czwartek, 30 października 2014

Czy Polskę stać na podmiotowość?

Staliśmy się czymś w rodzaju kondominialnego „obrotowego sojusznika” na styku stref wpływów.

I. Obrotowy sojusznik

Podsumowując cykl dotyczący rozkładu geopolitycznych sympatii poszczególnych odłamów polskiej prawicy na który złożyły się teksty „Rosyjskie miraże prawicy” (PN nr 20), „Każdy realista ma swojego protektora” (PN nr 41) oraz „Polska - USA: zaufanie traci się tylko raz” (PN nr 42), warto zadać pytanie: czy Polskę stać na podmiotowość? Spróbujmy na nie odpowiedzieć.

Czym jest w wymiarze państwowym podmiotowość? W skrócie - jest to wewnątrzsterowność, zdolność do realizacji własnych interesów zarówno w polityce wewnętrznej jak i zagranicznej. Podmiotowość jest zatem czymś więcej niż formalna suwerenność, państwo może bowiem dysponować zewnętrznymi atrybutami takimi jak własne terytorium, władze, prawodawstwo, a mimo to nie być podmiotowym, stanowiąc narzędzie w rękach silniejszych partnerów. Jego polityka staje się tym samym funkcją polityki „strategicznych sojuszników”. Możliwa jest również sytuacja podmiotowości narodu w warunkach utraty własnego państwa – tak było podczas rozbiorów, gdy Polacy zachowali generalnie swą tożsamość i starali się realizować interes narodowy na różnych polach (powstania, praca organiczna, polityczne dążenia do poszerzania autonomii poszczególnych zaborów).

Jak się to ma do dzisiejszej sytuacji Polski i Polaków? Niestety, diagnoza nie jest wesoła. Zarówno wśród elit, jak i w szerokich kręgach społecznych mamy do czynienia ze zjawiskiem, które można określić jako abdykację z podmiotowości. W zasadzie całą historię III RP sprowadzić można do starań by zakotwiczyć się w międzynarodowych strukturach, co ma oczywiście swój sens, ale jedynie wtedy, gdyby owe struktury traktowano jako mechanizmy lewarujące wzrost siły i znaczenia Polski, a nie jako cel sam w sobie. Tymczasem uznano, że po wejściu do UE i NATO historia się dla nas skończy, a wszelkie strategiczne decyzje będzie można scedować na ponadnarodowe gremia – problemy społeczno-gospodarcze załatwi za nas Unia, natomiast militarne bezpieczeństwo zagwarantuje nam Sojusz Północnoatlantycki pod przywództwem Stanów Zjednoczonych. My mamy jedynie słuchać wytycznych i nadrabiać cywilizacyjne zapóźnienie. Stanowisko to podziela znaczna część Polaków, wciąż w dużej mierze pozwalająca sobą sterować za pomocą grania na kompleksach czy to cywilizacyjnych wobec Zachodu, czy to militarnych w odniesieniu do Rosji. Społeczne nastroje nadal sprowadzają się do postawy: siedzieć cicho i nie drażnić nikogo z wielkich braci, nie potrząsać szabelką. W efekcie miotamy się od ściany do ściany w trójkącie Niemcy – Rosja – USA. Staliśmy się czymś w rodzaju kondominialnego „obrotowego sojusznika” na styku stref wpływów.

II. Między Rusem, Prusem i Jankesem

Podmiotowość postrzegana jest jako uciążliwy balast, mówiąc Dmowskim - „obowiązek polski”, którego nikt nie chce wziąć na siebie, a wręcz odmawia się przyjęcia do wiadomości samego jego istnienia. Natomiast mniejszość poczuwająca się jednak do podniesienia z błota „obowiązków polskich” błędnie je definiuje, sprowadzając do wyboru między Rusem, Prusem a Jankesem. Na powyższe dodatkowo nakłada się ekscytujący prawą stronę opinii publicznej ideologiczno-marketingowy podział na narrację „realistyczną” oraz „insurekcjonistyczną” - podział, nota bene, z gruntu fałszywy, o czym za chwilę.

Otóż wybór sprowadzony do podczepienia się pod któregoś z geopolitycznych protektorów jest wyborem pozornym, niczego bowiem nie zmienia w naszym zasadniczym położeniu. Owszem, w putinowskiej Eurazji będzie trochę bardziej dziko i biednie; w niemieckiej Europie dostatniej a reżim biurokratyczny bardziej praworządny; pod atlantyckimi skrzydłami, o ile Ameryka na poważnie zechce w regionie wrócić do gry, będziemy mogli „prężyć cudze muskuły” (©Michalkiewicz) – ale to wciąż sytuacja wasala, którego suweren w każdej chwili będzie władny przehandlować, bądź pozbawić sojuszniczych protez. Jest jeszcze opcja zrzeczenia się podmiotowości na rzecz paneuropejskiego Lewiatana, co w 2011 proponował na łamach „Rzeczpospolitej” niegdysiejszy „podmiotowiec”, czyli dr Marek Cichocki z „Teologii Politycznej”. Jasne, że gdy nie ma pola manewru lepiej wybrać którąś z możliwości zachodnich, lecz przecież nie w tym rzecz. Nie chodzi o to, by z Putinem - „katechonem” powstrzymywać demoliberalnego antychrysta za cenę korzenia się przed knutem, bądź konsumować dotacje z Unii i dziękować za kolejną montownię w „specjalnej strefie ekonomicznej” - za pracownicze śmieciówki i przyzwolenie na gospodarczą neokolonizację, czy wreszcie „robić łaskę” USA w zamian za obietnice bezpieczeństwa. Innymi słowy, rzecz nie w tym, by na zmianę orać na cudzych polach, lecz by założyć własny folwark.

Nasza pozycja w relacjach ze światowymi potęgami nie może wynikać z aktualnego układu sił między tymiż, lecz winna być pochodną własnej siły i związanej z nią pozycji Polski w regionie. Należy zatem zbudować rodzimy potencjał, przyciągać samemu zamiast być przyciąganym i dopiero z pozycji regionalnego mocarstwa wysłuchać ofert imperiów, następnie zaś jako równoprawny partner wybrać przymierze geopolityczne dające więcej korzyści. Przy czym, budując regionalny system sojuszy, należy wystrzegać się taniej i bojaźliwej kokieterii, która dziś każe nam przemilczać Wołyń i ukraińską banderowszczyznę oraz odwracać wzrok, gdy Litwa dyskryminuje polską mniejszość nie dochowując traktatowych zobowiązań. To droga donikąd, objaw słabości zawsze bezbłędnie wychwytywany przez naszych sąsiadów. Polska „soft power” ma sprawić, by naszym sąsiadom zaczęło zależeć na dobrych relacjach i sami marginalizowali niekorzystne dla nas nurty w swych krajach – tak jak Polska obecnie na różnych poziomach wystrzega się wszystkiego, co mogłoby nie spodobać się Niemcom, a do czasu Majdanu i bankructwa tuskowego „resetu” tłumiła również jakiekolwiek akcenty antyrosyjskie. Takie właśnie powinno być oblicze polskiego „prometeizmu”, tudzież „polityki jagiellońskiej”, jak zwał tak zwał – gwarantem ma być siła, bo na umizgi słabeuszy nikt nie zwróci uwagi.

