sobota, 21 sierpnia 2010

Kosmopolita.


Naszym elitom udał się zakrojony na ogólnospołeczną skalę eksperyment wychowawczy.

I. „Ja nie wiem, co ja jestem”.

Miałem niedawno okazję rozmawiać z pewnym człowiekiem... no właśnie, jak go określić? Formalnie jest to Polak pochodzący ze Śląska, mieszkający obecnie w Niemczech i podwójny, polsko – niemiecki obywatel, przemieszczający się w interesach miedzy oboma krajami. Zapytany o samoidentyfikację, odparł z rozbrajającą szczerością (i wyraźnym śląskim akcentem): „Ja nie wiem, co ja jestem”. Kosmopolityczny człowiek sukcesu, spełniony biznesmen, słowem – chodzący ideał „Wyborczej”, gdyby nie to, że wykształcenie zakończył pewnie gdzieś w okolicach zawodówki (świadczył o tym ubogi zasób słów i niezdolność do formułowania własnych wypowiedzi, zastępowana wykrzykiwaniem gazetowych sloganów), zaś wiekowo oscylował około sześćdziesiątki.

Jak to bywa przy wódce, rozmowa zeszła na politykę. Okazało się, że rozmówca prezentuje zestaw poglądów charakterystyczny dla mediodajnianego mainstreamu w tak krystalicznej formie, że było to wręcz... fascynujące. Do tego dochodziło uwielbienie dla Niemiec i sformułowania (z pozycji wyższości) typu: „wy, Polacy...”

W punktach dałoby się to przedstawić następująco:

- po co grzebać się w przeszłości (rozpamiętywać krzywdy, wywlekać jakieś papiery jak te popaprańce z IPN-u);

- Kaczory to zacięte, złośliwe kurduple, gnębiący niewinnych ludzi (przykład – doktor Mirosław G.);

- obrońcy Krzyża to banda zdewociałych fanatyków;

- Polska za Kaczorów jazgotała na Rosję niczym ratlerek na buldoga, zamiast siedzieć cicho;

- uznanie własnej niższości powinno cechować Polskę również w stosunku do Niemiec;

- Lech Kaczyński z „tymi, no wiesz, innymi” nie powinien był pchać się do Gruzji, bo tylko wnerwił Rosję;

- jak będziemy wobec mocarstw grzeczni, to może pozwolą nam sobie z nimi pohandlować (a jak pozwolą, mamy się cieszyć i nie podskakiwać);

- na podobnej zasadzie lepiej dać sobie spokój z naciskaniem na wyjaśnienie katastrofy smoleńskiej...

... i te de, i te pe.

Jako, że jestem przyzwyczajony, iż w niemal każdym towarzystwie (prócz Niepoprawnych;)) jestem odosobniony ze swymi poglądami, podjąłem z facetem polemikę, która sama w sobie była wielce frapująca – on był dla mnie obiektem badawczym jako modelowy okaz wykorzenienia podpartego intelektualnym gulaszem serwowanym przez mediodajnie, ja dla niego – przykładem patrioty o poglądach jakie do tej pory znał jedynie z medialnych przekazów i które mają rzekomo ograniczać się do garstki moherowych staruszek.

Jednym z większych komplementów, jakimi obdarzył mnie rozmówca, było stwierdzenie, że nadawałbym się do tych „popaprańców” od Wałęsy – Cenckiewicza i tego drugiego, jak mu tam... Facet nie mógł uwierzyć, że to co dla niego jest formą anatemy, dla niektórych może być powodem do dumy.

II. Pokolenie Marii Peszek.

Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wg mnie takich jak on będzie przybywać. O ile w pokoleniu mojego rozmówcy – pięćdziesięcio, - sześćdziesięcio latków, takie totalne wykorzenienie jest zjawiskiem jeszcze stosunkowo rzadkim (nawet komuniści, by chronić swe biografie deklarują jakąś formę patriotyzmu), o tyle „pokolenie Marii Peszek” faktycznie w przypadku „sytuacji militarnej” może masowo „spieprzać jak najdalej”, gdyż jak naucza Marek Kondrat „Polska nie jest najważniejsza”. Postawa charakteryzująca się zacytowanym na początku tekstu stwierdzeniem „ja nie wiem, co ja jestem”, choć może wyrażona lepszą polszczyzną będzie się upowszechniać. Patrzenie na czubek własnego nosa i brak wspólnotowych więzi od dwudziestu lat umiejętnie hodowane i nobilitowane przez intelektualny parnas, wsparte tendencjami demograficzno – społecznymi powoduje, że za chwilę decydujący wpływ na sprawy Polski będzie miało pokolenie rozpieszczonych, ukierunkowanych na hedonizm („róbta co chceta”) jedynaków. Degrengolada szkolnictwa z okrojonymi do absurdu lekcjami historii i jechaną na brykach literaturą dopełnia obrazu spustoszenia.

Można powiedzieć, że opisywany tu polsko – niemiecki Ślązak jest swoistym prekursorem tych, którzy wnet nadejdą. Odnoszę wrażenie, że doskonale dogadałby się z zebraną niedawno na Krakowskim Przedmieściu za sprawą Dominika Tarasa młodocianą barbarią. Łączy ich bowiem jeszcze jedno: tłumione poczucie prowincjonalizmu każące pogardliwie traktować wszelkie przejawy polskości i z cielęcym zachwytem wpatrywać się we wszystko, co pochodzi z „Reichu”, czy szerzej – Zachodu.

Po dwudziestu latach można śmiało powiedzieć, że naszym elitom udał się zakrojony na ogólnospołeczną skalę eksperyment wychowawczy. A że produkty owego eksperymentu „nie wiedzą, co oni są”? Tym lepiej. Taka wiedza tylko zamyka nas w zaścianku i budzi „demony polskiego patriotyzmu”, jednym słowem – same z nią problemy...

III. Epilog.

Następnego dnia dotarła do mnie wieść, że ów człowiek wspominając naszą dyskusję powiedział wspólnym znajomym: „no, z takim patriotą to ja jeszcze nie gadałem”. Nie wiem, czy powinienem uznać to za komplement. Czy odezwała się w nim nutka niechętnego podziwu, czy przeciwnie – takich jak ja traktuje jako skazaną na wymarcie zoologiczną ciekawostkę...

Gadający Grzyb

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz