem – 53,124 mld USD. Widzimy więc, że tendencja jest wzrostowa. Jak to wyglądało w kolejnych latach? 2002 – 1,110 mld USD; 2003 – 1,961, 2004 – 0,421, 2005 – 0, 787, 2006 – 0 (!); 2007 – 3,302; 2008 – 12,161; 2009 – 10,045; 2010 – 10,462, 2011 – 9,918, 2012 – 4,067. Swoją drogą, warto zwrócić uwagę na tytuł raportu i frazę „developing countries” - z perspektywy globalnej traktowani jesteśmy jako „kraj rozwijający się”, co w tłumaczeniu z języka politycznej poprawności na normalny oznacza usytuowanie Polski wśród rozmaitych bantustanów eksploatowanych przez wiodących graczy.

Przeglądając przytoczone powyżej dane można również zauważyć pewną prawidłowość. Otóż, o ile przed wejściem Polski do Unii Europejskiej (1.05.2004) i za rządów Prawa i Sprawiedliwości (2005-2007) mocno podkreślających konieczność walki z patologiami, wyciekanie kapitału mieściło się w stosunkowo niewielkim przedziale, ze znamiennym rokiem 2006, kiedy to nie wyprowadzono z Polski zauważalnych kwot, o tyle skokowy wzrost nastąpił w latach późniejszych, czyli – mówiąc umownie – w epoce „zielonej wyspy” Donalda Tuska. Apogeum miało miejsce w roku 2008 i trzech kolejnych latach, zupełnie, jakby ktoś chciał sobie odbić przymusową wstrzemięźliwość we wcześniejszym okresie.

Jak widać, „eksportowaliśmy” wtedy za granicę nie tylko tanią siłę roboczą pracującą na dobrobyt innych krajów, lecz wspomagaliśmy je również konkretnymi kwotami żywej gotówki. Jeśli do powyższego dodamy, iż był to czas rekordowego zadłużania Polski przez „sztukmistrza z Londynu” - Jana Vincenta Rostowskiego, za którego rządów w ministerstwie finansów nasz dług publiczny zaczął oscylować w okolicach biliona złotych (szacunkowo, bo wskutek księgowych sztuczek nikt nie wie, ile tego jest naprawdę), to otrzymamy obraz galopującej kolonizacji ekonomicznej Polski. Mam zresztą swoją spiskową teorię, że minister Rostowski został tu nasłany w celu przypilnowania interesów międzynarodowej finansjery – i temu służyć miało zarówno spoglądanie przez palce na wyprowadzane z Polski rok po roku ciężkie miliardy, jak i pompowanie naszego zadłużenia sprawiające, że siedzimy obecnie w kieszeniach globalnych spekulantów, a warto zdawać sobie sprawę, że w ciągu kilku lat rząd PO zadłużył Polskę na niemal drugie tyle, co wszystkie poprzednie rządy po 1989 roku razem wzięte.

W kontekście powyższego chcę przywołać tu znakomity tekst Bartłomieja Radziejewskiego zamieszczony w internetowym czasopiśmie „Nowa Konfederacja” - „Renta neokolonialna, czyli ile jeszcze Polak zapłaci”. Autor bazując na bilansie płatniczym NBP stwierdza, iż tylko z pozycji „saldo błędów i opuszczeń” wynika, że z Polski od 2008 w niewiadomy sposób znika rocznie w przeliczeniu z USD od 26 do 31 mld zł, przy czym, podobnie jak w raporcie GFI, skokowy wzrost następuje od 2008 roku – (-12, 312 mld USD w 2008 przy -2,791 w 2007 – proszę porównać te kwoty z danymi GFI, są dość zbliżone). W 2008 roku wybuchł kryzys i gospodarcze „metropolie” zintensyfikowały drenaż „peryferii” takich jak Polska. Lecz to nie wszystko. W latach 2004–2013 wyprowadzono za granicę dochody z inwestycji na łączną kwotę 144 mld euro, natomiast w 2013 wypłynęło z Polski w przeliczeniu 82 mld zł, czyli 5% PKB, co w sumie stawia pod znakiem zapytania ekonomiczną opłacalność naszej przynależności do Unii Europejskiej – wg MSZ korzyści z obecności w UE zwiększają PKB o 0,7% rocznie. Tu 5% w plecy, tam 0,7% rekompensaty – to ci interes...

Zatem – wracając do wstępu niniejszego tekstu - jak tu nie mówić, że Polska to bogaty kraj? Które jeszcze państwo stać na płacenie innym hojną ręką takiej „dywidendy”?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł (pod tytułem „Siedzimy w kieszeniach globalnych spekulantów”) opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 10 (06-12.03.2015)

środa, 11 marca 2015

Konfederacja Jasnogórska 2015

Aby zrobić rokosz, potrzebna jest wpierw konfederacja – i zalążek takowej konfederacji właśnie powstał, zatem pierwszy krok został wykonany.

21 lutego na Jasnej Górze, podczas Konferencji „Powstań Polsko!”, powołany został Ruch Kontroli Wyborów zrzeszający 76 organizacji społecznych. Jego powstanie jest istotne nie tylko ze względu na monitorowanie przebiegu głosowań w obu tegorocznych elekcjach – to również świadectwo krzepnięcia obozu patriotyczno-niepodległościowego, który wyciągnął wnioski z lekcji ubiegłorocznego przekrętu samorządowego. Prawda jest bowiem taka, że jeśli sami nie dopilnujemy w komisjach uczciwego procedowania, szczególnie podczas liczenia głosów, nikt za nas tego nie zrobi – ani zaprzedane reżimowi media, ani sądy oddalające „na bezczela” wnioski dowodowe, jak miało to miejsce niedawno w Katowicach, gdzie wyparowało 130 tys głosów, ani struktury partyjne, o czym świadczy fiasko podejmowanych przez PiS prób kontroli podczas dwóch ostatnich wyborów w 2014 roku.

Wśród sygnatariuszy porozumienia znaleźli się m.in. Solidarni2010, Krucjata Różańcowa za Ojczyznę, Stowarzyszenie Polska Jest Najważniejsza, Kluby „Gazety Polskiej”, Akademickie Kluby Obywatelskie, Kongres Mediów Niezależnych, Klub Ronina i wiele innych podmiotów. Obecni byli również przedstawiciele komitetów poparcia m.in. Andrzeja Dudy, Pawła Kukiza, czy Grzegorza Brauna. Pierwszą inicjatywą Ruchu jest petycja o przysłanie do Polski międzynarodowych obserwatorów OBWE, którą można podpisać w internecie (http://citizengo.org/pl/signit/19312/view). Czytamy w niej: „Domagamy się by liczni i fachowo wyszkoleni obserwatorzy OBWE wzięli udział w kontroli wyborów na skalę masową. Kontrola samej Państwowej Komisji Wyborczej i tylko w dniu wyborów, czy też kontrola nielicznych wybranych komisji okręgowych przez kilka minut nie wystarczy by stwierdzić, iż wybory przebiegły prawidłowo. Zlekceważenie naszego apelu i brak reakcji będzie jedynie legitymizował fałszowanie wyborów w Polsce i kompromitował OBWE (...)”.

Oczywiście, wyniki mogą zostać sfałszowane na poziomie systemu informatycznego, na to wpływu nie mamy, lecz odpowiednia liczba danych cząstkowych z poszczególnych komisji powinna dać nam do ręki mocne argumenty podważające oficjalne ustalenia PKW – czyli coś, czego zabrakło zarówno wiosną, jak i jesienią ubiegłego roku. Nie mniej istotne jest, na co zwrócił uwagę Jerzy Targalski, ustalenie na ile liczny jest tak naprawdę patriotyczny elektorat (niezależnie na którego z kandydatów szeroko rozumianej prawicy głosowano), jakie jest realne zaplecze społeczne, bo dotychczasowe fałszerstwa i lipne sondaże takie rozeznanie uniemożliwiały. Ta wiedza pozwoli na ustalenie dalszej strategii działania.

Prof. Andrzej Nowak w swym liście na Konferencję przyrównał zawiązaną na Jasnej Górze inicjatywę do Konfederacji Tyszowieckiej z 1655 roku, do której impuls dała obrona Jasnej Góry. I tu, szczerze mówiąc, widzę największy długofalowy potencjał Ruchu Kontroli Wyborów. Chodzi o to, by konglomerat rozproszonych inicjatyw, określony przez prof. Zybertowicza mianem „Archipelagu Polskości” zaczął się konsolidować (nie tracąc autonomii poszczególnych części składowych), tak by powstał efekt synergii wytwarzający wartość dodaną – większą, niż proste zsumowanie siły oddziaływania współtworzących Ruch organizacji. Potencjał jest, bowiem aktywność społeczna z której erupcją mieliśmy do czynienia po zamachu smoleńskim i w trakcie kampanii prezydenckiej 2010 roku, przeszła przez liczne próby ognia, okrzepła, przetrwała rozczarowania związane m.in. z odpychaniem oddolnych inicjatyw przez struktury partii opozycyjnej upatrujące często w sojusznikach konkurentów zagrażających ich pozycji.

Podkreślana silnie przez założycieli Ruchu bezpartyjność przy jednoczesnym otwarciu się na partnerską współpracę z komitetami wyborczymi kandydatów jest niezaprzeczalnym atutem, uwalnia bowiem jasnogórską konfederację od garbu agitacyjno-propagandowego. To nie jest partyjne wojsko, lecz świadomi swych praw obywatele, którzy są zdeterminowani, by owe prawa wyegzekwować od przeżartego zgnilizną, skorumpowanego na wszystkich możliwych poziomach państwowego aparatu.

Na koniec sprawa kluczowa – jak zareagować na prawdopodobne fałszerstwa wyborcze. To, moim zdaniem, będzie newralgiczny moment dla dalszego funkcjonowania Ruchu. Protesty wyborcze składane w sądach mają jedynie znaczenie symboliczne, bo z góry znamy ich efekt – obowiązuje linia ustalona podczas spotkania przedstawicieli najwyższych organów sądowniczych u prezydenta. Organizowanie „marszu wystygłych emocji” jak ten z 13 grudnia – niemal miesiąc po wyborach – również mija się z celem. Dlatego sądzę, że konieczna będzie akcja w rodzaju protestu w PKW z 20 listopada – tyle, że tym razem odpowiednio przygotowana. Przy dobrych wiatrach może stać się ona zaczątkiem ogólnopolskiego rokoszu. A, jak już kiedyś pisałem, aby zrobić rokosz, potrzebna jest wpierw konfederacja – i zalążek takowej konfederacji właśnie powstał, zatem pierwszy krok został wykonany.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w „Warszawskiej Gazecie” nr 10 (06-12.03.2015)

poniedziałek, 9 marca 2015

Orban, czyli wróg publiczny w Warszawie

Orban miał do wyboru – albo zgodzić się na dyktat, albo lawirować, więc wybrał to drugie – i póki co, całkiem nieźle mu idzie.

I. Przedmiot i podmiot

Zachowanie naszej klasy polityczno-medialnej podczas niedawnej wizyty Victora Orbana było modelowym potwierdzeniem galopującej wasalizacji i infantylizacji polskiej polityki zagranicznej. Oto premier Ewa Kopacz wraz basującymi jej formacji ośrodkami propagandy urządza spektakl publicznego przeczołgiwania szefa rządu innego państwa, sprowadzający się do napawania własną bezkompromisowością na zasadzie: „ale mu powiedzieliśmy”. Wygląda to dość żałośnie, jeśli zestawimy ze sobą format i dokonania obojga przywódców i szerzej – politykę obozu rządzącego z ostatnich ośmiu lat z tym, co dzieje się na Węgrzech. Z jednej strony mamy poważnego gracza, który w dzisiejszej postpolitycznej nijakości wyrasta na regionalnego męża stanu i którego meandrowanie między Rosją a Zachodem podporządkowane jest bezwzględnie węgierskiej racji stanu, tak jak ją rozumie i definiuje. Wszelkie ruchy podejmowane przez Orbana ukierunkowane są na odzyskanie przez Węgry podmiotowości wewnętrznej i zewnętrznej, tak by formalna suwerenność w jak największym stopniu wypełniona była realną treścią. Z drugiej mamy przedstawicielkę kasty zarządzającej kondominium, nieudolną następczynię człowieka, który jawnie zrezygnował z prowadzenia jakiejkolwiek samodzielnej polityki na rzecz „płynięcia z głównym nurtem Europy”. W praktyce przełożyło się to na realizację oczekiwań Berlina do czego gotowość otwartym tekstem zgłosił Radosław Sikorski podczas słynnego „hołdu pruskiego” i bierne wypełnianie kolejnych brukselskich dyrektyw, skutkujące spadkiem znaczenia Polski do roli bezwolnego asystenta i przedmiotu międzynarodowych rozgrywek.

Szczególnie groteskowo w kontekście powyższego wygląda pomstowanie na prorosyjski kurs polityki Orbana w ustach ludzi do niedawna nadskakujących Putinowi do granic upodlenia. Otóż różnica między naszym „resetem” za czasów Tuska, a woltą Orbana jest dokładnie taka jak między przedmiotem a podmiotem. My przestawiliśmy wajchę, bo tego oczekiwał od Polski polityczny patron, czyli Niemcy, które chciały mieć porządek w Warszawie i posprzątane na dzielnicy, tak by żadne kwasy nie utrudniały interesów z Rosją. Stąd nasza bierność w sprawie Nord Streamu, kontrakt gazowy Pawlaka w sprawie którego musiała interweniować Komisja Europejska, uznając, że to jednak zbyt wiele dobrego dla Rosji i sabotowanie budowy gazoportu. O hańbie smoleńskiej i parasolu ochronnym nad rosyjskim „śledztwem” szkoda nawet pisać. Podobnie obecny, antyputinowski zwrot Warszawy (zresztą, na poziomie czysto werbalnym) jest wypadkową sporu Berlina z Moskwą o strefy wpływów w regionie, toczonego póki co rękoma Ukraińców. Natomiast Orban zwrócił się w stronę Moskwy jako samodzielny polityk, ponieważ uznał, że w danych warunkach będzie to opłacalne i ugra tą drogą dla swojego kraju wymierne profity. Chodzi tu zarówno o tańszy gaz i budowę elektrowni jądrowej na warunkach korzystniejszych od proponowanych przez Zachód, jak i o możliwość szachowania Berlina groźbą wymknięcia się spod geopolitycznej kurateli. Angela Merkel zrozumiała przesłanie, stąd od pewnego czasu obserwujemy złagodzenie dotychczasowych antywęgierskich publicznych połajanek.

II. Berliński telegram

Możliwe też, że cesarzowa taktycznie scedowała przekazywanie wyrazów swego niezadowolenia na podległe byty, takie jak polska administracja zarządzająca i stąd nagły przypływ pryncypializmu Ewy Kopacz zarzucającej węgierskiemu przywódcy rozbijanie „europejskiej solidarności”. To, że owa „solidarność” jest czystą fikcją i każdy za fasadą struktur europejskich stara się wyszarpać najwięcej dla siebie, jest jasne dla każdego przytomnego obserwatora, a tym bardziej dla świadomych uczestników gry. Rozumie to Merkel, pojmuje ten francuzik o nazwisku brzmiącym jak nazwa sera, rozumie i Orban. Czy dostrzega to Kopacz – tu mam daleko idące wątpliwości. W każdym razie, skłaniam się ku tezie, że Ewa Kopacz była tu tylko listonoszem, a jej „reprymenda” to swoisty telegram z Berlina: pani kanclerz jest niezadowolona. Nie dlatego, że Węgry robią interesy z Rosją. Pani kanclerz jest niezadowolona dlatego, że Węgry próbują prowadzić własną politykę nie pytając się Niemiec o pozwolenie.

Na marginesie warto odnotować także medialny cyrk towarzyszący wizycie. Wiadomo, że Orban będzie chłopcem do bicia za wszystko co zrobi, lub czego nie zrobi – teraz padło na jego stanowisko w sprawie Ukrainy. Wprost nie mogą znaleźć słów potępienia te same media z „Wyborczą” na czele, które obwieszczały swojego czasu kres „postjagiellońskich mrzonek”. Przypomnijmy sobie, jak to było jeszcze niedawno? Taki oberredaktor III RP, Adam Michnik, spijał tłuste rosoły w Klubie Wałdajskim serwowane mu hojnie przez Władimira Putina, a w wywiadzie dla „Komsomolskiej Prawdy” mówił m.in. „Oczywiście, część naszego społeczeństwa choruje na rusofobię i ksenofobię. Wolność jest przecież dla wszystkich – dla mądrych, głupich i dla swołoczy. Są idioci, którzy twierdzą, że nie ma niepodległej Polski, ale jest rosyjsko-niemiecki projekt. To ludzie z zoo z bezrozumnym antyrosyjskim kompleksem." W innym miejscu komplementował putinowski reżim jako „liberalny autorytaryzm” w którym panuje wolność słowa, bo w Moskwie sprzedają nawet publikacje przeciwne Putinowi, a on – Michnik – z podróży do Rosji przywozi sobie „50 kilogramów książek”. Tak było jeszcze w 2011 – jak te mądrości etapu się zmieniają... Ale cóż, wtedy „pojednanie” z Rosjanami nakazywała nam „solidarność europejska”, podobnie jak dziś ta sama „solidarność” każe nam pryncypialnie potępiać prorosyjskiego Orbana i wychwalać stanowczość pani premier, która musiała na konferencji odczytywać z kartki treść berlińskiego telegramu, żeby wiedzieć jak to właściwie tegoż Orbana obsztorcowywała.

III. Test samodzielności

Niestety, muszę to napisać, choć zdaję sobie sprawę, że znów zostanę okrzyknięty politycznym szkodnikiem, egzaminu nie zdał również Jarosław Kaczyński odmawiając spotkania z węgierskim przywódcą. Zaznaczam – egzaminu, bo wizyta Orbana była testem na to, czy Polska może potencjalnie wrócić do roli liczącego się państwa, potrafiącego nawiązywać samodzielne relacje z regionalnymi partnerami. To, że rząd Ewy Kopacz zachowa się tak jak się zachował, rujnując perspektywy wzajemnych stosunków pod dyktando niemieckiej cesarzowej, było do przewidzenia. Okazało się jednak, że główna siła opozycyjna, która już jesienią może rządzić państwem, też zapadła na chorobę kunktatorstwa. Oczywiście, domyślam się kalkulacji, jaka za tym stała – nie dawać paliwa wrogim mediom, zwłaszcza w gorącym roku wyborczym. Tyle, że reżimowe media będą walić w PiS i Kaczyńskiego zawsze i za cokolwiek, włącznie z przysłowiowym już „nienawistnym milczeniem” - dokładnie tak, jak w Orbana. Różnica polega na tym, że Orban – także wtedy, gdy był w opozycji – nie przejmował się ostrzałem i robił swoje, aż do zwycięstwa, po którym wrogie mu media sobie poustawiał. Tymczasem, opozycja w Polsce koncentrując się na tym, by nie podłożyć się przekaziorom, w efekcie w znacznym stopniu gra pod ich dyktando sama wiążąc sobie ręce i ograniczając pole manewru . Zresztą, media i tak użyły węgierskiego dementi, jakoby żadne spotkanie z liderem opozycji nie było planowane, do dworowania sobie z Kaczyńskiego. Zatem – gdzie tu korzyść?

Jarosław Kaczyński ryzykował co najwyżej medialną „trzydniówką oburzenia”, jakich było już wiele, niczym więcej. Miał szansę natomiast ugrać kilka rzeczy – choćby pokazać się jako polityk z którym – mimo oczywistych różnic – liczy się jeden z ważniejszych regionalnych przywódców. Po wszystkim mógł zaś oznajmić, że zakomunikował Orbanowi swoje zastrzeżenia wobec jego obecnej linii politycznej. I druga sprawa – była to okazja do zagrania na lęku Polaków przed wojną z Rosją do której, jak straszą media, niechybnie doprowadzi Kaczyński. Spotykając się z Orbanem na rzeczowej rozmowie, prezes PiS wysłałby sygnał, że jest obliczalnym politykiem, a nie kreowanym przez propagandę „podpalaczem”. Spotkanie byłoby także okazją do poszukania jakichś punktów stycznych, jak chociażby wyzwolenie się spod neokolonialnych zależności. Przecież Jarosław Kaczyński za chwilę może być premierem – jak wyobraża sobie układanie stosunków z Węgrami? Będzie je bojkotował? A co ze Słowacją i Czechami - co najmniej równie prorosyjskimi jak Węgry - które dopiero co stworzyły wraz z Austrią „trójkąt sławkowski”?

Poza wszystkim, Victor Orban w relacjach z Rosją nie robi nic, czego nie robiłyby inne europejskie państwa i demonizowanie go, szczególnie w kontekście „solidarności europejskiej” każdorazowo definiowanej wedle bieżących interesów Berlina, zwyczajnie nie ma sensu. Węgry zostały w ramiona Rosji w dużej mierze wepchnięte przez jawnie wrogą politykę europejskich stolic, a Orban gra tak, jak pozwalają mu okoliczności. Miał do wyboru – albo zgodzić się na dyktat, albo lawirować, więc wybrał to drugie – i póki co, całkiem nieźle mu idzie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.VO4GRSyNAmw

http://blog-n-roll.pl/en/orban-franciszek-i-jan-pawe%C5%82-ii-jako-byty-wirtualne#.VO4GgSyNAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 8 (78) 02-08.03.2015