niedziela, 28 kwietnia 2019

Gra o bilion złotych II

Stany Zjednoczone przyjmując JUST Act wzięły na siebie oficjalnie obowiązek reprezentowania żydowskich roszczeń spod znaku „holocaust industry”.

Wygląda na to, że sprawa żydowskich roszczeń majątkowych jest jak bumerang – im mocniej się ją odrzuca, z tym większym impetem wraca. Tym razem ów bumerang powrócił za sprawą poufnych rozmów polsko-amerykańskich w sprawie realizacji słynnej „ustawy 447” (JUST Act). Niedawno notatkę z jednego z takich spotkań ujawnił znany publicysta i felietonista Stanisław Michalkiewicz. Spotkanie odbyło się 25 października 2018 r. z udziałem ambasadora Jacka Chodorowicza (pełnomocnika MSZ ds. kontaktów z diasporą żydowską) oraz jego odpowiednika w Departamencie Stanu USA, Thomasa K. Yazdgerdiego. W telegraficznym skrócie, Thomas K. Yazdgerdi nalegał na stronę polską, by ta przyśpieszyła prace nad restytucją pożydowskiego mienia przejętego po II wojnie światowej przez Skarb Państwa, zakreślając „horyzont czasowy” na 2019 rok, przy czym domagał się, by pierwsze konkretne efekty były widoczne do sierpnia 2019 r. - wtedy to bowiem amerykański sekretarz stanu Mike Pompeo w związku z kończącą się kadencją chce przekazać Kongresowi raport na temat postępów w zaspokajaniu roszczeń restytucyjnych, do czego zobowiązuje go JUST Act. Do tego czasu amerykański wysłannik wprawdzie nie oczekuje działań legislacyjnych, jednak uważa, iż przedstawiciele Polski powinni nawiązać negocjacje finansowe z organizacjami żydowskimi, mające na celu „ustalenie konkretnych kwot możliwych rekompensat, które, jego zdaniem, mogą mieć częściowy charakter” (cyt. za treścią notatki ze strony https://nczas.com/). Negocjacje te miałyby mieć charakter nieformalny – a więc utajniony przed opinią publiczną – ze względu na mające się odbyć w Polsce jesienią 2019 r. wybory parlamentarne. Wniosek z tego, że po wyborach przyszłaby pora na przekucie zakulisowych ustaleń w stosowne inicjatywy ustawodawcze.

Na temat żydowskich roszczeń skorelowanych z „ustawą 447” pisałem w tym miejscu w lutym 2018 r., w felietonie „Gra o bilion złotych” - i okazuje się, że przez ten czas sprawy konsekwentnie były posuwane do przodu, wypada więc po nieco ponad roku wrócić do tematu. Z treści notatki jednoznacznie wynika, iż Stany Zjednoczone przyjmując JUST Act wzięły na siebie oficjalnie obowiązek reprezentowania żydowskich roszczeń spod znaku „holocaust industry” - i zamierzają się ze swego ustawowego zobowiązania wywiązać, co polecam wszystkim „uspokajaczom” twierdzącym, iż „ustawa 447” ma wymiar jedynie „symboliczny”. Nie, gra toczy się o wielkie pieniądze i zainteresowane siły nie spoczną, dopóki ich z nas nie wyduszą. Druga rzecz – w rozgrywce nie chodzi bynajmniej o reprywatyzację w tradycyjnym rozumieniu tego pojęcia, a to z tego względu, że w holocauście ginęły całe rodziny polskich Żydów, więc prawnych spadkobierców znacjonalizowanego mienia jest stosunkowo niewielu. Większość pożydowskiego majątku po wojnie stanowiło tzw. mienie bezspadkowe (zwane w „ustawie 447” mieniem „bezdziedzicznym”) - i to na nim chcą położyć łapę żydowskie organizacje.

Jest to oczywiście prawne i cywilizacyjne horrendum, gdyż w naszym kręgu kulturowym nie funkcjonuje żadna „plemienna współwłasność”, na mocy której Żydzi z drugiego końca świata mogliby rościć sobie pretensje do majątku ich pobratymców z Polski, z którymi nie mają nic wspólnego poza przynależnością etniczną. Dlatego też w „ustawie 447” zastosowano sprytny wybieg – mianowicie „mienie bezdziedziczne” miałoby służyć „zapewnieniu majątku lub rekompensaty oraz pomocy potrzebującym ofiarom Holocaustu, w celu wspierania edukacji o Holokauście i do innych celów”, co z kolei stanowi realizację (formalnie niewiążących) zaleceń zawartych w podpisanej przez Polskę tzw. „deklaracji z Teresina” będącej efektem konferencji „Mienie Ery Holocaustu” z 2009 r. Innymi słowy – żydowskie organizacje restytucyjne dostaną pieniądze za „utracone mienie”, a potem będą decydowały co z nimi zrobią – czy wypłacą je żyjącym ofiarom zagłady, dofinansują działania edukacyjne, czy też przeznaczą je po uważaniu „na inne cele”. Dlatego też główny nacisk został położony na to, by Polska dostosowała swoje prawodawstwo do zapisów JUST Act, legalizując tym samym majątkowe uroszczenia.

Jak widać, od tamtej pory jesteśmy konsekwentnie rozmiękczani – wg ujawnionej notatki podobne spotkanie miało miejsce już w styczniu 2018 r., ponadto Thomas K. Yazdgerdi powołuje się na rozmowę z wicemarszałkiem Senatu Adamem Bielanem. Po stronie żydowskiej, z którą mielibyśmy negocjować szczegóły, głównym rozgrywającym jest natomiast Światowa Organizacja ds. Restytucji Mienia Żydowskiego (WJRO) – potężna hydra, zrzeszająca szereg innych organizacji tego typu. A jej roszczenia opiewają, bagatela, na 300-330 mld. dolarów, czyli ponad bilion złotych. Nawet biorąc pod uwagę, że żądania zostaną zaspokojone w 20 proc. (taka liczba pada w rozmowie jako „konstruktywna”), to i tak otrzymujemy 60-66 mld. USD. A to oznacza, że staniemy się wiecznym dłużnikiem, nie będąc w stanie do końca świata wypłacić się z haraczu – zgodnie z najlepszą, lichwiarską tradycją.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Na krótkiej smyczy

„Ustawa 447”, czyli ofensywa „holocaust industry”

Gra o bilion złotych

Hieny cmentarne z „holocaust industry”

Miliardy do Izraela

Miliardy do Izraela – ciąg dalszy

Miliardy do Izraela – eureka!

Finansowe HEART Izraela


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 17-18 (26.04-09.05.2019)

Na krótkiej smyczy

Oczekuję od rządu jednoznacznej deklaracji, że nie wprowadzi pod żadnym pozorem zmian legislacyjnych umożliwiających realizację bezprawnych żydowskich roszczeń.

I. „Definitywne rozwiązanie kwestii restytucji”

W ubiegłym tygodniu sporo zamieszania (głównie w internecie, bo media tradycyjne milczały jak zaklęte) wywołała notatka ze spotkania ambasadora Jacka Chodorowicza z przedstawicielem amerykańskiego Departamentu Stanu Thomasem K. Yazdgerdim. Nie bez powodu, gdyż dokument ujawniony przez znanego publicystę Stanisława Michalkiewicza jasno pokazuje, że w sprawie majątkowych roszczeń organizacji żydowskich Polska trzymana jest na bardzo krótkiej smyczy. Przypomnę na początek w czym rzecz (informacje za treścią notatki opublikowaną na stronach internetowych „Najwyższego Czasu”). Ambasador Jacek Chodorowicz jest pełnomocnikiem ministra spraw zagranicznych ds. kontaktów z diasporą żydowską, zaś Thomas K. Yazdgerdi jest jego amerykańskim odpowiednikiem, stojącym na czele delegacji USA przy International Holocaust Remembrance Alliance (IHRA, Międzynarodowy Sojusz na rzecz Pamięci o Holocauście). Do spotkania doszło 25 października 2018 r. - i jak wynika z relacji, Thomas K. Yazdgerdi sformułował w jego trakcie szereg jednoznacznych i daleko posuniętych oczekiwań wobec Polski. Otóż w związku z uchwaleniem przez amerykański Kongres ustawy JUST Act (tzw. ustawa 447/1226), zobowiązującej Sekretarza Stanu do monitorowania kwestii zwrotu pożydowskiego mienia (w tym również „mienia bezdziedzicznego”) oraz dorocznego raportowania Kongresowi postępów w tej materii, amerykański wysłannik oznajmił, iż oczekuje od strony polskiej, by ta „w konkretny sposób posunęła kwestię restytucji do przodu.

T. K. Yazdgerdi podkreślił, iż zdaje sobie sprawę z polskich uwarunkowań politycznych – szczególnie tego, że na jesieni 2019 r. odbędą się wybory parlamentarne. Z drugiej strony jednak przypomniał, że wg JUST Act termin przedstawienia raportu przez Sekretarza Stanu przypada na październik 2019 r., dodając przy tym, że kadencja obecnego sekretarza (Mike'a Pompeo) upływa już w sierpniu 2019 r. i w związku z tym będzie on chciał ukończyć prace nad raportem jeszcze przed tą datą. Biorąc to pod uwagę, Yazdgerdi zarysował wprawdzie ogólny „horyzont czasowy” na 2019 rok, lecz jednocześnie nalegał, by konkretne efekty działań strony polskiej pojawiły się nie tylko przed wyborami, lecz również zanim raport Sekretarza Stanu zostanie przekazany do odpowiednich komisji Kongresu. Wynika z tego zatem, że pierwszy postawiony przed nami deadline przypada na sierpień tego roku – tak, by Mike Pompeo mógł się pochwalić przed Kongresem jakimiś namacalnymi dokonaniami.

Co do tego momentu mielibyśmy zrobić? Przede wszystkim przystąpić do rokowań z organizacjami żydowskimi, głównie w kwestiach finansowych, co miałoby na celu „ustalenie konkretnych kwot możliwych rekompensat, które, jego zdaniem, mogą mieć częściowy charakter”. Określone jest to w dokumencie jako „przystąpienie przez stronę polską do procesu prowadzącego do definitywnego rozwiązania kwestii restytucji”. Amerykanie na tym etapie nie oczekują jeszcze od nas działań legislacyjnych, uważają natomiast za możliwe „konkretne rozmowy i działania nie mające wymiaru publicznego i formalnego”. Z powyższego płynie wniosek, że pora na „publiczne i formalne” działania legislacyjne ma przyjść po jesiennych wyborach do Sejmu i Senatu.


II. W szponach „holocaust industry”

Tym samym potwierdziły się obawy, że ustawa 447 nie została bynajmniej uchwalona „sobie a muzom”, lecz stanowi narzędzie obligujące amerykańską administrację do wywierania na Polskę nacisków w kwestii zaspokojenia wymuszeń rozbójniczych żydowskich organizacji spod znaku „holocaust industry”. Na dodatek, po stronie polskiej najwyraźniej nie ma politycznej woli, by owym bezpodstawnym roszczeniom się przeciwstawić. Świadczy o tym postawa ambasadora Chodorowicza, który w żadnym momencie rozmowy nie zdecydował się na wyartykułowanie jakiegokolwiek sprzeciwu – ograniczył się jedynie do poinformowania T. K. Yazdgerdiego, iż polskie MSZ przygotowało „Białą Księgę” odnośnie „problematyki mienia przejętego przez Polskę po II wojnie światowej oraz niektórych działań związanych z zadośćuczynieniem i upamiętnieniem ofiar wojny”, która ma prezentować nas w „zasadniczo dobrym” świetle. Innymi słowy – nie bijcie, robimy co możemy. Co więcej, aktywnie kooperujemy, bowiem Yazdgerdi powołał się na wcześniejszą rozmowę z wicemarszałkiem Senatu Adamem Bielanem, który zaznaczył, iż „kwestie restytucyjne wymagają odpowiedniego przygotowania politycznego - a częścią owych przygotowań ma być zmiana postrzegania spraw restytucyjnych jako dotyczących wyłącznie Żydów i mienia żydowskiego, podczas gdy obejmują one znacznie szersze grono osób. Czyli, nawet nie śmiemy podważać samej zasadności roszczeń – zastanawiamy się już tylko jak przeprowadzić całą operację, tak by zminimalizować straty polityczne.

Postawę cytowanego w notatce Adama Bielana warto zapamiętać, gdyż rzuca ona światło na sposób w jaki „restytucja” zostanie przeprowadzona. Najprawdopodobniej po jesiennych wyborach w przypadku wygranej PiS zostanie przedstawiona „kompleksowa” ustawa reprywatyzacyjna – rzecz generalnie słuszna, tyle, że w gąszczu szczegółowych przepisów zostaną poukrywane różne „zatrute cukierki”, umożliwiające wypłatę rekompensat nie tylko prawnym spadkobiercom, lecz również odszkodowań za „mienie bezdziedziczne”. Całość zostałaby przedstawiona i procedowana tak, by nikt się nie zorientował w rzeczywistym charakterze ustawy, dopóki nie będzie za późno. W rezultacie, zaspokojenie bezprawnych roszczeń hien cmentarnych do nie przysługującego im mienia odbędzie się w ramach ogólnej reprywatyzacji. Nie dziwi więc, że Yazdgerdi podczas rozmowy ostro skrytykował projekt ustawy Patryka Jakiego, ograniczający grono uprawnionych do obywateli polskich i to spośród kręgu najbliższych spadkobierców – stanowiłaby ona bowiem tamę dla żydowskich roszczeń. Równie symptomatyczne jest, że strona polska po wrzaskach organizacji restytucyjnych schowała tę ustawę do szuflady.

Podobnych, bulwersujących „smaczków” jest w rozmowie więcej – np. Yazdgerdi uznał, że propozycja wypłaty 20 proc. wartości utraconego mienia wydaje mu się „konstruktywna”. Policzmy. Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego wystosowała w sierpniu 2018 r. pismo do Ministerstwa Finansów, w którym oceniała wartość pożydowskiego majątku na 330 mld. dol. Dwadzieścia procent od tej sumy daje... 66 mld. dolarów – czyli niemal dokładnie kwotę przewijającą się od lat w kontekście żydowskich roszczeń.


III. Żadnych negocjacji!

Biorąc powyższe pod uwagę, wiemy już dlaczego Mike Pompeo podczas niesławnego szczytu bliskowschodniego w Warszawie wezwał Polskę, do „kompleksowego” uregulowania sprawy zwrotu mienia. To nic innego, jak pokłosie omawianego tu spotkania i konieczności złożenia raportu przed Kongresem. Wiemy również, dlaczego stojący obok minister Czaputowicz nie zareagował ani słowem. Równie charakterystyczna jest reakcja czynników rządowych i okołorządowych na ujawnioną notatkę. Usłyszeliśmy jedynie tradycyjne zapewnienia, że „ustawa 447” nie rodzi w Polsce skutków prawnych i nie jest też źródłem prawa międzynarodowego – w związku z tym, na obecnym gruncie prawnym wypłata odszkodowań za mienie bezspadkowe jest niemożliwa. Tyle, że nie w tym rzecz. Cały amerykańsko-żydowski dyktat sprowadza się bowiem do tego, byśmy dostosowali nasze prawo do wymogów JUST Act! Dlatego nie oczekuję od rządu PiS deklaracji co do obecnego prawa. Oczekuję natomiast od rządu publicznej, twardej, stanowczej i jednoznacznej deklaracji, że nie wprowadzi pod żadnym pozorem zmian legislacyjnych umożliwiających realizację bezprawnych żydowskich roszczeń – a także, że nie będą w tej sprawie podejmowane żadne rozmowy i negocjacje, nie wspominając już o jakichkolwiek zobowiązaniach.

A swoją drogą, warto będzie w sierpniu przyjrzeć się raportowi złożonemu w Kongresie przez sekretarza Mike'a Pompeo. Coś mi mówi, że będziemy mogli się dowiedzieć z niego więcej, niż od własnego rządu.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

„Ustawa 447”, czyli ofensywa „holocaust industry”

Gra o bilion złotych

Hieny cmentarne z „holocaust industry”

Miliardy do Izraela

Miliardy do Izraela – ciąg dalszy

Miliardy do Izraela – eureka!

Finansowe HEART Izraela


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 17 (26-29.04.2019)

Pod-Grzybki 157

Uff, za nami gorąca Wielkanoc. Najpierw nasza słodka Żorżetka wystosowała do Polaków życzenia z okazji żydowskiego święta Pesach – co, delikatnie mówiąc, nie spotkało się ze zrozumieniem. Czyżby to była sugestia, czyją tradycję powinniśmy zacząć kultywować? Swoją drogą, Żorżetka nazwisko „Mosbacher” zawdzięcza właściwemu mężowi i sama nie jest Żydówką – ale najwyraźniej bardzo by chciała i dokłada wszelkich starań. Może liczy na to, że jeśli wykaże należytą gorliwość, to nagle wyrosną jej odpowiednie „korzenie”?


*

Ale to jeszcze nic – prawdziwy gewałt zrobił się dopiero później. Otóż w podkarpackim Pruchniku odbył się nawiązujący do dawnej tradycji wielkanocnej „sąd nad Judaszem”, podczas którego uczestnicy pastwią się na różne sposoby nad kukłą Judasza-zdrajcy, by na koniec ją podpalić i wrzucić do wody. Ot, takie „wielkanocne jasełka” połączone z topieniem Marzanny. Ale „Wyborcza” zawyła. A jak zawyła „Wyborcza”, to równie wilczym głosem odezwał się Światowy Kongres Żydów - a za nim zagraniczne media oraz oczywiście Jonny Daniels. Bo antysemityzm i holocaust. W tym miejscu rozemocjonowanym Żydom warto przypomnieć święto Purim, podczas którego w podobny sposób żydowskie dzieci i młodzież pastwią się nad kukłą okrutnika-Hamana – perskiego dostojnika dybiącego podczas niewoli babilońskiej na Żydów (w odwecie Żydzi wówczas wymordowali 75 tys. Persów). Nadmieńmy, że w polskich realiach kukła Hamana stylizowana była na postać katolickiego księdza, dziś natomiast w żydowskich szkołach rozdaje się dzieciom z tej okazji małe szubieniczki i karabiny-zabawki. Palestyńczycy widząc to z pewnością świetnie się bawią.


*

Odkryłem bezsprzeczny dowód na istnienie telepatii. Tydzień temu w „Pod-Grzybkach” zamieściłem żarcik o izraelskiej sondzie kosmicznej, która rozbiła się na Księżycu, nadmieniając, że w związku z tym Izrael miał w charakterze odszkodowania zażądać „uznania swej suwerenności” nad Srebrnym Globem, dodając następnie, iż roszczeń za „utracone mienie” może spodziewać się Polska, jako że w zniszczeniu sondy mógł maczać palce Pan Twardowski. Napisałem, wysłałem tekst do redakcji – a dzień czy dwa później wszedłem sobie na wideobloga pana Stanisława Michalkiewicza, włączyłem felieton... i w miarę słuchania szczęka opadała mi do podłogi, bo słynny publicysta mówił dokładnie to samo! Co więcej – i to już jest dowód niepodważalny – z adnotacji na You Tube wynika, że wideofelieton został zamieszczony we wtorek 16 kwietnia – czyli dokładnie wtedy, gdy pisałem swoje „Pod-Grzybki”. Otwartą kwestią pozostaje jedynie, czy to ja transmitowałem telepatyczne sygnały do pana Stanisława, czy też byłem jedynie nieświadomym odbiorcą sygnałów wysyłanych przez niego. Nie mniej jednak – jestem telepatą! Wprawdzie, jak to mawia pan Michalkiewicz, komentując wykręty różnych ubeckich kapusiów - „bez swej wiedzy i zgody” – ale zawsze. Czego to człowiek się nie dowiaduje o swych ukrytych talentach!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 17 (26-29.04.2019)

niedziela, 21 kwietnia 2019

Polacy dziadami Europy

Wzrost wynagrodzeń jest pośrednią formą opodatkowania przedsiębiorstw – skoro nie da się bezpośrednio CIT-em, to może właśnie w ten sposób?

Może staję się nieco monotematyczny, ale cóż począć, skoro w ostatnim czasie regularnie ukazują się analizy i dane, wobec których trudno przejść obojętnie? Mówiliśmy już tu sobie o regresywnym systemie podatkowym na podstawie raportu Instytutu Badań Strukturalnych pt. „Kogo obciążają podatki w Polsce?”, tydzień temu przyjrzeliśmy się rozwarstwieniu dochodowemu opisanemu w analizie World Inequality Lab „Jak nierówna jest Europa?” - a dziś przyjdzie zająć się kosztami pracy, bowiem właśnie pojawiły się najświeższe dane Eurostatu na ten temat. Wynika z nich jednoznacznie, że wynagrodzenia w Polsce są po prostu dziadowskie – i to nie tylko na tle „starej Europy”, lecz również części krajów naszego regionu. Co więcej, wiele do życzenia pozostawia również dynamika wzrostu zarobków.

W 2018 r. koszt godziny pracy w Polsce wynosił przeciętnie zaledwie 10,1 euro przy europejskiej średniej 27,4 euro/godz. Koszty pozapłacowe to 18,4 proc. tej kwoty, co daje ok. 1,86 euro/godz. i na tle reszty Europy również nie należą do wysokich – unijna średnia kosztów pozapłacowych to bowiem 23,7 proc., czyli 6,5 euro/godz., co polecam uwadze organizacjom pracodawców narzekającym na „wysokie koszty” i „narzuty” na pracę. Za nami są jedynie Bułgaria (5,4 euro), Rumunia (6,9 euro), Litwa (9 euro), Węgry (9,2 euro) oraz Łotwa (9,3 euro). Wyprzedzają nas natomiast Chorwacja (10,9 euro), Słowacja (11,6 euro), Estonia (12,4 euro), Czechy (12,6 euro) i Słowenia (18,1 euro). Jeśli chodzi o dynamikę wzrostu płac rok do roku, również nie prezentujemy się najlepiej – w porównaniu z 2017 rokiem, w 2018 zarobki wzrosły o 6,8 proc. Dla porównania – w Czechach odnotowano wzrost o 11,2 proc. (a więc nasi południowi sąsiedzi nam uciekają), zaś spośród krajów, gdzie zarabia się jeszcze mniej niż w Polsce dwucyfrowy wzrost osiągnęły Litwa (10,4 proc.), Rumunia (11,2 proc.) i Łotwa (12,9 proc.) - oni z kolei nas doganiają.

Innymi słowy, wciąż tkwimy w pułapce średniego rozwoju – taka jest cena za pozostawanie „montownią Europy” i konkurowanie oparte na taniej sile roboczej. Od ładnych kilku lat mówi się, że taki model gospodarczy to na dłuższą metę ślepy zaułek, lecz jak widać póki co nie wyciągamy z tego praktycznych wniosków. Na domiar złego, pracodawcy strasząc zastojem gospodarki i „presją płacową” wylobbowali sobie otwarcie naszego rynku pracy na masowy napływ gastarbeiterów z Ukrainy i Azji (nad czym bardzo szybko przestano panować), a obecnie zgłaszają jeszcze dalej idące postulaty, nawet niespecjalnie ukrywając, że jedną z głównych motywacji jest zamrożenie płac. Jak widać – cel już teraz został w znacznej mierze osiągnięty. Warto w tym kontekście zerknąć na Czechy. Otóż tamtejszy rząd bardzo skrupulatnie limitował napływ pracowników spoza UE, otwarcie przy tym mówiąc, że ma to na celu podwyższenie zarobków czeskich pracowników. Podejście to okazało się skuteczne – i to do tego stopnia, że gdy Czesi od niedawna nieco uchylili furtkę (podkreślam – furtkę, a nie bramę, jak u nas) dla Ukraińców, to na naszych „Januszy biznesu” padł blady strach przed exodusem ukraińskiej siły roboczej zwabionej wyższymi wynagrodzeniami za południową granicą.

Tak wygląda osławiony „rynek pracownika” - jak zdarzyło mi się już pisać, w „rynek pracownika” uwierzę, gdy zobaczę twarde dane świadczące o dynamice wzrostu wynagrodzeń, udziale płac w PKB i malejącym rozwarstwieniu dochodów. A rezerwy są, bowiem przez większość okresu naszej sławetnej „transformacji” wzrost wynagrodzeń nie nadążał za wzrostem produktywności, do czego przyczyniało się dwucyfrowe bezrobocie i słynne „jak się nie podoba, to na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych” (obecnie w wersji: „na twoje miejsce jest dziesięciu Ukraińców)” - o czym pisałem już półtora roku temu na bazie raportu Europejskiego Instytutu Związkowego pt. „Dlaczego Europa Wschodnia i Centralna potrzebuje wzrostu płac”.

Na zakończenie podpowiedź, którą podrzucam rządzącym w kontekście regresywnego systemu podatkowego oraz trudności z efektywnym opodatkowaniem korporacji i kapitału (wpływy z CIT nie przekraczają u nas 2 proc. PKB). Otóż wyższe pensje, to również wyższe wpływy do budżetu z PIT, składek ZUS i podatków pośrednich (#MinisterFinansówLubiTo). Innymi słowy, wzrost wynagrodzeń jest pośrednią formą opodatkowania przedsiębiorstw – skoro nie da się bezpośrednio CIT-em, to może właśnie w ten sposób? Proponowane rozwiązanie ma także tę zaletę, że równocześnie podnosi poziom zamożności Polaków (zwłaszcza w grupie najmniej zarabiających) i dochody budżetowe – w przeciwieństwie do „500+”, które wprawdzie „tu i teraz” jest programem koniecznym, lecz obciąża budżet i stanowi zaledwie doraźny plasterek łagodzący biedę i nierówności. Na dłuższą metę niezbędny jest radykalny wzrost wynagrodzeń – a że 2/3 Polaków zarabia poniżej średniej krajowej przy dominancie ok. 2500 zł. brutto, to naprawdę jest tu wielkie pole do działania. Bez tego pozostaniemy na kolejne dziesięciolecia dziadami Europy.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne

Jak nierówna jest Polska?

Koniec prezesów na śmieciówkach?

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 16 (19-25.04.2019)

Nauczyciele – upadek etosu

Skutkiem ubocznym strajku będzie ostateczny upadek i tak już mocno nadszarpniętego społecznego prestiżu zawodu nauczyciela.

I. Polityczna robótka Sławomira Broniarza

Coraz więcej wskazuje na to, że strajkujący pod szyldem ZNP nauczyciele zamalowali się do kąta. O ile dobrze rekonstruuję zamiary stojące za protestem, kalkulacje pana Sławomira Broniarza i spółki były następujące: ogłaszamy, że skoro PiS uprawia „rozdawnictwo”, to nam też się należy; występujemy z zaporowymi żądaniami w rodzaju 1000 zł. dla każdego nauczyciela bez względu na rangę (obecnie w wersji 30 proc. podwyżki od podstawy wynagrodzenia z wyrównaniem od stycznia 2019 roku); gdy strona rządowa odmówi lub zaproponuje mniejsze pieniądze, odwracamy się ze wzgardą od „jałmużny” i ogłaszamy strajk; doprowadzamy tym samym do ogólnopolskiego paraliżu w szkolnictwie w newralgicznym, egzaminacyjnym okresie; wściekłość rodziców, których dzieci nie mogły przystąpić do egzaminów ósmoklasistów/gimnazjalnych/maturalnych obraca się przeciw rządowi; w efekcie, PiS przegrywa wybory – najpierw europejskie, a potem na fali społecznego rozgoryczenia również parlamentarne. Później już tylko związkowej wierchuszce zostanie zameldować komu trzeba wykonanie zadania, wypiąć piersi do orderów za utrącenie „Kaczora” i zadawać szyku w charakterze zwycięskich obrońców demokracji, konstytucji i praworządności.

Tymczasem, coś poszło nie tak. Po pierwsze, nie wszystkie placówki oświatowe zastrajkowały – szkoły prywatne, społeczne, katolickie nie przyłączyły się do protestu, bo też i nauczyciele zarabiają w nich stosunkowo nieźle. Nawet w publicznych szkołach skala strajku nie jest zgodna z oczekiwaniami. Generalnie, nie pracuje 48,5 proc. szkół i przedszkoli, natomiast wśród szkół publicznych odsetek wynosi ok. 74 proc. Po drugie, ZNP nawołując do strajku zapomniał sprawdzić, że nauczycielom za ten okres nie przysługuje wynagrodzenie – nawet gdyby chciały je wypłacić opozycyjne wobec obecnej władzy samorządy, na co związek ewidentnie liczył. Cóż, zawodowi związkowcy otrzymują swoje pensje z kasy organizacji (Sławomir Broniarz – 12 tys. brutto) – czyli ze składek członkowskich nauczycieli, łatwo więc było o przeoczenie. Stąd rozpaczliwa improwizacja z tworzeniem „funduszu strajkowego”. Póki co, wpłynęło ok. 5 mln. zł. - biorąc pod uwagę kilkaset tysięcy strajkujących, to „zapomogi strajkowe” wystarczą w sam raz „na waciki”. No i wreszcie po trzecie, mimo presji środowiskowej, szamba wylanego na „łamistrajków”, wycia i buczenia – udało się przeprowadzić egzaminy gimnazjalne, a w chwili gdy piszę te słowa trwają egzaminy ósmoklasistów.

Sądząc po reakcjach, związkowcy takiego obrotu wydarzeń nie przewidzieli i tę bitwę przegrali z kretesem. Teraz padają groźby wstrzymania promocji do następnych klas i sabotowania klasyfikacji, tak by nie dopuścić abiturientów do egzaminów maturalnych – i jest to tak naprawdę ostatnia możliwość szantażu ze strony strajkujących. Tyle, że ten kij ma dwa końce – groźba powtarzania roku to murowany przepis na gniew rodziców i pełnoletnich już uczniów, który zamiast na PiS, łatwo może się skrupić na samych nauczycielach igrających w imię branżowych interesów z przyszłością swoich podopiecznych. Ponadto, zasady klasyfikacji i warunki przeprowadzania egzaminów leżą w gestii MEN, które określa je w drodze rozporządzenia – i wszystko wskazuje na to, że min. Zalewska jest gotowa z tego uprawnienia skorzystać. Wtedy aktywistom ZNP zostaną już tylko bezsilne złorzeczenia, pajacowanie w krowich kostiumach, durne przyśpiewki i konfrontacja z rozzłoszczonymi rodzicami, szukającymi jakiejś opieki dla dzieci – a na koniec, last, but not least, brak wypłaty za czas strajkowej hucpy. Skutkiem ubocznym natomiast będzie ostateczny upadek i tak już mocno nadszarpniętego społecznego prestiżu zawodu nauczyciela. Taka będzie cena, jaką zapłaci ogół „ciała pedagogicznego” za polityczną robótkę Sławomira Broniarza na zlecenie „totalnej opozycji”.


II. Upadek etosu

W szerszym aspekcie, na przykładzie strajkowej awantury obserwujemy degradację inteligenckiego etosu. Warto przypomnieć, skąd wzięła się u nas ta specyficzna, nieznana na Zachodzie, kategoria społeczna. Otóż polska inteligencja narodziła się jako szersza warstwa w XIX w., po upadku powstań – szczególnie Powstania Styczniowego. W wyniku represji i konfiskat mienia pojawiła się liczna grupa zubożałego ziemiaństwa, które tłumnie podążyło do miast w poszukiwaniu źródeł utrzymania. Brak majątku nadrabiali tzw. kapitałem kulturowym – wykształceniem, manierami, szerszymi horyzontami i ogólną ogładą. To spośród nich oraz ich dzieci w znacznym stopniu rekrutowali się urzędnicy, twórcy, dziennikarze, przedstawiciele wolnych zawodów oraz guwernerzy i nauczyciele. Z czasem dołączali do nich przedstawiciele mieszczaństwa, że wspomnę chociażby Romana Dmowskiego – syna warszawskiego brukarza. Wyniesionym z rodzinnych domów zasadom zawdzięczali oni pewien wspólnotowy i patriotyczny etos służby publicznej, rozumianej jako walkę o Polskę - tyle że już nie z bronią w ręku, lecz poprzez organiczną pracę dla dobra ogółu: podnoszenie świadomości narodowej, poziomu wiedzy, samoorganizacji społecznej, wreszcie – gospodarki. Częścią tej szerszej tradycji jest właśnie etos nauczycielski, któremu ta grupa zawodowa zawdzięcza swój autorytet. Nawet za komuny nauczyciel – choćby z „awansu społecznego” - cieszył się na ogół szacunkiem (o ile nie był ostentacyjnym partyjniakiem).

Ten społeczny kapitał jest właśnie trwoniony na naszych oczach. Swoje zrobił ogólny klimat III RP z jej dorobkiewiczowskim kultem materialnego sukcesu. Ponadto, prócz pauperyzacji zawodu nauczyciela, pojawiło się nieznane wcześniej zjawisko – „KOR”, czyli „Komitet Oszalałych Rodziców” handryczących się z pedagogami, a także ogólne rozwydrzenie wychowanego „bezstresowo” młodego pokolenia, co sprawia, że ta praca staje się podwójnie niewdzięczna – materialnie i emocjonalnie. Do powyższego dochodzą lata negatywnej selekcji do zawodu – zamiast inteligentów zbyt często trafiają do niego „wykształciuchy” - i w efekcie mamy to, co mamy.

Dlatego też, gdy obserwuję ponure widowisko w wydaniu akolitów postkomunistycznego ZNP, nie mogę opędzić się od refleksji, że etos inteligencki wyrodził się gdzieś po drodze w jakąś zdegenerowaną formę szlachetczyzny – z wrodzoną jej pogardą dla „ciemnego chama”. Z całej niegdysiejszej intelektualnej dystynkcji ostało się jedynie poczucie wyższości, przejawiające się w „godnościowej” retoryce i furii, gdy ktoś ową wyższość zakwestionuje. Wyobrażam sobie, że np. w XVIII w. z podobną frustracją szlachetka bez ziemi, za to z łyżką w cholewie, mógł reagować na widok wzbogaconego mieszczanina – proszę, jak się chamstwo wypasło... W dzisiejszych realiach owa deklasacja odreagowywana jest chociażby poprzez pomstowanie na program „500+”, odbierany jako rozdawnictwo dla „hołoty”. To dlatego z takim jazgotem spotkała się uwaga Krzysztofa Szczerskiego, że nauczycielom nikt nie każe żyć w celibacie i też przysługuje im „500+” na dzieci. Stoi za tym poczucie upokorzenia, że oni – „elita” – muszą pobierać to samo świadczenie, co jakaś „patologia”. A że na to wszystko nałożyła się jeszcze atawistyczna nienawiść do „Kaczora”, to w rezultacie otrzymaliśmy buzujący kocioł negatywnych emocji – i to wyrażanych w zgoła plebejskiej, jarmarcznej formie.


III. Zgliszcza

Podsumowując, spod kulturalnej, inteligenckiej politury nagle wyjrzała gęba prymitywa – w niczym nie lepszego od innych grup uznawanych powszechnie za „roszczeniowe”. A już zupełnie dyskwalifikujący jest termin protestu, oznaczający potraktowanie z pełną premedytacją uczniów jako zakładników. Żal mi jedynie tych porządnych pedagogów, którzy od strajku się zdystansowali, bo odium społecznej niechęci spadnie i na nich. Jedno jest pewne – wskutek strajku publiczny wizerunek nauczycieli legł w gruzach. Ale cóż, pretensje mogą mieć tylko do siebie, że powodowani stadnym odruchem i prymitywną nienawiścią do „pisiorów” pozwolili się użyć panu Broniarzowi do jego brudnych gierek.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (19-25.04.2019)

Pod-Grzybki 156

Antysemityzm! Izraelska sonda kosmiczna „Beresheet” rozbiła się na Księżycu, który – nie oszukujmy się – mógł zrobić o wiele więcej, by sondę uratować, a kto wie, czy nie przyczynił się aktywnie do jej unicestwienia, celowo nadstawiając się twardszą stroną. W związku z tym, Izrael zażądał w ramach rekompensaty „uznania swojej suwerenności” nad Srebrnym Globem, a Światowa Organizacja Restytucji Mienia Żydowskiego wystosowała wobec Wszechświata roszczenie w wysokości kwadryliona $ za utracone mienie. Prezydent Donald Trump ma podpisać na dniach stosowny dekret, nad wykonaniem którego czuwać będzie Departament Stanu.


*

Ale, nie koniec na tym. Jak wieść niesie, pierwsze pozwy zostaną skierowane przeciwko Polsce, bowiem zachodzi graniczące z pewnością podejrzenie, że w zniszczeniu żydowskiego mienia brał czynny udział znany powszechnie polski antysemita – Pan Twardowski. Nad stosowną pracą badawczą pochylają się już profesorowie J. Grabowski, J.T. Gross, B. Engelking oraz P. Śpiewak. Grant na publikację opiewający na 1 mln. zł. wyasygnowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego.


*

Z cyklu „wstawania z kolan”. IPN odwołał zaplanowaną ekshumację na terenie byłego obozu koncentracyjnego Treblinka I. Stało się tak na żądanie amerykańskiego Departamentu Stanu, który zażyczył sobie, by ewentualna ekshumacja odbyła się po „konsultacji” ze środowiskami żydowskimi. Wprawdzie obóz Treblinka I został utworzony dla Polaków, ale wystarczyło, że Żydzi wyrazili przypuszczenie, iż „mogą” znajdować się tam również szczątki żydowskie, by strona polska pokornie schowała dudy w miech. Słusznie – jeszcze by się okazało, że w obozach nie ginęli wyłącznie Żydzi, a wszak samo wysnuwanie takiej rewizjonistycznej hipotezy dowodzi faszyzmu, antysemityzmu i onanizmu. Może więc skończyć z tą ciuciubabką, tylko oficjalnie uznać zwierzchność „ludu Izraela” nad wszystkimi miejscami pamięci? Nasz wielki przyjaciel Jonny Daniels byłby z pewnością zadowolony.


*

Wstawania z kolan ciąg dalszy. Stanisław Michalkiewicz ujawnił na swoim videoblogu notatkę ze spotkania ambasadora Jacka Chodorowicza (pełnomocnika MSZ ds. kontaktów z diasporą żydowską) ze swym odpowiednikiem z ramienia Departamentu Stanu USA Thomasem Yazdgerdim, do którego doszło 25 października 2018 r. W skrócie – Amerykanie każą rządowi PiS dogadać się „po cichu” do czasu jesiennych wyborów z Żydami w sprawie „odszkodowań”, a po wyborach przekuć uzgodnienia w konkretne działania legislacyjne. Jak to leciało? „Ustawa 447 nie wywoła w Polsce żadnych skutków prawnych”? Oczekuję, że ci, którzy wmawiali nam te brednie obetną sobie teraz języki i zeżrą je na surowo.


*

Z życia „europejczyków”. Na inauguracji Tuskowego „Ruchu 4 Czerwca” miał wystąpić Barack Obama – niestety, okazało się, że Obama liczy sobie za taką uprzejmość 400 tys. dolarów i „europejczykom” wychłódło. To Tusk, ze swoimi zarobkami „króla Europy” nie chciał się dorzucić? A to sknera!

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (19-25.04.2019)

niedziela, 14 kwietnia 2019

Jak nierówna jest Polska?

Jak ktoś przytomnie zauważył – tzw. klasę średnią w Polsce od bezdomności dzielą trzy raty kredytu.


„Jak nierówna jest Europa?” - to tytuł raportu sporządzonego przez trójkę francuskich ekonomistów (Thomasa Blancheta, Lucasa Chancela i Amory'ego Gethina) z World Inequality Lab (WIL), ośrodka badawczego założonego przez Thomasa Piketty'ego. Analiza wywołała u nas niezłe zamieszanie, bo wychodzi z niej, że w Polsce nierówności dochodowe są o wiele większe, niż dotąd sądzono. O ile wg danych Eurostatu nasz kraj nie odbiega od europejskiej przeciętnej, o tyle zdaniem autorów raportu Polska jest liderem jeśli chodzi o poziom nierówności i co więcej – zanotowała najwyższą dynamikę wzrostu rozwarstwienia dochodów w latach 1980-2017. Jest jeszcze jedna ciekawostka: otóż wśród wszystkich 39 badanych krajów, to właśnie w przypadku Polski odnotowano największą rozbieżność między dotychczasowymi wskaźnikami, a ustaleniami badaczy z WIL. Generalnie, „rozjazd” bierze się z odmiennych metod badawczych – Eurostat bazuje głównie na informacjach ankietowych, natomiast raport WIL bierze ponadto pod uwagę partycypację w dochodzie narodowym i dane z urzędów skarbowych. Efekt jest taki, że o ile w przypadku wyliczeń Eurostatu na 10 proc. najlepiej zarabiających Polaków przypada 23,2 proc. dochodu narodowego, to wg omawianego raportu grupa ta ma ponad 38 proc. udziału w dochodzie narodowym – następne są Niemcy i Irlandia, gdzie wartość ta oscyluje wokół 35 proc. Średnia europejska to 34 proc. udziału najlepiej zarabiających w dochodzie narodowym.

Rozbieżność z danymi unijnymi spowodowana jest najprawdopodobniej ułomnością metody ankietowej – do osób bogatych trudniej trafić; jest ich mniej, więc mogą być niedoszacowane; ponadto mogą zaniżać informacje o swych dochodach. Dotyczy to w szczególności Polski, gdzie chwalenie się majątkiem wciąż nie jest powszechnie przyjęte, na co nakłada się niski poziom zaufania społecznego i nieufność wobec państwa. Z różnych obserwacji socjologicznych wynika ponadto, że nawet osoby należące obiektywnie do klasy wyższej wolą deklarować się jako klasa średnia – i stosownie do tego odpowiadać ankieterowi.

Nie znaczy to jednak, że metoda francuskich ekonomistów nie jest obarczona wadami. Po pierwsze, w przypadku Polski i innych byłych „demoludów” problematyczny jest zakres czasowy, obejmujący ostatnią dekadę komuny. Chyba bardziej adekwatne byłoby liczenie od lat 1989-1990 (choć z drugiej strony, uwypukliłoby to dynamikę narastania nierówności). Druga rzecz – autorzy raportu nie uwzględniają transferów społecznych poza emeryturami, biorąc pod uwagę jedynie „gołe” dochody z zarobków – i to przed opodatkowaniem (ale tu z kolei kłania się regresywny system podatkowy w Polsce). No i trzecie zastrzeżenie – szara strefa, w tym pensje wypłacane „w kopertach” oraz dochody z pracy za granicą.

Jednak mimo wszystko skłonny jestem sądzić, że bliższa prawdy jest analiza WIL – a to dlatego, że zbiega się ona w jakimś stopniu z innymi danymi. W Polsce ponad dwie trzecie pracowników zarabia poniżej średniej krajowej – i to biorąc pod uwagę dane GUS nie obejmujące najmniejszych przedsiębiorstw, w których statystycznie zarabia się jeszcze mniej. Do tego ponad 13 proc. zarabiających powyżej średniej mieści się w pułapie 4346 - 5433 zł. brutto. Dodajmy, że w dotychczasowych statystykach mediana zarobków była przeważnie o ok. 20 proc. niższa od średniej, a dominanta (najczęściej wypłacana pensja) to mniej niż połowa średniej krajowej. Wg cytowanych przez INFOR wyliczeń Open Finance obecna dominanta nie przekraczałaby zatem 2500 zł. brutto. Nawiasem mówiąc, przypomina mi się wywiad z dyrektorem potężnej firmy narzekającym, że nie może znaleźć w Warszawie pracowników za 3000 brutto i wzdychającym za Ukraińcami...

Powyższe potwierdzałby wskaźnik udziału płac w PKB – w Polsce wynosi on 48 proc. (piąte miejsce od końca w UE), przy unijnej średniej 55,4 proc. Siłą rzeczy, zważywszy na efekt skali, wpływ na taki stan mają pensje nisko zarabiającej większości, a nie wysoko wynagradzanej mniejszości.

No i wreszcie, omawiany tu ostatnio regresywny system podatkowy, najbardziej uderzający po kieszeni najmniej zamożne warstwy społeczne – regresywne opodatkowanie konsumpcji, kapitału i działalności gospodarczej w połączeniu z ucieczką najlepiej opłacanych osób na fikcyjne samozatrudnienie, dodatkowo pogłębia nierówności.

Może rozwarstwienie nie jest aż tak dramatyczne, jak przedstawiono w raporcie, ale jednak stanowczo zbyt duże – jest to zresztą problemem globalnym. I nie chodzi tutaj o zaprowadzenie jakiegoś totalnego egalitaryzmu. Ofiarą procesu narastania nierówności pada bowiem przede wszystkim klasa średnia – albo zanikająca (jak na Zachodzie), albo wręcz nie mogąca się narodzić – jak Polsce, bowiem to co u nas nazywamy szumnie „klasą średnią” de facto nią nie jest. Jak ktoś przytomnie zauważył – tzw. klasę średnią w Polsce od bezdomności dzielą trzy raty kredytu. A bez tej warstwy społecznej trudno mówić nie tylko o zdrowej gospodarce, ale również o normalnie funkcjonującym państwie.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Koniec prezesów na śmieciówkach?

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 15 (12-18.04.2019)

Ezoteryczna trucizna

Nic dziwnego, że na widok gdańskiego stosu zawyło piekło i jego ziemscy słudzy. W końcu kosmaty wyjątkowo nie lubi, gdy rzuca mu się w twarz „apage, Satanas!”.


I. Lewacka paranoja

Histeria na tle wydarzenia w gdańskiej parafii NMP Matki Kościoła i Świętej Katarzyny Szwedzkiej daje do myślenia. Przypomnijmy, że 31 marca, po niedzielnej Mszy Św., goszczący w parafii ks. Rafał Jarosiewicz związany z koszalińską fundacją „SMS z Nieba” przy współudziale wiernych i za zgodą miejscowego proboszcza rozpalił (niewielki) stos na którym znalazły się książki promujące treści okultystyczne, a także inne guślarskie utensylia – m.in. rytualna szamańska maska, figurki słoników „na szczęście” czy parasolka „Hello Kitty”. Inicjatywa (podjęta w ramach wielkopostnych rekolekcji) miała na celu zwrócenie uwagi na szkodliwość literatury i przedmiotów związanych z szeroko rozumianą ezoteryką, czarami, zabobonami itp., jako sprzecznymi z nauką Kościoła. A ta, odnośnie magii jest precyzyjna i jednoznacznie potępia tego typu praktyki, będące wykroczeniem przeciw Pierwszemu Przykazaniu („Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną”). Katechizm Kościoła Katolickiego w pkt. 2115-2117 zabrania parania się jakimikolwiek czynnościami z zakresu wróżbiarstwa, magii i spirytyzmu. Wydawałoby się więc, że w działaniach księży nie ma nic szczególnie kontrowersyjnego: ot, spalili trochę pogańskiego śmiecia ku nauce i przestrodze – kilka „Harry Potterów”, sagę fantasy „Zmierzch” obłaskawiającą wampiryzm, jakieś wypociny hinduskiego „guru” - wielkie mi halo.

Niemniej, po tym, jak fundacja SMS do Nieba wrzuciła zdjęcia z akcji na swój facebookowy profil, rozpętało się istne pandemonium – szczególnie ze strony osób i mediów, które trudno podejrzewać o jakiekolwiek związki z Kościołem. Usłyszeliśmy więc, że palenie książek to powrót do Niemiec z lat '30 XX w. (klasyczne reductio ad Hitlerum), tudzież epoki stosów i Świętej Inkwizycji (w jej karykaturalnym obrazie rodem z protestanckiej i oświeceniowej propagandy). Generalnie - ciemnota, zabobon i kołtuneria. Sprawę podchwyciły zagraniczne media, co skwapliwie odnotowały rodzime lewackie przekaziory wedle znanego schematu „co za wstyd przed światem” oraz różni postępowi katolicy. Spazmom oburzenia nie było końca. Do tablicy poczuła się wywołana koszalińska kuria, która ustami rzecznika odcięła się od poczynań ks. Jarosiewicza, a także sam prymas, abp. Wojciech Polak. Zastanawiam się, czy stałoby się coś strasznego, gdyby Kościół instytucjonalny dał delikatnie do zrozumienia natarczywym i ewidentnie szukającym sensacji pismakom, że to co robią księża wraz z parafianami w ramach praktyk religijnych, to nie ich zakichany interes?

