niedziela, 15 marca 2015

Orban – zawiedziona miłość polskiej prawicy

Od Orbana warto się uczyć skuteczności i orientowania na interes narodowy, a nie niewolniczo powielać jego konkretne rozwiązania.

I. Orban – Prometeusz regionu

Pozwolę sobie dziś kontynuować temat sprzed tygodnia dotyczący Victora Orbana, sądzę bowiem, że warto dopowiedzieć kilka rzeczy nieco odchodząc już od samej wizyty węgierskiego przywódcy w Polsce. Otóż jeśli chodzi o odbiór postaci Orbana oraz jego polityki przez polski obóz patriotyczno-niepodległościowy, trudno nie załamać rąk nad tym jak powierzchowna i infantylna była ocena tego co dzieje się na Węgrzech. Powstaje oczywiście pytanie, na ile obowiązujący do niedawna przekaz stawiający węgierskiego premiera na piedestale w roli politycznego świątka i obiektu bezkrytycznego uwielbienia wypływał z autentycznych ocen, na ile zaś mieliśmy do czynienia z operacją medialną mającą wskazać prawicowemu elektoratowi idola w celach wewnętrznej mobilizacji – że, prawda, u nas niedługo też wybijemy się na niepodległość, obalimy kondominium i zrobimy „Budapeszt nad Wisłą”. Osobiście podejrzewam, że ów węgierski festiwal przetaczający się do pewnego momentu przez tzw. „nasze” media w znacznej mierze służył dość cynicznej socjotechnice mającej na celu wykreowanie wśród publiczności skojarzenia „Kaczyński – polski Orban” i skonsolidowanie tą drogą, przez swoistą ekstrapolację, emocji i nadziei wokół głównej siły opozycyjnej. Z drugiej jednak strony nie wykluczam, że przynajmniej część polityków i komentatorów rzeczywiście widziała w Orbanie co najmniej wzorzec do zaimplementowania w polskich realiach, w skrajnych przypadkach natomiast – wręcz męża opatrznościowego naszego regionu, bojownika o wyzwolenie spod neokolonialnego jarzma, dającego przykład „jak zwyciężać mamy”.

Jak zwykle w takich przypadkach bywa, okazało się, że zarówno jedno (płytki cynizm), jak i drugie (węgierski „prometeizm”) podejście, nie poparte głębszą analizą, ma krótkie nogi. Victor Orban nie okazał się romantycznym bohaterem walczącym „o wolność waszą i naszą”, tylko do bólu pragmatycznym politykiem kierującym się interesami Węgier. Osadzanie go na siłę w jakimś post-romantycznym, dziewiętnastowiecznym paradygmacie było od początku do końca nieporozumieniem, dowodzącym jedynie naszego chciejstwa i naiwności. Podejście takie ułatwiały dodatkowo brutalne ataki polityczno-medialne płynące z zachodnich stolic oraz z rodzimych ośrodków propagandowych z „Wyborczą” na czele, kreujące Orbana na awanturnika, dyktatora i kryptofaszystę. Zagrał mechanizm – skoro tamci go atakują, więc musi być „nasz”. Stąd węgierskie wyprawy Klubów „Gazety Polskiej” służące nie tyle podkreśleniu tradycyjnej przyjaźni z „bratankami”, ile wprost politycznemu poparciu rządów Fideszu, z Tomaszem Sakiewiczem pozującym na współczesnego Józefa Bema. Teraz można odbierać to jako groteskę, jednak wówczas, gdy grały uniesienia i emocje, podobne gesty jawiły się wręcz jako jakiś zalążek budowy Międzymorza...

II. Gorycz zawodu

I wszystko szło pięknie, tym bardziej, że Orban zaczął m.in. od odzyskiwania węgierskiego sektora energetyczno-paliwowego z rosyjskich rąk (przejęcie akcji koncernu MOL od Surgutniefietgazu w 2011), gdyby przyparty do muru okolicznościami lider Fideszu nie dokonał radykalnej korekty kursu. Zwróćmy uwagę, że te obiecujące z naszego punktu widzenia początki rządów, kiedy to szef węgierskiego MSZ Janos Martonyi wyrażał publiczne zadowolenie, iż „Węgry zdołały przeszkodzić Rosjanom w uzyskaniu silnych wpływów ekonomicznych w Środkowej Europie" pokazują, że Orban dopóki mógł nie wahał się stawać Rosji na drodze, podobnie jak budowa wspólnie z Rosją elektrowni atomowej nie świadczy, że nagle stał się gorącym rusofilem. Ot, polityka i tyle. Spójrzmy zresztą, w jakiej sytuacji były Węgry. Fidesz odziedziczył po rządach Ferenca Gyurcsány'ego kraj na granicy plajty, ze skolonizowaną i wyprzedaną gospodarką oraz licznymi wynikającymi z tego problemami społecznymi, że wspomnę choćby o rzeszy niewypłacalnych „frankowiczów”. Przyszło mu działać w skrajnie nieprzyjaznym otoczeniu międzynarodowym. Zwycięstwo Orbana zostało powitane dzikim wyciem przez europejskie stolice i brukselską centralę UE, przy którym niemieckie kpiny z Lecha Kaczyńskiego jako nabzdyczonego „kartofla” to małe piwo. MFW za parawanem pożyczki usiłował zaprowadzić własny dyktat gospodarczy, co zmusiło węgierski rząd do ekspresowej spłaty i podziękowania za dalszą współpracę – a pieniądze jednak trzeba było skądś brać, by ratować się przed bankructwem. Podczas wykładu w Węgierskiej Akademii Nauk prof. Roger Scruton stwierdził: „istnieje sprzysiężenie przeciw waszemu krajowi" - czyli polityczno-gospodarczy sojusz mający na celu obalenie Orbana i powtórne podporządkowanie Węgier kolonialnym rządom międzynarodowych koncernów. Instytucje związane z Georgem Sorosem według tygodnika „Heti Valasz" tylko w 2012 „przekazały soc-liberalnej opozycji pół miliarda forintów”. W tej sytuacji Orban i tak długo wytrzymał, zanim zwrócił się ku Putinowi.

Jednak wolta Orbana została nad Wisłą potraktowana niemalże jako zdrada – co jest równie irracjonalne i głupie, jak wcześniejsze zachwyty. Na marginesie, mniejszą wprawdzie estymą, lecz bazującą na analogicznym mechanizmie, cieszył się swego czasu u nas czeski prezydent Vaclav Klaus, bo potrafił postawić się Brukseli, przy czym skrzętnie pomijano, że w kwestiach regionalnych był konsekwentnie prorosyjski. Wracając do Orbana – od miłości do nienawiści jeden krok i właśnie w ten sposób, niczym odtrącona, egzaltowana kochanka, polski „obóz patriotyczny” przestawił emocjonalną wajchę. Tylko jakoś nikt nie zadaje sobie pytania – co miały zrobić osamotnione Węgry. Czekać w nieskończoność aż w Polsce zwycięży PiS, by wspólnie zagrać przeciw reszcie świata? Bo, jak się zdaje, tego właśnie od Orbana oczekują nasi biurkowi stratedzy zarzucający mu rozbijanie regionu i „ułatwienie Rosji wbijanie klina w Europie, rozgrywanie przez Moskwę Zachodu, dzielenie Unii” - jak swego czasu ujął to jeden z zawiedzionych – Igor Janke, autor hagiograficznej książki „Napastnik”. O tym, że unijna i regionalna jedność jest fikcją – ani słowa. Znów miraże.

Tymczasem Orban, dopóki mógł, starał się pozyskać dla sprawy regionu Warszawę – ze swą pierwszą wizytą zagraniczną w 2010 roku udał się do Polski. Ale wtedy u nas, zwłaszcza po Smoleńsku, nie było dla niego partnera. Królowały kpiny z „postjagiellońskich mrzonek”, propagandowa lipa pod nazwą „polityki piastowskiej”, tuskowy „reset”, przyjaźń z Putinem zawiązana na smoleńskich grobach i abdykacja z jakichkolwiek regionalnych aspiracji na rzecz „płynięcia z głównym nurtem”.

A co jeszcze w listopadzie 2010 mówił sam Orban? Proponował nam regionalny sojusz: „Pewne natomiast jest to, że zawierane są nowe porozumienia i sojusze, a ten proces daje nam, narodom środkowoeuropejskim, wielkie możliwości. Cały region może zostać dowartościowany, jeśli zdołamy sprostać temu procesowi i wystąpić w jego ramach jako inicjatorzy.”

Z kolei, o polityce wschodniej: „Ważną dla nas wspólną sprawą jest los naszych sąsiadów na Wschodzie – a zatem także dotycząca ich inicjatywa UE, czyli Partnerstwo Wschodnie. Ten program unijny daje niezwykłą możliwość wydobycia naszych wschodnich sąsiadów z mroków zapomnienia w unijnej świadomości. Stawką jest możliwość stworzenia poprzez inicjowane także przez nich projekty wspólnej (a więc także razem z nimi) wizji UE w odniesieniu do Ukrainy, Mołdawii i Białorusi oraz trzech państw kaukaskich. W tej sprawie interesy państw środkowoeuropejskich – a zwłaszcza Węgier i Polski – są zbieżne. Powtarzam – Orban nie zwrócił się ku Moskwie, bo jest zdrajcą. Został w ramiona Rosji wepchnięty zarówno przez Zachód, jak i przez nas samych.

III. Orban jako byt wirtualny

Na zakończenie warto jeszcze odnieść się do tego skrzydła prawicowej sceny, które rości sobie pretensje do realizmu. Mam wrażenie, że popełnia ono w odniesieniu do Orbana ten sam błąd, co wcześniej obóz piłsudczykowskich post-romantyków, tylko w drugą stronę – Orban dogadał się z Putinem, brawo, bierzmy z niego przykład. To lustrzane odbicie tego samego wariactwa - kreowanie Orbana jako zupełnie wirtualnej postaci na którą przenosi się swoje tęsknoty i mniej lub bardziej realistyczne koncepcje. Ta szkodliwa projekcja własnych pragnień na ów wirtualny byt skończy się prędzej czy później podobnym rozczarowaniem. Orban do tej pory był taki sobie, woleliśmy prorosyjski Jobbik, no ale teraz, po uściskach z Putinem to sam miód-malina, wzorzec z Sevres męża stanu, bierzemy go na ksero i kopiujemy. To nie tak - od Orbana warto się uczyć skuteczności i orientowania się na interes narodowy, miast niewolniczo powielać jego konkretne rozwiązania, lub równie bezrozumnie wydawać z siebie odgłosy potępienia. Zacznijmy więc od zdefiniowania własnych celów, skonfrontujmy je z węgierskimi - i tam gdzie jest możliwość podejmujmy współpracę, ale pamiętajmy, że polityka Orbana, niezależnie od tego czy jawi nam się jako anty-, czy prorosyjska, to wciąż węgierska gra, a nie nasza.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-czyli-wr%C3%B3g-publiczny-w-warszawie#.VQW74o6NAmw

http://blog-n-roll.pl/pl/orban-na-linie#.VO4GRSyNAmw

http://blog-n-roll.pl/en/orban-franciszek-i-jan-pawe%C5%82-ii-jako-byty-wirtualne#.VO4GgSyNAmw

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 9 (09-15.2015)

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz