piątek, 20 sierpnia 2010

Operacja „Przeniesienie”.


Opowieść o walce z pewną samowolą budowlaną.

A miało być tak pięknie... Wyprane z pamięci eliciarstwo miało pod przewodem salonowszczyzny powtarzać mantrę o winie Lecha Kaczyńskiego w smoleńskiej katastrofie, odczuwać fizyczną odrazę na widok – cóż za nieszczęście - wciąż żyjącego jego brata i rechotać z wysilonych konceptów Wojewódzkiego, tudzież innego Palikota. Tymczasem, sprawa uległa niespodziewanym komplikacjom... A wszystko przez ciąg wydarzeń, który pozwoliłem sobie określić łącznym mianem Operacji „Przeniesienie”.

I. Etap pierwszy.

Plan był prosty.

1) Urobić organizacje harcerskie i Kościół co do przeniesienia smoleńskiego Krzyża „w bardziej godne miejsce". Niesie wprawdzie to niewygodny podtekst, jakoby teren Pałacu Prezydenckiego nie był dostatecznie „godnym" miejscem dla Krzyża, ale trudno. Przyjaciele z prywatnych stacji dopomogą, by nikt nie zwrócił uwagi na ów drobny dysonans.

2) Operację „Przeniesienie" należy wykonać w dzień powszedni, w godzinach pracy, tak by możliwie niewielu oszołomów zdzierało gardła i wymachiwało krucyfiksami podczas uroczystości. Nieliczną garstkę obecnych strażników krzyża łatwo będzie przedstawić jako oszalałych z nienawiści awanturników i sterowanych politycznie mąciwodów (co też zrobiono, wedle wypracowanego jeszcze za Urbana a praktykowanego po dziś dzień wzorca).

3) Wykorzystać propagandowo do maksimum głosy przyjaznych nam przedstawicieli kleru, w celu upowszechnienia wśród szerokich mas wrażenia, że samozwańczy tzw. „obrońcy krzyża” oscylują na pograniczu sekciarstwa i schizmy.

Coś poszło jednak nie tak. To, co wydarzyło się 3 sierpnia pokazało, że twórców planu po raz kolejny totalnie zaskoczyła siła społecznej mobilizacji. Znów nie docenili potrzeby pamięci, przed którą tak przemożny strach odczuwa nadwiślańskie parnasiarstwo i postępujący wedle jego wytycznych bezwolni eliciarze.

Sądzili zapewne, że ów żar, który po dziesiątym kwietnia wybuchł im z taką mocą prosto w opuchłe od samozadowolenia mordy, wygasł. Że pamięć wyblakła, uniesienia zaś rozeszły się po kościach. A tu – nie. Nie przyszła bronić smoleńskiego krzyża garstka moherowych staruszek z parasolkami, jak zapewne się spodziewano. Pod Pałacem był cały przekrój społeczny – świadomi swych praw obywatele, którzy doskonale widzieli, że ktoś próbuje zrobić ich w konia, zadeptać pamięć i że nie jest to PiS, czy Jarosław Kaczyński.

Krzyża nie przeniesiono.

II. Etap drugi.

Przez chwilę w szeregach „Polski jasnej” zapanowała dezorientacja. Poskrobano się jednak w mądre głowy i postanowiono kontynuować operację „Przeniesienie” nieoficjalnymi, na poły improwizowanymi metodami, obliczonymi na zniechęcenie garstki stróżujących. Rozpoczął się conocny festiwal „spontanicznego” nękania obrońców smoleńskiego krzyża przez wielkomiejskich wychowanków antypedagogiki tolerancjonizmu. Wszystko przy bierności Policji Państwowej i absencji Straży Miejskiej, a współanimowane przez gangstera Zbigniewa S., pseudonim „Niemiec”.

Punktem kulminacyjnym była nocna demonstracja zorganizowana przez niejakiego Dominika Tarasa, przy owacyjnej wrzawie tolerancjonistycznych mediodajni i cichej aprobacie władz miasta, którym na tę okoliczność przestały przeszkadzać militarystyczne fotki. Wiadomo – militarysta prawicowy być zły, militarysta lewicowy być przepełnionym troską o neutralność światopoglądową obywatelem, który dawać wyraz swym poglądom we właściwy dla swego pokolenia sposób. Było głośno, hucznie i ze wsparciem autorytetów („parnasiarzy”).

Nic z tego, fundamentalni „katole” trwali w swym zapiekłym, nienawistnym uporze, miast wynieść się do kruchty. Szerzej pisałem o tym w notce „Egzamin”.