Obrazu groteski dopełnili miejscowi urzędnicy i aktywiści... walczący ze smogiem. Ci pierwsi zapowiedzieli „czynności sprawdzające” pod kątem „palenia ogniska bez zezwolenia oraz palenia plastikiem i niedozwolonymi substancjami”. Natomiast Rybnicki Alarm Smogowy (gdzie Rybnik, a gdzie Gdańsk?) złożył doniesienie do prokuratury z art. 183 par.1 Kodeksu Karnego (dotyczy m.in. utylizacji odpadów w sposób mogący zagrozić „życiu lub zdrowiu wielu osób lub spowodować zniszczenie w świecie roślinnym lub zwierzęcym w znacznych rozmiarach”), argumentując, że osoby postronne oraz ministranci asystujący przy paleniu ogniska byli narażeni na wdychanie szkodliwych spalin. Księżom grozi potencjalnie od 3 miesięcy do 5 lat pozbawienia wolności. Nie omieszkały również uaktywnić się lokalne feministki z grupy „Dziewuchy Dziewuchom” oraz „Feministycznej Brygady Rewolucyjnej”, zapowiadając akcję wymieniania się „zakazanymi książkami”. Wszystko zostało przedstawione tak, jakby gdańscy księża zorganizowali jakieś lotne brygady przeczesujące mieszkania parafian w poszukiwaniu nieprawomyślnych książek i przedmiotów.


II. „W tym szaleństwie jest metoda”

W całej tej lewackiej paranoi dostrzegam jednak drugie dno – i nie chodzi bynajmniej tylko o chęć doraźnego zaszkodzenia Kościołowi i przedstawienia go jako siedliska ciemnoty. Nie chodzi również wyłącznie o wojujący racjonalizm – gdyby tak było, lewica z równą zaciekłością zwalczałaby np. ruchy ezoteryczne. Rzecz nie tkwi także w samym paleniu książek, bo niszczenie Biblii przez Adama Darskiego „Nergala” błyskawicznie znalazło wielu obrońców „wolności artystycznej”, na czele z przewielebnym ks. Adamem Bonieckim. Otóż wszystkich tych oburzonych aktywistów do białej gorączki doprowadziło manifestacyjne spalenie przedmiotów związanych z magią i okultyzmem – a te, mają wśród lewicy wielu zarówno cichych, jak i całkiem głośnych przyjaciół. Tu już nie ma miejsca na swobodę ekspresji, „happening” itp., bowiem okultyzm jest przynajmniej przez część lewicowych środowisk traktowany jako sprzymierzeniec w walce z Kościołem. Z podobnych powodów „Harry Potter” cieszy się statusem jakiegoś pogańskiego świątka – i to nie dlatego, że „zachęca dzieci do czytania”, tylko właśnie ze względu na treść, prezentującą magiczne praktyki jako ekscytującą przygodę, czego pokłosiem są różne „szkoły magii” organizowane dla małych adeptów sztuk tajemnych.

Szczególnym przypadkiem są kręgi feministyczne. Na imprezach firmowanych przez Kongres Kobiet normą są stoiska ezoteryczne czy medycyny alternatywnej, prezentujące gusła z różnych stron świata. Oświecone „siostrzyce” mogą się na nich zaopatrzyć w tak ekskluzywne towary jak „energetyczne” magnesy i kryształki, karty tarota, wahadełka, nie mówiąc już o cudownościach produkowanych przez pana Jerzego Ziębę. Gwoli sprawiedliwości – spotyka się to ze sprzeciwem bardziej racjonalnej części feministek, słusznie widzących tu groźbę kompromitacji dla całego ruchu. Cóż jednak po tym, skoro poczesne figury feminizmu w rodzaju pisarki Marii Nurowskiej i reżyserki Agnieszki Holland otwarcie przyznają się do praktykowania voodoo i nakłuwania laleczek posła Stanisława Piotrowicza w intencji jeśli nie zgonu, to przynajmniej spowodowania wylewu i paraliżu? A co począć z prof. Magdaleną Środą, która wedle jej własnych słów, brała udział w kursach na których wykładała „czarownica z Salem” - do tego odbywających się w... Domu Pracy Twórczej „Mądralin” Polskiej Akademii Nauk? Ta sama Środa mówiła też o trwających „do białego rana” „wtajemniczeniach” podczas sabatów w Noc Walpurgii czy noc bogini Hekate, których efekty mają być później „widoczne w życiu politycznym”... Co dalej – Instytut Magii Stosowanej PAN? W tym kontekście nie dziwi opisana wyżej aktywizacja gdańskich feministek – trzeba tylko dodać, że jeśli zarzucają Kościołowi umysłową ciasnotę, to same tkwią w „wiekach ciemnych” (przedchrześcijańskich) po same uszy.


III. Piekło zawyło

Pora jednak na kwestię najważniejszą. Czy rekolekcyjna akcja w gdańskiej parafii była w ogóle potrzebna? Otóż tak, jak najbardziej, bowiem ezoteryka cieszy się w polskim społeczeństwie ogromną popularnością. We wróżby wg CBOS wierzy nawet 58 proc. Polaków, co roku z różnych form wróżbiarstwa i jasnowidzenia korzysta nawet 2,5 mln. osób. To nie tylko tradycyjne wizyty lecz również wysokopłatne SMS-y, ezoteryczne infolinie, portale internetowe... Usługi zamawiają także biznesmeni – chociażby „numerologiczne” diagnozy co do mającej przynieść pomyślność nazwy firmy, daty rozpoczęcia działalności, porady feng-shui odnośnie urządzenia biura mającego zapewnić „pozytywną energię”. W ruch idą szklane kule, wahadełka, karty tarota... Ocenia się, że polski rynek tego typu usług ma wartość ok. 2 mld. zł. rocznie. Dla porównania – na tacę i inne ofiary wierni przeznaczają ok. 1,2 mld. zł., a zatem Polacy gotowi są przekazywać różnym szarlatanom więcej, niż swojemu Kościołowi!

Ale to nie wszystko – z tego rodzaju praktykami wiąże się również inicjacja w toksyczną duchowość, co kończy się często różnymi formami zniewoleń i opętań. Świadectwa księży egzorcystów, a także ofiar magicznych praktyk nie pozostawiają tu wątpliwości. Podobny mechanizm dotyczy także werbunków do różnych sekt. Nic więc dziwnego, że na widok gdańskiego stosu zawyło piekło i jego ziemscy słudzy. W końcu kosmaty wyjątkowo nie lubi, gdy rzuca mu się w twarz „apage, Satanas!”.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ezoteryczny skok na kasę

Duchowa detoksykacja


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 15 (12-18.04.2019)

Pod-Grzybki 155

Zbrodnia! Polska i świat zatrzęsły się ze zgrozy, bo w Gdańsku podczas wielkopostnych rekolekcji spalono pod przewodnictwem księdza jakieś ezoteryczne badziewie, w tym książki „Harry'ego Pottera”. Szkoda, że nie przysmażono młodocianego czarnoksiężnika we własnej osobie - to dopiero byłby powód do wrzasków! Dla niego samego w szczególności.


*

Prócz odgłosów oburzenia, miejscowe władze zapowiedziały kontrolę mającą wykazać, czy nie doszło do wykroczenia, tj. palenia ogniska bez zezwolenia i spalania toksycznych substancji. Od razu odpowiem: owszem, jak najbardziej spalano „substancje toksyczne”, a konkretnie – promujące toksyczną duchowość. Jak rozumiem, gdyby ksiądz proboszcz zechciał urządzić dla parafian grilla z kiełbaskami, to nasłano by straż pożarną i Sanepid?


*

O całej historii i jej rozmaitych konotacjach piszę szerzej w osobnym tekście, więc tutaj jeszcze tylko ogólna uwaga. Czasem, gdy widzę antykościelne hece w wykonaniu różnych rozbestwionych bezkarnością hunwejbinów postępu, to przyłapuję się na myśli, że może Kościół niepotrzebnie spacyfikował Święte Oficjum i zrezygnował z kary stosu. Wyobraźmy sobie tylko ten efekt prewencji – gdyby dziś przy każdej diecezji funkcjonował urząd inkwizytorski, to coś czuję, że paru wielce ideowym lewackim krzykaczom i „artystycznym prowokatorom” przeszła by nagle ochota do gardłowania i gorszenia bliźnich.


*

Z weselszych wieści: Kazimierz Pułaski był genderem! Tak ustalili naukowcy po kilkunastu latach żmudnego badania szkieletu konfederata barskiego i bohatera amerykańskiej wojny o niepodległość. Szkielet ponoć jest ewidentnie kobiecy, a Kazimiera Pułaska cierpiała na przerost kory nadnerczy, co skutkowało podwyższonym wydzielaniem testosteronu. W związku z tym, feministki od tej pory będą na cześć siostrzycy-Kazimiery paradować w czapkach-konfederatkach. Tylko piwo „Warka” nie będzie już smakować tak samo...


*

Prócz Kazimiery Pułaskiej, jak wiadomo, kobietą była Mikołajka Koperniczanka – wystarczy spojrzeć na obraz Jana Matejki (a może Janiny Matejkowej?): powłóczysta szata, długie, rozwiane włosy... Że co proszę? Że to taka artystyczna wizja? To Matejko miewał wizje? A co brał, jeśli wolno zapytać? I wierz tu artystom... Właśnie dlatego, na dźwięk słowa „kultura” odbezpieczam karabin.


*

Swoją drogą, czekam aż na stronach „Kretyniki Politycznej” ukaże się poważny esej o Kazimierze Pułaskiej, napisany z genderowego punktu widzenia - seriozny i naładowany ideologicznym napięciem. Przeczuwam równy ubaw, jak przy lekturze tekstu pewnego chłopca studiującego filozofię, który stwierdził, że powinni mu za to płacić. Szczerze mówiąc - gdybym sam studiował filozofię, pewnie też doszedłbym do takiego wniosku. Na szczęście dla budżetu państwa, od filozofii trzymam się równie daleko, jak od wszelkiej kultury.


*

Post Scriptum: prawdziwa tożsamość Mariana Curie-Skłodowskiego i Albertyny Einsteinowej wciąż pozostaje obiektem sporów i dociekań.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 15 (12-18.04.2019)

sobota, 13 kwietnia 2019

Nowa szkoła antypolonizmu

Nowa polska szkoła historii Holocaustu” to kolejna odsłona wojny o pamięć, w której jedyną ofiarą mają być Żydzi, zaś dla Polaków zarezerwowana jest rola współsprawców ludobójstwa.


I. Stara szkoła antypolskiej hagady

W ostatnich tygodniach objawił się nam dość pokraczny twór, nazwany przez jego animatorów „Nową polską szkołą historii Holocaustu”. Już w samej nazwie kryje się fałsz, bowiem nie jest to ani „szkoła”, ani „nowa”, ani „polska” i nade wszystko - nie zajmuje się badaniem historii w klasycznym, naukowym znaczeniu. Jedynym prawdziwym członem nazwy jest holocaust, na którym żerują autorzy, traktując jednak ludobójstwo w wielce specyficzny sposób – jako pokarm dla swoich antypolskich obsesji.

Rozbierzmy to sobie na czynniki pierwsze. Otóż dotychczasowy dorobek „szkoły” nie przynosi żadnych przełomowych odkryć – jest to raczej zbiór znanych od dziesięcioleci polakożerczych sloganów i klisz, sprowadzających się do imputowania nam czynnego współudziału w zagładzie Żydów. Wedle tej narracji, Polacy to ciemna, zindoktrynowana przez Kościół antysemicka tłuszcza, która, gdy tylko nadarzyła się okazja, rzuciła się mordować Żydów. Co za tym idzie, podczas okupacji powszechnym zjawiskiem miało być wydawanie i zabijanie Żydów, urządzanie pogromów i szmalcownictwo, zaś przypadki ratowania to wyjątki na tyle nieliczne, że wręcz nieistotne w porównaniu do masowych, antyżydowskich postaw. Widzimy więc, że nie ma tu nic nowego – z podobnymi antypolskimi stereotypami w kontekście niemieckiej okupacji i holocaustu mamy do czynienia od dawna. Cały wysiłek „badawczy” akolitów owej „szkoły” skupia się jedynie na „udowadnianiu” założonych z góry tez za pomocą wybiórczego, manipulatorskiego traktowania materiałów źródłowych, a niekiedy wręcz preparowania zwyczajnych kłamstw. Nie jest to zatem żadna szkoła historyczna, tylko podszywający się pod takową kolejny ośrodek antypolskiej propagandy.

Wreszcie, trudno tu mówić o jej „polskim” charakterze, bowiem gros jej przedstawicieli jest Polakami co najwyżej formalnie, z obywatelstwa. Cała ich postawa świadczy o tym, że polskości serdecznie nienawidzą, mają ją w głębokiej pogardzie, nie utożsamiają się z polskim narodem, a formułując wobec Polaków zarzuty kolaboracji z „nazistami” i współudziału w zagładzie ewidentnie biją się w cudze piersi. Wystarczy zresztą ich posłuchać – mówiąc o rzekomych polskich zbrodniach nigdy nie formułują zarzutów w pierwszej osobie. Nie mówią - „myśmy to zrobili”, „to nasza wina”. Każdorazowo oskarżenia podawane są w osobie trzeciej – to „Polacy mordowali”, „polscy chłopi dokonali pogromu”, „rabowali” itd. Widać wyraźnie, że Polacy to dla nich ciało obce – nie poczuwają się do jakiejkolwiek wspólnoty z nimi i tylko czystym przypadkiem, z racji miejsca urodzenia, mówią tym samym językiem. W konsekwencji, rozliczając Polaków z ich postaw podczas II wojny światowej, czynią to z perspektywy zewnętrznego obserwatora, wręcz obcokrajowca, w najmniejszym stopniu nie utożsamiając się z historią polskich losów. Tak więc, słowo „polska” w nazwie rzekomej „szkoły” jest zawłaszczeniem i nadużyciem.

Spójrzmy zresztą na najwybitniejszych luminarzy tego samozwańczego gremium. Jan Tomasz Gross – z wykształcenia socjolog; Barbara Engelking – socjolog kultury; Jacek Leociak – polonista i literaturoznawca; Andrzej Leder – filozof kultury i psychoterapeuta; no i wreszcie historycy - Dariusz Libionka i Jan Grabowski. Jak się zdaje, wszystkich ich łączy żydowskie pochodzenie i lewicowo-liberalny światopogląd, a większość z nich do fachu historyka została niejako wtórnie przyuczona. Taka to i „polska szkoła historyczna” - tworzona przez lewackich pseudohistoryków i bez Polaków.

Cechą charakterystyczną uprawianej przez nich działalności jest przyjęcie w całości i bez zastrzeżeń dominujących w środowiskach żydowskich antypolskich resentymentów, znajdujących wyraz w polakożerczej propagandzie, której punktem centralnym jest przedstawienie nas jako współsprawców holocaustu. Znajduje to wyraz w „metodzie badawczej” sprowadzającej się do wyszukiwania argumentów mających to współsprawstwo potwierdzić oraz pomijania faktów, które tej naczelnej tezie zadają kłam. Innymi słowy, nie spisują historii, lecz tworzą nienawistną hagadę – rodzaj legendy, w której ważniejsze od historycznej prawdy jest tzw. ogólne przesłanie. Widzimy tu jak w soczewce różnice cywilizacyjne w podejściu do prawdy: w cywilizacji łacińskiej prawda to obiektywnie istniejący stan rzeczy do odkrycia którego należy dążyć; w cywilizacji żydowskiej natomiast prawda ma charakter względny i użytkowy - może być przedmiotem targów i negocjacji, a prawdziwe jest to, co w danej chwili jest wygodne. Doskonale podsumował to w wywiadzie dla Radia Maryja ks. prof. Waldemar Chrostowski, który na dialogu z Żydami zjadł zęby (zanim uciekł z krzykiem): „My pytamy, co jest dobre, oraz szukamy obiektywnego dobra i zasad, które można uogólnić na wszystkich ludzi. Natomiast Żydzi pytają, co jest dobre dla Żydów. Także w odpowiedzi na pytanie, co jest prawdziwe, interesuje ich to, co jest prawdziwe dla Żydów, a więc co wybrać z tego, co się wydarzyło, by interpretacja historii i teraźniejszości oraz wizja przyszłości były korzystne z perspektywy żydowskiej”. I właśnie z takim podejściem mamy do czynienia w przypadku tzw. „Nowej polskiej szkoły historii Holocaustu”. Zatem prawidłowa nazwa powinna brzmieć: „Stara szkoła antypolskiej hagady”.


II. Antypolski sabat w Paryżu

Najnowszym wykwitem tej antypolskiej hucpy była słynna paryska konferencja, która odbyła się w dniach 22-22 lutego br. z udziałem m.in. prof. Jacka Leociaka, prof. Jana Grabowskiego, dr-a Andrzeja Ledera, Jana Tomasza Grossa, Aliny Skibińskiej i dr Karoliny Panz. Uczestnicy reprezentowali głównie dwie instytucje: Centrum Badań nad Zagładą Żydów PAN oraz Żydowski Instytut Historyczny, przy czym część prelegentów to również współautorzy głośnej książki „Dalej jest noc” (o której więcej za chwilę) – można powiedzieć, że „dzieła kanonicznego” dla „Starej szkoły antypolskiej hagady”. Jak wiemy, padały tam skandaliczne oskarżenia, w czym szczególnie brylowali Jacek Leociak, Jan Grabowski i Andrzej Leder. Ten pierwszy, odnosząc się do negowania przez Polaków ich rzekomego współsprawstwa w Holocauście, zabłysnął kwestią: „Wcześniej jednak trzeba zniszczyć historyczne relacje, świadectwa i dokumenty zdeponowane w archiwach, zastępując je podróbkami; wmówić żyjącym jeszcze ofiarom i świadkom, że nie widzieli tego, co widzieli; wykopać szczątki żydowskich ofiar z anonimowych grobów rozsianych po Polsce i włożyć tam kamienie. Tego oczywiście zrobić się nie da. Pozostają więc tylko zaklęcia, mistyfikacje, odprawianie publicznych rytuałów”. Wszystko wykrzyczane na wysokim emocjonalnym diapazonie i okraszone wymachiwaniem rękami, z niedwuznaczną sugestią, że Polacy chcą się wybielić fałszując historię. Z kolei J.T. Gross powtórzył swą znaną tezę, że Polacy na wsiach wymordowali więcej Żydów niż Niemcy. Natomiast Jan Grabowski uraczył zebranych swymi „obliczeniami” wedle których Polacy mieli w tzw. trzeciej fazie Holocaustu (czyli już po likwidacji gett) zabić ok. 250 tys. Żydów. Skąd ta liczba? Jak odkrył ambasador w Paryżu Jakub Kumoch (który zadał sobie trud zdobycia i opisania nagrań z konferencji), wg Grabowskiego przeżyło zaledwie 1,8 proc. ukrywających się Żydów. W domyśle – resztę wymordowali Polacy. Tymczasem ów 1,8 proc. to jedynie odsetek przebadanych przypadków! „To przyczynek do tego, jak powstają »liczby Grabowskiego«” - konkluduje ambasador Kumoch.

Istnym kuriozum był „psychologiczny” wywód Andrzeja Ledera, wedle którego nasączeni antyżydowskimi emocjami Polacy na widok zagłady... poczuli się współwinni i dlatego zaczęli tę winę „wypierać” i „przerzucać na innych” - czyli Niemców, rzeczywistych sprawców zbrodni, zaś „obsesyjne podkreślanie własnych zasług” ma „maskować zawinienie”. Rozumieją Państwo – ziściły się nasze fantazje o mordowaniu Żydów, więc przerzuciliśmy winę na tych, którzy faktycznie mordowali...

Na konferencji byli obecni przedstawiciele Polonii i dr Maciej Korkuć z IPN, który w pewnym momencie zabrał głos i próbował sprostować co grubsze oszczerstwa – organizatorzy jednak skutecznie mu to uniemożliwili. Po konferencji Jacek Leociak usiłował przedstawić ich jako wyjącą i tupiącą antysemicką dzicz – w świetle dostępnego nagrania, nic z tych wymysłów się nie potwierdziło.

Generalnie, konferencja przypominała momentami polityczny więc i antypolski sabat – z oskarżeniami pod adresem polskich władz, oczernianiem IPN-u, organizacji broniących dobrego imienia Polski (np. Reduty Dobrego Imienia) czy „niepokornych dziennikarzy”. Można wręcz odnieść wrażenie, że co bardziej krewkich prelegentów do furii doprowadza świadomość, że Polacy jednak nie dali się ze szczętem zmłotkować pedagogice wstydu, że w większości odrzucają wyssane z palca oskarżenia, dają im odpór i nie pozwalają się wmanipulować w narzucane poczucie winy. Tego nie było w planach. Mieliśmy się kajać i przepraszać, niczym w sprawie Jedwabnego po publikacji ponurych bredni Grossa – swoistego aktu założycielskiego „Nowej szkoły...”. Nie dziwi więc frustracja środowisk żydowskich – już mieli nas pod butem, już prawie nas przerobili na macę, a tu nagle Polacy wreszcie się przebudzili i cała operacja wpędzania nas w żydowskie kompleksy wzięła w łeb. Przedobrzyli i wywołali efekt przeciwny do zamierzonego.


III. Korekta obrazu

Nie oznacza to jednak bynajmniej, że przestaną – w końcu, z oczerniania Polski i Polaków zrobili sobie sposób na życie i motor karier zawodowych. Stąd też wzięła się osławiona książka „Dalej jest noc” - praca zbiorowa pod redakcją Barbary Engelking i Jana Grabowskiego - o tym, jak Polacy na prowincji mordowali ukrywających się Żydów za cukier i słoninę. Z punktu widzenia propagandowego jej powstanie było konieczne - „dzieła” Grossa zdążyły się już opatrzyć, sam autor jest w Polsce skompromitowany jako szarlatan, trzeba więc było dołożyć do pieca dwutomową, 1400-stronicową pracą mającą wywołać wrażenie obiektywizmu, naukowej rzetelności i bazującą na nie budzących wątpliwości źródłach z epoki. I początkowo nawet taki efekt osiągnięto (zresztą na omówionej tu paryskiej konferencji w dużej części powtórzono właśnie zawarte w niej tezy i ustalenia). Niestety, na nieszczęście dla autorów, ich pracę wziął na warsztat zawodowy historyk z IPN, dr Tomasz Domański i przeanalizował ją pod kątem źródłoznawczym, czego efektem jest obszerna, 74-stronicowa recenzja pt. „Korekta obrazu?”. Dr Domański zrobił coś, czego autorzy chyba się nie spodziewali – sięgnął do dokumentów na które się powoływali i zweryfikował na ile rzetelnie zostały one przytoczone i zinterpretowane. Efekt jest miażdżący – okazało się, że „Dalej jest noc” to stek manipulacji, a momentami wręcz ordynarnych fałszerstw uszytych pod z góry założoną tezę, nijak się mających do reguł warsztatu historycznego. Kłania się przytoczona wyżej wypowiedź ks. Chrostowskiego o wybiórczym traktowaniu historii, tak by efekt był korzystny z perspektywy żydowskiej. Krótko mówiąc, rzekomo „naukowa” praca okazała się zakłamanym paszkwilem.

Pierwsza rzecz dotyczy obszaru badań – badano losy ukrywających się Żydów w wybranych powiatach. Tyle, że autorzy podeszli do tej materii nader swobodnie, wybierając bez wyraźnego klucza a to powiaty przedwojenne, to znów jednostki terytorialne Generalnego Gubernatorstwa, a nawet jedynie fragmenty powiatu – z powiatu bielskiego (Bielsk Podlaski) „odkrojono” jego wschodnią część. Czyżby dlatego, by nie badać nastawienia wobec Żydów ludności białoruskiej, stanowiącej wówczas niemal połowę populacji pominiętego obszaru? Druga sprawa, znacznie poważniejsza, to sposób potraktowania okupacyjnych realiów. Otóż autorzy nie wspominają o skali terroru niemieckiego przeciw polskiej ludności, o wszechobecnej atmosferze zastraszenia i drakońskich karach (na czele z karą śmierci grożącą za niepodporządkowanie się okupacyjnym rozporządzeniom), co wszak miało istotny wpływ na postawy wobec Żydów – chociażby w kwestii udzielania im pomocy. Co więcej, w książce stosowany jest termin „administracja niemiecko-polska” sugerujący jakąś formę autonomii „polskich” struktur administracyjnych. Tymczasem, nawet jeśli Niemcy pozostawiali na stanowiskach przedwojennych wójtów czy burmistrzów, to jedynie w charakterze wykonawców poleceń nowych, okupacyjnych władz, bez jakiegokolwiek marginesu decyzyjnej samodzielności – zwłaszcza w odniesieniu do Żydów. Podobnie potraktowano takie formacje jak „granatowa” policja, straż pożarna czy leśna, które zostały zmilitaryzowane. Nie zająknięto się, że Niemcy powołali całkowicie nową służbę („Polnische Polizei”) do której wcielili przymusowo przedwojennych policjantów – porzucenie jej szeregów traktowane było jako dezercja i groziło surowymi karami, np. obozem koncentracyjnym. „Granatowa” policja podporządkowana była niemieckiej Policji Porządkowej i wykonywała narzucone jej rozkazy – była więc to część okupacyjnej administracji niemieckiej, działająca w ramach niemieckiego państwa. Tego wszystkiego czytelnik jednak się nie dowie. Zamiast tego dostaje obraz przypominający okupowaną Francję, gdzie faktycznie obok władz niemieckich działała przedwojenna francuska administracja.

Największa manipulacja dotyczy jednak sposobu potraktowania źródeł. Na porządku dziennym jest pomijanie obecności przy egzekucjach czy wyłapywaniu Żydów niemieckich żandarmów i żołnierzy – zamiast tego, uwypuklana jest rola polskiej ludności jako samodzielnych sprawców zbrodni. Dochodzi do tego, że z cytowanych dokumentów, relacji świadków usuwa się wzmianki o niemieckim sprawstwie kierowniczym. Jeżeli Niemcy zapędzili do przeczesywania lasu miejscowych chłopów, to czytelnik dowiaduje się, że to polscy chłopi z widłami polowali w lesie na Żydów. To samo dotyczy policji żydowskiej. Przykładowo, jeżeli w wyłapywaniu „zabunkrowanych” Żydów w gettach brała udział żydowska policja, niemieccy żandarmi i „granatowi” policjanci, to autorzy pomijają w opisie dwie pierwsze formacje, lub marginalizują ich rolę, informując jedynie o „polskich” policjantach. W tym celu posługują się wyrywaniem specjalnie dobranych fragmentów z kontekstu, a nawet cytowaniem jedynie „pasujących” wycinków poszczególnych zdań. Inny sposób manipulacji, to odwoływanie się do powojennych procesów sądowych przeciw szmalcownikom – często bez wspominania, że rzekomy „szmalcownik” został uniewinniony (i to przez stalinowski sąd, w apogeum sowieckiego terroru), bo w trakcie przewodu sądowego okazywało się np. że padł ofiarą donosu sąsiada, który w ten sposób chciał wyrównać jakieś prywatne porachunki. Tego typu przykładów dr Domański przytacza dosłownie dziesiątki. Autorzy paszkwilu ewidentnie liczyli na to, że nikomu nie będzie się chciało sprawdzać co naprawdę jest w źródłach na które się powołują – i się przeliczyli. Dr Domański sprawdził i podał efekty weryfikacji do publicznej wiadomości.

Odwrotnie jest gdy w grę wchodzi kolaboracja Żydów – prócz przemilczania, stosuje się tu szeroką paletę usprawiedliwień, z naczelnym wytrychem: „strategią przetrwania”. Okazuje się, że zagrożony śmiercią Żyd miał prawo w imię przetrwania zrobić wszystko, z denuncjowaniem innych Żydów włącznie. Polacy do własnej „strategii przetrwania” prawa nie mieli. Polecam lekturę - broszurę „Korekta obrazu?” łatwo „wyguglać”, jest do pobrania w formie PDF ze stron IPN.


IV. Wojna o miliardy

Podsumowując, „Nowa polska szkoła historii Holocaustu” to kolejna odsłona wojny o pamięć, wg której jedyną ofiarą mają być Żydzi, zaś dla Polaków zarezerwowana jest rola współsprawców ludobójstwa – a na prowincji wręcz sprawców głównych, jeśli nie jedynych. Wpisuje się ona w nurt ogólnoświatowego, żydowskiego antypolonizmu z miliardowymi roszczeniami „restytucyjnymi” organizacji spod znaku „holocaust industry” w tle. Tu nie ma miejsca na dialog i jakąkolwiek merytoryczną dyskusję, co dobitnie potwierdził paryski sabat. Żydowska polityka historyczna będzie realizowana z całą bezwzględnością – niestety, jak pokazuje suta dotacja MKiDN na książkę „Dalej jest noc”, również za nasze pieniądze.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 05 (Kwiecień 2019)