III. Realistyczny insurekcjonizm

To oczywiście daleka droga i ciężka, wielotorowa praca. To sprawa niezależności energetycznej, wyzwolenia się z pęt pakietu klimatycznego, przestawienia gospodarki na konkurencyjność jakością a nie tanią siłą roboczą, odbudowa potencjału militarnego opartego na własnej zbrojeniówce a nie na imporcie, praca nad świadomością obywatelską, wyzwolenie polskiej przedsiębiorczości, zerwanie z całym neokolonialnym paradygmatem gospodarki zaordynowanym nam w charakterze „transformacji”, zredukowanie zadłużenia, wyjście z pułapki średniego wzrostu, stworzenie warunków, by Polacy chcieli mieć dzieci i opłacało się im mieszkać w Polsce... długo by wyliczać. Na pierwszy rzut oka, jesteśmy w takim bagnie, że może się to wszystko wydawać zadaniem ponad siły – i tu również upatruję przyczyny naszego przyklejania się do kolejnych protektorów. Jeżeli jednak nie spróbujemy, nikt za nas tego nie zrobi. Zresztą, nie trzeba samemu wymyślać prochu – wystarczy rozejrzeć się po świecie i powtórzyć w kolejnych dziedzinach to, co udało się gdzie indziej – od Islandii po Węgry.

I na zakończenie słów kilka o zasygnalizowanym wyżej sporze między „realizmem” a „insurekcjonizmem”. Odkładając już na bok kwestię, że w znacznej mierze jest to wojenka medialno-biznesowa o prawicowy target sprzedażowy, by utrzymać publiczność w stanie permanentnej ekscytacji i skłonić tym samym do kupowania kolejnych gazet, książek, filmów i gadżetów, co do meritum ten spór jest pozorny. Cały szkopuł w tym, że ojciec-założyciel realizmu, czyli Roman Dmowski traktował go jako środek do celu – niepodległości, zaś współcześni epigoni uczynili sobie z realizmu usprawiedliwienie dla kolaboracji. Ten realizm, to była m.in. gigantyczna praca organiczna prowadzona w szeregu dziedzin, tak by w godzinie próby, wykorzystując nadarzającą się międzynarodową koniunkturę, Polacy byli gotowi wziąć sprawy polskie we własne ręce – choćby i wbrew woli samego Dmowskiego robiąc powstanie - lecz dysponując tym razem odpowiednim zapleczem. Tak pojęte, nieco zredefiniowane, realizm i insurekcjonizm nie są ze sobą sprzeczne, ba – jedno jest dopełnieniem drugiego. Można rzec, trawestując Piłsudskiego - insurekcjonizm celów, realizm środków. A insurekcją, która nas czeka i którą przeprowadzić musimy, jeżeli chcemy przetrwać jako naród i państwo jest wybicie się na podmiotowość. Zatem, powtórzę pytanie: czy stać nas na to? Musi, bo w przeciwnym razie nie stać nas będzie na nic innego.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/polska-%E2%80%93-usa-zaufanie-traci-si%C4%99-tylko-raz

http://blog-n-roll.pl/pl/ka%C5%BCdy-realista-ma-swojego-protektora#.VEahWVc_j5E

http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VEagn1c_j5G

http://podgrzybem.blogspot.com/2011/12/nowa-podmiotowosc-lewiatana.html

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 43 (27.10-02.11.2014)

niedziela, 26 października 2014

Czy Benedykt XVI żałuje abdykacji?

Głaskanie po główce nie zmienia Bożego osądu naszych uczynków, a modernistyczne opium dla sumienia może znieczulać tylko do czasu.

I. Pyrrusowe zwycięstwo

W lutym 2013, w tekście „Rezygnacja Benedykta XVI – echa i refleksje” tak dzieliłem się swymi obawami w związku z abdykacją obecnego papieża-emeryta: „Najgorzej byłoby, gdyby się okazało, że kardynał Ratzinger postanowił po prostu wrócić do pracy naukowej i pisania prac teologicznych gdzieś w klasztornych murach, gdyż – niezależnie od ich wartości – następca św Piotra nie jest panem samego siebie, bo to nie on się postawił na czele Kościoła, tylko został tam postawiony z inspiracji Ducha Świętego. Byłaby to Jonaszowa dezercja od odpowiedzialności. Mam nadzieję, że nie wchodzi to w rachubę. W innym miejscu wyrażałem nadzieję, że nie spełnią się oczekiwania medialnych „wujków dobra rada”, że nowy papież tym razem już na pewno będzie wielce postępowy w odróżnieniu od znienawidzonego przez lewactwo „pancernego kardynała”. Niestety, wieści z zakończonego niedawno Synodu dotyczącego rodziny nie napawają optymizmem.

Niby wszystko jest w porządku – ostateczna wersja dokumentu podsumowującego obrady nie zawiera najbardziej kontrowersyjnych zapisów odnośnie „otwarcia się” Kościoła na homoseksualistów, rozwodników i osoby żyjące w wolnych związkach. Wielka tu zasługa abp. Stanisława Gądeckiego, przewodniczącego KEP. Jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, to okazuje się, że zwycięstwo tradycjonalistów jest cokolwiek problematyczne. Otóż to nie jest tak, że frakcja konserwatywna wygrała – część zapisów przepadła tylko dlatego, że nie uzyskała kwalifikowanej większości głosów. Innymi słowy, gdyby decydowano większością zwykłą, to kościelni progresiści odnieśli by zwycięstwo. Największym niepokojem napawa informacja, że passus o homoseksualistach został odrzucony również głosami liberałów, gdyż... był według nich zbyt „ograniczony” i „zachowawczy”. Oznacza to, że postępowcy czują się na tyle silni, by nie bawić się w półśrodki, metodę salami, drobne kroki rozmiękczające doktrynę Kościoła, tylko w stosownym momencie wziąć całość i dokonać rewolucji w kościelnym nauczaniu.

Ich postawa świadczy również o tym, że najprawdopodobniej czują poparcie papieża Franciszka. Nie ma co się oszukiwać – bez papieskiego wsparcia nie poczynaliby sobie tak śmiało i z takim przytupem. Kardynał Reinhard, nomen omen, Marx (swoją drogą – czegóż się można spodziewać po marxiście...) - jeden z filarów skrzydła postępowego już wyraża nadzieję, że do przyszłorocznego synodu (jesień 2015) problemy poruszone w tym roku doczekają się w krajowych episkopatach „pogłębienia”. Jak owo „pogłębienie” rozumieją tolerancjoniści możemy się domyślać.

II. Zgniłe tchnienie „ducha Soboru”

Cóż, z perspektywy czasu widać, że Sobór Watykański II poskutkował wypuszczeniem modernistycznego dżinna z butelki. Dżinnem tym jest tzw. „duch Soboru” - czyli luźne interpretacje katolickiej doktryny utrzymane w hiperliberalnym tonie, które – podkreślmy – zazwyczaj mają się nijak do dokumentów soborowych. U podwalin ekspansji owego „ducha” legło ideologiczne założenie, że dzieło Soboru „nie zostało zakończone” i że „Sobór zatrzymał się w pół drogi”, należy więc go niejako „dokończyć” posługując się jego „duchem”. A tak się składa, że to, co z owym „duchem” jest „zgodne” każdorazowo określają progresiści, którym Sobór uchylił drzwi. W te uchylone drzwi katolewica różnych krajów ochoczo włożyła nogę by w kolejnych dziesięcioleciach konsekwentnie tę szczelinę poszerzać, aż do stanu obecnego, kiedy to wrota praktycznie stanęły otworem.

Niebezpieczeństwo dostrzegł już papież Paweł VI diagnozując w 1972 roku, że przez szczelinę dostał się do Pańskiej świątyni „swąd szatana”. Wcześniej podobne ostrzeżenie sformułował Dietrich von Hildebrand publikując swe dzieło „Koń trojański w mieście Boga” w którym piętnował nadużycia modernistycznych teologów. Do tej publikacji nawiązał niedawno Tomasz Terlikowski w swej książce „Koń trojański w mieście Boga. Pół wieku po Soborze...” stanowiącej, jak stwierdziłem w swej recenzji, młot na „ducha Soboru”. Mamy do czynienia z pełzającą protestantyzacją katolickiej doktryny i teologii, a w konsekwencji – laicyzacją. Skutkiem jest kryzys tożsamościowy, spadek powołań i odejście wiernych od Kościoła, który – zwłaszcza na Zachodzie – przestał być „zimny albo gorący”, zatem został „przeżuty i wypluty”. A wszystko to odbywało się pod szyldem „odczytywania znaków czasu”, co de facto oznacza odejście od ewangelicznej spuścizny na rzecz nadskakiwania współczesnemu światu oraz jego intelektualnym i moralnym dewiacjom. Na tegorocznym Synodzie stanęliśmy w obliczu kolejnej odsłony tego procesu. Zgniłe tchnienie „ducha Soboru” po raz enty dało znać o sobie, a zatruci nim hierarchowie policzyli szable. Za rok czeka nas nowa batalia, najprawdopodobniej z konserwatystami zepchniętymi do narożnika przez siły postępu, które od czasu Soboru zdążyły uskutecznić „długi marsz” przez kościelne instytucje.

III. Opium dla sumienia

Czym się to może skończyć? W skrajnym przypadku nawet schizmą, powstaniem nowego „Bractwa św. Piusa X”, lub zasileniem jego szeregów przez część zmarginalizowanych i sekowanych tradycjonalistów. Obecna postawa frakcji liberałów nasuwa bowiem na myśl przestrogę św. Pawła z Listu do Tymoteusza: „(...) głoś naukę, nastawaj w porę, nie w porę, [w razie potrzeby] wykaż błąd, poucz, podnieś na duchu z całą cierpliwością, ilekroć nauczasz. Przyjdzie bowiem chwila, kiedy zdrowej nauki nie będą znosili, ale według własnych pożądań - ponieważ ich uszy świerzbią - będą sobie mnożyli nauczycieli. Będą się odwracali od słuchania prawdy, a obrócą się ku zmyślonym opowiadaniom. Ty zaś czuwaj we wszystkim, znoś trudy, wykonaj dzieło ewangelisty, spełnij swe posługiwanie!”. Obecne odczytywanie „znaków czasu” jest wszak wprost zaprzeczeniem „nastawania w porę i nie w porę” i zamienia się w puste schlebianie tym, których „uszy świerzbią” i pragną mnożyć sobie nauczycieli wedle „własnych pożądań”.

A co o tych pożądaniach – rozumianych dziś wręcz dosłownie - mówi Pismo? Spójrzmy: „Nie będziesz obcował z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą. To jest obrzydliwość!”; Czyż nie wiecie, że niesprawiedliwi nie posiądą królestwa Bożego? Nie łudźcie się! Ani rozpustnicy, ani bałwochwalcy, ani cudzołożnicy, ani rozwięźli, ani mężczyźni współżyjący z sobą”. Czyżby ojcowie synodalni zapomnieli o tym jednoznacznym przekazie, podobnie jak o przykazaniu, by mowa była „tak, tak – nie, nie”? Dlaczego z uporem podążają drogą, która doprowadziła już do ruiny wspólnoty protestanckie, które – tak na marginesie – były u swego zarania nawet bardziej restrykcyjne od katolicyzmu? Czy „swąd szatana” jest już aż tak silny, by sięgnąć nawet tronu Piotrowego?

W zasadzie, jako notoryczny grzesznik powinienem być zadowolony, że Kościół zacznie tolerancjonistycznie pobłażać ludzkim słabościom. Jednak jakoś nie jestem, bo głaskanie po główce nie zmienia Bożego osądu naszych uczynków, a modernistyczne opium dla sumienia może znieczulać tylko do czasu. Pocieszam się jedynie, że Kościół, którego „bramy piekielne nie przemogą” wychodził na przestrzeni dwóch tysiącleci z różnych kryzysów i upadków. Szkoda mi tylko, że w Stolicy Apostolskiej zabrakło „rottweilera Pana Boga”, który jako prefekt Kongregacji Nauki Wiary potrafił stanąć okoniem nawet św. Janowi Pawłowi II, gdy ten za bardzo zapędzał się w „dialogizm” i zastanawiam się, czy papież-senior Benedykt XVI obserwując co dzieje się za pontyfikatu jego następcy żałuje swej decyzji o abdykacji?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/m%C5%82ot-na-%E2%80%9Educha-soboru%E2%80%9D#.VEu6D1c_iGc

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/02/rezygnacja-benedykta-xvi-echa-i.html

 

czwartek, 23 października 2014

Polska – USA: zaufanie traci się tylko raz

Jeśli w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą miały do nas jakiś interes, to trzeba dobitnie powiedzieć – nic za darmo.

I. Amerykański sen

Muszę wyznać, że cykl tekstów rozpatrujących geopolityczne sympatie różnych odłamów polskiej prawicy wyszedł mi właściwie przypadkiem. Ot, zirytowany rusofilskimi głosami każącymi nam widzieć w Putinie „katechona” i obrońcę przed demoliberalną zgnilizną, opublikowałem w maju, w nr 20 „Polski Niepodległej” artykuł „Rosyjskie miraże prawicy”. Niedawno zaś, przy okazji lustracji prof. Kieżuna uznałem, że trzeba się bliżej przyjrzeć opcji niemieckiej w kontekście „realizmu” wedle którego należy poszukiwać coraz to nowych zewnętrznych opiekunów, co zaowocowało tekstem „Każdy realista ma swojego protektora” (nr 41 „PN”). Teraz, na zakończenie, warto wziąć na warsztat stronnictwo amerykańskie.

Trzeba powiedzieć, że spośród wyżej wymienionych, opcja amerykańska wydawała się najbardziej perspektywiczna i sam przez długi czas byłem jej zwolennikiem. Po części było to efektem tradycyjnie proamerykańskiego nastawienia Polaków – europejski ewenement, tak jak niegdyś polski pronapoleonizm. To Stany Zjednoczone pod przywództwem Reagana wbiły gwóźdź do trumny sowieckiego „imperium zła”, gdy różni mędrkowie jeszcze w latach osiemdziesiątych roili o konwergencji i snuli wizje jak to Zachód powinien sobie układać stosunki z ZSRR w kolejnym ćwierćwieczu. To w „kolumbowej hameryce” widzieliśmy ostoję wolności, swobód, dobrobytu, a im bardziej komunistyczna propaganda starała się USA zohydzić, tym bardziej w Amerykę wierzyliśmy. Kolejnych prezydentów Polacy witali na ulicach ze szczerym entuzjazmem, za co ci rewanżowali się nam zapewnieniami o dozgonnej przyjaźni i niezłomnym sojuszu, kokietując Wałęsą i Papieżem.

Wydawało się, że ma to swoje twarde podstawy. Po rozpadzie bloku sowieckiego kolejni prezydenci, niezależnie od barw (Bush senior, Clinton, Bush junior), z różnymi zawirowaniami, ale w sumie w miarę konsekwentnie prowadzili politykę powstrzymywania neoimperialnych ambicji Rosji, co przekładało się na aktywną obecność w naszym regionie. Po drodze przystąpiliśmy do NATO – miało to stanowić ostateczne przypieczętowanie od strony militarnej naszego bezpieczeństwa. Ameryka miała jeszcze tę zaletę, że w przeciwieństwie do Rosji i Niemiec leżała za oceanem i z tego oddalenia podpompowywała nas politycznie jako regionalnego lidera. Nie wglądało to źle – pod amerykańskim protektoratem rysował się sojusz krajów Europy Środkowo-Wschodniej z Polską w roli głównej.

II. Bolesne przebudzenie

W powyższym kontekście można było mniemać, że nasze zaangażowanie w eskapady do Iraku i Afganistanu jest ceną, którą warto zapłacić. Przypomnę, że były to czasy gdy Donald Rumsfeld mówił o „starej” i „nowej” Europie, za chwilę pojawił się projekt tarczy antyrakietowej i wizja stałej obecności US Army na naszym terytorium, a poza tym, nasze „nieostrzelane” wojsko miało okazję złapać jakiekolwiek realne doświadczenie bojowe. Nie wolno również bagatelizować zagrożenia islamizmem, które może w pewnej czasowej perspektywie dotyczyć i nas. Cóż, warto było narazić się „starej Europie”, która – głównie Niemcy i Francja - marzyła o wypchnięciu USA z kontynentu, nazywając nas „amerykańskim osłem trojańskim”. Apogeum, lecz zarazem i łabędzim śpiewem była wyprawa prezydenta Lecha Kaczyńskiego wraz z przywódcami Ukrainy, Litwy, Łotwy i Estonii do Tbilisi w 2008 roku, która powstrzymała rosyjską agresję na Gruzję (również partnera USA) i zmusiła Europę do reakcji wobec Kremla.

Bolesne przebudzenie z amerykańskiego snu nastąpiło wraz z wyborem Baracka Obamy, który w ekspresowym tempie „zresetował” stosunki z Rosją, wycofał się z projektu tarczy (znamienna data 17.09.2009) i ogłosił wycofanie się Stanów Zjednoczonych z aktywnej roli w Europie. Krótko mówiąc, cały „strategiczny sojusz” polsko-amerykański skichał się w jednej chwili, tworząc warunki do zaistnienia rosyjsko-niemieckiego kondominium - i to w całym regionie. Oczywiście, ekipa Tuska z Sikorskim już od 2007 grała na przeciąganie „tarczowych” rozmów z USA, czekając na koniec kadencji George'a W. Busha, w międzyczasie orientując Polskę na Niemcy i Brukselę, jednak ostateczna decyzja zapadła w Waszyngtonie.

Zostaliśmy zatem z kacem po Iraku, Afganistanie, z poczuciem, że daliśmy się wykorzystać za bezdurno – zresztą, społeczne poparcie dla obu interwencji nigdy nie było zbyt wysokie, a z biegiem czasu konsekwentnie malało, tym bardziej, ze nie pojawiła się żadna z obiecywanych korzyści, bo interesy w Iraku robił każdy, nawet antyamerykańska Francja, tylko nie my. W ciągu tych lat „ścisłego sojuszu” nie zdołaliśmy nawet wydębić rozwiązania sprawy tych nieszczęsnych wiz, co może jest sprawą drugorzędną, ale jednak symboliczną. Na marginesie, oczekuję by polski rząd wprowadził zasadę symetrii, tak by Amerykanie przechodzili równie upokarzającą procedurę, co Polacy. Szanujmy się, bo nikt inny nas nie uszanuje. Do tego USA niezmiennie wspierały i wspierają uroszczenia hien cmentarnych spod znaku „holocaust industry”, czego konsekwencje mogą być dla nas niezwykle bolesne. Trudno o lepsze potwierdzenie tezy sformułowanej przeze mnie w poprzednim artykule, że bezwarunkowe przystępowanie do czyjejkolwiek strefy wpływów i pożyczanie geopolitycznych protez obarczone jest niezmiernym ryzykiem, bo te protezy mogą zostać nam odebrane z dnia na dzień, a parasol „strefy wpływów” zwinięty bez okresów przejściowych i ostrzeżenia.

III. Zaufanie traci się tylko raz

Poza wszystkim, patrząc z naszej perspektywy, Stany Zjednoczone pogrzebały swą reputację państwa obliczalnego - stabilnego partnera, który swe sojusze i politykę planuje na dziesięciolecia. Nagłe przeorientowanie strategii geopolitycznej, przekształcenie NATO w klub dyskusyjny i to z udziałem Rosji sprawiły, że trudno będzie odbudować wzajemne relacje. Jak powiadają, zaufanie traci się tylko raz.

Tym większe zdziwienie budzi bezrefleksyjny proamerykanizm wciąż dominujący na prawicy – w polityce jest to głównie PiS, z kolei na odcinku medialnym przede wszystkim środowisko „Gazety Polskiej”. Ja również w swoim czasie zaczytywałem się analizami śp. Jacka Kwiecińskiego - jak wspomniałem wyżej, wówczas wydawało się, że opcja amerykańska ma ręce i nogi. Jednak teraz oglądanie się na Stany Zjednoczone ma niewiele więcej sensu niż podczepianie się pod „główny nurt polityki europejskiej” uosabianej przez Berlin, bądź wzdychanie do duginowskiej „Eurazji”. Szczerze mówiąc, przypomina mi to upartą wiarę starego Rzeckiego, że „bonapartyzm to potęga”.

Rozumiem, że oczekujemy aż Obamę zmieni w Białym Domu jakiś republikanin, który znów wprowadzi Amerykę na antyrosyjskie tory, co wymusi jej powrót do naszej części Europy i związane z tym powtórne dowartościowanie Polski? Ale, kto zagwarantuje, że nie będzie to republikanin-izolacjonista zerkający z sympatią na Putina? Albo, że to w ogóle będzie republikanin? Poza tym, czy nowy przywódca nie uzna aby, że Daleki Wschód oraz ISIL na wschodzie bliskim są wystarczającym bólem głowy, by nie zaprzątać swej uwagi Europą? Wreszcie, nawet jeśli będzie to wymarzony z naszego punktu widzenia lider, to na ile? Jedna kadencja? Dwie? A potem USA znów zrewidują swą strategię? W najlepszym razie zyskamy chwilę oddechu, ale i tak będzie to chwila w przerwie tańca do muzyki granej przez innych.

Podsumowując, jeśli w najbliższej przyszłości Stany Zjednoczone będą miały do nas jakiś interes, to trzeba dobitnie powiedzieć – nic za darmo. Jest kilka rzeczy do ugrania - baza NATO, zaprzestanie wspierania przez USA żydowskich roszczeń majątkowych, podzielenie się technologiami, wsparcie naszej polityki w regionie, zerwanie współpracy NATO z Rosją... i płatność z góry poprosimy. A przede wszystkim – zacznijmy grać na siebie. Bądźmy wreszcie, do ciężkiej, podmiotowi. Lekko nie będzie, obecnie mamy bowiem w naszym regionie sytuację następującą: Litwa antypolska i oglądająca się na Skandynawię; Ukraina widzi swego patrona w Berlinie; Słowacja, Czechy, Węgry, całe Bałkany z wyjątkiem Rumunii – prorosyjskie. Z tym zostaliśmy po 20 latach „strategicznego sojuszu” (1989-2009). Powtórzę memento z poprzedniego tekstu: nie ma strategicznych sojuszy dla słabych.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VEagn1c_j5G

http://blog-n-roll.pl/pl/ka%C5%BCdy-realista-ma-swojego-protektora#.VEahWVc_j5E

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 42 (20.10-26.10.2014)

 

czwartek, 16 października 2014

Każdy realista ma swojego protektora

Geopolityczne protezy zawsze użyczane są za wysoką opłatą i w każdej chwili mogą zostać odebrane.

I. Nie ma strategicznych sojuszy dla słabych

Chciałbym dziś rozwinąć temat zasygnalizowany już przeze mnie w końcówce poprzedniego tekstu dla „Polski Niepodległej” - „Wojna o prof. Kieżuna”. Chodzi o zarysowującą się od pewnego czasu „opcję niemiecką” na polskim rynku opinii. Jest to rzecz jasna element szerszego pejzażu sympatii i antypatii geopolitycznych powodujących, że różne odłamy prawicy upatrują rozmaitych zagranicznych sponsorów na których pragnęłyby oprzeć „kwestię polską”. O opcji rusofilskiej pisałem już w artykule „Rosyjskie miraże prawicy”, stronnictwem amerykańskim zapewne też przyjdzie się zająć, niemniej do wszystkich wymienionych pasuje stwierdzenie, że to ciągłe oglądanie się na bliższe i dalsze potęgi jest cokolwiek przerażające i dowodzi jakiejś organicznej niewiary w polski potencjał, podszytej być może kompleksami wynikającymi z naszych historycznych traum.

Oczywiście, każde państwo, nawet najpotężniejsze, potrzebuje sojuszy. Autarkia bądź to polityczna, bądź gospodarcza, tudzież militarna jest nieosiągalna, jednakże wszystko sprowadza się do proporcji - czy dobór partnerów jest dla nas jedynie uzupełnieniem własnej siły, czy też ma tę własną siłę zastępować, sprowadzając nas de facto do roli neokolonialnego wasala realizującego zlecenia patronów w nadziei, że w razie zagrożenia nasz opiekun we własnym interesie zechce nas bronić jako swej strefy wpływów. Jest to myślenie bardzo niebezpieczne, dowodzące postkolonialnej mentalności również u tych, którzy na co dzień ów postkolonializm piętnują i w sferze deklaratywnej zwalczają. Strefy wpływów mają bowiem to do siebie, że są płynne, traktowane instrumentalnie i w każdej chwili mogą zostać przehandlowane w zamian za jakieś korzyści, lub wręcz odpuszczone, gdy mocarstwo sprawujące do tej pory nad takową strefą nadzór uzna, że powinno swój potencjał zaangażować w innych obszarach. To może zdarzyć się wręcz z dnia na dzień, a dotychczasowi podopieczni zostaną bez sentymentów zostawieni na lodzie. Słynny „reset” Obamy w relacjach z Rosją i wycofanie się USA z aktywnej polityki w naszym regionie jest tego dobitnym przykładem. Ostatnio zaś Niemcy wprost zadeklarowały, że stan ich armii nie pozwoli na żadną interwencję militarną w obronie państw Europy Środkowo-Wschodniej. Innymi słowy - nie ma strategicznych sojuszy dla słabych.

II. Poszukiwanie patrona

Co charakterystyczne, w tych głosach dominuje ton „realistyczny”. Dotyczy to również opcji niemieckiej obecnej dziś przede wszystkim na niwie swoistej anty-polityki historycznej, uprawianej głównie przez autorów związanych z tygodnikiem „Do Rzeczy” - Piotra Zychowicza, Sławomira Cenckiewicza i Rafała Ziemkiewicza. Na marginesie - autorzy ci stosują metodę polemiczną polegającą na tym, by ich adwersarze wskazali luki w rozumowaniu - gdzie np. Zychowicz popełnił w swym wywodzie błąd? Nie można pozwolić się zapędzić w ten narożnik, a to z tej prostej przyczyny, że sprawny publicysta poprzez odpowiedni dobór argumentów potrafi uzasadnić każdą tezę na której mu zależy. Zbudowanie wewnętrznie spójnego wywodu jest jedynie kwestią warsztatu, niczym więcej. Podstawową kwestią, którą należy zatem roztrząsać jest to, czy dana „narracja” służy Polsce i jej interesom.

Jak wspomniałem w poprzednim artykule, za symboliczny początek zaistnienia opcji niemieckiej w dyskursie szeroko rozumianego środowiska patriotycznego uznaję tekst Rafała Ziemkiewicza opublikowany w „Rzeczpospolitej” we wrześniu 2009 roku „Polityka realna – czyli jaka?”. Przypomnę dla porządku jego zasadnicze przesłanie: „Zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. Musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref wpływów, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy?” . Ziemkiewicz uznał, że z dwojga złego lepiej postawić na Niemcy i dołączyć do ich strefy wpływów w całości, tak by uniknąć scenariusza rozbiorowego i zachować, jak to niegdyś mówiono, substancję narodową.

Teraz pytanie za 100 punktów – czym takie podejście różni się co do swej istoty od słynnego „hołdu berlińskiego” ministra Sikorskiego? Według mnie, obie postawy można sprowadzić do założenia: „Niemcy są hegemonem Europy, rozdają karty w Unii, zatem podczepmy się pod nich, to nas nie oddadzą Ruskim”. Jest to założenie z gruntu błędne i to z kilku powodów. Po pierwsze, Niemcy nie dopuszczą, by pod bokiem wyrosła im silna Polska. Polska jest Niemcom potrzebna jako peryferyjny obszar eksploatacji gospodarczej i polityczny wasal. W tej sytuacji nie ma co marzyć o obronie „substancji”, bo będziemy wysysani na szereg różnych sposobów. Po drugie, interesy Rosji i Niemiec są w odniesieniu do naszego regionu zbieżne – ma stanowić słabą i bezwolną strefę buforową w której będą ścierały się wpływy obu mocarstw, przy czym oba zgodnie będą starały się trzymać na dystans Stany Zjednoczone. W razie potrzeby Niemcy bez skrupułów podzielą się wpływami z Rosją, co zostało zdiagnozowane przez Jarosława Kaczyńskiego w słowach o niemiecko-rosyjskim kondominium. Po trzecie, co do parasola militarnego, to wspomniana wyżej deklaracja o nieinterwencji wygłoszona zaraz po szczycie NATO i w sytuacji wojny na Ukrainie powinna rozwiać wszelkie mrzonki.

III. Realizm kolaborantów

No właśnie – mrzonki. To trochę jak z realistami z Królestwa Kongresowego, których wszelkie nadzieje zostały rozwiane przez cara krótkim: „żadnych marzeń, panowie”. A jeśli zwolennicy „opcji niemieckiej” wolą inny przykład, to podam krakowskich stańczyków, których przesłanie krytykujące konspirację i narodowe zrywy jak raz pasowało do polityki Najjaśniejszego Pana, przy którym „stoimy i stać chcemy”. Stańczycy byli po prostu pacyfikatorami nastrojów, narzędziem w rękach Wiednia. Polacy w zamian za swą lojalność doczekali się autonomii i wysokich posad w rządzie C-K monarchii, co jako żywo przypomina dzisiejsze synekury w zdominowanej przez Niemcy Unii Europejskiej. Oczywiście praca organiczna - zakładanie kas, bibliotek, kół samokształceniowych, towarzystw gospodarczych, edukacyjnych itd. - to wszystko było potrzebne, ale jako środek do celu - niepodległości, a nie jako cel sam w sobie. Tymczasem, gdy wybiła godzina próby i zaborcy wzięli się za łby, galicyjscy konserwatyści zareagowali na Legiony Piłsudskiego niczym na rogatego diabła, który niweczy ich misterne gabinetowe gierki.

Piszę o tym wszystkim, bo ówczesny realizm Stańczyków uprawiany w znacznej mierze na gruncie propagandy historycznej wręcz narzuca porównanie z obecną działalnością „zychowszczyzny” (przypomnę: powinniśmy iść z Hitlerem na Ruskich, a po ich rozgromieniu w kluczowym momencie zmienić sojusze i pójść z zachodnimi aliantami na Hitlera, no i nie wywoływać skazanych na porażkę powstańczych awantur). Odnajduję tu również echa poglądów Władysława Studnickiego, który jeszcze w listopadzie 1939 roku zwracał się do władz III Rzeszy z memoriałem, by odtworzyć polską armię i wspólnie ruszyć na Sowietów. Ów przekaz – cóż za przypadek – rozpoczął swój marsz wkrótce po ukazaniu się wspomnianego, programowego tekstu Ziemkiewicza i współgrał z równoległym rozwojem niemieckiej nowej polityki historycznej mającej zrelatywizować odpowiedzialność za II Wojnę Światową. To wpisywanie się poprzez historyczny rewizjonizm w aktualne zapotrzebowanie polityczne niemieckiego hegemona jest doprawdy zbyt znamienne, by nie zauważać tego słonia w menażerii. Każdy realista ma swojego protektora?

Piętnując polską historię jako ciąg szkodliwych nonsensów skutkujących niemal bez wyjątku narodowymi tragediami wybiela się zarazem naszych wrogów – tych którzy nas podbijali, eksterminowali, łupili. W przełożeniu na dzisiejsze realia, jest to otwarte zaproszenie do powiedzenia światu (po raz kolejny w historii), że skoro Polska nie potrafi sama się odpowiedzialnie rządzić, to rządy musi dla jej własnego dobra narzucić kto inny. Taka była propagandowa linia mocarstw zaborczych, później mieliśmy passus o „pokracznym bękarcie Traktatu Wersalskiego” i w tym stylu sami siebie przedstawiamy dzisiaj dezawuując naszą historię i wręczając przeciwnikom gotowy propagandowy oręż do ręki. Skoro Polska sama jest winna swym klęskom, to agresorzy nie dość, że są niewinni lecz i współcześnie mają dobry powód by dla dobra Europy i geopolitycznego porządku trzymać nasz kraj na krótkiej smyczy.

Postawmy sprawę jasno - „realizm” każący przytulać się nam do kolejnych stref wpływów i stosownie do tego rewidować tradycję historyczną jest realizmem kolaborantów szukających zawczasu sponsora. W tej kolaboranckiej optyce każde formułowane aspiracje narodowe idące w poprzek interesów możnych tego świata naznaczone będą piętnem nieodpowiedzialnego awanturnictwa i „obłędu”. Dlatego sami musimy stanąć mocno na własnych nogach, a nie na protezach pożyczanych od kolejnych geopolitycznych protektorów, te bowiem zawsze użyczane są za wysoką opłatą i w każdej chwili mogą zostać odebrane.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/realizm-kolaborantow.html

http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VDXF-1fqWSp

http://blog-n-roll.pl/pl/wojna-o-prof-kie%C5%BCuna#.VD_09VdQQg8

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 41 (13.10 – 19.10.2014)

czwartek, 9 października 2014

Wojna o prof. Kieżuna

Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, przyjemnie i że problemy lustracyjne dotyczyć będą jedynie ferajny „resortowych dzieci”.

I. Wojna medialna

Wojna podjazdowa po prawej stronie rynku opinii przeszła ze stadium wzajemnych złośliwości i podgryzanek do otwartej konfrontacji. Stało się tak za sprawą zlustrowania profesora Witolda Kieżuna przez autorów „Do Rzeczy” - Piotra Woyciechowskiego i Sławomira Cenckiewicza. O współpracy TW „Tamiza” za chwilę, warto przedtem jednak zarysować tło całej sprawy. Sytuacja przedstawia się następująco. Oto mamy dwa konkurujące ze sobą prawicowe tygodniki opinii, oba wywodzące się z zespołu dawnej „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze”. Po pacyfikacji „Presspubliki” przez zblatowanego z rządem PO biznesmena, Grzegorza Hajdarowicza, ekipa rozpadła się na dwa obozy – jeden pod przywództwem braci Karnowskich, którzy na bazie portalu „wPolityce.pl” założyli pismo „wSieci” pozyskując sponsora w postaci SKOK-ów i drugi pod wodzą Pawła Lisickiego, który z kolei dogadał się z Michałem Lisieckim z Point Group i stworzył „Do Rzeczy”. Przy czym wszystko wskazuje na to, że zapobiegliwi Karnowscy montowali swą inicjatywę medialną jeszcze gdy byli w „URz”, za plecami swego naczelnego i korzystając z redakcyjnego sprzętu „Rzepy” i „Uważaka”.

Z czasem do naturalnej konkurencji tytułów prasowych i personalnych animozji doszła walka wizerunkowa – kto jest bardziej, czy wręcz prawdziwie „niepokorny”, patriotyczny i niezależny z wyraźną intencją zagospodarowania możliwie największego segmentu prawicowych czytelników. Doprowadziło to do ciekawej polaryzacji biznesowo-ideowej: „wSieci” poszło w radykalny patriotyzm „romantyczno-insurekcyjny”, czego naturalną konsekwencją było gloryfikowanie narodowych zrywów, w tym Powstania Warszawskiego, natomiast „Do Rzeczy” postawiło na historyczny rewizjonizm z pozycji „realistycznych”, określany niekiedy mianem „zychowszczyzny” od nazwiska Piotra Zychowicza, autora książek „Pakt Ribbentrop – Beck” i „Obłęd 44”. Ton narzuca tu głównie trójka Sławomir Cenckiewicz - Piotr Zychowicz - Rafał Ziemkiewicz. Nieco na uboczu pozostała „Gazeta Polska”, która wprawdzie podziela stanowisko insurekcjonistyczne, ale obecnie przejawia się ono raczej w tropieniu „ruskich agentów” i „pożytecznych idiotów” wśród osób nie podzielających bezkrytycznego zachwytu nad post-majdanową Ukrainą.

W sferze politycznej „wSieci” dość jednoznacznie popiera PiS, natomiast publicyści „Do Rzeczy” usiłują wynajdywać jakieś, w ich mniemaniu bardziej estetyczne, alternatywy na prawicy. W warstwie przekazu, o ile „wSieci” balansuje na granicy prawicowego populizmu i tabloidalnego grzania emocji, o tyle „Do Rzeczy” pragnie uchodzić raczej za pismo wyważone - taką prawicową „Politykę” - z ambicjami by wychowywać sobie czytelników „krytycznie myślących”, czyli de facto podzielających historyczne obsesje wspomnianego wyżej tercetu autorów.

II. Ofiara systemu?

To musiało doprowadzić do wybuchu. Pismo i portal Karnowskich zarzucały narracji historycznej „Do Rzeczy” wpisywanie się w niemiecką propagandę dążącą do zamazywania odpowiedzialności za II Wojnę Światową, przeciwstawiając krytyce Powstania Warszawskiego autorytet prof. Witolda Kieżuna – światowej sławy naukowca, powstańca i więźnia sowieckich łagrów. Na to „Do Rzeczy” odwinęło się wyciągnięciem „kompromatów” wskazujących na wieloletnią współpracę profesora z bezpieką jako TW „Tamiza”. Cios był potężny.

Tylko co ma z tym zrobić skołowany czytelnik rozrywany między Sasem a Lasem? Najlepiej przyjąć po prostu do wiadomości fakty. Jeśli jesteśmy za lustracją, to musimy być przygotowani na przykre niespodzianki. Nikt nie obiecywał, że będzie łatwo, przyjemnie i że problemy lustracyjne dotyczyć będą jedynie ferajny „resortowych dzieci”. Z drugiej strony – ewidentnie mamy do czynienia z wendetą na konkurencji i elementem międzyredakcyjnej, środowiskowej wojenki. Z materiałów ujawnionych na stronach „Do Rzeczy” wynika, że prof. Kieżun faktycznie został zarejestrowany jako TW „Tamiza” i w latach 1973-1980 odbywał szereg spotkań z oficerami SB. Ponadto jego postawę wobec PRL-owskiej rzeczywistości trudno określić jako negatywną. W dużym stopniu akceptował tamten system i władzę, udzielał się w oficjalnych gremiach, doradzał, wykładał na partyjnych szkoleniach... Do tego dochodzi członkostwo we władzach „sojuszniczego” Stronnictwa Demokratycznego. Pytanie, jak swe postępowanie oceniał wówczas sam profesor. Wydaje się, że kontakty z SB traktował jako oczywistą w tamtych realiach konieczność, podobnie jak swą ówczesną działalność publiczną. Świadczyłby o tym chociażby fakt, że kilka spotkań z esbecją sam omówił w swej autobiograficznej książce „Magdulka i cały świat” – nie robił więc z tego tajemnicy.

Przypuszczam, że prof. Kieżun dał się wmanipulować w rodzaj „socjalistycznego pozytywizmu" na zasadzie: „rzeczywistość jest jaka jest i trzeba próbować coś zrobić w ramach systemu". Sądzę również, że do końca uważał, iż wszystko - w tym kontakty z SB – ma pod kontrolą. Możliwe, że racjonalizował sobie w ten sposób swe postępowanie - zdolność nawet wybitnych intelektów do samooszukiwania się bywa nieograniczona. Miał do wyboru – albo wegetować gdzieś na marginesie na co skazywałaby go nieprawomyślna biografia, albo ułożyć się jakoś z komuną, bacząc by cena nie była zbyt wysoka, a kompromis nie przekształcił się w zeszmacenie. Wybrał to drugie. Nie jemu jednemu wydawało się, że może „grać” z esbecją i PRL-owską machiną władzy. I nie on jeden przegrał. Jest jeszcze pytanie na ile materiały SB powstawały wskutek bezpośrednich kontaktów z prof. Kieżunem, na ile zaś stanowiły kompilację jego poglądów lub analiz wygłaszanych i publikowanych w różnych okolicznościach. Tu już każdy musi wyrobić sobie opinię przeglądając dostępne w internecie akta, odkładając na bok artykuł Cenckiewicza i Woyciechowskiego. Niemniej, trudno mieć wątpliwości, że współpraca była, choćby nawet sam prof. Kieżun traktował to inaczej.

Osobną ciekawostką jest, że zarejestrowanie go jako TW było w środowisku dziennikarskim i historycznym tajemnicą Poliszynela, musieli o tym wiedzieć także we „wSieci”, a mimo to wyciągnęli profesora Kieżuna na sztandary. Trudno uciec tu od podejrzeń, że Karnowscy potraktowali naukowca instrumentalnie, jako „dyżurny autorytet” do pacyfikowania oponentów. A teraz, u kresu swych dni stał się ofiarą naparzanki między dwiema polityczno-dziennikarskimi koteriami. Smutne.

III. Anty-polityka historyczna

Ponieważ spektakl którego jesteśmy świadkami zaczął się od niezgody profesora na „rewizjonizm” (w skrócie - powinniśmy iść z Hitlerem na Ruskich, a po ich rozgromieniu w kluczowym momencie zmienić sojusze i pójść z zachodnimi aliantami na Hitlera, no i nie wywoływać skazanych na porażkę powstańczych awantur) warto jeszcze wspomnieć kilkoma słowami o tym zjawisku. Początkiem, jak się zdaje, był tekst Rafała Ziemkiewicza opublikowany na łamach „Rzeczpospolitej” w 2009 roku pt. „Polityka realna – czyli jaka?”. Jego myślą przewodnią była konstatacja, że „Zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. Musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref wpływów, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy?”. No i Ziemkiewiczowi wyszło, że z dwojga złego, lepiej już znaleźć się pod niemieckim protektoratem.

Nie sposób opędzić się od myśli, że cała propaganda historyczna obecnej „zychowszczyzny” jest pokłosiem tamtego fundamentalnego wyboru geopolitycznego i pozycjonowaniem się pod niemieckiego protektora. Gdyby Ziemkiewiczowi wyszło odwrotnie, to może mielibyśmy dziś teksty gloryfikujące Bolesława Piaseckiego i PAX, Rzewuskiego, Wielopolskiego, Królestwo Kongresowe i wreszcie Jaruzelskiego, jak czyni to na innym biegunie rusofilski odłam polskiej prawicy (i to również z pozycji „realistycznych”). Niewykluczone zresztą, że sami zainteresowani zareagowaliby szczerym oburzeniem na insynuowanie im, że są przyczółkiem opcji niemieckiej na polskiej prawicy, tak jak prof. Kieżun zareagował na wieść, że miałby być komunistycznym konfidentem. Ba, jestem wręcz przekonany, że trzon środowiska „Do Rzeczy” odpowiadający za obecną narrację historyczną tygodnika uważa swe motywacje za z gruntu szlachetne. Oni we własnym mniemaniu tylko za pomocą krytycznej i rzeczowej analizy pragną urzeczywistniać polską rację stanu tak jak ją rozumieją, by uchronić obecną Polskę przed powtórzeniem błędów i tragedii z przeszłości. Nie bez przyczyny wspominam o tej specyficznej anty-polityce historycznej właśnie przy okazji sprawy prof. Kieżuna, bo mamy tutaj do czynienia z identycznym racjonalizowaniem swej kolaboracji intelektualnej z niemiecką linią jak prof. Kieżun racjonalizował swe kontakty z SB, czy generalnie – z PRL-owskim aparatem władzy. Ciekawe, czy trzej panowie C-Z-Z sobie to uświadamiają?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 40 )06.10-12.10.2014)

środa, 1 października 2014

Groza '44

Komasa dokonał w kinie rzeczy porównywalnej z tym, co zrobiło Muzeum Powstania Warszawskiego w polskim muzealnictwie.

I. Bez znieczulenia

Rzadko zdarza się, by film zostawił mnie wbitego w kinowy fotel z pustką w głowie, niczym po ciosie obuchem. Ostatni raz przytrafiło mi się coś podobnego chyba przy okazji „Pasji” Mela Gibsona. „Miasto 44” Jana Komasy jest bowiem obrazem skondensowanej grozy - intensywnym, wręcz wyciskającym powietrze z płuc, co zresztą miałem możność zaobserwować na przykładzie widowni. Ludzie – jak to w kinie – przed seansem zachowujący się dość swobodnie, po jego zakończeniu wychodzili w głuchym milczeniu, jakby stłamszeni, przygnieceni dopiero co zobaczonym pandemonium.

Ten film nie tyle oglądamy, co współuczestniczymy w nim, niczym w koszmarnej wędrówce po piekle. Tym bardziej przytłaczającej, że skonfrontowanej z optymizmem sprzed Powstania i pierwszego okresu po jego wybuchu, gdy wydawało się, że walka potrwa kilka dni – w sam raz tyle, by na wyzwolonych obszarach miasta powitać w charakterze gospodarzy wkraczających Sowietów, traktując ich zarazem – wedle przytoczonego w filmie rozkazu – z dystansem, jako „sojuszników naszych sojuszników”. Komasa nie roztrząsa tu racji za i przeciw Powstaniu, nie proponuje nam ani dzieła podniośle patriotycznego, ani krytycznego w duchu obecnej „zychowszczyzny”. On nam Powstanie po prostu pokazuje z całą towarzyszącą mu paletą skrajnych emocji, ze strachem, okrucieństwem i poświęceniem, z najniższymi ale też i najwyższymi ludzkimi instynktami. Piorunująca mieszanka, podkreślona sposobem narracji w wyniku której otrzymujemy swoisty trans w którym pogrążają się zarówno bohaterowie, jak i podążający za nimi widz.

II. Podróż po piekle

Co ciekawe, dzięki losom głównych bohaterów możemy wejść w tamte dni niejako w dwóch różnych rolach – zarówno żołnierza jak i cywila. Główny bohater, Stefan, opiekujący się młodszym, kilkuletnim bratem i histeryczną matką, wdową po polskim oficerze, do konspiracji zostaje wciągnięty właściwie przypadkiem. Po wybuchu walk, gdy zostaje ranny, zwyczajnie dezerteruje i ucieka z powrotem do rodziny, której jednak w zdewastowanym mieszkaniu nie zastaje. Rankiem, z okna opustoszałej kamienicy widzi egzekucję jej mieszkańców – w tym matki i brata. To, połączone z odniesioną raną i szokiem pola walki powoduje, że pogrąża się w stuporze. W ślad za nim oddział opuszcza zakochana w Stefanie druga główna postać filmu - „Biedronka” i wyrusza na poszukiwanie chłopaka. Przez długi czas zatem oglądamy Powstanie oczyma nie tylko cywilów, ale wręcz dezerterów, którzy powstańcze opaski bądź to chowają, bądź wyciągają, w zależności od tego, co jest bardziej przydatne w przedzieraniu się przez kolejne dzielnice. To wtedy widzimy krwawy deszcz szczątków ludzkich po wybuchu czołgu-pułapki na ulicy Kilińskiego, wtedy również przechodzimy horror wędrówki kanałami ze Starówki do Śródmieścia (genialna scena z atakiem klaustrofobii), którymi „Biedronka” holuje pogrążonego w odrętwieniu Stefana. Mało tu wojennego heroizmu, za to dużo prawdy o ludzkiej kondycji i poświęceniu dla drugiego człowieka.

Na wojenny heroizm przyjdzie zresztą czas, gdy Stefan wraca do oddziału, by uczestniczyć już do końca w jego gehennie, aż do końcowych scen walk na Czerniakowie. Jedna uwaga – skoro pokazano desant berlingowców, zresztą zgodnie z historyczną prawdą przedstawiając ich jako ludzkie mięso rzucone na rzeź bez elementarnego przeszkolenia w walce miejskiej, to aż prosiło się, by z drugiej strony przypomnieć choćby fragmentarycznie alianckie zrzuty i widok płonącego miasta z punktu widzenia kołującego nad Warszawą „Liberatora”. Z relacji lotników – nie nowicjuszy przecież - wiadomo, że był to iście apokaliptyczny pejzaż, nieusuwalny do końca życia z pamięci. Ten ujęty całościowo ogrom zniszczeń widzimy dopiero w ostatniej scenie, gdy Stefan po wybiciu jego oddziału i ucieczce z Czerniakowa obserwuje z wiślanej łachy konającą w płomieniach Warszawę, następnie zaś widok przechodzi płynnie w perspektywę współczesnej stolicy, rozjarzonej blaskiem latarń, neonów, biurowców, samochodów – zgrabna klamra przypominająca nam o niezłomnym mieście, które nie pozwoliło się zabić.

W całym filmie reżyser nie szczędzi nam licznych obrazów okrucieństw i zniszczenia, tragedii powstańczych szpitali, piwnic ze zdesperowanymi mieszkańcami, nie pozostawiając zarazem wątpliwości co do bestialstwa Niemców. Godne zauważenia w dobie zamazywania win, odpowiedzialności, przetrącania proporcji i zrzucania zbrodni na anonimowych „nazistów”. Tu Niemcy są Niemcami, Polacy Polakami, Żydzi – Żydami (jeden z uwolnionych Żydów dołącza do oddziału „Kobry” w którym walczy Stefan i do końca zachowuje opaskę z gwiazdą Dawida) - bez relatywizowania i niedomówień. W sam raz do sprzedania Niemcom w rewanżu za „Nasze matki, naszych ojców”. No i może polskie ambasady będą miały co wyświetlać w miejsce „Pokłosia”. „Miasto 44” to produkt eksportowy w najlepszym gatunku.

III. Trans obrazu

Nie sposób nie odnotować oszałamiającej warstwy wizualnej dzieła Komasy. W końcu doczekaliśmy się reżysera sprawnie poruszającego się w nowoczesnych technikach narracji. Poetyka niektórych scen przypomina dokonania choćby Zacka Snydera („Watchmen”, „300”). Warto zwrócić uwagę zarówno na odrealnione, poetycko ujęte sceny miłosne, jak i na obronę kamienicy na Czerniakowie zrealizowaną w konwencji gry typu First-person shooter (mnie skojarzyła się np. z sekwencjami stalingradzkimi z pierwszej części „Call of Duty” – zwłaszcza z obroną Domu Pawłowa, kto grał, ten wie, kto nie grał... niech zagra :). A jeśli ktoś narzeka na zbyt „teledyskową” formułę filmu, niech sobie przypomni chociażby przeraźliwie drętwą, nudną „piłę”, jaką był „Katyń” Wajdy, który swym filmem najprawdopodobniej „zamordował” temat sowieckiej zbrodni na lata. Albo nawet – jak to mawiają zawodowi krytycy filmowi - „akademickiego” „Pianistę” Romana Polańskiego. Ja wybieram Komasę. Czy film będzie podobał się wszystkim? Z pewnością nie i to z różnych względów. Jednym będzie brakowało patriotycznego patosu, drugich porazi okrucieństwo, jeszcze innych odrzuci „matrixowa” estetyka. Niemniej Komasa dokonał istotnego przełomu w sposobie opowiadania o historii – moim zdaniem uczynił w kinie rzecz porównywalną z tym, co zrobiło Muzeum Powstania Warszawskiego w polskim muzealnictwie, gdzie do niedawna królowały wyfroterowane parkiety i kapcie. To popkultura kształtuje dziś masowe postawy – rozumieli to twórcy MPW, rozumie i Komasa.

No i – wreszcie mamy polski film, w którym efekty specjalne nie wywołują swą pokracznością śmiechu, bądź uczucia zażenowania. Niezależnie od dużego jak polskie warunki budżetu, Komasa po prostu wie jak nimi operować i do czego służą. Czuć tu różnicę pokoleniową i odpowiedni warsztat. Zaletą są również „nieopatrzone” twarze aktorów i brak wpadek obsadowych, czego nie ustrzegł się np. Jerzy Hoffman w swej „Bitwie Warszawskiej” - Natasza Urbańska za ckm-em i wszystko jasne...

Powrócę na koniec do wspomnianych wcześniej FPS-owych scen z Czerniakowa. Teraz czekam na porządną grę komputerową o Powstaniu. To aż niewiarygodne, że notująca niebagatelne osiągnięcia polska branża gier do tej pory nie wypuściła porządnego shootera w powstańczych realiach (pominę litościwym milczeniem projekt „Uprising 44”). Jeśli nawet „branża” ideologicznie jest skolonizowana przez narrację „Wyborczej”, to argumentem powinny być choćby pieniądze jakie na takiej grze można zarobić. Nie wierzę, że można zrobić grę o Dzikim Zachodzie („Call of Juarez”), a o Powstaniu Warszawskim się nie da. Tak więc powtórzę – czekam!

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 39 (29.09-05.10.2014)