III. Etap trzeci (akcja "Tablica").

Cóż począć - trzeba było uruchomić etap trzeci. Rozpoczął się od pozornego ustępstwa i „aktu dobrej woli”, jakim było upamiętnienie w pół – konspiracyjnej formie setek tysięcy ludzi, którzy gromadzili się w dniach żałoby na Krakowskim Przedmieściu. Zwróćmy uwagę – podobnie jak w etapie pierwszym, odbyło się to w dzień powszedni i w godzinach pracy. Różnica jest taka, że tym razem akcję zachowano w głębokim sekrecie. To interpretacja przy maksimum dobrej woli (i naiwności).

Interpretacja realna ponurej hecy z przedpołudnia 12.08.2010 jest taka, że Platformę i prezydenta Komorowskiego osobiście, nie mówiąc już o eliciarsko – parnasiarskich „władcach opinii”, wciąż trawi dojmujący strach. Są na tyle owładnięci psychozą możliwego „kultu Lecha Kaczyńskiego” i pamięci o nie rokującej szans na rzetelne wyjaśnienie smoleńskiej katastrofie, że gotowi są na wszystko, by ten dręczący ich koszmar zadeptać wszelkimi sposobami.

Pomnik na dziedzińcu jednego z najważniejszych miejsc w Polsce promieniujący pamięcią o niewyjaśnionej tragedii, to bomba pod tyłkami rządzących, która może wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie. I oni doskonale o tym wiedzą. Martwy Lech Kaczyński (a właściwie – pamięć o nim) stał się groźnym przeciwnikiem.

Wmurowano więc chyłkiem – boczkiem to „coś”, nie informując nikogo i poszło przesłanie: „mata tę waszą tabliczkę i spierdalajta”. Przesłanie owo, wyrażane rzecz jasna w innej formie, podchwyciły mediodajnie – te niezawodne pasy transmisyjne, wciąż pamiętające gorycz wstydu z kwietniowych dni, gdy pokazano im gdzie ich miejsce. Starannie ignoruje się przy tym fakt, że tablica owa nie służy upamiętnieniu ofiar, tylko żałobników. Że akcję przeprowadzono w sposób haniebnie wręcz skryty, jak na rangę wydarzenia, które ma upamiętniać. Że demonstracyjnie zlekceważono rodziny ofiar.

Szczytem cynizmu było oświadczenie, że para prezydencka owszem, będzie miała swoją tablicę, ale... w kaplicy Pałacu Prezydenckiego! Czytaj – tak, aby nikt z zewnątrz, a ciemny „motłoch” w szczególności nie miał do niej dostępu.

Kościół hierarchiczny, który wbrew medialnemu stereotypowi, wcale nie jest „propisowski”, ponadto, niezależnie od aktualnej władzy, każdorazowo zdradza ciągoty do sojuszu z „tronem” też ma tu do odegrania swoją rolę w rozmywaniu obrazu wydarzeń.

***

Przygnębiającym widokiem było oglądanie konferencji prasowej obrońców krzyża, gdzie obstąpieni przez mediodajnianą swołocz ludzie z wypisanym na twarzy zmęczeniem, zmuszeni byli odgryzać się dziennikarskiej psiarni, która na tę okoliczność porzuciła resztki pozorów nie tyle obiektywizmu (tego nikt przytomny nie oczekuje od dawna) ile zwykłej, ludzkiej empatii. Mówi się, że tłum pozbawiony jest uczuć wyższych i zachowuje się w sposób właściwy psychopatom. Dotyczy to także działających tłumnie dziennikarzy, których pytania, zadawane z coraz większą natarczywością, sprowadzały się do jednego: kiedy dacie sobie spokój i przestaniecie kłuć w oczy swoją obecnością?

Odpowiedzi były często emocjonalne, ostre. Nie dziwię się – poczucie krzywdy, osamotnienia, fizyczne wyczerpanie i zszarpane nerwy nie służą wyważaniu opinii. Dała się zresztą zauważyć wśród obrońców różnica zdań i podział, umownie rzecz ujmując, na „umiarkowanych” i „radykałów”. I kto wie, czy uwidocznienie owego podziału nie było jednym z celów akcji „tablica”...

Dziś jednak nurtuje mnie inne pytanie: Jaki będzie czwarty etap operacji „Przeniesienie”?

Gadający Grzyb

P.S. Jako ilustracji użyłem miniatury fotomontażu autorstwa Akiko. Pozwoliłem sobie zapisać go pod tytułem „Egzamin”.

P.S. II. Wmurowana tablica ma upamiętniać dni żałoby i żałobników. Jako jeden z żałobników dziękuję, czuję się usatysfakcjonowany. Tylko, że będzie mi trochę głupio, gdy przybędę któregoś dnia do Warszawy i stanę przed tą tablicą. Bo co – kwiaty mam samemu sobie złożyć, czy świeczkę zapalić?

pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz