piątek, 27 sierpnia 2010

Armia duchów.


Co powiedzieliby polegli żołnierze widząc obecną zapaść zapaść naszej armii?

I. Generał odchodzi? Żaden news...

Żaden to „news”, że kolejny dowódca składa wymówienie i odchodzi z armii, jak zrobił to niedawno gen. Wiesław Michnowicz odpowiedzialny za szkolenie, którego de facto w naszych siłach zbrojnych od dłuższego czasu nie ma i być nie może, albowiem rząd pod światłym przywództwem Donalda Tuska i MON pod równie światłym przywództwem Bogdana Klicha tak uporczywie szukał oszczędności na wykarmienie hordy urzędników (40 tys nowych etatów w latach 2008 – 2009, roczny koszt każdego z nich to ok. 50 tys zł), że na wyszkolenie żołnierzy grosiwa już nie starczyło. Drobniaki, które rzucono Siłom Zbrojnym RP są o 2 mld zł poniżej ustawowego limitu 1,95% PKB, a i to jest marnotrawione, co stwierdziła kontrola NIK-u.

Rząd, z premierem Donaldem Tuskiem na czele, złamał zatem prawo (hop, hop! Trybunale Stanu!) nie przyznając armii ustawowej kwoty. Raportem Najwyższej Izby Kontroli przejął się zaś na tyle, że planowana jest ... nowelizacja ustawy która ma znieść dotychczasowy pułap wydatków.

Co na to Armia Duchów? Armia tych, którzy polegli ku chwale Ojczyzny?

II. Wodzowie bez „indian”.


Jako rzekłem na wstępie, kolejne odejście dowódcy nie jest żadnym „newsem”, albowiem podobnych odejść było ostatnimi czasy sporo – gen. Waldemar Skrzypczak (b. dowódca Wojsk Lądowych), gen. Mieczysław Stachowiak (zastępca szefa Sztabu Generalnego), gen. Krzysztof Załęski (p.o. szefa Sił Powietrznych) czy płk Dariusz Zawadka, (dowódca GROM). Prosty mechanizm – dowódca zdający sobie sprawę z tego, że za pomocą mizernych środków które ma do dyspozycji nie jest w stanie wypełnić obowiązków z których będzie rozliczany - odchodzi.

Należy zdać sobie sprawę z tego, że wszyscy wymienieni to zaledwie wierzchołek lodowej góry. Prasa nie odnotowuje wszak rezygnacji oficerów niższego szczebla, czy personelu z oficerskimi stopniami, ale o niskim finansowym „zaszeregowaniu”, który odchodzi za chlebem do cywila. Jakiś czas temu gazety zająknęły się, że naszej misji w Afganistanie brakuje lekarzy wojskowych i w związku z tym „pożyczyliśmy” od bratniej Ukrainy wijskowich likariw, którzy obsługują nasz afgański lazaret. Polscy lekarze woleli „cywil” i nawet im się nie dziwię.

Poza tym - podawałem już tę haniebną statystykę w kilku notkach, ale powtórzę i będę powtarzał: na jednego dowodzącego od podoficera do generała przypada 1,9 szeregowca.

Ciekawym, co na to Armia Duchów? Armia tych, którzy polegli ku chwale Ojczyzny?

III. Nic nam nie zagraża.

Rządowi to nie przeszkadza. „Dziś nikt nam nie zagraża” - tak wygląda obecna doktryna wojenna III RP, do złudzenia przypominająca tę z przedrozbiorowego schyłku naszej państwowości. Co więcej, Polsce nic nie będzie zagrażało w przyszłości! Traktuje o tym wszak oficjalny dokument proudly wywieszony na stronach MON pod nazwą („Wizja Sił Zbrojnych RP 2030” ) nad którym miałem okazję sado-masochistycznie poznęcać się jakiś czas temu. Sadystycznie – bo do pasji doprowadzał mnie urzędowy optymizm i bajki o sprawności i mobilności naszej armii w 2030 roku co do wykonywania misji zagranicznych z jednoczesnym lekceważeniem przyszłych zadań obronnych na własnym terytorium. Masochistycznie – gdyż im dłużej czytałem ten produkt naszej „myśli strategicznej”, tym głębiej odczuwałem jej nicość, a nie było to przyjemne uczucie.

Czytelnictwo tamtych notek było nader umiarkowane, ale – znów się nie dziwię. To w sumie trudne do strawienia. Typowa „pijarowska ściema”. Bombastyczne zapowiedzi, co to my nie będziemy, jaką to wielce mobilną siłę i moc będziemy prezentowali w 2030 roku... Wszystko ubrane w biurokratyczno - fachowy żargon, tak by potencjalnemu czytelnikowi odechciało się zgłębiania dokumentu już po pierwszym akapicie. By nie uświadomił sobie przypadkiem, że Polskie Państwo – Rzeczpospolita jest bezbronna wobec obcych potencji.

I znów - co na to Armia Duchów? Armia tych, którzy polegli ku chwale Ojczyzny?

IV. Nie odpuszczę.

„Nic to”, jak mawiał Jerzy Michał Wołodyjowski. Jest jeszcze jeden ciekawy dokumencik na waszych stronach, panowie z MON: „Strategia obronności Rzeczypospolitej Polskiej”. Przyjdzie i nim się zająć. Przebrnąć przez wojskowo – biurokratyczny bełkot, przez ten nadęty wolapik od którego wypadają oczy i zrobić z nim to samo, co z „Wizją Sił Zbrojnych RP 2030”.

Domaga się tego Armia Duchów. Armia tych, którzy polegli. Tych, którzy z góry skazani byli na klęskę tylko dlatego, że Polska w kluczowych momentach swej historii nie była gotowa do wojny.

Albowiem historia dla nas wcale się nie skończyła – przeciwnie, znów nabiera rozpędu i to akurat w chwili, gdy zarówno rządzący, elity, jak i sam naród pogrążają się w ogłupiającym błogostanie.

Gadający Grzyb


Inne moje notki o zbliżonej tematyce:

niepoprawni.pl/blog/287/futurologia-wedlug-mon

niepoprawni.pl/blog/287/futurologia-wedlug-mon-czesc-druga%E2%80%A6

niepoprawni.pl/blog/287/orgia-chciejstwa%E2%80%A6

niepoprawni.pl/blog/287/rejterada-z-afganistanu


niepoprawni.pl/blog/287/polski-blogostan%E2%80%A6

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

środa, 25 sierpnia 2010

Karuzela podatkowa (część 2)


Przyszłoroczna podwyżka VAT-u, to dopiero początek podatkowej karuzeli.

W części pierwszej napisałem jak „jednoprocentowa” podwyżka VAT odbije się na naszych kieszeniach w korelacji ze wzrostem akcyzy na paliwo. Będzie to znacząco więcej niż jeden procent. Ale to nie koniec zabaw z VAT-em łże-liberalnej (he, he) Platformy i naszego natchnionego nie-rządu.

I. Ambitne plany.

Otóż, plany rządowe są ambitne: jeżeli w następnych latach, mimo podwyżki VAT i wszystkich buchalteryjnych sztuczek ministra Rostowskiego, relacja długu publicznego do PKB przekroczy kolejny tzw. „próg ostrożnościowy” (55%), podatek ten będzie dalej sukcesywnie zwiększany!

Plany wyglądają następująco: jeżeli na koniec 2011 roku dług publiczny przekroczy 55% PKB, wówczas VAT w przedziale czasowym od 1 lipca 2012 roku do 30 czerwca 2013 wzrośnie do 24, 9 i 7,5 procent, następnie zaś między lipcem 2013 a czerwcem 2015 podatek dobije do maksymalnych unijnych stawek – 25, 10 i 8%!

Jeżeli próg 55% długu publicznego w relacji do PKB zostanie przekroczony „dopiero” na koniec roku 2012, wówczas w lipcu 2013 czeka nas podwyżka do 24, 9 i 7,5 procent, by w 2014 roku osiągnąć pułap maksymalny, czyli 25, 10 i 8%.

Podwyżka jest oczywiście przewidziana „tylko” na 3 lata, ale jestem dziwnie pewien, że po upływie tego terminu ich utrzymanie okaże się „niezbędne”, bo przecież Tusk nie jest politycznym samobójcą i nie będzie przeprowadzał żadnych reform, by nie narazić się różnym grupom interesów i tym wyborcom (np. armii urzędników), którzy żyją z dojenia budżetu.

II. „Welfare state” bez „welfare”.


Tym samym doszlusujemy do państw o najwyższym dopuszczalnym vacie w UE (Szwecja i Dania). Całe szczęście, że wyższej niż 25% stawki VAT wprowadzić nie można, bo aż strach pomyśleć jakie mogłyby być bardziej dalekosiężne plany rządu... Chociaż, kto wie – może akurat w tym przypadku trio Tusk – Sikorski – Rostowski wykaże się niespotykaną energią, tudzież dyplomatycznymi talentami i dumnie ogłosi, że Komisja Europejska przyznała nam w drodze wyjątku prawo do „czasowego” (he, he) podniesienia VAT-u na wszystko do stawki, powiedzmy, 30%...

Jestem pewien, że nasi gospodarczy konkurenci w UE szczerze się z tego ucieszą i będą gratulować Polsce „odpowiedzialnego” rządu. Niemcy nie będą już płakać na „dumping podatkowy”, co miało miejsce, gdy Leszek Miller (komuch!) obniżał podatek od przedsiębiorstw (CIT).

Będziemy mieli zatem podatki jak w skandynawskich „welfare state’s”, tyle że bez „welfare”.

III. „Czasowy” pic na wodę.

Nie łudźmy się. Jak wspomniałem w punkcie pierwszym niniejszej notki, odtrąbiona jako „czasowa” podwyżka VATu utrzyma się - a to z prostego powodu. Liberalny (he, he) rząd (wciąż to „he, he” powtarzam, chociaż coraz mniej mi do śmiechu) nie planuje żadnych reform, żadnych cięć w administracji (przeciwnie – w latach 2008 – 2009 przybyło 40 tys etatów), zatem to, co wybulimy w cenie towarów i usług pójdzie na bieżące utrzymanie urzędników, a nie na reformę finansów państwa i redukcję długu publicznego. Dług zaś będzie rósł niepowstrzymanie, zatem „konieczne” okażą się kolejne podwyżki VAT, wedle zarysowanego na wstępie scenariusza, by załatać kolejne dziury... Koniec końców - ockniemy się z błogiego snu o „zielonej wyspie” z gospodarką zduszoną podatkami i zatorami płatniczymi, ale za to z tak samo niewydolnym sądownictwem i rozdętą „parkinsonowską” administracją jak dziś.

A ponieważ podwyższanie podatków ponad akceptowalną miarę skutkuje (zgodnie z krzywą Laffera) zmniejszaniem się wpływów do budżetu, efektem w ciągu najbliższego dziesięciolecia może być tylko bankructwo.

***

Co więcej, nawet gdyby w najbliższych wyborach parlamentarnych PO została odsunięta od władzy (a prawdę mówiąc, jakoś się na to nie zanosi), to mechanizmów gospodarczych, które nabrały w międzyczasie własnej dynamiki nie da się z dnia na dzień zastopować. Chyba, że... obecna opozycja zjawiłaby się, niczym anioł z niebios, z dopracowanym programem reform i „pełnymi szufladami” ustaw, które z jednej strony ograniczyły by wydatki rządu w skali choćby 5 miliardów zł rocznie, z drugiej zaś – uczyniła by Rzeczpospolitą państwem naprawdę przyjaznym swym obywatelom.

Ale – próżne to marzenia. Póki co, musimy się przygotować do 25% stawki VAT-u, która niechybnie zostanie wprowadzona na przestrzeni najbliższych kilku lat.

Gadający Grzyb

P.S. Gdy plajtowała Grecja, niemieckie tabloidy wypuszczały balony próbne z zapytaniami o możliwość kupna kilku wysepek. Fakt – Grecy mają ich od pyty. Gdy my splajtujemy, co sprzedamy? Wolin? A może Hel z naszą częścią Mierzei Wiślanej w pakiecie? Zapewne znalazłaby się jakaś niemiecko – rosyjska spółka z siedzibą w jakimś podatkowym „neverlandzie” skłonna „rzygnąć” kasą by wesprzeć taką transakcję...

Inne moje notki o podobnej tematyce:

www.niepoprawni.pl/blog/287/gra-pozorow


www.niepoprawni.pl/blog/287/karuzela-podatkowa-czesc-1


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Karuzela podatkowa (część 1)


Podwyżka VAT o 1% spowoduje podwyżkę cen... wyższą niż 1%.

I. Częściowa prawda.


Podwyżka VAT-u od 2011 roku, którą zaplanował nasz łże - liberalny (he, he) rząd co niektórych (mniejszość) wzburzyła, większość zareagowała obojętnością uśpiona sączoną przez mediodajnie kołysanką, że chleb praktycznie nie zdrożeje, do części opinii publicznej natomiast chyba zupełnie nie dotarła, bo pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu działy się bardziej „draczne” numery.

Tymczasem, z tą „jednoprocentową” podwyżką jest jak ze wszystkimi działaniami rządu – niby prawda, ale nie cała i nie do końca, zaś jak poskrobać nieco głębiej, to okazuje się, że to zupełnie g...o prawda. Część towarów, która miała bowiem do tej pory 3% stawkę (żywność nieprzetworzona), od nowego roku będzie miała 5%. Czyli – podwyżka nie o jeden a o dwa punkty procentowe. Co do reszty – owszem, siedmioprocentowa stawka wzrośnie do ośmiu, a dwudziesto dwu- do dwudziestu trzech procent, tyle że... no właśnie – to jedynie część prawdy.

II. Paliwa.


W przyszłym roku bowiem, niemal równolegle z VAT-em wzrośnie stawka podatku akcyzowego na papierosy i paliwa. Papierosy jak papierosy - wzrost akcyzy jest tu akurat wymuszony przez nasze zobowiązania unijne: do 2018 roku mamy osiągnąć minimum akcyzowe 90 euro za 1000 sztuk papierosów. Rosjanie i Ukraińcy się cieszą, bo przemytnicy nabijają im sprzedaż, ale co tam.

Gorzej, że 30 kwietnia 2011 roku wygasa ulga akcyzowa na biokomponenty dodawane do paliw. To też efekt ustaleń unijnych, tyle, że polski rząd nie wystąpił do Komisji Europejskiej o przedłużenie okresu ulgowego, choć istniała taka możliwość.

W efekcie, ceny paliw w 2011 roku wzrosną następująco:

- olej napędowy średnio o 5 gr za litr;

- benzyna średnio o 7 groszy za litr.

Ale to nie wszystko, sytuacja bowiem jest jak w thrillerze Hitchcocka: trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. Do podwyżki cen spowodowanej zniesieniem ulgi na biokomponenty należy bowiem doliczyć wspomnianą podwyżkę VAT-u z 22 na 23%, która da kolejne kilka groszy na litrze więcej (szacuje się, że ok. 4gr).

Finalnie, ceny paliwa wzrosną więc następująco:

- olej napędowy średnio o 9 gr za litr (5gr ze zniesionej ulgi + 4gr z podniesionego VAT);

- benzyna średnio o 11 groszy za litr (rachunek wedle powyższego wzorca).

Wszystko to niezależnie od wahań cen ropy! Jeżeli ropa pójdzie w górę, będzie jeszcze ciekawiej. Szarpnie to po kieszeni szeregowego obywatela, ale nie tylko jako klienta stacji benzynowej. Wzrost cen paliwa zapłaci on bowiem również jako konsument rozlicznych dóbr, również tych pierwszej potrzeby.

III. Komasacja podatków.

Nie wiem, jak nazywają to ekonomiści, ja postanowiłem na własny użytek efekt, którego doświadczymy w roku 2011 nazwać komasacją podatków. Oznacza to, że wszystkie podwyżki zbiegną się w finalnym produkcie, za który zabulimy w sklepie.

Przykład:

Do wyrobu bochenka chleba, którego cena ma wzrosnąć ponoć „nieodczuwalnie”, (jak to ujęli magicy od pijaru), potrzeba X różnych składników, których cena ze względu na podwyżkę VAT-u będzie wyższa. Do tego piekarnia zużywa prąd (choćby do oświetlenia) za który zapłaci więcej (znów – wyższy VAT, zresztą koszta funkcjonowania elektrowni też wzrosną, więc energia „skoczy” spokojnie więcej niż o 1 proc, podobnie jak wszystko inne). Te składniki trzeba przewieźć do piekarni, a produkt finalny (chlebuś nasz powszedni) do sklepu. Koszta transportu będą wyższe niż do tej pory (wzrost cen benzyny) i tak dalej, i tak dalej...

Wszystko to znajdzie odbicie w ostatecznej cenie produktu na sklepowej półce, a sklep też ponosi swoje wydatki na utrzymanie.

Ktoś mógłby powiedzieć, że firmy przecież VAT odliczają. To prawda, ale tylko częściowa. Wszelkie produkty bowiem nabywa się po pełnych cenach (brutto, razem z VAT-em) i dla zachowania płynności finansowej natychmiast (przed comiesięcznym rozliczeniem z fiskusem) koszta te przerzucane są w łańcuszku kontrahentów aż do końcowego odbiorcy.

Wzrost cen będzie „nieodczuwalny”, jak zapewniali nas Tusk z Rostowskim? Już to widzę... Tu się zgina dziób pingwina. Wzrost cen będzie wyższy niż jeden procent i to znacząco.

***

Miałem na zakończenie umieścić jakąś dowcipno – kąśliwą uwagę o łże - liberalnej (he, he) Platformie Obywatelskiej. Przebiegłem jednak wzrokiem to, co napisałem do tej pory i śmiech zamarł mi na ustach.

Gadający Grzyb

Inna notka w podobnym temacie: http://www.niepoprawni.pl/blog/287/gra-pozorow

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Godzilla...


...czyli przepis na drugą Japonię.

Nieuchronnie (chlip, chlip) zbliża się koniec wakacji, czas zatem na tradycyjne, powakacyjne wypracowanie. Dziś jednak odstąpię od zwyczajowej, szkolnej formuły „co robiłem na wakacjach”, tylko napiszę, gdzie w najbliższe wakacje chciałbym pojechać i dlaczego. Moment, wróć! Napisałem „wypracowanie”? Już się poprawiam – zgodnie z duchem czasu, będzie to „ustna prezentacja”.

Do rzeczy:

Prezentacja.

Otóż, psze Pani, w najbliższe wakacje chciałbym pojechać do Japonii i zobaczyć Godzillę. To znaczy, zobaczyć nie tyle Godzillę, ile to, jak ci Japończycy sobie z tą Godzillą radzą i zarabiają na tym pieniądze, bo ja też bym tak chciał, a i Polsce może się to przydać, takie potworowe know-how, znaczy.

No bo tak: ta Godzilla regularnie wyłazi z oceanu i niszczy Tokio a także inne wielkie japońskie miasta, zaś Japończyki nie dość, że za każdym razem ową potworę przeganiają z powrotem, to jeszcze kręcą w międzyczasie o tym bardzo fajne filmy dokumentalne, które upłynniają za ciężką kasę całemu światu.

Tej kasy wystarcza na odbudowę tych wszystkich wieżowców i autostrad, budowę Mechagodzilli, żeby odeprzeć następny atak, na haracz dla Yakuzy - i jeszcze zostają nadwyżki, które można zainwestować.

Ja, psze Pani, czytam sobie właśnie „Poradnik małego inwestora” i wiem, że podstawą jest to, żeby był ruch w interesie. Przecież te ciągłe inwestycje budowlane muszą strasznie napędzać tę japońską gospodarkę! Zburzyć – budować, zburzyć – budować i tak w kółko. Dzięki temu wszystko jest zawsze nowe. Interesy się kręcą i każdemu coś tam skapnie, wiadomo. Ludzie którzy przeżyli mają pracę, firmy zarabiają i płacą podatki – i wszystko tak do następnego razu.

A jeszcze na dodatek cały świat to podziwia, tym bardziej, że tam jest jeszcze bardzo dużo innych potworów i Japończycy napuszczają je na siebie, kręcąc o tym strasznie fajne filmy przyrodnicze, nie to co te nudy, które nasza telewizja kupuje od BBC i na których zawsze zasypiam, bo czyta je pani Czubówna (oglądam, bo mama mi każe, ale gdzie tam im do Godzilli).

***

No więc, jak już pojadę do tej Japonii i zorientuję się co i jak, to ściągnę tych filmowców i naukowców od Godzilli do Polski, żeby nakręcili to, co u nas się dzieje, bo tata po ostatniej powodzi powiedział, że jak Tusk skończy rządzić, to zostanie tylko syf, nędza i zniszczenie, a ja sobie pomyślałem, że to będzie całkiem jak po ataku Godzilli. No wie Pani, jak na tych filmach dokumentalnych o których przed chwilą opowiadałem.

No to ja pomyślałem, żeby żółtki, to jest chciałem powiedzieć, Japończycy, przyjechali do nas i nakręcili te całe zniszczenia, bo już mają wprawę, a my sprzedamy to reszcie świata i zarobimy na tym miliardy miliardów dolarów i wszystko odbudujemy, jak już Tusk przestanie rządzić. I będziemy mieli drugą Japonię, którą podobno taki jeden pan obiecywał, ale o tym u nas w domu lepiej nie wspominać, bo jak tata sobie przypomni, że kiedyś na tego pana od drugiej Japonii głosował, to dostaje jakichś dziwnych skurczów na twarzy i wtedy lepiej Nie Wchodzić Mu W Drogę.

Ale ja sobie pomyślałem, że zrobię lepszą drugą Japonię niż tamten pan od tatowych skurczów, a dla siebie wezmę tylko mały procent, ot tak, aby mi też coś skapnęło, ale myślę, że od miliardów miliardów dolarów, które zarobimy, to i tak będzie tyle, żeby mama przed pierwszym nie mówiła, że musimy wbijać zęby w ścianę i żreć tynk, bo nie ma co do garnka włożyć.

A za to co zostanie po odbudowie, zbudujemy własną Mechagodzillę i jak Tusk będzie chciał znowu rządzić, to zrobimy mu z dupy jesień średniowiecza (przepraszam, ale tak mówi tata, a jak on coś powie, to nie ma zmiłuj, proszę mi wierzyć, psze Pani). I jeszcze może uda się tą Mechagodzillą podhajcować tę telewizję z niebieskim znaczkiem, gdzie pracują przyjaciele pana prezydenta i w której mówią, że jest dobrze, a tata jak to słyszy to chce wyrzucać telewizor. Najbardziej się boję, że kiedyś naprawdę wyrzuci i nie będę mógł oglądać filmów o Godzilli.

I właśnie dlatego, psze Pani, chciałbym pojechać do Japonii i zobaczyć Godzillę. To znaczy, nie tyle Godzillę... ale o tym już mówiłem.

Gadający Grzyb


P.S. Aha! Jeżeli gospodarka wyhamuje (mama to przepowiada, bo jest księgową i w kółko mówi coś o jakiejś wacie, którą rząd skądś podniósł), to znowu dopuścimy do władzy tego całego Tuska. On wszystko rozpierniczy (znowu przepraszam, ale tak mówi tata), my nakręcimy o tym tak samo fajny film jak poprzedni i za kasę ze sprzedaży znowu wszystko odbudujemy. I to już naprawdę koniec, prze Pani.

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 21 sierpnia 2010

Kosmopolita.


Naszym elitom udał się zakrojony na ogólnospołeczną skalę eksperyment wychowawczy.

I. „Ja nie wiem, co ja jestem”.

Miałem niedawno okazję rozmawiać z pewnym człowiekiem... no właśnie, jak go określić? Formalnie jest to Polak pochodzący ze Śląska, mieszkający obecnie w Niemczech i podwójny, polsko – niemiecki obywatel, przemieszczający się w interesach miedzy oboma krajami. Zapytany o samoidentyfikację, odparł z rozbrajającą szczerością (i wyraźnym śląskim akcentem): „Ja nie wiem, co ja jestem”. Kosmopolityczny człowiek sukcesu, spełniony biznesmen, słowem – chodzący ideał „Wyborczej”, gdyby nie to, że wykształcenie zakończył pewnie gdzieś w okolicach zawodówki (świadczył o tym ubogi zasób słów i niezdolność do formułowania własnych wypowiedzi, zastępowana wykrzykiwaniem gazetowych sloganów), zaś wiekowo oscylował około sześćdziesiątki.

Jak to bywa przy wódce, rozmowa zeszła na politykę. Okazało się, że rozmówca prezentuje zestaw poglądów charakterystyczny dla mediodajnianego mainstreamu w tak krystalicznej formie, że było to wręcz... fascynujące. Do tego dochodziło uwielbienie dla Niemiec i sformułowania (z pozycji wyższości) typu: „wy, Polacy...”

W punktach dałoby się to przedstawić następująco:

- po co grzebać się w przeszłości (rozpamiętywać krzywdy, wywlekać jakieś papiery jak te popaprańce z IPN-u);

- Kaczory to zacięte, złośliwe kurduple, gnębiący niewinnych ludzi (przykład – doktor Mirosław G.);

- obrońcy Krzyża to banda zdewociałych fanatyków;

- Polska za Kaczorów jazgotała na Rosję niczym ratlerek na buldoga, zamiast siedzieć cicho;

- uznanie własnej niższości powinno cechować Polskę również w stosunku do Niemiec;

- Lech Kaczyński z „tymi, no wiesz, innymi” nie powinien był pchać się do Gruzji, bo tylko wnerwił Rosję;

- jak będziemy wobec mocarstw grzeczni, to może pozwolą nam sobie z nimi pohandlować (a jak pozwolą, mamy się cieszyć i nie podskakiwać);

- na podobnej zasadzie lepiej dać sobie spokój z naciskaniem na wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej...

... i te de, i te pe.

Jako, że jestem przyzwyczajony, iż w niemal każdym towarzystwie (prócz Niepoprawnych;)) jestem odosobniony ze swymi poglądami, podjąłem z facetem polemikę, która sama w sobie była wielce frapująca – on był dla mnie obiektem badawczym jako modelowy okaz wykorzenienia podpartego intelektualnym gulaszem serwowanym przez mediodajnie, ja dla niego – przykładem patrioty o poglądach jakie do tej pory znał jedynie z medialnych przekazów i które mają rzekomo ograniczać się do garstki moherowych staruszek.

Jednym z większych komplementów, jakimi obdarzył mnie rozmówca, było stwierdzenie, że nadawałbym się do tych „popaprańców” od Wałęsy – Cenckiewicza i tego drugiego, jak mu tam... Facet nie mógł uwierzyć, że to co dla niego jest formą anatemy, dla niektórych może być powodem do dumy.

II. Pokolenie Marii Peszek.

Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wg mnie takich jak on będzie przybywać. O ile w pokoleniu mojego rozmówcy – pięćdziesięcio, - sześćdziesięcio latków, takie totalne wykorzenienie jest zjawiskiem jeszcze stosunkowo rzadkim (nawet komuniści, by chronić swe biografie deklarują jakąś formę patriotyzmu), o tyle „pokolenie Marii Peszek” faktycznie w przypadku „sytuacji militarnej” może masowo „spieprzać jak najdalej”, gdyż jak naucza Marek Kondrat „Polska nie jest najważniejsza”. Postawa charakteryzująca się zacytowanym na początku tekstu stwierdzeniem „ja nie wiem, co ja jestem”, choć może wyrażona lepszą polszczyzną będzie się upowszechniać. Patrzenie na czubek własnego nosa i brak wspólnotowych więzi od dwudziestu lat umiejętnie hodowane i nobilitowane przez intelektualny parnas, wsparte tendencjami demograficzno – społecznymi powoduje, że za chwilę decydujący wpływ na sprawy Polski będzie miało pokolenie rozpieszczonych, ukierunkowanych na hedonizm („róbta co chceta”) jedynaków. Degrengolada szkolnictwa z okrojonymi do absurdu lekcjami historii i jechaną na brykach literaturą dopełnia obrazu spustoszenia.

Można powiedzieć, że opisywany tu polsko – niemiecki Ślązak jest swoistym prekursorem tych, którzy wnet nadejdą. Odnoszę wrażenie, że doskonale dogadałby się z zebraną niedawno na Krakowskim Przedmieściu za sprawą Dominika Tarasa młodocianą barbarią. Łączy ich bowiem jeszcze jedno: tłumione poczucie prowincjonalizmu każące pogardliwie traktować wszelkie przejawy polskości i z cielęcym zachwytem wpatrywać się we wszystko, co pochodzi z „Reichu”, czy szerzej – Zachodu.

Po dwudziestu latach można śmiało powiedzieć, że naszym elitom udał się zakrojony na ogólnospołeczną skalę eksperyment wychowawczy. A że produkty owego eksperymentu „nie wiedzą, co oni są”? Tym lepiej. Taka wiedza tylko zamyka nas w zaścianku i budzi „demony polskiego patriotyzmu”, jednym słowem – same z nią problemy...

III. Epilog.

Następnego dnia dotarła do mnie wieść, że ów człowiek wspominając naszą dyskusję powiedział wspólnym znajomym: „no, z takim patriotą to ja jeszcze nie gadałem”. Nie wiem, czy powinienem uznać to za komplement. Czy odezwała się w nim nutka niechętnego podziwu, czy przeciwnie – takich jak ja traktuje jako skazaną na wymarcie zoologiczną ciekawostkę...

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

piątek, 20 sierpnia 2010

Operacja „Przeniesienie”.


Opowieść o walce z pewną samowolą budowlaną.

A miało być tak pięknie... Wyprane z pamięci eliciarstwo miało pod przewodem salonowszczyzny powtarzać mantrę o winie Lecha Kaczyńskiego w smoleńskiej katastrofie, odczuwać fizyczną odrazę na widok – cóż za nieszczęście - wciąż żyjącego jego brata i rechotać z wysilonych konceptów Wojewódzkiego, tudzież innego Palikota. Tymczasem, sprawa uległa niespodziewanym komplikacjom... A wszystko przez ciąg wydarzeń, który pozwoliłem sobie określić łącznym mianem Operacji „Przeniesienie”.

I. Etap pierwszy.

Plan był prosty.

1) Urobić organizacje harcerskie i Kościół co do przeniesienia smoleńskiego Krzyża „w bardziej godne miejsce". Niesie wprawdzie to niewygodny podtekst, jakoby teren Pałacu Prezydenckiego nie był dostatecznie „godnym" miejscem dla Krzyża, ale trudno. Przyjaciele z prywatnych stacji dopomogą, by nikt nie zwrócił uwagi na ów drobny dysonans.

2) Operację „Przeniesienie" należy wykonać w dzień powszedni, w godzinach pracy, tak by możliwie niewielu oszołomów zdzierało gardła i wymachiwało krucyfiksami podczas uroczystości. Nieliczną garstkę obecnych strażników krzyża łatwo będzie przedstawić jako oszalałych z nienawiści awanturników i sterowanych politycznie mąciwodów (co też zrobiono, wedle wypracowanego jeszcze za Urbana a praktykowanego po dziś dzień wzorca).

3) Wykorzystać propagandowo do maksimum głosy przyjaznych nam przedstawicieli kleru, w celu upowszechnienia wśród szerokich mas wrażenia, że samozwańczy tzw. „obrońcy krzyża” oscylują na pograniczu sekciarstwa i schizmy.

Coś poszło jednak nie tak. To, co wydarzyło się 3 sierpnia pokazało, że twórców planu po raz kolejny totalnie zaskoczyła siła społecznej mobilizacji. Znów nie docenili potrzeby pamięci, przed którą tak przemożny strach odczuwa nadwiślańskie parnasiarstwo i postępujący wedle jego wytycznych bezwolni eliciarze.

Sądzili zapewne, że ów żar, który po dziesiątym kwietnia wybuchł im z taką mocą prosto w opuchłe od samozadowolenia mordy, wygasł. Że pamięć wyblakła, uniesienia zaś rozeszły się po kościach. A tu – nie. Nie przyszła bronić smoleńskiego krzyża garstka moherowych staruszek z parasolkami, jak zapewne się spodziewano. Pod Pałacem był cały przekrój społeczny – świadomi swych praw obywatele, którzy doskonale widzieli, że ktoś próbuje zrobić ich w konia, zadeptać pamięć i że nie jest to PiS, czy Jarosław Kaczyński.

Krzyża nie przeniesiono.

II. Etap drugi.

Przez chwilę w szeregach „Polski jasnej” zapanowała dezorientacja. Poskrobano się jednak w mądre głowy i postanowiono kontynuować operację „Przeniesienie” nieoficjalnymi, na poły improwizowanymi metodami, obliczonymi na zniechęcenie garstki stróżujących. Rozpoczął się conocny festiwal „spontanicznego” nękania obrońców smoleńskiego krzyża przez wielkomiejskich wychowanków antypedagogiki tolerancjonizmu. Wszystko przy bierności Policji Państwowej i absencji Straży Miejskiej, a współanimowane przez gangstera Zbigniewa S., pseudonim „Niemiec”.

Punktem kulminacyjnym była nocna demonstracja zorganizowana przez niejakiego Dominika Tarasa, przy owacyjnej wrzawie tolerancjonistycznych mediodajni i cichej aprobacie władz miasta, którym na tę okoliczność przestały przeszkadzać militarystyczne fotki. Wiadomo – militarysta prawicowy być zły, militarysta lewicowy być przepełnionym troską o neutralność światopoglądową obywatelem, który dawać wyraz swym poglądom we właściwy dla swego pokolenia sposób. Było głośno, hucznie i ze wsparciem autorytetów („parnasiarzy”).

Nic z tego, fundamentalni „katole” trwali w swym zapiekłym, nienawistnym uporze, miast wynieść się do kruchty. Szerzej pisałem o tym w notce „Egzamin”.

III. Etap trzeci (akcja "Tablica").

Cóż począć - trzeba było uruchomić etap trzeci. Rozpoczął się od pozornego ustępstwa i „aktu dobrej woli”, jakim było upamiętnienie w pół – konspiracyjnej formie setek tysięcy ludzi, którzy gromadzili się w dniach żałoby na Krakowskim Przedmieściu. Zwróćmy uwagę – podobnie jak w etapie pierwszym, odbyło się to w dzień powszedni i w godzinach pracy. Różnica jest taka, że tym razem akcję zachowano w głębokim sekrecie. To interpretacja przy maksimum dobrej woli (i naiwności).

Interpretacja realna ponurej hecy z przedpołudnia 12.08.2010 jest taka, że Platformę i prezydenta Komorowskiego osobiście, nie mówiąc już o eliciarsko – parnasiarskich „władcach opinii”, wciąż trawi dojmujący strach. Są na tyle owładnięci psychozą możliwego „kultu Lecha Kaczyńskiego” i pamięci o nie rokującej szans na rzetelne wyjaśnienie smoleńskiej katastrofie, że gotowi są na wszystko, by ten dręczący ich koszmar zadeptać wszelkimi sposobami.

Pomnik na dziedzińcu jednego z najważniejszych miejsc w Polsce promieniujący pamięcią o niewyjaśnionej tragedii, to bomba pod tyłkami rządzących, która może wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie. I oni doskonale o tym wiedzą. Martwy Lech Kaczyński (a właściwie – pamięć o nim) stał się groźnym przeciwnikiem.

Wmurowano więc chyłkiem – boczkiem to „coś”, nie informując nikogo i poszło przesłanie: „mata tę waszą tabliczkę i spierdalajta”. Przesłanie owo, wyrażane rzecz jasna w innej formie, podchwyciły mediodajnie – te niezawodne pasy transmisyjne, wciąż pamiętające gorycz wstydu z kwietniowych dni, gdy pokazano im gdzie ich miejsce. Starannie ignoruje się przy tym fakt, że tablica owa nie służy upamiętnieniu ofiar, tylko żałobników. Że akcję przeprowadzono w sposób haniebnie wręcz skryty, jak na rangę wydarzenia, które ma upamiętniać. Że demonstracyjnie zlekceważono rodziny ofiar.

Szczytem cynizmu było oświadczenie, że para prezydencka owszem, będzie miała swoją tablicę, ale... w kaplicy Pałacu Prezydenckiego! Czytaj – tak, aby nikt z zewnątrz, a ciemny „motłoch” w szczególności nie miał do niej dostępu.

Kościół hierarchiczny, który wbrew medialnemu stereotypowi, wcale nie jest „propisowski”, ponadto, niezależnie od aktualnej władzy, każdorazowo zdradza ciągoty do sojuszu z „tronem” też ma tu do odegrania swoją rolę w rozmywaniu obrazu wydarzeń.

***

Przygnębiającym widokiem było oglądanie konferencji prasowej obrońców krzyża, gdzie obstąpieni przez mediodajnianą swołocz ludzie z wypisanym na twarzy zmęczeniem, zmuszeni byli odgryzać się dziennikarskiej psiarni, która na tę okoliczność porzuciła resztki pozorów nie tyle obiektywizmu (tego nikt przytomny nie oczekuje od dawna) ile zwykłej, ludzkiej empatii. Mówi się, że tłum pozbawiony jest uczuć wyższych i zachowuje się w sposób właściwy psychopatom. Dotyczy to także działających tłumnie dziennikarzy, których pytania, zadawane z coraz większą natarczywością, sprowadzały się do jednego: kiedy dacie sobie spokój i przestaniecie kłuć w oczy swoją obecnością?

Odpowiedzi były często emocjonalne, ostre. Nie dziwię się – poczucie krzywdy, osamotnienia, fizyczne wyczerpanie i zszarpane nerwy nie służą wyważaniu opinii. Dała się zresztą zauważyć wśród obrońców różnica zdań i podział, umownie rzecz ujmując, na „umiarkowanych” i „radykałów”. I kto wie, czy uwidocznienie owego podziału nie było jednym z celów akcji „tablica”...

Dziś jednak nurtuje mnie inne pytanie: Jaki będzie czwarty etap operacji „Przeniesienie”?

Gadający Grzyb

P.S. Jako ilustracji użyłem miniatury fotomontażu autorstwa Akiko. Pozwoliłem sobie zapisać go pod tytułem „Egzamin”.

P.S. II. Wmurowana tablica ma upamiętniać dni żałoby i żałobników. Jako jeden z żałobników dziękuję, czuję się usatysfakcjonowany. Tylko, że będzie mi trochę głupio, gdy przybędę któregoś dnia do Warszawy i stanę przed tą tablicą. Bo co – kwiaty mam samemu sobie złożyć, czy świeczkę zapalić?

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Na czerwonym rowerku.


Lewackie korzenie pseudoprawicowego żydożerstwa.

Od jakiegoś czasu nurtowało mnie pytanie: jak to jest, że ludzie uważający się za prawicowców powtarzają tezy, które taką popularnością cieszą się na mieżdunarodnych lewicowych salonach? Skąd obsesja na punkcie Izraela, żydowskiej międzynarodowej finansjery i ogólnie rzecz biorąc – żydowskiej wszechwładzy nad światem?

I. Sowieckie korzenie.

Otóż, jest to nic innego, jak pokłosie „antysyjonistycznej” propagandy Związku Radzieckiego i reszty demoludów, podchwyconej przez zachodnie lewactwo z „pokolenia 68” (w nieformalnej nomenklaturze GRU - „gównojadów”) i kultywowanej przez lewicę do tej pory. Oczywiście, można by pogrzebać nieco głębiej i przypomnieć syna rabina – niejakiego Karola Marksa, dla którego Żyd był synonimem wyzyskiwacza, (co bardzo spodobało się socjaliście – Hitlerowi, prawem kaduka przypisanego przez komunistów „prawicy” i to „skrajnej”). Można też nadmienić o zawsze silnej w Rosji carsko – cerkiewnej tradycji pogromów, której „ochraniarskim” wykwitem są popularne po dziś dzień w niektórych kręgach „Protokoły mędrców Syjonu”.

Niemniej, by nie przeciągać wywodu, wystarczy cofnąć się do czasów Zimnej Wojny, gdzie antyżydowska (czy też, jak kto woli - „antysyjonistyczna”) retoryka zajmowała w sowieckiej propagandzie poczesne miejsce jako imperialistyczny straszak.

Jednym z kluczowych regionów na geopolitycznej szachownicy był i jest Bliski Wschód. Zarówno ZSRR jak i USA poszukiwały tam sojuszników. W rozgrywce tej Izrael stał się forpocztą Zachodu i praktycznie jedynym gwarantem, że region nie wpadnie w łapy komunistów. Otaczało go morze arabskiego żywiołu wspieranego przez ZSRR, który dostarczał broń, specjalistów (jak w Korei, Wietnamie i Afryce) i szkolił w swych obozach „bojowników” od „towarzysza Arafata”.

Kiedyś rozumiała to polska ulica, która cieszyła się, gdy „nasi Żydzi” prali „ich Arabów”.

Broniący swej niepodległości Izrael stał się zatem jednym z głównych obiektów ataków sowieckiej propagandy, jako „sługus amerykańskiego imperializmu”, a że zachodnia lewica była w znacznej mierze finansowana przez KGB i GRU, odpowiedni stosunek do Izraela stał się również jej tożsamościowym wyznacznikiem, jako pochodna lewicowego antyamerykanizmu.

Trwa to po dziś dzień, albowiem ówcześni „kontestatorzy” stanowią dziś establishment – polityczny, ideowy, uniwersytecki, medialny - wychowawszy sobie po drodze kolejne pokolenie naśladowców zaludniających antyglobalistyczne zadymy. Nie bez kozery tak popularne w środowiskach lewackich stały się „arafatki”, podobnie jak koszulki z „Che” Guevarą, wcześniej zaś znaczki z Mao. Proste jak w pysk dał: jesteś przeciw amerykańskim imperialistom i kapitalistycznym wyzyskiwaczom? To musisz być również przeciw „zbrodniczej” polityce Izraela, który śmie bronić się przed zamachami i ostrzałem rakietowym ze strony „niepodległościowych bojowników”.

Zimnowojenne powiązania i antagonizmy przetrwały i zostały zaadaptowane do obecnych realiów. Dla Rosji wciąż wrogiem nr 1 są Stany Zjednoczone i NATO, a co się z tym wiąże – również Izrael, dlatego też tradycyjnie prorosyjska (prosowiecka) i antyamerykańska lewica Zachodu jednoznacznie opowiada się po stronie popieranych przez Rosję, a śmiertelnie wrogich Izraelowi państw arabskich, bezkrytycznie wspierając świat islamu w jego jihadzie przeciw „małemu (Izrael) i wielkiemu (USA) szatanowi”. Teorii o zamachu na WTC, jako spisku CIA i Mossadu, kiedy to żydowscy pracownicy mieli rzekomo nie przyjść feralnego dnia do swych biur nie wymyślił, bynajmniej, prawicowy oszołom.

II. Lewacka prawica.

Mimo to, w niektórych środowiskach polskiej „prawicy” tego typu teorie, podobnie jak cała reszta „żydożerczego” nastawienia cieszą się sporym wzięciem. Saakaszwili, to produkt amerykańsko – żydowskiego chowu. Palestyńscy terroryści to uciśnieni „bojownicy” walczący z „okupantem”. Polska zamiast w stronę Zachodu powinna pójść w stronę Rosji w nadziei na „wielkie korzyści gospodarcze”. Ameryką rządzą Żydzi. Światowej gospodarki nie niszczą nieodpowiedzialne rządy zadłużające swoje kraje dla podtrzymania „socjalu”, niszczące walutę i obracające coraz większą ilością wirtualnego pieniądza, tylko żydowscy spekulanci. To, że owi spekulanci nie mieli by się czym pożywić, gdyby rządy raczyły przestawić gospodarki swych krajów z głowy na nogi i nie wykazywały się na każdym kroku oportunizmem, tchórzostwem, brakiem kompetencji i nie dotowały np. padających instytucji finansowych – to, do tropicieli Żydów nie trafia. Winien jest spisek międzynarodowych finansistów o mięsistych nosach, którzy do spółki z Izraelem kręcą światem.

Mamy zatem do czynienia z nader osobliwym tworem – lewacką prawicą, która powtarza zasadniczo znane od czasów ZSRR tezy propagandowe z zapałem, którego nie powstydziłyby się „La Repubblica”, „El Pais”, czy inny „Le Monde”, nie mówiąc już o komunistycznych przekaziorach doby moczarowszczyzny. Oczywiście, wszystko to zanurzone jest w patriotycznej, bogoojczyźnianej frazeologii, ale gdy głębiej poskrobać...

III. Dlaczego?

No dobrze, objawy znamy, ale jakie są przyczyny tej aberracji, która powoduje, że - jak sądzę - szczerzy patrioci, zamiast rozpatrywać racjonalnie interesy Izraela i żydowskiej nacji, analizować gdzie są zgodne, a gdzie sprzeczne z naszymi i co w związku z tym powinniśmy zrobić, dostają „małpy” na hasło „Żyd” a nie dostają podobnej na hasło „Francuz”, czy „Rosjanin”?

Cóż, jestem zdania, że jest to związane z zagładą, jaka na skutek rozlicznych dziejowych okoliczności dotknęła szeroko rozumiany obóz Narodowej Demokracji. Otóż, z przedwojennego, wielonurtowego ruchu do dnia dzisiejszego przetrwała grupa, która idee narodowe doprowadziła do ponurego absurdu. Zamiast trzeźwej kalkulacji politycznej, mamy mętny, mesjanistyczny panslawizm, który sprowadza się w praktyce do prorosyjskiego „pożytecznego zidiocenia”. Racjonalny krytycyzm wobec roszczeń części żydowskiej diaspory (tzw. „przedsiębiorstwo holocaust”), czy zadekretowanego przy Okrągłym Stole modelu przemian zastąpiony został tezą o żydowskiej wszechwładzy i badaniem napletków przedstawicieli szeroko rozumianych „elit” (bo wiadomo – Polak, nie oszukałby Polaka) i.t.d.

Nie ma to wiele wspólnego z sensem politycznej spuścizny Romana Dmowskiego, który zwykł bazować na chłodnej politycznej kalkulacji, ma za to wspólnego bardzo wiele ze zwasalizowanymi przez komunę twardogłowymi nurtami od Bolesława Piaseckiego, tudzież popierających Jaruzela i stan wojenny Jędrzeja i Macieja Giertychów. Najwięcej zaś z moczaryzmem, wspartym przez żydożercze resentymenty jeszcze carsko - cerkiewnego chowu zaadaptowanymi sprawnie przez „czerwonych carów” komunizmu. Nic dziwnego, że przy różnych okazjach, nasi pożal się Boże „narodowcy” mówią i zachowują się niczym kolejni przedstawiciele moskiewskiej „agentury opinii”.

Jakoś tak się stało, że w pełni uzasadniona nienawiść do wykorzenionych ubeckich oprawców, tudzież aparatczyków żydowskiego pochodzenia, którzy zaprzedali się czerwonej barbarii, splotła się w ich umysłach w jedno z nienawiścią do Izraela – sojusznika antykomunistycznej Ameryki i poparciem dla sojuszniczych wobec Kremla Arabów... Wychodzi ogólne popierdzielenie.

Osobiście przypuszczam, że to efekt przeżarcia środowisk post – endeckich (również emigracyjnych) przez peerelowską i rosyjską agenturę, ale rzecz jasna, nie mam dowodów. Mogę jedynie spekulować na podstawie widocznych zachowań. Jeżeli np. w towarzystwie Kazimierza Świtonia broniącego papieskiego krzyża na Żwirowisku pojawia się natychmiast jakiś „były” esbek, to mogę jedynie współczuć Świtoniowi i skonstatować, że Ruskim i ich sługom w Polsce zależy: po pierwsze - na kompromitacji szeroko rozumianych sił patriotycznych, po drugie – na zbudowaniu własnej, prorosyjskiej „prawicy” zdolnej do stumanienia jak największej liczby wyborców i odebrania ich tym niepodległościowym siłom, które mogłyby realnie coś dla Polski zrobić, bez licytowania się radykalizmem i wykrzykiwania o zdradzie.

Krótko mówiąc – ród olbrzymów, jakim niegdyś był obóz Narodowej Demokracji, zdegenerował się na przestrzeni dziesięcioleci do rodzinki groteskowych gnomów, której przekaz został zredukowany do obsesyjnego poszukiwania Żydów, tępego popierania polityki rosyjskiej (proszę sprawdzić, co mówiono i pisano w „narodowych” mediach podczas wojny gruzińskiej w 2008 roku) i bełkotliwego słowiańskiego mesjanizmu.

Obozu narodowego, który w przytomny, racjonalny politycznie sposób gotów byłby chwycić się za bary z wyzwaniami współczesności, próżno szukać.

Podsumowanie.

Osoby epatujące teoriami o syjonizmie kręcącym światem i doszukujące się wszędzie zakamuflowanych bądź jawnych Żydów uważają się za prawicowców i antykomunistów. Takie jest ich autentyczne, subiektywne przeświadczenie. Niestety, obiektywnie rzecz biorąc, są nieświadomymi sojusznikami międzynarodowego lewactwa nafaszerowanego sowiecką propagandą. Tak, tak, państwo „narodowcy”. Pedałujecie z lewicą na tym samym, czerwonym rowerku.

Gadający Grzyb

P.S. Temat „siedział” we mnie od dawna, ale wolałem zaczekać aż ucichną emocje wokół działalności Chłopa Ze Wsi. Dlatego napisałem notkę dopiero teraz.

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

środa, 11 sierpnia 2010

Egzamin.


Mija właśnie czwarty miesiąc od chwili, kiedy to „Państwo Polskie zdało egzamin”. Odtąd zdaje egzamin nieustannie, bijąc kolejne rekordy zdawalności.



I. Egzamin młodzieży.

W nocy z dziewiątego na dziesiątego sierpnia A.D. 2010 egzamin zdali kolejni młodzi, wykształceni przedstawiciele wielkomiejskiej inteligencji, (inteligencję takową można rozpoznać bezbłędnie po pisowni haseł na transparentach: „Mochery na stos” i „Rzydokomuna pozdrawia”). Wyrafinowane metody polemiczne szlifowano zresztą już co najmniej od 3 sierpnia przy życzliwej postawie Policji Państwowej, co prześledzić można w licznych relacjach pisanych i nagrywanych. Policja zresztą również zdała egzamin, a był to egzamin ważny - z miłości: nie czepiała się drobiazgowo sympatycznych młodych ludzi, którzy po wzmocnieniu wątłych umysłów odpowiednią dawką „wody rozmownej” szli polemizować z modlącymi się kołtunami za pomocą oddawania moczu, sklejania krucyfiksu z puszek po piwie marki, która już nigdy nie skala moich ust, roztrącania zniczy, wesołych przyśpiewek, wyzwisk, argumentów ręczno – fizycznej proweniencji i reszty zestawu z niepisanego podręcznika nowoczesnego, zionącego tolerancją polemisty.

II. Egzamin służb miejskich.


1.Konserwatorzy.

Kolejne egzaminy zdają śpiewająco służby samorządowe począwszy od stołecznego konserwatora zabytków, pani Ewy Nekandy – Trepki i zastępcy, pana Artura Zbiegieniego, którzy z rewolucyjną czujnością zapobiegli dewastacji przestrzeni architektonicznej Krakowskiego Przedmieścia i ocalili „symetrię i układ funkcjonalny” dziedzińca Pałacu Prezydenckiego przed zakusami katolickich wandali, pragnących zburzyć harmonię miejsca, niczym Talibowie wysadzający posągi Buddy w Afganistanie. Wprawdzie podobnych obiekcji w/w para konserwatorów nie wykazała przy okazji rozbiórki zabytkowej parowozowni obok Dworca Wileńskiego, czy fabryki Kemlera przy ulicy Dzielnej, ale świadczy to tylko i wyłącznie o jakże pożądanym „wyczuciu etapu” - kiedy należy interweniować, a kiedy nie należy psuć zblatowanym inwestorom humoru i nie leźć w oczy ze zbędnym rygoryzmem.

2. Straż Miejska.


Nie od rzeczy byłoby wspomnieć o Straży Miejskiej, której w dniach kwietniowej żałoby próżno było szukać pod Pałacem. Strażnicy do tego stopnia taktownie nie narzucali się żałobnikom, że 11 kwietnia, gdy sprowadzano trumnę z ciałami ś.p. Lecha i Marii Kaczyńskich, kordon zapewniający jako taką drożność musiały sformować harcerki. Miasto, które nie było w stanie zmobilizować Straży do zabezpieczenia porządku na Krakowskim Przedmieściu kiedy krzyż stawiano, wykazało się niezwykłą gorliwością mobilizacyjną 3 sierpnia, kiedy przyszło do nieudanej próby jego usuwania... Ot, widać priorytety...

3. Priorytety HG-W.


Za powyższe, należy się władzom miasta z katoliczką Hanną Gronkiewicz – Waltz na czele, piątka z tłustym plusem, albowiem prawidłowa gradacja priorytetów jest podstawą skutecznego działania. A cóż może być ważniejszego od pacyfikacji wyalienowanych ze zdrowej tkanki narodu nienawistnych awanturników, którzy pragnęli zakłócić przebieg podniosłej ceremonii wysiudania ze sfery publicznej, ehm... przepraszam, chciałem powiedzieć – przeniesienia w „godniejsze miejsce" symbolu, na którym mogły by się pożywić demony polskiego patriotyzmu?

Jest oczywistą sprawą, że stan mobilizacji nie może trwać wiecznie, zatem Straż Miejska jak się pojawiła, tak też i znikła, zostawiając przestrzeń dla nieustającego egzaminu zdawanego nocną porą przez opisanych w punkcie pierwszym młodych, zdolnych (do wszystkiego) ludzi.

III. Egzamin „Niemca” i WSI.


1. Trudna przeszłość obywatela „Niemca”.

Warto też docenić zew obywatelskiego obowiązku, który przywiódł w okolice smoleńskiego krzyża nawróconego gangstera Zbigniewa S., pseudonim „Niemiec”, o czym donosi portal Niezalezna.pl . Obywatel ów zasłynął napadami na warszawskie agencje towarzyskie a podczas jednego z nich wziął udział w zbiorowym gwałcie na ciężarnej właścicielce, która wskutek tego poroniła. W 1997 roku świadomy obywatel „Niemiec” został za swe swawole skazany na 9 lat więzienia, jednak od 2008 roku współuczestniczył w znanym szantażowaniu senatora Krzysztofa Piesiewicza. Obecnie toczy się przeciw Zbigniewowi S. postępowanie.

2. Obywatelskie nawrócenie.

Ale cóż – nigdy nie wiadomo, kiedy obywatelska powinność weźmie w człeku górę, wtykając mu do ręki transparent z hasłem: „Wykorzystanie krzyża do walki politycznej TO JEST DZIEŁO SZATANA!!! Jarosławie Kaczyński, opamiętaj się!” i każe noc w noc wystawać w pobliżu krzyża do piątej nad ranem. Szczególnie, jeśli owa powinność ma oblicze oficera prowadzącego d. WSI, o których to związkach obywatela „Niemca” ćwierkają niektórzy dziennikarze. W takiej sytuacji, panu Zbigniewowi pozostaje tylko wyprężyć się służbiście, wsiąść do czarnego Mercedesa S500 i w pocie czoła animować spontaniczny sprzeciw wobec krzyża, pracując tym samym na nadzwyczajne złagodzenie, lub zgoła – uniknięcie kary w procesie o szantaż.

3. WSI zawsze wierne.

A że tak się składa iż, jak na katolika przystało, prezydent Komorowski czuje słuszną odrazę do mamroczących modlitwy katoli, to semper fidelis WSI zawsze gotowe jest się odwdzięczyć swemu heroicznemu obrońcy i podesłać w okolice krzyża obywatela „Niemca” wraz z wesołą kompaniją, by realizowali swój patriotyczny obowiązek. Policyjni zwierzchnicy zaś szepną czule na ucho podwładnym, by nie interesowali się przesadnie grupką „happenerów” tego sympatycznego pana w różowej bluzie z którym tak lubią fotografować się modne aktorki. Zresztą, jak nie Zbigniew S., to zawsze można znaleźć innego zatroskanego o laickość państwa obywatela gotowego nieść ciemnym moherom kaganek oświaty.

***

Krótko – dla obywatela Zbigniewa S. i pozujących z nim do zdjęć aktorek - Anny Muchy, Katarzyny Glinki, Małgorzaty Sochy i Katarzyny Zielińskiej, a także dla funkcjonariuszy Policji - po piątce. Egzamin zdany. Dla WSI natomiast spokojnie szóstkę, za skuteczność służbowych działań mimo rozwiązania...

IV. Katole oblały.

Aby jednak nie popaść w samozachwyt, należy ze smutkiem zauważyć, że egzaminu nie zdała grupka sfanatyzowanych awanturników, którzy zamiast pokornie wymrzeć, albo przynajmniej zaszyć się w czterech ścianach, by za pomocą wiodących mediodajni chłonąć atmosferę nowoczesności i laickiej tolerancji, wzniecali burdy za pomocą ostentacyjnych modlitw, prowokacyjnych katofaszystowskich pieśni, jątrzącego trwania na klęczkach przed dzielącym ludzi krzyżem i nienawistnego rozniecania zniczy (wiadomo – dzisiaj znicze, jutro stosy...). Absolutnie nieczuli na merytoryczną polemikę ze strony Polski „jasnej”, której przedstawiciele wraz z zatroskanym obywatelem Zbigniewem S. tak tłumnie przyszli do nich z dobrym słowem i propozycją wspólnej zabawy, tkwią obskurancko, adorując samowolę budowlaną, oddając się średniowiecznym zabobonom i przynosząc nam wstyd przed całym światem. Wprawdzie, choćby pobieżny przegląd zagranicznych stron internetowych pokazuje, że świat ma aktualnie na głowie zupełnie inne sprawy, ale prawdziwie światłego Europejczyka rodzimego chowu nie powinno to w najmniejszym stopniu powstrzymywać przed przemożnym poczuciem wstydu, niższości i cywilizacyjnego zapóźnienia z powodu klerykalizacji przestrzeni publicznej i fundamentalistycznej rewolty jaką szykuje nam wszystkim garść moherowych katoli.

***

Siły jasności jednak nie poddają się w zbożnym, tfu, chciałem rzec - laickim dziele krzewienia tolerancji. A wszak, żeby skutecznie krzewić, wiadomo - wpierw należy wykrzewić to, co krzewieniu przeszkadza. Przygotować grunt pod zasiew, że się tak wyrażę. Wykorzeni się wpierw Krzyż wraz ze związaną z nim zbiorową pamięcią i garstką fanatyków, zaś grupy postępowej młodzieży brylującej co noc pod wodzą obywatela „Niemca” w okołokrzyżowych „dyskusjach”, stanowić będą forpocztę na drodze wiodącej z moherowego Krakowskiego Przedmieścia do Nowego (Wspaniałego) Świata.

Gadający Grzyb


pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl