środa, 31 marca 2010

Faryzejska obłuda.


B’nai B’rith na froncie walki z antyarabskim antysemityzmem.

I. B’nai B’rith protestuje.


Jak doniosła „Rzeczpospolita” w artykule „Zamieszanie w ojczyźnie Jana Pawła II”, stowarzyszenie polskich Żydów B'nai B'rith Polin wydało oświadczenie przeciw protestom Stowarzyszenia Europa Przyszłości. Rzecz odnosi się do powstającego przy warszawskim Rondzie Zesłańców Syberyjskich Ośrodka Kultury Muzułmańskiej, który to z kolei ośrodek kultury, ma zostać „ubogacony” meczetem wraz ze „świecą”, tj. minaretem.

Co stwierdziło stowarzyszenie B’nai B’rith Polin?

Ano, między innymi to, że: „Rozbudzanie nastrojów antyarabskich w niczym nie różni się od podsycania antysemityzmu".

Cóż, moje zdanie jest następujące: trudno na bazie obecnej konstytucji blokować budowę miejsca kultu i prawo do swobód religijnych. Mam tylko nieśmiałą nadzieję, że nasze specsłużby obejmą to miejsce szczególną kontrolą, by nie stało się wylęgarnią jihadyzmu. Zważywszy na fundatorów – m.in. Arabię Saudyjską, śmiem twierdzić, iż nie jest to obawa bezpodstawna.

II. Kiepski szmonces.


Natomiast poraziła mnie obłuda i tupet B'nai B'rith Polin. Tak się bowiem składa, że stowarzyszenie to (loża?) jest na tyle blisko związane ze Związkiem Gmin Wyznaniowych Żydowskich, że jej siedziba mieści się w budynku ZGWŻ w Warszawie.

I tu przypomniał mi się artykuł, na który natknąłem się na Interii (22.01.2010). Otóż, przewodniczący ZGWŻ, Piotr Kadlcik, domagał się unieważnienia rejestracji przez MSWiA Związku Postępowych Gmin Żydowskich – Beit Polska, które, robiłoby zapewne konkurencję zarządzanym przez niego żydowskim strukturom w Polsce.

Cała sytuacja zakrawała na kiepski szmonces, ale oddajmy głos argumentacji Piotra Kadlcika (cyt. za Interia.pl, wytłuszczenia moje – G.G.):

„Zgodnie z tradycją żydowską, która ciągle obowiązuje (sic! - G.G.), w danym mieście może działać tylko jedna gmina żydowska - wyjaśnił Kadlcik. - Tak jak w dzielnicy Bemowo nie może być dwóch urzędów dzielnicowych, tak w danym mieście nie może być dwóch gmin żydowskich". „- Gmina żydowska jest wspólnotą. Ona nie jest Kościołem ani organizacją. Gmina jest tylko jedna. I zawsze tak było w tradycji żydowskiej” - podkreślił przewodniczący ZGWŻ.

Nieco dalej Kadlcik straszył procesami, w przypadku zarejestrowania przez MSWiA stowarzyszenia Beit Polska:

„Kadlcik wyraził też nadzieję, że MSWiA przychyli się do wniosku o unieważnienie rejestracji Związku Postępowych Gmin Żydowskich Beit Warszawa, a jeśli nie, to ZGWŻ będzie dochodził swoich roszczeń na drodze sądowej.”


Cóż, Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji nie ugięło się przed procesowym szantażem i nie cofnęło rejestracji stowarzyszenia „żydów postępowych” z Beit Polska. Czyli, postąpiło zgodnie z obowiązującym prawem.

III. Wewnątrzżydowski antysemityzm.


Niemniej, kuriozalne uroszczenia Piotra Kadlcika względem Rzeczypospolitej Polskiej, by ta odstąpiła od prawnych procedur wedle jego widzimisię, to coś niebywałego. To tak, jakby biskup katolicki protestował przeciw rejestracji wspólnot protestanckich w obrębie jego diecezji, albo – daleko nie szukając – postępowanie rodem z rosyjskiej cerkwi prawosławnej, która uznaje ziemie „Świętej Rusi” za swe wyłączne dominium („teren kanoniczny”) i zwalcza jak może inne wspólnoty chrześcijańskie.

Mniej więcej w ten sam sposób przewodniczący ZGWŻ traktuje powstającą pod jego bokiem nową, zdawałoby się pobratymczą, organizację.

Ot, taki wewnątrzżydowski antysemityzm…;))

IV. Faryzejska obłuda.

O całej awanturze nie warto byłoby wspominać, bo średnio mnie interesują jakieś wewnątrzśrodowiskowe nawalanki. Przypomniałem tę historię jedynie po to, by zobrazować całe załganie, faryzejską wręcz obłudę, oświadczenia B'nai B'rith Polin. Mam nadzieję, że grzmiąc przeciw „antyarabizmowi” i porównując je z antysemityzmem, członkowie loży pamiętają, iż Arabowie też są semitami. Że pojęć „semityzm”, tudzież „antysemityzm” nie rezerwują na zasadzie ekskluzywizmu wyłącznie dla Żydów.

A przede wszystkim jestem ciekaw, jak B'nai B'rith Polin zapatruje się na postępowanie przewodniczącego ZGWŻ, Piotra Kadlcika, i jego próby wymuszenia na władzach państwowych bezprawnych, dyskryminujących posunięć wobec żydowskich współbraci z Beit Polska?

Jakoś wtedy podobnie gromkich oświadczeń ze strony B'nai B'rith nie słyszałem.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

poniedziałek, 29 marca 2010

Międzykobiecy akt wzajemnej emancypacji…


… czyli autodonos na posługiwanie się przez autora homofobiczną „mową nienawiści”.

I. Ofensywa sądowa.

Na marginesie swojego procesu, Joanna Najfeld podaje na stronie http://mamproces.pl/ następującą informację:

„blisko związane z promotorami aborcji środowisko gejów ostatnio rozpoczęło otwartą ofensywę sądową; do masowego pozywania do sądu krytyków ideologii homoseksualnej nawoływali działacze lewicy na konferencji w siedzibie Gazety Wyborczej, jednym z głównych głosicieli tego pomysłu jest Krystian Legierski, który zachęca do pozywania i apelowania aż po sądy zagraniczne; Legierski wytoczył kilka procesów o “homofobię” prawicowym politykom, prokuraturą i utratą pracy grozili też lewicowi działacze Wojciechowi Cejrowskiemu za cytowanie Biblii o homoseksualizmie na katolickiej uczelni… i tak dalej, i tak dalej.”


II. Rachunek sumienia z myślozbrodni.


Biorąc pod uwagę, że procesowa homogorączka przybiera na sile i doszło już nawet do skazania jakiejś kobiety z Wolina za publiczne lżenie od „pedałów” swego sąsiada, postanowiłem zrobić rachunek sumienia, czy aby kiedykolwiek nie skaziłem przestrzeni publicznej homofobiczną „mową nienawiści”, na którą to pozaprawną kategorię z takim przejęciem powoływała się sędzina Ewa Tkocz w ustnym uzasadnieniu wyroku przeciw „Gościowi Niedzielnemu”. (Wiem, że tam chodziło o aborcję, ale sama zasada ma perspektywy znacznie szerszego zastosowania, jak od lat dzieje się to na Zachodzie).

No cóż - ze zgrozą odkryłem, że najprawdopodobniej posłużyłem się publicznie „mową nienawiści” co najmniej dwukrotnie: pierwszy raz publikując na „Niepoprawnych” notkę „Geje kontra homoseksualiści”, drugi zaś raz o wiele wcześniej, co świadczy zapewne o mojej nieodwracalnej demoralizacji, bez szans na resocjalizację w jedynie słusznym duchu Antycywilizacji Postępu. Ponieważ w międzyczasie nie zmieniłem poglądów i zmieniać nie zamierzam, to być może są nawet widoki, by moją myślozbrodnię podciągnąć pod kodeksową konstrukcję „przestępstwa ciągłego”.

III. Międzykobiecy akt wzajemnej emancypacji.


Niniejszym, składam zatem autodonos, który, jeśli taka wola, może sobie wykorzystać pan Legierski, czy inny homoaktywista.

Otóż, swojego czasu, Rafał Ziemkiewicz prowadził na antenie „Radia Plus” audycję „Plusy dodatnie, plusy ujemne”, która była próbą przeszczepienia na polski grunt konwencji amerykańskiego „talk radio”. Jednym z punktów programu był prześmiewczy w założeniu konkurs, polegający na wymyślaniu przez słuchaczy rodzimych, polit-poprawnych odpowiedników dla pojęć, które w aktualnej polszczyźnie nie brzmią wystarczająco „afirmatywnie”. Tak się złożyło, że wygrałem jedną z nagród: konkretnie - w konkursie polegającym na znalezieniu odpowiednio „postępowego” określenia dla nazwy „stosunek lesbijski”. Moją, jak się okazało, zwycięską, propozycją było określenie „międzykobiecy akt wzajemnej emancypacji”. Pojęcie to wygłosiłem na antenie ogólnopolskiego, jak by nie było, radia.

Wygrałem koszulkę. Sądowi podpowiadam, że można to podciągnąć pod tzw. „niskie pobudki”, jak np. żądza zysku, skorelowana z nienawiścią do „innych orientacji seksualnych”.

IV. Doktrynalne rozterki.

Po dokonaniu powyższej ekspiacji już miał mi spaść kamień z serca, pojawiła się jednak, jakby tu rzec, rozterka o charakterze doktrynalnym. A co, jeżeli sformułowanko „międzykobiecy akt wzajemnej emancypacji” zostanie podchwycone i rozpropagowane w naświetlonym pozytywnie kontekście przez uczone tolerancjonistki z „genderowych” katedr? Jeśli przebije się do powszechnej świadomości i będzie wymawiane we wszystkich mediodajniach z pełną powagą i stosownym namaszczeniem? (W myśl zasady: „wymyśl najgłupszą rzecz, a oni to zrobią”). Czy, jeśli tak się stanie, powinienem zastrzec sobie copyright do tego, jakże naukowo i politycznie perspektywicznego, pojęcia? Jeżeli tak, właśnie to czynię, ostrząc sobie reakcyjne ząbki na przyszłe tantiemy (znów ta niska chęć zysku, ale cóż począć...).

Dlaczego uważam, by naszkicowany wyżej scenariusz był możliwy? Ano, skłonił mnie do tego artykuł RAZ-a w „Rzepie”, w którym to autor opisuje takie przykłady genderowych szaleństw, jak paradowanie z twarzą wysmarowaną krwią menstruacyjną po campusie (to w USA), feministyczna rozprawa na temat ideologicznych aspektów stosowania atrapy penisa, czyli tzw. „dilda” (to już u nas) i generalnie, polityczne traktowanie tego, co w normalnych czasach zostawałoby za drzwiami sypialni.

Z tego co się orientuję, seks jest dla feministek czynnością o dogłębnie ideolo-politycznym charakterze. Seks małżeński to patriarchalna forma ucisku kobiety przez mężczyznę, wynikła w ten sposób ciąża jest „niezdrowym poświęceniem się kobiety na rzecz gatunku” (M. Środa) i tak dalej. Zatem, logicznie rzecz biorąc, stosunek lesbijski… wróć! – „międzykobiecy akt wzajemnej emancypacji”, jest aktem wyzwolenia, z przeproszeniem, cipki, spod fallicznej dominacji.

Tylko, jak w tym kontekście nazwać stosunek homoseksualny między mężczyznami? „Międzymęskim aktem wzajemnego ucisku”? Nie brzmi to zbyt dobrze. A może „międzymęskim aktem anty-heteroseksualnego wyzwolenia”? To już lepiej, choć może zbyt rozwlekle. Czekam na zgrabniejsze propozycje Czytelników. Wspomóżmy doktrynalny rozwój gnębionych mniejszości!

***

Zakończę pytaniem do antycywilizacyjnych inkwizytorów, tudzież cenzorskich kapłanów Postępu w sędziowskich togach: czy powyższe hiperpoprawnie brzmiące i jakże ideologicznie postępowe określenia, ale sformułowane z prześmiewczą intencją - z wrogich i głęboko niesłusznych, że tak się wyrażę, pozycji, narusza „dobra osobiste” gejów i lesbijek, czy też, póki co, mogę jeszcze spać spokojnie?

A może, powinienem złożyć zawczasu samokrytykę?

Gadający Grzyb

Notki "sądokratyczne":

www.niepoprawni.pl/blog/287/kaplani-w-togach-przyczynek-do-antycywilizacji-postepu-odc2

www.niepoprawni.pl/blog/287/trzecia-wladza-z-ulicy-mysiej


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 27 marca 2010

Trzecia władza z ulicy Mysiej.


Nadchodzi czas wielkiego kneblowania?

Gwoli przypomnienia – „trzecia władza”, to w klasycznym monteskiuszowskim systemie trójpodziału, władza sądownicza. Ulica Mysia w Warszawie zaś, to takie sympatyczne miejsce, w którym mieścił się Główny Urząd Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk, czyli cenzura.

Przypomnienie jest niezbędne, albowiem bez cenzury, jak się okazuje, nie jest możliwe utrzymanie społecznej jedności moralno – polityczno – światopoglądowej. Ale słowo „cenzura” nie brzmi dobrze. Słowo „cenzura” nie mieści się w poprawnościowym wolapiku, to jest, chciałem rzec, w siatce pojęciowej „demokratycznego dyskursu”, którego ramy zakreślone zostały u zarania III RP. A hamować zapędy nieodpowiedzialnych, samozwańczych inkwizytorów, którzy naruszają, knują i generalnie, godzą w podstawy, jakoś trzeba.

Cóż zatem robić? (Lenin: „Szto diełat’?”)

Zaprząc do cenzorskiej roboty niezawisłe sądy.

I. Procesujemy…

Trudno o inne wnioski odnośnie poczynań naszego wymiaru sprawiedliwości, gdy spojrzy się na niedawny wyrok w sprawie książki Pawła Zyzaka, który, prócz nakazu ocenzurowania pracy młodego autora, może postawić w bardzo ciężkiej sytuacji materialnej wydawnictwo „Arcana” zmuszając je do wykupienia całostronicowych przeprosin w „Gazecie Wyborczej”. Dodajmy niezliczone procesy wytaczane za pośrednictwem „Agory” przez Adama Michnika, lub chociażby sprawę Lech Wałęsa kontra Grzegorz Braun. Do tego dochodzą pozwy o charakterze światopoglądowym, czego najgłośniejszym przykładem jest sprawa Alicja Tysiąc vs „Gość Niedzielny” i niedawny pozew Wandy Nowickiej przeciw Joannie Najfeld.

Oklaski. Wszystkim, którzy w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej przewodniczyli składom orzekającym, wróżę owocne kariery.

II. Co orzeka?

Celowo nie piszę „kto”, ale „co” orzeka.

Sformułuję tu tezę, że orzekają nie tyle sędziowie, ile wpojone im na odpowiednich etapach ścieżki edukacyjno – zawodowej odpowiednie, „właściwe” przekonania. W ten sposób sędzia, czy też sędzina może orzekać w pełnym komforcie psychicznym – jako niezawisła jednostka, nie poddająca się „naciskom”, gdyż racje miłej swemu sercu strony postępowania mimowolnie odczytuje, jako naturalne, jedynie rozsądne.

Spójrzmy raz jeszcze: biorąc z osobna, każdy ze wspomnianych wyżej procesowych przypadków można by potraktować jako wyrywkowy, ideologiczny odlot składu orzekającego. Patrząc zbiorowo, można odczytywać powyższe procesy jako sądowy odcinek „dożynania watah”. Prezesi poszczególnych sądów oddelegowali tych a nie innych podwładnych do orzekania.

Pozwolę sobie na supozycję, że prezesi doskonale wiedzieli o poglądach swych podopiecznych.

Uznano najwyraźniej, że w trakcie edukacyjno – zawodowej obróbki, sędziowski narybek został nasączony jedynie słusznym światopoglądem na tyle, że można go bez strachu wypuścić na odpowiedni przyczółek. Innymi słowy - narybek dojrzał do historycznych zadań.

Młody wiek sędziów jest dodatkowym atutem z punktu widzenia ich uniwersytecko – zawodowych preceptorów. Nie sposób trzydziestoparolatków powiązać personalnie z komuną. A to, że ich światopogląd w kluczowych kwestiach został ukształtowany wedle jedynie słusznej linii… Któżby śmiał wpływać na opinię niezawisłego sądu?

Niezawiśli od wszystkiego sędziowie, którzy tak wspaniale sprawdzają się na sądowniczym odcinku walki o jedność historyczno - światopoglądową, zostali przez kogoś wykształceni, by nie rzec - ukształtowani, wprowadzeni do zawodu i tak dalej. Wyszli spod czyjejś ręki.

Czyjej? Bandy zafajdanych hipokrytów w prawniczych togach i uniwersyteckich biretach, uważających się za pępek świata.

No dobrze, niech no się wysapię…

III. Wiatr przemian… czyli „wraca nowe”.

Mdli mnie od wewnętrznego przekonania, iż środowisko sędziowskie poczuło, in corpore, „wiatr przemian”, który to „wiatr”, zgodnie z dialektyczno – darwinistyczną praktyką przetrwania, odczytano jako: „wraca nowe”, czyli – zatęchły, ale jakże swojski klimacik, rodem z lat 90-tych, kiedy to było tak bezstresowo, nikt liczący się nie próbował nikogo lustrować… a wyroki niezawisłych sądów były wyjęte spod oszołomskiej krytyki.

Grunt, to wypracować właściwą linię orzecznictwa – taką na czasie i dostosowaną do klimatu aktualnego odcinka dziejów. Modnie jest wspierać krzykliwych, skrajnych lewaków? To wspieramy. Modnie jest zemścić się i dać popalić „samozwańczym lustratorom”? To im damy. Za nasze lęki, za duszne bóle, że watahy chciały naruszyć naszą kastę… Oooch, damy popalić, by żadne zyzaki i inne najfeldy nie burzyły nam ugruntowanego światopoglądu…

A jak kto sobie nie pozwoli założyć kagańca na tępy, reakcjonistyczny ryj, to odpowie za obrazę sądu. Albo za cokolwiek. Odpowiednio zinterpretowany artykuł, w takim czy innym kodeksie, zawsze się znajdzie.

I, co najgorsze, nie ma w tym żadnego, wszechogarniającego „układu”, w który można by uderzyć jednym celnym strzałem i rozbić. Jest coś znacznie gorszego, trudniejszego do nazwania i obezwładnienia: korelacja środowiskowych interesów, połączona z ideologicznym zacietrzewieniem i zwykłym oportunizmem.

IV. Czas kneblowania.


Joanna Najfeld na stronie mamproces.pl/ podaje, że na spotkaniu w redakcji „GW”, przedstawiciele środowisk, nazwę to, „antycywilizacyjnego postępu” wzywali do procesowania się „aż po sądy zagraniczne”. Tak oto, zdeterminowana, agresywna i dobrze zorganizowana mniejszość, nakłada pomału knebel „milczącej większości”. Schemat jak z bolszewickiej rewolucji, tylko przeprowadzony w prawniczych szatach. Według demokratycznych procedur państwa prawa.

Myślę sobie, iż owi postępowi pieniacze nie byliby tak zdeterminowani w swych nawoływaniach, gdyby nie poczuli, iż stopień nasycenia sądownictwa bliskim ideowo „materiałem ludzkim” jest wystarczający. I że mają zaplecze finansowe odpowiednie do długich i kosztownych procedur. Trawestując Kaczmarskiego, „poczuli siłę i czas”. Czas kneblowania. W imię dialektycznie pojmowanej wolności. Sądokracja jest po naszej stronie, więc któż przeciw nam?

I tak, niepostrzeżenie, rodzi się sądowa „trzecia władza” z ulicy Mysiej. Na szczęście jest internet. Tylko, jak długo jeszcze to medium będzie w stanie wymykać się cenzurze?

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

piątek, 19 marca 2010

Lajfstajlowy feminizm…


…czyli współczesna „żona modna”. Krótkie studium feministycznej hipokryzji.

Mam wśród znajomych osobę lubiącą uważać się za feministkę. To znaczy, jest takich więcej, ale dla przejrzystości opisu skupię ich pewne cechy w jednej, fikcyjnej postaci (nazwijmy ją Kingą). Nie prezentują one (ona) feminizmu w wersji „hard”, takiego z intelektualnym sznytem, rodem z okolic genderowych katedr uniwersytetów, czy środowisk grupujących się wokół „Krytyki Politycznej”. W jej przypadku raczej mamy do czynienia z feminizmem w wersji „soft” – taką nieco rozwodnioną mutacją, sączącą się z łamów kolorowych pism dla pań, czy „babskich” seriali typu „Seks w wielkim mieście”. Słowem, wszystko to, co akurat jest „trendy”… i czym siłą rzeczy nasiąka mózgownica współczesnej „żony modnej”.

Na własny użytek, nazywam tę odmianę feminizmu „feminizmem lajfstajlowym”.

I. Krótki opis zjawiska.


Na czym polega feminizm lajfstajlowy?

1)
Należy wiedzieć, co aktualnie jest na topie w intelektualnych przybornikach kobiety współczesnej, którymi są wspomniane wyżej czasopisma i seriale. (Np. gdy ktoś opowie świński dowcip, właściwą reakcją nie jest reprymenda co do kultury osobistej opowiadającego sprośności w obecności dam, względnie staroświeckie danie po gębie, lecz rzucenie oskarżenia o „seksizm”). Do zestawu oświeconych poglądów należy doliczyć indyferencję religijną, „wyzwolenie” obyczajowe, aborcjonizm, tolerancjonizm i resztę postępowego kanonu.

2) Kolejnym, niezbędnym składnikiem światopoglądowego wyposażenia adeptki lajfstajlowego feminizmu jest lenistwo… to jest, chciałem rzec, świadomość ideologiczna upokarzającego charakteru wykonywania jakichkolwiek prac domowych z gotowaniem, praniem, sprzątaniem i prasowaniem na czele. W końcu, od czego współczesna kobieta ma gosposię, która przy okazji zajmie się też dzieckiem, bo mamusia nie ma do wychowywania potomka serca i zapału, gdyż przeszkadza to w samorealizacji?

3) Należy znać swe prawa, na które składa się: prawo do kupowania garderoby i akcesoriów w dowolnej ilości, prawo do salonów piękności i markowych kosmetyków, oraz prawo do „czasu dla siebie” w nieograniczonym wymiarze. Oczywiście, wiele kobiet korzysta z tego rodzaju przywilejów bez ideologicznej protezy, ale o wiele przyjemniej jest sądzić, że nie jest się lalkowatą ofiarą reklam i mody, kierującą się płytkim konsumpcjonizmem, tylko uprawia się „samorealizację”.

4) Bardzo użytecznym elementem jest rys charakterologiczny, polegający na bezrefleksyjnym egoizmie i zapatrzeniu w siebie.

5) No i podstawa – należy mieć kasę na realizację feministycznych fanaberii. Jak nie własną, to męża lub partnera. Lajfstajlowy feminizm nie jest bowiem dla biedoty.

II. Feministka kobiecie wilkiem.

Nie zapomnę, jak Kinga podczas jakiegoś przyjęcia perorowała, jak to niegdyś kobieta miała do pomocy kucharkę, służącą, garderobianą… a teraz wszystko musi robić sama. W jej oglądzie kobietami nie były owe pośledniejsze, służebne „podgatunki”, stworzone po to, by służyć feministycznym „nadludczyniom”.

Zwróćmy uwagę: owa młoda, wykształcona, wielkomiejska „żona modna” nie dostrzega najmniejszej sprzeczności, między swymi feministycznymi poglądami, a zatrudnianiem innej kobiety do czarnej, domowej roboty.

W jej postrzeganiu świata, „pełnowartościową” kobietą jest bowiem ona i podobne jej koleżanki, natomiast jakaś wiejska dziewucha, to coś w rodzaju osobnego, niższego szczebla ewolucji. Taka „podkobieta” zrobi w domu to, czego Kindze – kobiecie na wskroś nowoczesnej – czynić absolutnie nie wypada, bez ujmy dla poczucia własnej wartości.

Doprawdy, nasze przodkinie, zatrudniające służbę w dworkach, pałacach czy kamienicach, miały mniej hipokryzji: tu my - wyższa klasa społeczna, tam oni – służba. Wszystko było jasne i bez niedomówień.

Dziś ten podział społeczny odżywa, lecz w totalnie wypaczonej mutacji: feministka, uważająca siebie za szczyt kobiecej drabiny ewolucyjnej, sprzęgła swe poczucie wyższości płynące ze statusu materialnego i wykształcenia z ideologiczną podbudową: milcząco zakłada, że nieuświadomiona, ciemna baba nie jest przedstawicielką tej samej warstwy społecznej, co ona, zatem nie ma co przejmować się jej losem. Przecież jakiś kocmołuch, który rodzi dzieci i opiekuje się domem, kobietą być nie może! I to pomimo posiadania tych samych biologicznych cech płciowych! Stuprocentową kobietą jest natomiast lajfstajlowa feministka, która do prac domowych zatrudnia „podkobietę” i nie ma dzieci (no, może jedno, jeśli jest to akurat w modzie, którym i tak zajmie się niańka).

Ale gardłować o prawach kobiet i samorealizacji, tak „w ogólności” – bardzo proszę.

Najwyraźniej, w oczach lajfstajlowych feministek, kobiecość jest nie tyle kwestią biologii, ile ideologicznego uświadomienia, skorelowanego z odpowiednim statusem życiowym. Różnica mniej więcej taka, jak między „świadomym komunistą” a prostym, „nieuświadomionym” a być może nawet – o zgrozo, bogobojnym, robotnikiem.

III. Konsekwencje.


Opisana tu postać byłaby jedynie anegdotycznym kuriozum, gdyby nie smutny fakt, iż lajfstajlowy feminizm na tyle przeżera współczesną kobietę, że skutkuje to konkretnymi, życiowymi, społecznymi, a niekiedy wręcz prawno – ustrojowo – doktrynalnymi konsekwencjami.

Weźmy rosnącą liczbę rozwodów: feministka „naczytana” kolorową prasą i „naoglądana” nowojorskimi „seksami” i „szminkami”, siłą rzeczy konfrontuje to z codzienną szarzyzną i wpada w dysonans poznawczy. Bo jej życie odbiega od ucukrowanego New Yorku i „wyzwolonych” od wszystkiego bohaterek, których jedynym zmartwieniem jest zdobycie kolejnej pary butów i torebki. Rodzi się frustracja… i „rozkład pożycia” gotowy.

Inny przykład, to odbieranie dzieci rodzicom (sprawy małej Róży i Wioletty Woźny z Błot Wielkich, czy 11-letniego Sebastiana z Bystrzycy Nowej), bo w domu bieda: nie ma tak niezbędnych akcesoriów, jak kuchenka mikrofalowa, czy elektryczny czajnik. Bo kto to widział, żeby gotować na kuchni gazowej, czy, uchowaj Postępie, węglowej! Wniosek: rodziny „lajfstajlowo upośledzone” nie powinny się rozmnażać. Zatem i kastracja rodzącej kobiety (Wioletta Woźny) jest w pełni usprawiedliwiona. To jest ten sam rodzaj pogardy, jak w omówionym powyżej stosunku do „podkobiecej” „służby”. Niższy rodzaj człowieczeństwa i tyle.

Idealnie komponuje się z tym projektowana nowelizacja ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie, która pozwoli pracownikom socjalnym odbierać dzieci pod byle pretekstem. Zważywszy na feminizację zawodu pracownika socjalnego i kobiecą obsadę większości sądów rodzinnych i opiekuńczych (wraz z odpowiednio postępowym zestawem poglądów tych pań), wychodzi na to, że lajfstajlowy feminizm doczekał się już państwowej instytucjonalizacji, ze wszystkimi tego konsekwencjami.

IV. Długi marsz.


Na zakończenie uwaga bardziej ogólna. Antycywilizacja Postępu uprawia nie tylko „długi marsz przez instytucje”. Nie mniej istotny jest swoisty „społeczny marsz” przez światopoglądy i sumienia. „Lajfstajlowy feminizm”, to tylko jedna z bardzo wielu jego odsłon.

Gadający Grzyb

poniedziałek, 15 marca 2010

Polski błogostan…


…czyli o ogłupiającym poczuciu bezpieczeństwa słów kilka.

W zeszłym tygodniu „Rzeczpospolita” opublikowała wyniki sondażu CBOS-u, z których wynika, że systematycznie maleje nasze poczucie zagrożenia. Można rzec, że czujemy się bezpiecznie, jak nigdy. Spójrzmy:

- zagrożenie ze strony Niemiec spadło w odczuciu Polaków z 88% w 1990r., do 14% obecnie;

- obawy co do Rosji z 67% w 2005 do 50% w dniu dzisiejszym;

- inne zagrożenia to jakieś śladowe procenty (zobacz - grafika);

- aż 20% Polaków uważa, że nie mamy żadnych wrogów (cztery lata temu uważało tak 13%).

Idylla.

Słowem, sielanka. No, może zerkamy jeszcze z pewnym niepokojem w kierunku Rosji, ale systematyczna polityka „rozmiękczania” społecznych lęków prowadzona przez rządowo - medialną propagandę i „marchewki” podsuwane nam umiejętnie przez Rosjan, jak zaproszenie premiera do Katynia, wizyta Putina na Westerplatte, czy odblokowanie żeglugi przez cieśninę Pilawską, pozwalają sądzić, że usypianie naszych obaw będzie postępowało. Zwróćmy uwagę, że uspokajającej tendencji nie zdołała odwrócić ani rosyjska agresja na Gruzję w 2008, ani niedawny kontrakt gazowy uzależniający nas od rosyjskich dostaw surowca do 2037 roku, ani rosyjsko-białoruskie manewry „Zapad 2009”, rodem z czasów Układu Warszawskiego, urządzone tuż przy naszej granicy, w których trenowano „odpowiedź” na „prowokację” zachodniego sąsiada, czyli… no, właśnie – kogo, jak myślicie, drodzy rodacy?

Ale nic to. „Niech na całym świecie wojna / byle polska wieś zaciszna / byle polska wieś spokojna”.

Letarg.

A mnie, na widok wyników badań CBOS-u, włosy jeżą się na głowie.

Polska doświadczyła bowiem już w swej historii podobnie ogłupiającego błogostanu – było to XVIII wieku, za „króla Sasa”. Po co reformować państwo na wzór naszych sąsiadów, po co łożyć na armię, naprawiać skarb… My nikomu nie zagrażamy, więc nikt nie zechce zagrozić nam. Kochajmy się, jedzmy, pijmy i popuszczajmy pasa.

Błogostan ów zakończył się szokiem i narodową traumą rozbiorów.

Wracając do współczesności – złudne poczucie bezpieczeństwa przekłada się w praktyce chociażby na brak społecznej presji by modernizować i rozbudowywać nasze siły zbrojne. Najwyraźniej, polskiego społeczeństwa nie wzrusza systematyczne obcinanie budżetu MON, brak naboru do armii, czy chociażby niedoszkolenie naszych pilotów, bo wojska nie stać na loty ćwiczebne… albo ludziska nie kojarzą tych patologii z bezpieczeństwem kraju.

Innymi słowy, jeżeli nic nie zmieni się w społecznym postrzeganiu grożących Polsce potencjalnych niebezpieczeństw, będzie tak jak dziś: kilka tysięcy doborowych żołnierzy rozsianych na misjach w różnych zakątkach świata i ogołocone ze sprzętu i szeregowców „kadłubowe” jednostki w kraju, niezdolne do obrony naszych granic.

Systematycznie usypiany z roku na rok naród dał się pogrążyć w letargu. Jesteśmy w Unii Europejskiej, NATO… „Międzynarodowe struktury” są za nami, więc któż przeciw nam?

To, że „struktury” wypną się na nas w godzinie próby, a nawet gdyby chciały, to nie zdążą nam przyjść z pomocą, gdyż nie będziemy w stanie wystarczająco długo samodzielnie się bronić – tym, Brukselo broń, kłopotać społeczeństwa nie należy. I społeczeństwo się nie kłopocze, podobnie jak takimi kwiatkami, że armia do ochrony koszar i magazynów wynajmuje agencje ochrony, ostatnio zaś zaczęła wyprzedaż zapasów żywności i przeszła na catering.

Mała, mobilna, profesjonalna…

Mądrzy ludzie prawią nam przy różnych okazjach, że współczesna wojna opiera się na wyposażonych w nowoczesny sprzęt niewielkich, mobilnych, profesjonalnych oddziałach, potrafiących atakować „punktowo”. Odnoszę wrażenie, że dla owych mędrców ideałem byłby stan, gdyby armia składała się z samych GROM-ów i, ewentualnie, z kawalerii powietrznej.

Wszystko pięknie, ale co jeżeli ma się pod bokiem anachronicznego sąsiada, który nowoczesnych taktyk i strategii nie wyznaje?

Taka Rosja weszła w Gruzję jak w masło, stosując z gruntu „niedzisiejszy”, typowo sowiecki modus operandi – koncentracja wojsk, nalot plus przygotowanie artyleryjskie, następnie zaś pchamy masy ludzi i sprzętu pancernego według wytyczonego kierunku. Jak za Rokossowskiego, Wasilewskiego, czy innego Żukowa.

I cóż począć przeciw tak obrzydliwie prymitywnemu pojmowaniu „współczesnego pola walki”, gdy samemu dysponuje się jedynie przystosowanymi do „punktowych uderzeń”, świetnie wyszkolonymi i mobilnymi, lecz nielicznymi jednostkami, a wszystko co poza tym jest w stanie rozsypki?

Zresztą, Rosjanie też mają swoje „doborowe” i bardzo „mobilne” jednostki. To Specnaz. A oprócz tego całą masę sił „tradycyjnych”. Polska zaś nie ma nawet warunków terenowych wymarzonych do obrony, jak to jest w przypadku krajów Kaukazu.

Strategia obronna.


Biorąc pod uwagę powyższe, zaproponowałbym następującą strategię obrony:

- wykopać wzdłuż północnej i wschodniej granicy kilka linii wodoszczelnych okopów;

- w razie zagrożenia atakiem napełnić okopy spirytusem;

- gdy wkraczające rosyjskie wojska schleją się do nieprzytomności, wyrżnąć ich, zanim się obudzą.

W obecnych warunkach naprawdę nie widzę innej szansy. Jeżeli zaś zarysowany tu plan się nie powiedzie, zostanie nam, jak zwykle, „zwycięstwo moralne”, niczym po rozbiorach, kiedy to na dworze tureckiego sułtana zadawano ceremonialne pytanie:

- Czy jest poseł z Błogo… to jest, z Lechistanu?

Gadający Grzyb

P.S. Darujcie ten smutny żart na koniec. To z poczucia bezsilności.

Link do „Rzepy”:

www.rp.pl/artykul/17,445403_Niestraszni_sasiedzi_ani_terrorysci.html

Źródło grafiki - "Rzeczpospolita".

pierwotna publikacja:www.niepoprawni.pl

piątek, 12 marca 2010

Trudne małżeństwo.


Relacja PiS – elektorat w kontekście przymiarek do koalicji z SLD. Próba analizy.



1) Futbolowo - małżeńska analogia.

Życie polskiego zwolennika prawicy jest jak życie kibica piłki nożnej – długie okresy cierpienia i przeżywania klęsk, przeplatane krótkimi chwilami euforii, gdy naszym patałachom uda się odnieść jakiś sukces.

Mimo to, kibic trwa z ukochaną drużyną – w doli i niedoli, w zdrowiu i w chorobie, w bogactwie i niedostatku. Innymi słowy – jeśliś, na swoje nieszczęście, Polaku, związał się emocjonalnie z jakąkolwiek emanacją swego patriotycznego jestestwa – czy to w formie futbolowej drużyny, czy też prawicowej partii politycznej - bądź przygotowany na najgorsze. Zawczasu możesz ustawić się w sytuacji żony poniewieranej przez męża - bydlaka, podpierającej się maksymą: „niechby pił, niechby bił, byle był”.

Ale, do jasnej, są granice. Taką granicę przekroczyli np. aktualni właściciele Legii Warszawa (ci od „ITI – sp…aj!”), co „zaowocowało” permanentnym kibicowskim bojkotem i postawiło pod znakiem zapytania opłacalność koncernowej inwestycji w klub z ulicy Łazienkowskiej – i to mimo niemal półmiliardowej dotacji otrzymanej od miasta rządzonego przez platformerską ekipę Hanny Gronkiewicz - Waltz. Bo nawet, gdy powstanie piękny stadion - któż go zapełni?

2) Aroganckie poczucie bezalternatywności.

Na podobnej granicy balansuje w tej chwili Prawo i Sprawiedliwość, wypuszczając kolejne balony próbne mające na celu wysondować, czy „twardy” elektorat zaakceptowałby mariaż z SLD. Nikt nie przekona mnie, że panowie Adam Hofman, Michał Kamiński, czy Adam Lipiński mówią to co mówią - ot tak, sami z siebie, bez wiedzy prezesa. Sądzę, że za wspomnianymi „balonami” stoi tyleż głębokie, co aroganckie przekonanie o „bezalternatywności” PiS dla prawicowego elektoratu, czego dowodem są cytowane przez Tomasza Sakiewicza słowa Adama Lipińskiego, że cokolwiek partia zrobi, to zwolennicy i tak na nią zagłosują, bo nie mają innego wyjścia. (niezalezna.pl/article/show/id/31458)

Najwyraźniej, PiS uznał, że ma na tyle mocną pozycję po „prawej stronie", by poczuć się władnym dyrygować swoim „zasobem elektoratu", który wszystko przełknie, wytłumaczy sobie, że tak być powinno, bo w imię wyższych celów i tak dalej… i pobieży do urny z kartką w zębach.

A to nie tak. Partia nie powinna dyrygować wyborcami, tylko wsłuchiwać się w ich głosy. Relacja partia - zwolennicy winna się ucierać na zasadzie wzajemności. Na tym (między innymi) polega demokracja. Aż wstyd to tłumaczyć.

Tymczasem wygląda na to, że Kaczyński za pomocą swych przybocznych sonduje, na ile może pograć ze swymi wyborcami w „salonowca”…

Powiem od razu: ze mną w taką gierkę nie pogra.

3) PiS nad Rubikonem.

Władze PiSu, rojąc o ewentualnym sojuszu z SLD, prześlepiają to samo, co prześlepiły władze ITI, kupując Legię Warszawa: wybudują stadion, który będzie świecił pustkami. Kibice się odwrócą. Bo zostali zdradzeni. W efekcie powstanie „piękny kościół, w którym nie ma Boga”, czyli prawdziwych – ideowych, a nie koniunkturalnych zwolenników. Prawo i Sprawiedliwość nie wyciągnęło żadnych wniosków z ostatnich lat. Albo inaczej: wyciągnęło, tyle że błędne.

Pisowscy decydenci pomyśleli sobie zapewne tak: „skoro wyborcy znieśli koalicję z LPR i Samoobroną, to znaczy że zniosą wszystko”. Otóż nie, nie zniosą. Wyborcy PiS już przy poprzednim mezaliansie zaciskali zęby i „wytrzymywali” ledwo – ledwo. Powyborczy sojusz z SLD na wzór tego z TVP, będzie przekroczeniem Rubikonu, za którym trzeba będzie pożegnać się z wszelkimi projektami uzdrowienia państwa, Czwartej Rzeczypospolitej, oczyszczenia życia publicznego z mafijno – peerelowskich złogów… Zostanie tylko bezideowa gra o władzę dla niej samej. Znikną wszelkie przyczyny dla których znaczna część wyborców głosowała dotychczas właśnie na a nie inną partię.

***

Wyciszenie na ostatnim zjeździe tradycyjnych, najmocniejszych PiSowskich tematów, jak walka z przestępczością (w tym z przestępczością zorganizowaną), czy z różnymi przejawami korupcji i zastąpienie ich retoryką typu „ciepła woda w kranach” (tu w wersji „wakacje w Egipcie”), można odczytywać nie tyle jako błąd, ile jako świadome ustawianie wizerunku pod przyszłą koalicję z SLD. Tak, by z kolei liderzy Sojuszu mogli wyjaśnić swojemu elektoratowi, że ten PiS, to już nie są żadni „prawicowi inkwizytorzy”, tylko dojrzała, nowoczesna i umiarkowana "partia środka".

Marnie to wróży.

4) PiS łaknie własnych „lemingów”.

Nawiązując jeszcze do futbolowej analogii: ITI postanowiło sobie wyhodować na Legii nowych kibiców – z lepszej komercyjnie grupy „targetowej”. Z kolei , Prawo i Sprawiedliwość, najwyraźniej postanowiło wyhodować sobie nowych wyborców – mniej ideowych, mniej niezależnych intelektualnie a przez to bardziej bezkrytycznych. Słowem, PiS postanowiło stworzyć własnych lemingów.

Sposób, w jaki traktowani są na Woronicza konserwatywni publicyści (Wildstein!), których podstawową wadą jest odporność na naciski i to, że nie są „na telefon”, daje do myślenia. W oczach partyjnych macherów ich niezależność przestała być atutem – stała się zbędnym balastem. Na mój nos, może stanowić to przedsmak zmiany nastawienia partii do konserwatywnej części elektoratu, która zaczyna zawadzać w zawiązaniu koalicji z postkomunistami. Patrząc pod tym kątem, wyborcy o wyrazistym profilu ideowym (patriotycznym, antykomunistycznym, cywilizacyjno - światopoglądowym) wraz ze swymi wymaganiami, zaczynają stanowić garb, którego partia może nie mieć ochoty dłużej nosić.

Jeżeli powyższe obawy się potwierdzą, pozostanie jedno – skonstatować, mówiąc językiem sądowym „ostateczny rozkład pożycia” w tym od początku trudnym małżeństwie.

5) Wyborca uprzedmiotowiony.

Nie ukrywam, że jako wyborca Prawa i Sprawiedliwości z każdym rokiem coraz bardziej czuję się uprzedmiotowiony – traktowany jak klient przez patrona, by nie rzec: jak mięso wyborcze, które według przytaczanych już słów Adama Lipińskiego i tak zagłosuje na PiS, bo nie ma innego wyjścia. Nie jest mi, delikatnie mówiąc, z tą świadomością komfortowo. Oczywiście, wyborcy PO nie są traktowani lepiej – tylko (jeszcze?) nie zdają sobie z tego sprawy, uwiedzeni zręczną propagandą i nękani widmem „kaczyzmu”.

Niemniej, jeżeli ów przedmiotowy stosunek partii do „elektoratu”, podszyty pogardą (bo czymże jest mruganie oczkiem do postkomunistów, jak nie wyrazem pogardy dla własnych wyborców) będzie narastał, to obawiam się, że PiS czeka przy urnach niemiłe rozczarowanie. I to niejedno.

***

Zakończę komentarzem, który zamieściłem pod wpisem Budynia78 (www.niepoprawni.pl/blog/3/koalicja-pis-sld-bez-sensu):

W piłkarskim slangu funkcjonuje takie pojęcie, jak „zadryblować się na śmierć". Koalicja z SLD byłaby właśnie takim „zadryblowaniem". "Dryblerzy" Hofman i Kamiński (plus Lipiński) – do drużyny rezerw!

Gadający Grzyb


P.S. Podczas pisania tekstu wykorzystałem swoje komentarze pod wpisami:

Chłodnego Żółwia - www.niepoprawni.pl/blog/94/pandemia-naszosci-wsrod-blogerow-i-dziennikarzy#comment-56305

Budynia78- www.niepoprawni.pl/blog/3/koalicja-pis-sld-bez-sensu#comment-57367

www.niepoprawni.pl/blog/3/koalicja-pis-sld-bez-sensu#comment-57480

P.S.2 Ilustracja nawiązuje do mojej poprzedniej „PiSowskiej” analizy (grudzień 2008) www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-pis-ma-szanse-na-przyciagniecie-mlodych-ludzi

Nie bez przyczyny, niestety…

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

niedziela, 7 marca 2010

Bunt w salonie…


…czyli o próbie sił między michnikoidalną gerontokracją a sierakowszczyzną słów kilka.

Indeks autorów i ksiąg nieczytanych.

W ostatnich latach dało się zaobserwować rosnącą listę książek i pisarzy, co do których salonowi luminarze deklarują, że ich „nie czytają”, „nie biorą do ręki”, „brzydzą się” itd. Za owymi „parnasiarzami” postępuje liczna grupa akolitów, znajdujących w ten sposób podkładkę i usprawiedliwienie dla własnego intelektualnego lenistwa.

Spójrzmy: Zdzisław Krasnodębski? Ależ, „ludzie na poziomie go nie czytają”. Cenckiewicz z Gontarczykiem? Toż to „oszalali lustratorzy”. Paweł Zyzak? Jakiś chłystek - ci, którzy dali mu magisterkę, powinni do śmierci jeździć wraz z nim na wózkach widłowych w hipermarkecie. Ks. Isakowicz – Zaleski? Nie dość, że „lustrator”, to jeszcze zdrajca swej kapłańskiej korporacji i antyukraiński „jątrzyciel”. Marek Migalski? Akademicki renegat, kolejny „lustrator”, a nade wszystko - pisowiec. Do wymienionych przykładów należy doliczyć hurtem wszystkie publikacje „pisowskiego” IPN-u (w skali kraju, licząc zarówno centralę, jak i terenowe oddziały, są to już tysiące pozycji książkowych i setki autorów – a jeszcze periodyki…).

Tymczasem, taki Krasnodębski czy inny Migalski, to analiza politologiczno – socjologiczna stanu współczesnej Polski (i naszego regionu) w europejskim kontekście. „Młodzi gnoje” z IPN-u zaś, to wiedza o najnowszej historii, będąca efektem benedyktyńskiej orki pracowników Instytutu.

Paranoidalne wyobcowanie.

Ale - Salon ma to gdzieś. Salon nie potrzebuje faktów. Salon olewa, pogrążając się w paranoidalnym odlocie własnych fantasmagorii – „katoendeckich” demonów, „fundamentalistów” od Rydzyka, „kaczystowskich” zagrożeń dla demokracji, „policjantów pamięci” z IPN…Lata płyną, tymczasem opisywane środowisko wciąż tkwi mentalnie w latach 90-tych, kiedy to sprawowało z wysokości swych parnasów niepodzielny rząd dusz. Rząd dusz nad społeczeństwem z którego salonowe elity na własne życzenie kompletnie się wyobcowały.

Od pewnego czasu do wyobcowania społecznego dołącza wyobcowanie intelektualne. Wciąż poszerzająca się lista pozycji wciąganych na „indeks ksiąg nieczytanych” grozi w nieodległej perspektywie, jakby tu rzec… powstaniem znaczących luk w oczytaniu i tzw. „wiedzy ogólnej” środowiska „ludzi rozumnych”. Zostanie kurcząca się i tetryczejąca sekta za murami redakcji przy ulicy Czerskiej.

Osobiście, jestem ciekaw, czy członkowie sekty otrzymują aktualizowany na bieżąco wykaz autorów i dzieł, których czytać nie należy – bo spamiętać trudno.

Bunt na pokładzie.

Już się wydawało, że sekta z ulicy Czerskiej ostatecznie zwarła szeregi, by trwać pod przewodem Jaśnie Oświeconych w swych okopach… Aż tu nagle – kij w plecy i nóż w szprychy, tudzież woda na młyn mrowiska! Słowem – zdrada! Zdrada jest tym bardziej wstrząsająca, że zalęgła się w sercu salonowego matecznika. Popełnił ją Artur Domosławski książką „Kapuściński non-fiction” - napisaną zresztą, z generalnie słusznych, antykapitalistyczno – alterglobalistycznych pozycji, wg których taka, dajmy na to, współpraca z wywiadem komunistycznego państwa przeciw „imperialistom”, to żaden wstyd.

Ale, żeby tak bez uzgodnienia? Bez środowiskowej kolaudacji? Jak on mógł?

Panie i Panowie, mógłby ogłosić Michnik – mamy bunt na pokładzie.

Próba sił.

Dlaczego tak się stało? Ano, zasygnalizowany powyżej indeks „autorów i ksiąg nieczytanych”, jest zaledwie jednym z wielu przejawów wszechogarniającej listy zakazów i nakazów obowiązujących „wiecznych czeladników”, tyrających pod okiem Autorytetów w manufakturze „michnikowszczyzny”. Młodzi lewicowcy poczuli się stłamszeni „czapą” Autorytetów na tyle, by spróbować emancypacji. Są świadomi śmieszności rozlicznych, niewytrzymujących racjonalnej krytyki, biograficzno – historycznych „tabu”. Widzą prace powstające w IPN-ie, czy innych „Arcanach”… i chcą wydawać podobne, tylko napisane z przeciwstawnych pozycji. Tę możliwość jest w stanie udostępnić środowisko „Krytyki Politycznej” zgrupowane wokół Sławomira Sierakowskiego. Książka Domosławskiego w tym kontekście jawi się jako balon próbny, wypuszczony w celu porachowania własnych szeregów, tudzież sprawdzenia siły dotychczasowych patronów.

I, dodajmy, jako bunt przeciw intelektualnemu wyobcowaniu.

Sierakowszczyzna kontra michnikowszczyzna.

Wygląda na to, że – patrząc z perspektywy Salonu - do „młodych gnoi” z IPN-u, doszlusowali równie „młodzi gnoje” zgrupowani wokół „Krytyki Politycznej”. Do tych drugich dołączają ludzie z ekipy „Wyborczej”, mający powyżej uszu uciążliwej dominacji i zrzędliwych pouczeń starzejących się „mistrzów”.

Fakt, że właśnie ich wychowanek - „alterglobalista” Domosławski, postanowił chrzanić odwieczne zakazy i napisać książkę w której z jednej strony otwarcie sięga do „ipeenowskiego szamba” (choć interpretuje owo „szambo” zgodnie z duchem „Nowej Lewicy”), z drugiej zaś wkracza w zastrzeżoną sferę osobistą „upomnikowionej” postaci, jest wielce symptomatyczny. Świadczy o tym, że „sierakowszczyzna” rośnie w siłę i w najbliższych latach będzie usiłowała (z wszelkimi rytualnymi honorami) odesłać „michnikowszyznę” na emeryturę.

Na miejscu prominentnych saloniarzy zacząłbym się poważnie obawiać: z prawej strony są podgryzani przez rozbeszczelnionych „gnojków” z IPN–u, z lewej zaś – przez podobnie rozbeszczelnionych „gnojków” od Sierakowskiego.

Lewica – prawica: następne starcie.

Jeżeli moje proroctwo o uwiądzie michnikoidalnej gerontokracji się spełni (a względy metrykalne za tym przemawiają), oznacza to, że anachroniczni już dzisiaj „gazeciarze” z Czerskiej nie będą w najbliższej przyszłości podstawowym przeciwnikiem ideologiczno – polityczno – światopoglądowym prawicy. Będzie nim nabierająca sił i wigoru „sierakowszczyzna”, próbująca skupić wokół siebie rozliczne nurty współczesnej lewicy, jak chociażby kilkukrotnie opisywani przeze mnie „racjonaliści”.

Przykład Hiszpanii pod rządami Zapatero pokazuje jak bardzo realna jest to perspektywa.

Gadający Grzyb

P.S. „Młodzi gnoje” to określenie powstałe podczas pamiętnej pogwarki Michnika z Urbanem. Wówczas odnosiło się do dziennikarzy, ale z powodzeniem można zastosować je każdych, pokoleniowo młodszych „elementów”, podnoszących rękę na parnasiarską gerontokrację.

pierwotna publikacja: "http://www.niepoprawni.pl">

poniedziałek, 1 marca 2010

Gordon Brown i Linda Papadopoulos walczą z „erotyzacją”.


Motto: „Socjalizm bohatersko walczy z problemami nieznanymi w żadnym innym ustroju.” - Stefan Kisielewski

Dziś kolejny wypis z „Antycywilizacji Postępu”. Dawno nie zabierałem głosu „w tym temacie”, ale, muszę przyznać, zwilżyłem się opisanym poniżej przypadkiem - jest wręcz rozbrajający.

Do rzeczy:

Premier Brown rusza na wojnę.


Zgodnie z pamiętną tezą Stefana Kisielewskiego, że socjalizm bohatersko walczy z problemami, które sam spowodował (cytat dosłowny – patrz motto), premier Wielkiej Brytanii, Gordon Brown, ogłosił walkę z „erotyzacją młodzieży”. Uczynił to za pomocą niepisanej zasady mówiącej, że gdy pojawia się problem z którym nie wiadomo co począć, wówczas w odpowiedzi organizuje się „kampanię społeczną”. W efekcie, publicznemu napiętnowaniu poddane zostaną firmy produkujące nacechowane seksualnie gadżety, „sformatowane” pod kątem nieletnich konsumentów.

Pana premiera z lewicowej Partii Pracy wzburzyły takie produkty, jak: piórniki z logo Playboya (słynny „króliczek”), biustonosze z pompowanymi wkładkami adresowane do brytyjskich „seksolatek”, tudzież podkoszulki z hasełkami o wiadomym przekazie. Do tego dochodzi pornografia w komórkach i reklama. Odpowiedni raport sporządziła dr Linda Papadopoulos na zlecenie Home Office (takie brytyjskie MSW).

W związku z powyższym, dzielny labourzysta postanowił, iż od tej pory producentów kierujących świński „mesydż” do brytyjskich małolatów płci obojga, spotka:

- najpierw ostrzeżenie;

- w następnym etapie zaś - wpisanie na czarną listę pozarządowej organizacji NSPCC („The National Society for the Prevention of Cruelty to Children” - w moim tłumaczeniu: Narodowe Stowarzyszenie Na Rzecz Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci).

Destruktorzy ratują.

Pusty śmiech ogarnia.

Lewicowy premier wraz z równie lewicową panią doktor (postępową psycholożką i medialną celebrytką) sprawiają bowiem wrażenie, jakby spadli nagle z niebios i oto, jąwszy rozglądać się po świecie okiem niewinnych dzieciąt, skonstatowali z przerażeniem, że brytyjskim nielatom zagraża demoralizacja…

Ta, jakże dobrana para, wywodząca się z orientacji światopoglądowej, która od bez mała pół wieku systematycznie demoluje tradycyjne normy społeczne (również te dotyczące sfery seksualnej)... Te lewackie popłuczyny zadżumionego „pokolenia '68", które to pokolenie od dziesięcioleci wtłacza młodzieży do łbów, że można bzykać się gdzie i z kim popadnie na złość starym i że wyraża w ten sposób swój, jakże uprawniony, „bunt pokoleniowy”… Otóż, ta para nagle „uempatyczniła” się na tyle, by wejść w buty przeciętnego rodzica, który nie mając wpływu na treści suflowane ponad jego głową potomstwu, może tylko modlić się, by spustoszenia w świadomości jego dziecka okazały się możliwie niewielkie.

Żeby było śmieszniej, przeciw „erotyzowaniu” zaprotestował premier, którego partia od lat z lubością postępowo „erotyzuje” nastolatków w szkołach za pomocą obowiązkowego wychowania seksualnego (oczywiście, nie pytając o zdanie jakichś tam rodziców, bo niby po co). Państwowa, odgórna „erotyzacja” walnie przyczyniła się chociażby do lawinowego wzrostu ciąż wśród nieletnich dziewcząt (najwyższy wskaźnik w Europie).

Kozioł ofiarny i propagandowa szopka.

Producenci gadżetów podlewanych obficie erotycznym sosem, wykorzystali po prostu klimat społecznego przyzwolenia i administracyjno – propagandowego obezwładnienia dorosłej części populacji, bojącej się choćby pisnąć słówko protestu, by nie narazić siebie i pociech na kłopoty.

Ale, dostrzeżenie tego oczywistego związku przyczynowo – skutkowego, najwyraźniej przekracza zdolności intelektualne pani doktor Papadopoulos i premiera Browna. Albo, powiedzmy inaczej – oboje dostrzegają, lecz z różnych względów nie mogą tego co widzą publicznie zwerbalizować, gdyż tym samym zanegowaliby jedynie słuszną linię postępowej ideologii składającej się na ich tożsamość, którą jest Antycywilizacja Postępu.

Dlatego też, widząc realny, społeczny problem „rozerotyzowanej” młodzieży, a nie mogąc powiedzieć głośno o prawdziwych jego przyczynach, postanowili znaleźć kozła ofiarnego. Padło na złych kapitalistów deprawujących (zapewne z niskiej chęci zysku) wyspiarskie dziatki.

I właśnie dlatego postanowiono urządzić całą tę propagandową szopkę, mającą na celu stworzyć wrażenie, że rząd, owszem, czuwa, dostrzega zagrożenie, pochyla się i stanowczo przeciwdziała… za pomocą „ostrzeżeń” i wpisywania na „czarną listę”.

***

Wracając do cytowanego we wstępie Kisiela: nie tylko siermiężny, peerelowski socjalizm bohatersko przezwyciężał problemy przez tenże socjalizm sprokurowane. Jak widać, regułę tę spokojnie można zastosować do ultranowoczesnej, na wskroś współczesnej Antycywilizacji Postępu.

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

www.fronda.pl/news/czytaj/czy_uda_sie_powstrzymac_powszechna_erotyzacje_mlodziezy

www.rp.pl/artykul/25,440225_Skonczyc_z__erotyzacja__mlodziezy.html

Cykl o Antycywilizacji Postępu:


www.niepoprawni.pl/blog/287/geje-kontra-homoseksualisci

www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu

www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-2

www.niepoprawni.pl/blog/287/antycywilizacja-postepu-cz-3

www.niepoprawni.pl/blog/287/wypisy-z-antycywilizacji-postepu-ap-odc-1

www.niepoprawni.pl/blog/287/kindersztuba-vs-antypedagogika-postepu

www.niepoprawni.pl/blog/287/kaplani-w-togach-przyczynek-do-antycywilizacji postepu-odc2

www.niepoprawni.pl/blog/287/irracjonalni-racjonalisci

www.niepoprawni.pl/blog/287/talibowie-laicyzmu

www.niepoprawni.pl/blog/287/racjonalizm-po-sadursk