środa, 30 października 2013

Histeria anty-smoleńska

Kluczem do anty-smoleńskiej histerii jest strach.

I. Globus Wielowieyskiej

Miałem pisać o czymś innym, ale wciąż nie milkną echa II Konferencji Smoleńskiej, przy okazji której ujawniła się z całą swą nędzą strategia rozpaczy reżimowych mediodajni. Z jednej strony mamy mniej lub bardziej udane próby dojścia do prawdy w wydaniu Zespołu Parlamentarnego pod kierownictwem Antoniego Macierewicza, z drugiej zaś szyderstwo przeplatane momentami atakami histerii. Katalizatorem owej zmiany drwin w galopującą panikę była okładka tygodnika „wSieci” prezentująca dobre humory premierów Tuska i Putina świeżo pojednanych na gruncie smoleńskiego błota. Nic dziwnego – wytrawni propagandyści wiedzą, że jeden obraz może być silniejszy niż tysiąc słów. Swoją drogą ciekawe, czy fotka została pstryknięta przed czy po kabotyńskim padaniu sobie w ramiona w nieutulonym „bulu i nadzieji”? No i ile jeszcze tego typu fotek nie ujawniono?

W każdym razie, redaktor Wielowieyska z „Wyborczej” dostała na widok ujawnienia owej radosnej fraternizacji czegoś w rodzaju „globusa” i wysmażyła dramatyczny artykuł-list do braci Karnowskich, w którym zostało napisane, o ile dobrze pamiętam, coś w tym guście, że teraz ludzie zaczną się zabijać, a w domyśle zwolennicy Macierewicza będą mordowali członków Sekty Pancernej Brzozy, niczym jakiś Cyba. Uff, skoro takie objawy dotykają nawet Dominikę Wielowieyską, której w odróżnieniu od większości redakcyjnych koleżanek i kolegów zdarza się od czasu do czasu napisać coś sensownego, to co dopiero mówić o innych?

II. Sparaliżowani strachem

Swoistą przygrywką do anty-smoleńskiej histerii, jeszcze przed ujawnieniem zdjęcia, był apel Pawła Deresza, dyżurnego wdowca mediodajni, którego wyciąga się ilekroć zachodzi potrzeba udowodnienia, że są również „rozumni” bliscy ofiar Smoleńska. Ten, przy okazji II Konferencji Smoleńskiej wystosował adres do metrowgłębnej marszalicy Sejmu, Kopacz Ewy, by zlikwidowała Zespół Parlamentarny badający Tragedię – z uzasadnieniem sprowadzającym się do „no bo to, pani kochana, starczy już tego dobrego”. „Wyborcza” przez czas jakiś żyła nadzieją, że da się coś z tym całym Zespołem zrobić, ale niestety została brutalnie wyprowadzona z błędu przez konstytucjonalistów, w tym również tych, których trudno podejrzewać o jakikolwiek sentyment do PiS-u, Macierewicza, czy Jarosława Kaczyńskiego. Słowem, żałość i zgroza.

Jednak, żeby nie było, iż Sekta składa broń, mieliśmy niedawno sposobność obejrzenia duszeszczipatielnego posłuchania, jakiego Tomasz Lis udzielił antymacierewiczowskim członkom rodzin ofiar. Tu poza powtarzaniem tego, czym nagrały zaproszonych gości mediodajnie, padła kwestia nad którą warto się zatrzymać. Oto pan Maciej Komorowski, syn Stanisława Komorowskiego, byłego wiceministra MSZ i MON, tak oto wspomina publikację „Rzeczpospolitej” o trotylu na wraku Tupolewa: „- Każdy z nas traktuje "Rzeczpospolitą" jako poważną gazetę i każdy z nas przez moment struchlał. Wszyscy po tej publikacji żeśmy się przestraszyli”.

Powtórzmy: „Wszyscy po tej publikacji żeśmy się przestraszyli”. Tutaj właśnie tkwi klucz. Strach. Strach przed tym, że jednak mogła to nie być „zwykła katastrofa”. Że może się okazać, iż mamy do czynienia z przeprowadzonym na zimno zamachem, na domiar wszystkiego zaś jego sprawcy zachowują się właśnie tak, jak Tusk z Putinem na słynnym zdjęciu, które tak pobudziło redaktor Wielowieyską. A wtedy co? „Przecież nie wypowiemy Ruskim wojny”. Oni tym strachem są zwyczajnie sparaliżowani. To uczucie każe im wypierać wątpliwości budzone przez ustalenia ekspertów współpracujących z Zespołem Parlamentarnym i żądać wobec nich „odsunięcia od stanowisk naukowych”. Owo dojmujące, paraliżujące przerażenie powoduje, iż są gotowi uwierzyć we wszystko, w każdą „narrację” suflowaną przez Laska i wspierające go siły rządowo-medialne, choćby jeden tylko prof. Binienda czy Cieszewski miał większy dorobek naukowy, niż wszyscy ludzie rzeczonego Laska razem wzięci. Lęk przed straszną prawdą sprawia, że są w stanie dać wiarę każdemu uspokajającemu kłamstwu – nawet za cenę rezygnacji z poznania faktycznych okoliczności śmierci najbliższych.

III. Zdjęcie warte tysiąc słów

Wracając jeszcze do zdjęcia opublikowanego przez „wSieci”. Pani Małgorzata Wassermann w wywiadzie dla Stefczyk.info powiedziała, że jest tym zdjęciem „zdruzgotana”. I tu warto zwrócić uwagę, że te oczywiste emocje i ta trauma, jaka towarzyszy jej i pozostałym rodzinom od 10 Kwietnia 2010, nie podziałały paraliżująco, jak stało się to w przypadku opisanego wyżej pana Macieja Komorowskiego, którego „przestraszył” tekst o trotylu. Przeciwnie – wyzwoliły pokłady energii by nie odpuszczać sprawy Smoleńska do końca, do całkowitego wyjaśnienia. Nie tylko ze względów osobistych, ale również z poczucia odpowiedzialności za państwo, którego wszystkie słabości i patologie zostały przy okazji tragedii na Siewiernym i później obnażone całemu światu.

W innym miejscu pani Małgorzata mówi: „Trudno mi sobie wyobrazić, co mógł powiedzieć Władimir Putin, żeby wywołać taki uśmiech premiera Tuska.” No cóż, może powiedział coś o dorżnięciu watah, a może niczego nie musiał mówić, tylko porozumiewawczo puścił oko? Jeśli kogoś powyższe oburzyło lub przyprawiło o niesmak, czy atak niestrawności, to przypomnę tylko przemysł pogardy towarzyszący prezydenturze śp. Lecha Kaczyńskiego, kontynuowany następnie bez cienia skrępowania już po Tragedii – co od razu pozwoli ujrzeć sprawy we właściwych proporcjach. Przy tamtym natężeniu zdziczenia, publikacja zdjęcia uchachanego Tuska niemal nad trupem znienawidzonego przezeń „Kaczora” oraz domysły jakie rodzi taka postawa, to naprawdę mały pikuś. A histeryczne wycie reżimowego mainstreamu rodzi jedynie refleksję, że coś jest bardzo na rzeczy i „onym” bardzo dotkliwie zaskwierczało pod tyłkami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/strategia-rozpaczy

http://niepoprawni.pl/blog/287/strach-rocznicowy

http://niepoprawni.pl/blog/287/antysmolenskie-opetanie

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolensk-jako-narzedzie-zmiany

czwartek, 24 października 2013

Strategia rozpaczy

Strategia rozpaczy „GW” wygląda następująco: nie podejmować jakiejkolwiek merytorycznej polemiki, w zamian zaś epatować najniższego sortu szyderą.

I. Mobilizacja żulerni

W trakcie trwania dwudniowej II Konferencji Smoleńskiej śledziłem sobie reakcje reżimowych mediodajni, ze szczególnym uwzględnieniem portalu „Wyborczej” i muszę stwierdzić, że oni nie mają już niczego. Wyczerpali cały arsenał. Trudno bowiem inaczej wyjaśnić powód tej szamotaniny między próbami przemilczenia, a prymitywnymi drwinami. Zupełnie, jakby ośrodki dyspozycyjne nakazały zajęcie ostatniej linii okopów. Obecnie, ta strategia rozpaczy wygląda następująco: nie podejmować jakiejkolwiek merytorycznej polemiki z ustaleniami ekspertów Zespołu Parlamentarnego, w zamian zaś epatować najniższego sortu szyderą, prostackim rechotem zdolnym przemówić jedynie do najgorszej mentalnej żulerni od Palikota.

Zresztą, patrząc na kurczący się nakład „Wyborczej” niewykluczone, że obecnie to właśnie jest jej zasadniczy target – że dała sobie ostatecznie spokój z ambicjami kreowania elit i wyznaczania kierunków polityczno-ideowych dla III RP. Teraz, by utrzymać się na powierzchni może już tylko mobilizować wokół siebie różne męty wydobyte na powierzchnię podczas operacji „Krzyż” - tych weteranów nocnego szczania na znicze, gaszenia petów na karkach modlących się kobiet i wrzeszczenia „pokaż cycki”. Wystarczy spojrzeć na komentarze pod „smoleńskimi” artykułami na portalu „gazeta.pl”. O ile jeszcze kiedyś można było trafić od czasu do czasu na wpisy trzymające elementarny poziom, o tyle dziś mamy tylko kloakę i ściek. Swoi dla swoich między swoimi. Ewidentny syndrom kurczącej się sekty.

II. Strach smoleński

Zatrzymajmy się jeszcze przez chwilę nad tą mobilizacją – palikociarnia nie zniknęła przecież, mimo wyczerpania się świeżości penisorękiego. Ci ludzie są do zagospodarowania, a ponieważ, jak stwierdzono niegdyś na łamach „GW”, „udał się nam Palikot”, więc zaoferowanie przystani tej osobliwej i reprodukującej się międzypokoleniowo formacji społecznej, której ojców skupiał wokół siebie Urban w latach świetności „NIE”, było ze strony „Wyborczej” posunięciem naturalnym. Tym bardziej, że obecnie, wraz z wykruszaniem się i kapcanieniem peerelowskiej inteligencji wpatrzonej w Michnika, „palikociarze” są jej wyjątkowo potrzebni jako rezonator.

No dobrze, ale co ma być dla tej grupy czynnikiem mobilizującym? To samo, co dla jej obecnych patronów z „GW” i dla Dyktatury Matołów powołującej zespół Macieja Laska: strach. Dla opisywanego tu pospolitego ruszenia weteranów spod Krzyża jest to strach przed obnażeniem wobec świata i łazienkowego lustra ogromu własnego ześwinienia. Dla tych stojących wyżej, jest to strach o wiele większego kalibru: widmo odpowiedzialności karnej (Dyktatura Matołów), oraz ostatecznej kompromitacji, zejścia ze sceny publicznej i bankructwa („Wyborcza” i okolice).

III. Operacja „Krzyż” - reaktywacja

Te paroksyzmy przerażenia wstrząsają „Wyborczą” dość regularnie, co zdarzało mi się nie bez satysfakcji opisywać m.in. w notkach „Strach rocznicowy” i „Antysmoleńskie opętanie”. Tym razem detonatorem była inicjatywa prof. Kleibera zorganizowania debaty smoleńskiej, w której obie strony miałyby możliwość przedstawienia stanowisk w formie referatów spełniających warsztatowe kryteria naukowości. Do tego nie wolno było dopuścić – i „Wyborcza” rzutem na taśmę wykonała zadanie, rozpętując histerię wokół wyrwanych z kontekstu zdań pochodzących z zeznań naukowców współpracujących z Zespołem Parlamentarnym. Udało się - Maciej Lasek zyskał pretekst do zerwania polemik z Zespołem Macierewicza, a prof. Kleibera przywołano do porządku i wycofał się z niewczesnego pomysłu.

Ceną tej akcji jednak dla „GW” było zejście poniżej dna i zeszmacenie się tak drastyczne, że teraz zostało jej już tylko to, o czym wspomniałem na wstępie: rezygnacja z wszelkich pozorów merytoryki i ucieczka w tanią szyderę. Innymi słowy, postanowiono reaktywować coś w rodzaju „operacji Krzyż”, tyle, że już nie w realu, a w przestrzeni czysto medialnej. To, co było do niedawna domeną zarówno płatnych jak i ochotniczych trolli, zyskało „obywatelstwo” na salonach. Stąd tytuł „Festiwal smoleński” nadany relacji „na żywo” z Konferencji, sprowadzonej do permanentnego rechotu z puszek, parówek i „piijiii, bziuuu!”. Inna sprawa, że nieoczekiwanego „kopa” napędzającego tę nową inkarnację „przemysłu pogardy” dało arcygłupie, by nie rzec dosadniej, postępowanie prof. Rońdy, który postanowił sobie „poblefować” i zagrać z Kraśką w pokera na smoleńskim błocie.

Ale, jak nadmieniłem wcześniej, to już ostatnia linia okopów. Skoro wcześniej jeszcze próbowano mierzyć się z Zespołem Parlamentarnym na argumenty, a teraz mamy już tylko nagie zbydlęcenie, to znaczy, że z nimi koniec. Doszli do ściany. I chyba nawet zdają sobie z istnienia tej „ściany” sprawę – zapewne nie od dziś, skoro Katarzyna Kolenda-Zaleska już w kwietniu w przypływie szczerości „wysypała się” ujawniając oficjalną wykładnię obowiązującą w Sekcie Pancernej Brzozy: „prawda już została ustalona, żadne fakty jej nie zmienią”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/strach-rocznicowy

http://niepoprawni.pl/blog/287/antysmolenskie-opetanie

http://niepoprawni.pl/blog/287/smolensk-jako-narzedzie-zmiany

niedziela, 20 października 2013

Kretowisko

Profesor Rońda zagrał w pokera na smoleńskim błocie.

I. Poker na smoleńskim błocie

Nie ma co – mają ci nasi „wodzowie” rękę do ludzi. Jak nie Kaczmarek z Marriotta, to Dubieniecki ze swymi interesikami, jak nie Dubieniecki to mecenas Rogalski, jak nie Rogalski to prof. Rońda... W wersji zbiorowej – jak nie dornowcy to pjonki, jak nie pjonki to ziobryści... Wielu ich tam jeszcze przy sobie macie?

A teraz poważnie. Pokerowe gierki profesora Jacka Rońdy, jednego z ekspertów parlamentarnego zespołu do spraw wyjaśnienia Tragedii Smoleńskiej, byłyby nawet zabawne w swej rozbrajającej nieudolności, gdyby nie ponury kontekst, jaki im towarzyszy. Mamy oto bowiem do czynienia z największym dramatem Polski po II Wojnie Światowej, z dekapitacją polskich patriotycznych elit z Prezydentem na czele – elit, których brak co i rusz daje znać o sobie. Mamy tragedię narodową do której doszło w okolicznościach niewyjaśnionych od trzech i pół roku, tragedię której towarzyszą liczne poszlaki dotyczące zdrady stanu najwyższych władz państwowych; tragedię która wedle licznych danych była efektem zamachu... Tragedię, której zasiewem i z przeproszeniem, pokłosiem, był bezprzykładny szał nienawiści zdefiniowany jako „przemysł pogardy”, którego efektem jest ostry społeczny podział nie do zabliźnienia na przestrzeni co najmniej pokolenia. Tragedię tę należy wyjaśnić za wszelką cenę, do końca, do ostatniej litery i wyciągnąć z niej konsekwencje – zarówno indywidualne, jak i systemowe - gdyż bez tego nigdy nie będziemy mieli normalnego, niepodległego i sprawnie funkcjonującego państwa zdolnego do realizacji swych interesów. Aż wstyd te wszystkie oczywistości przypominać.

I co robi w tym momencie jeden z kluczowych ekspertów, nielicznych „sprawiedliwych” świata nauki, którzy zdecydowali się wspomóc swą wiedzą i kompetencjami zespół parlamentarny pracujący pod kierownictwem Antoniego Macierewicza? Postanawia bawić się w „blefy” z jakimś telewizyjnym prezenterzyną. Zarzeka się, że samolot nie zszedł poniżej stu metrów, powołuje się na jakiś tajemniczy, „kupiony na rynku” dokument, po czym po pół roku jak gdyby nigdy nic stwierdza, że była to tylko taka gra na użytek dyskusji... A tak naprawdę, to wybuchy nastąpiły na wysokości 50-60 metrów, zaś w „dokumencie” nic nie ma. Gra w pokera na smoleńskim błocie.

II. Poderwanie zaufania

Już mniejsza o jazgot reżimowych mediodajni, którym prof. Rońda dostarczył wymarzonego „mięcha” do eksploatowania jeszcze przez długi czas, tak jak eksploatowały kolejne rewelacje „Gazety Polskiej” o meaconingu, sztucznej mgle i helu, przenosząc te dziennikarskie spekulacje na zespół Macierewicza, choć ten nie miał z nimi nic wspólnego. Że o niesławnej pamięci „maskirowce” FYM-a nie wspomnę. Mniejsza o ten jazgot, powiadam, choć zapewne szkody będą znaczne.

Przypomnijmy, iż Zespół Parlamentarny wykonał niebywałą pracę - poza wszystkim innym, jego działalność zdołała przeorać w sprawie Smoleńska świadomość sporej części społeczeństwa, które przestało bezkrytycznie przyjmować ustalenia komisji Anodiny i Millera. I ten dorobek, zarówno merytoryczny, jak i społeczny, został przez jedno nieodpowiedzialne zachowanie wystawiony na szwank w kontekście masowej recepcji Tragedii Smoleńskiej. Społeczny kapitał bardzo łatwo roztrwonić. Potencjalne szkody mogą być tu większe niż propagandowa miotanina dziesięciu Lasków. Pół żartem, pół serio – gdyby Rońdy nie było, to Maciej Lasek powinien był go wymyślić.

Nade wszystko jednak postępowanie prof. Rońdy jest policzkiem dla tych wszystkich ludzi, którzy sami nie mając odpowiednich kwalifikacji, skazani są na wiarę w ustalenia podawane im przez ekspertów. Co teraz mają sądzić? Co mam sądzić ja? Czy mam do czynienia z poważnym i bezkompromisowym naukowcem dociekającym prawdy, czy może z tanim sensatem stęsknionym rozgłosu do tego stopnia, że gotów jest wystawić na szwank swą zawodową pozycję i konfabulować przed kamerami, by na chwilę zyskać przewagę w dyskusji z jakimś Kraśką? Przecież tu automatycznie nasuwa się pytanie o wiarygodność innych ustaleń prof. Rońdy – czy aby, nazwijmy to uprzejmie, nie popuścił wodzów fantazji również w innych kwestiach?

Trzecia sprawa, to kontekst dalszych prac Zespołu. Nieodpowiedzialne, by nie rzec: szczeniackie zachowanie prof. Rońdy podważa pośrednio również efekty zbiorowego wysiłku parlamentarzystów i pozostałych ekspertów. To skrajna nielojalność wobec kolegów-naukowców, którzy zdecydowali się na pracę dla „czarnego luda III RP” Antoniego Macierewicza ryzykując osobisty prestiż, narażając się na środowiskowy ostracyzm i inne konsekwencje – z zagrożeniem życia włącznie, bo nie wolno zapominać o Seryjnym Samobójcy. Jak przyjęli zachowanie prof. Rońdy, jak to wpłynie na dalsze prace, skoro okazuje się, że jeden z nich pozwala sobie na swobodne podchodzenie do faktów? Dodajmy jeszcze, iż miało to miejsce nie w jakimś przypadkowym wywiadzie, tylko przy okazji telewizyjnej premiery „Anatomii upadku” Anity Gargas – filmu mającego stanowić odtrutkę na „dokument” National Geographic „Śmierć prezydenta” - tuż przed trzecią rocznicą Tragedii.

III. Kret czy sensat?

Zatrzymam się jeszcze na chwilę nad kwestią bezpieczeństwa ekspertów. Tenże prof. Rońda w wywiadzie dla „Naszego Dziennika” mówił o permanentnym podsłuchu, o zniekształconych głosach rozmówców w głośnikach telefonu, o konieczności częstego wymieniania komórek, o tym, że dzwoniący do niego kolega słyszał całą jego rozmowę z innym rozmówcą... No i pytanie – sensat, czy nie? Można zapewne przyjąć, że wszyscy zajmujący się wyjaśnianiem Tragedii Smoleńskiej są pod czułą „opieką” służb specjalnych, ale znów pojawia się wątpliwość – na ile można tu wierzyć akurat prof. Rońdzie? A może to jakaś jego kolejna „gra” obliczona na zwrócenie na siebie uwagi, lub zgoła dezinformacja mająca na celu karykaturalne, histeryczne przedstawienie realnego problemu i przez to pozbawienie całej sprawy elementu wiarygodności?

A może - postawmy tę hipotezę wprost, bo skoro prof. Rońda zabawił się naszym kosztem, to w końcu czemu nie - mamy do czynienia z podstawionym kretem? Tu, wybaczcie Państwo, muszę odwołać się do „cynglowni” z Czerskiej. Oto Roman Imielski wygrzebał list do Urbanowego „NIE” z 1998 r., który napisać miał „Jacek Rońda z Cape Town”. Tak się składa, że data pokrywa się z okresem, gdy prof. Rońda faktycznie przebywał w RPA. W liście tym Rońda wychwala „NIE” i jedzie po „prawicy” (treść listu załączam pod notką). Więc co – najpierw mamy do czynienia z wielbicielem Urbana, pałającym żywiołową nienawiścią do prawej strony sceny politycznej, w międzyczasie doradcą w rządzie SLD, a teraz nagle ze „smoleńskim niezłomnym”? Ja wiem, że „Wyborcza” kłamie, ale zdarza się jej również napisać prawdę, jeśli ta prawda akurat pozwala uderzyć we wroga.

No i na koniec zacytuję wypowiedź samego Rońdy dla portalu wPolityce.pl. Stwierdza on tam m.in. „Ożywiłem w ten sposób pewne kręgi. One będą teraz pluć, szczekać itd. I bardzo dobrze, niech im piana z pyska leci.”

Przepraszam, że co? „Pluć”? „Szczekać”? „Piana z pyska”? To język rzetelnego naukowca, czy wiecowego prowokatora? Jakoś dziwnie mi ta estetyka pasuje do stylu w jakim utrzymany jest wspomniany list do „NIE” podpisany przez „Jacka Rońdę z Cape Town” - tylko ostrze skierowane jest w drugą stronę.

No i co z tym zrobić? Sensat czy kret-prowokator? Póki co, prof. Rońda zrezygnował z funkcji Przewodniczącego Komitetu Naukowego Konferencji Smoleńskiej 2013. To dobrze, przyznam się jednak, że ja już chyba zawsze będę miał z wiarygodnością tego człowieka poważny problem. A członkom i ekspertom Zespołu Parlamentarnego, z Antonim Macierewiczem na czele, sugerowałbym dalece posuniętą ostrożność.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Tekst listu Jacka Rońdy do „NIE” z 1998 roku:

„Tradycje głupoty polskiej

Po kolejnej porcji lektury Pańskiego wspaniałego tygodnika "NIE" z przerażeniem stwierdziłem, że głupota leaderów polskiej prawicy jest wieczna i nie podlega modyfikacji od 75 lat. Nawet tytuły gazecin, jakie są wydawane dla zwolenników tej opcji widzenia Świata, są podobne jak te przedwojenne, np. "Nasz Dziennik" teraz i "Mały Dziennik" przed wojną.

Zmieniły się wszak programy nauczania w szkołach, lektury szkolne, zależności od "Starszych Braci", stosunki sąsiedzkie w Europie, a frazeologia i język prawicy pozostały te same. Ekonomia również zatoczyła krąg i nic a nic nie wpłynęła na procesy myślowe w ciasnych łebkach polskich prawiczków.

Czy jedyną przyczyną jest wieczne przymierze prawicy z nacjonal-katolicyzmem? Czy też może ślepe naśladownictwo przodków-prawicowców, tych co to bili konia na widok kobyły Pana Marszałka Piłsudskiego i uczyli wnuki głupawych piosenek ku czci tego wielkiego demokraty-zamachowca majowego. Może tak działa na słabszych umysłowo literatura pisana ku pokrzepieniu serc i pognębieniu sąsiadów? A może jest to wynik tradycji polsko-mocarstwowych z szesnastego i siedemnastego wieku? Co ma większy wpływ na głupotę polską: edukacja, tradycja, religia, czy też brak znajomości historii Europy?

W związku z powyższymi wątpliwościami uprzejmie pragnę zachęcić "NIE" do podjęcia inicjatywy zorganizowania "Wszech-Polskiej" konferencji naukowej na temat "Przyczyny Nieśmiertelności Głupoty Polskiej Prawicy". Sądzę, że rządy AWS, prasa prawicowa i radyjo M dostarczą nam wielu wspaniałych przykładów kontynuacji dzieła przodków-prawicowców w kształtowaniu kolejnego odcinka Wolnej Polski.

Jacek Ronda,

Cape Town, South Africa”

wtorek, 15 października 2013

Euforia po klęsce

Piotr Guział widzi jaką pozycję mają „nienaruszalni” prezydenci w rodzaju Dutkiewicza czy Szczurka i pragnąłby dołączyć do tego panteonu samorządowców.

I. Cisza przed... euforią

W niedzielę mieliśmy okazję transmitować na żywo w Niepoprawnym Radiu PL wieczór referendalny, który w siedzibie SDP na Foksal urządziła Warszawska Wspólnota Samorządowa pod przywództwem Piotra Guziała. Dodajmy, iż to właśnie burmistrz Ursynowa był spiritus movens całego przedsięwzięcia – PiS włączył się dopiero, gdy okazało się, że inicjatywa ma szanse powodzenia i w związku z tym można spodziewany sukces jakoś zagospodarować, co zresztą dało reżimowym mediodajniom asumpt do propagandowego wtłoczenia referendum w schemat partyjnej wojny PiS – PO.

No więc wszyscy czekali sobie spokojnie na koniec ciszy wyborczej, kiedy to podane zostaną pierwsze sondażowe wyniki z badań exit-polls prowadzonych przez TNS Polska – aż wreszcie pękła ta 21:00 i wtedy okazało się, że mamy do czynienia z klapą. Wstępne wyniki mówiły bowiem o frekwencji 27,2% (ostatecznie okazało się, że frekwencja była jeszcze niższa i wyniosła 25,66%), czyli niezależnie od rozkładu głosów „za” i „przeciw” HG-W cały pogrzeb na nic, bo minimum frekwencyjne wynosiło 29,1%. Referendum jest nieważne.

Wtedy jednak na scenę wszedł Piotr Guział i zaczął przemawiać. A nam z MarkiemD w miarę słuchania tego kuriozalnego wystąpienia szczęki opadały coraz niżej. Myliłby się bowiem ktoś, kto sądziłby, iż Guział powie coś w stylu – nie udało się ale walczyliśmy, niewiele brakowało, dziękuję wszystkim, dołożymy starań, by za rok, w wyborach samorządowych było lepiej. Otóż nie! Lider Warszawskiej Wspólnoty Samorządowej ni mniej ni więcej, tylko odtrąbił sukces! I na dodatek uczynił to w iście euforycznym stylu, nijak nie przystającym do skrzeczącej pospolitości referendalnego wieczoru.

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że dla Guziała owym „sukcesem” był sam fakt doprowadzenia do referendum, zaistnienia na warszawskiej scenie bytu spoza politycznego duopolu PO–PiS i zmuszenia urzędników z Hanną Gronkiewicz-Waltz na czele do wykonania kilku przyjaznych gestów wobec mieszkańców stolicy. I to z grubsza tyle. Aha – były jeszcze podziękowania, w których wymieniono między innymi... PO! Kurtuazja, czy rzeczywista wdzięczność, że władze nie rozpędziły referendum pałami jakiejś firmy ochroniarskiej, niczym kupców z KDT?

II. Referendum jako „rozpoznanie walką”

Początkowo sądziłem, że ta przemowa jest tylko „piarowskim” chwytem – że Guział musi trzymać fason i cokolwiek przeszarżował. Potem jednak naszła mnie inna myśl, której zdążyłem dać wyraz na antenie. Otóż, mimo iż referendum zakończyło się porażką, to jeśli ktoś tu jest wygrany, to właśnie on. Teraz nie dam głowy, czy aby cała ta inicjatywa nie była dla ambitnego burmistrza swoistym „rozpoznaniem walką” przed przyszłorocznymi wyborami samorządowymi i z góry godził się on z frekwencyjną porażką. Sądzę, że Guział marząc o warszawskiej prezydenturze chciał się przekonać na ile może wstępnie liczyć, czy jest jakikolwiek namacalny grunt społeczny, który mógłby dla niego stanowić odskocznię do dalszej politycznej kariery. No i czy nie zmiażdżą go młyńskie kamienie maszynerii partyjnych PO i PiS-u między które się wciska.

Proszę zwrócić uwagę na starannie konstruowany wizerunek „apolitycznego samorządowca” gotowego do współpracy z każdym – od Kukiza po Ikonowicza. Ten stary numer „apolityczności” (czy też raczej - „pozapartyjności”) okazuje się wciąż uwodzić wyborców, którzy gotowi są po raz nie wiadomo który uwierzyć, wbrew elementarnym faktom, że da się uprawiać „niepolityczną politykę”. Szkoda, że hasło „nie róbmy polityki...” zaklepał już wcześniej Tusk, bo inaczej jak nic usłyszelibyśmy je od Guziała. Za rok podczas kampanii wyborczej z pewnością zresztą usłyszymy coś typu: partie gryzą się między sobą, a my tutaj – niezależni samorządowcy – chcemy w spokoju działać dla dobra Warszawy.

Podsumowując, obecny burmistrz Ursynowa widzi jaką pozycję mają „nienaruszalni” prezydenci w rodzaju Dutkiewicza we Wrocławiu, czy Szczurka w Gdyni i pragnąłby dołączyć do tego panteonu samorządowców. Pytanie, czy wie w jakie układy należy wejść, by osiągnąć cel – i czy te układy zechcą na niego postawić jako na gwaranta swych interesów. Tu wiele będzie zależało od tempa zużywania się PO i Hanny Gronkiewicz-Waltz.

III. Zdolność mobilizacyjna opozycji

Tak więc, znając z grubsza powody dobrego humoru burmistrza Guziała, zastanówmy się, czy euforia nie jest aby przedwczesna, czy wręcz – nieuzasadniona. Nie sądzę bowiem, by te 322.017 osób, które pofatygowało się by odwołać HG-W, uczyniło to skuszone jego młodzieńczą charyzmą i entuzjazmem. Z badań wynika, że większość (56,5%) z owych dziewięćdziesięciu kilku procent skreślających HG-W to sympatycy PiS i bez włączenia się Prawa i Sprawiedliwości w kampanię frekwencja mogłaby być jeszcze niższa (choć z drugiej strony, można zastanawiać się, ilu Warszawiaków postanowiło zostać w domu wystraszonych propagandową wizją „powrotu Kaczora”). Ile może ugrać Guział na pozostałych 43,5% z tych, co poszli odwołać Hankę?.

Tak więc, skoro z 25% biorących udział w referendum ponad połowę stanowią wyborcy PiS-u, to nagle może się okazać, iż Guział rojąc o prezydenturze Warszawy buduje zamki na piasku i przede wszystkim musi powalczyć o dominujący elektorat „lemingradu”. A ten wcale nie jest gotów go poprzeć o czym świadczy mizerna frekwencja na Ursynowie, który na zdrowy rozum winien stanowić twarde zaplecze Guziała – i to powinno mu solidnie dać do myślenia.

Poza tym, w przyszłorocznych wyborach trzeba brać pod uwagę dość liczny udział lemingów, którzy może bez większego entuzjazmu ale zagłosują przeciw „Kaczorowi” - a Guział, chcąc nie chcąc, zaczyna być po włączeniu się PiS-u w rozgrywkę referendalną z „kaczystami” kojarzony. Jak się bowiem zdaje, w Warszawie wciąż panuje specyficzny, anty-pisowski „mikroklimat społeczny”, który w skali kraju od dłuższego już czasu zanika. No chyba, że HG-W zaliczy jakąś gigantyczną wpadkę, lub erupcję triumfalistycznej arogancji, co znając „Bufetową” absolutnie nie jest wykluczone.

I tu, na koniec warto się przyjrzeć zdolności mobilizacyjnej opozycji – czy to „guziałowskiej”, czy „pisowskiej”. Wyszło bowiem na to, że razem do kupy nie byli w stanie wyciągnąć do urn 29% elektoratu. Nawet jeśli weźmiemy pod uwagę kampanię zniechęcania wyborców, szantaż władz Warszawy wobec urzędników, ocierające się o sabotaż nieczytelne obwieszczenia z lokalizacjami obwodowych komisji wyborczych, czy też jawną stronniczość Państwowej Komisji Wyborczej, która ni z tego, ni z owego zabroniła podawania frekwencji – nawet, powtórzę, biorąc to wszystko pod uwagę (a chyba nikt nie łudził się, że będzie lekko, a władze zachowają się fair), potencjał społecznego oburzenia okazał się dalece niewystarczający, a siła przebicia opozycji niepokojąco mała.

Dla mnie w każdym razie wynik frekwencyjny był niemiłym zaskoczeniem, spodziewałem się bowiem jakichś 30% - może nawet z niewielką górką. Tak więc ci, którzy stawiają dziś krzyżyk na „Bufetowej” i mówią sobie, że co się odwlecze to nie uciecze, mogą za rok przeżyć rozczarowanie analogiczne jak w ostatni niedzielny wieczór – a pomysłów na przełamanie impasu jakoś nie widać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 12 października 2013

Łże-liberalizm

Wychodzi na to, że liberalizm jest rodzajem ułudy dozowanej ludowi wedle uznania przez banki.

I. Błąd liberałów

Ciężko mi to pisać jako zwolennikowi wolności gospodarczej, który uważa że swoboda produkcji i handlu jest czynnikiem najwydajniej sprzyjającym wytwarzaniu bogactwa zarówno narodów, jak i poszczególnych jednostek – ale z tym całym liberalizmem jest jednak coś nie tak. Tu od razu uprzedzę, że będę posiłkował się „Wojną o pieniądz” Song Hongbinga i można niniejszą notkę potraktować jako dopełnienie mojego poprzedniego tekstu „Kawał rzetelnej, chińskiej propagandy”.

Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, iż doktryna liberalna stanowi pewien ideowy destylat, który nigdzie i nigdy nie był w stu procentach zrealizowany. Postulaty liberałów wskazują jedynie zasadniczy kierunek, który ma nam mówić, że im mniej obciążeń fiskalnych oraz prawnych ograniczeń narzucanych jest na gospodarkę, tym lepiej ona funkcjonuje ku pożytkowi – mniejszemu lub większemu – wszystkich uczestników obiegu. Krótko mówiąc: tyle państwa, ile jest to konieczne, tyle rynku, ile jest to możliwe. Państwo w tej koncepcji powinno przede wszystkim nie przeszkadzać – co nie znaczy, że ma być słabe. Przeciwnie - ma być „chude, ale żylaste” jak to onegdaj ujął Korwin-Mikke – winno pilnować bezpieczeństwa wewnętrznego i zewnętrznego oraz praworządności.

Nie rozstrzygając tutaj, na ile ta wizja jest możliwa do zrealizowania i jakie zagrożenia się z nią wiążą („darwinizm społeczny”), łatwo zauważyć, że w tej optyce państwo staje się wrogiem dążącym do poszerzenia swego władztwa na różnych polach kosztem obywateli i próbującym ograbić ich z majątku. Jednak podstawowy błąd, jaki jest przez liberałów popełniany to przekonanie, że państwo jest wrogiem głównym, jeśli nie jedynym. Tymczasem, wcale tak nie jest.

II. Gospodarka sterowana

I tu przywołać muszę wspomnianą na wstępie „Wojnę o pieniądz” Song Hongbinga, w której to książce głównym przeciwnikiem i zagrożeniem dla zdrowej gospodarki oraz jej harmonijnego rozwoju nie jest wcale państwo, lecz międzynarodowa finansjera – czyli po prostu bankierzy ulokowani w świątyniach szatana na Wall Street, w londyńskim City, w bazylejskim Banku Rozrachunków Międzynarodowych i podobnych inkarnacjach Mammona.

Państwo wraz ze swymi wszystkimi organami jawi się tutaj wręcz jako marionetka i narzędzie w rękach finansistów. Wojna o pieniądz – czyli prawo do jego emisji i kontroli została przez państwa przegrana i to w wymiarze globalnym, a to oznacza wyprowadzenie władzy gospodarczej do banków. Jeżeli dodamy do tego koncepcję kreacji pieniądza fiducjarnego przez prywatne banki centralne jako państwowego długu dla którego zastawem są podatki obywateli (czyli „upaństwowienie” długu i „prywatyzację” zysków), to nagle okazuje się, że liberalizm ma w praktyce zupełnie inne oblicze, niż wynikałoby to z teoretycznych założeń.

Owszem, swoboda obrotu gospodarczego pozostaje czynnikiem pożądanym i korzystnym, ale co począć, gdy cykle koniunkturalne kontrolują rekiny finansjery? Jeśli są w stanie nadmuchać emisją łatwego pieniądza–kredytu bańkę spekulacyjną w którą wchodzą nieświadomi niczego ludzie i przedsiębiorstwa skuszone wizją prosperity, a następnie raptownie „odciąć prąd” przechodząc do etapu „strzyżenia owiec”, to gdzie tu mamy liberalizm? Z jednej strony są hasła o swobodzie przepływu kapitałów, towarów, siły roboczej, a drugiej wychodzi na to, że gospodarka jest jak najbardziej sterowana – tyle, że nie przez państwo.

Kryzysy finansowe zaś to nie wynik naturalnego cyklu koniunkturalnego, żaden „dopust Boży” wynikający z okresowego „przegrzewania się” gospodarki, tylko sprokurowane na zimno skoki na kasę. Mechanizm jest prosty: odcinamy, bądź podrożamy udzielane dotąd hojną ręką kredyty, a gdy następuje krach, zgarniamy jak szuflą gwałtownie tracący na wartości majątek. W ten sposób można załatwić cale państwa (np. załamanie na rynkach wschodnioazjatyckich), nie mówiąc już o milionach szarych obywateli, którym np. raptownie staniały domy poniżej kwoty kredytu, który wciąż mają do spłacenia.

III. Łże-liberalizm

Wychodzi zatem na to, iż rzekomy „liberalizm” jest rodzajem ułudy dozowanej ludowi wedle uznania przez banki. Innymi słowy, jest to rodzaj systematycznej hodowli polegającej na naprzemiennych etapach „podkarmiania” koniunktury (i wtedy mówi się nam, że liberalizm „działa”) oraz „strzyżenia owiec” (i wówczas powiada się rozkładając ręce, iż nastąpiło „przegrzanie”). Różnica między takim “liberalizmem” a interwencjonizmem jest taka, że łapę na gospodarce zamiast państwa trzyma prywatna oligarchia… Czyli, mamy do wyboru dwie patologie.

System łże-liberalnego mirażu polega więc na tym, że w skali „mikro” może panować daleko posunięta swoboda gospodarcza, niskie podatki, wycofanie się państwa z różnych biurokratycznych „knebli”, wszystko to wspomożone sprawnym sądownictwem – a mimo to w skali „makro” będziemy mieli do czynienia z niemalże ręcznym sterowaniem gospodarką jako całością. Kluczem do owego panowania jest emisja pieniądza – szczególnie, gdy nie ma on zabezpieczenia w stałych walorach, takich jak kruszce. Nie bez przyczyny Mayer Rothschild powiedział, że jeśli ma kontrolę nad emisją pieniądza w danym kraju, nie dba o to jaka kukła siedzi na tronie (w wersji łagodniejszej – nie dba o to, kto stanowi w nim prawo). Z doktryną liberalną opisaną w pierwszej części notki taka sytuacja nie ma nic wspólnego, dlatego też obecny system nazwałem „łże-liberalizmem”.

Wymowną ilustracją obecnego stanu rzeczy jest podane w książce Song Hongbinga zestawienie siły nabywczej głównych światowych walut na przestrzeni czasu. Okazuje się, że dopóki pieniądz miał zakorzenienie w złocie, jego siła nabywcza mimo różnych zawirowań praktycznie nie spadała. W momencie odejścia od parytetu złota, poleciała na łeb na szyję. I to również jest fragment procederu systemowego rabunku bogactwa wypracowywanego przez pokolenia ludzi „strzyżonych” przez centralnie sterującą cyklami koniunkturalnymi finansową międzynarodówkę.

Czy jest wyjście z tej sytuacji? Teoretycznie tak. Państwo musi odzyskać monopol na emisję pieniądza – odpowiednik królewskiej prerogatywy bicia monety. Tyle, że ów pieniądz musi diametralnie różnić się od obecnego wirtualnego śmiecia emitowanego jako państwowy dług pod zastaw podatków. Powrót do kruszców jako zabezpieczenia wartości jest jedną z możliwych opcji. Tylko zakorzenienie pieniądza w trwałych, namacalnych walorach jest bowiem gwarancją, że zaczniemy żyć w realnym świecie, nie zaś w gospodarczym Matrixie zafundowanym nam niczym hodowlanej trzodzie.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kawal-rzetelnej-chinskiej-propagandy

czwartek, 10 października 2013

Kawał rzetelnej, chińskiej propagandy

„Dopóki jestem w stanie kontrolować emisję pieniądza w danym kraju, nie dbam o to, kto w nim stanowi prawo.” - Mayer Rothschild

I. Propaganda faktu

Podczas lektury legendarnej już książki Song Hongbinga „Wojna o pieniądz. Prawdziwe źródła kryzysów finansowych” towarzyszyły mi zmienne refleksje i odczucia. Najpierw było zachłyśnięcie się precyzją wywodu i analitycznym podejściem do historii kreacji pieniądza jako długu - począwszy od założenia Banku Anglii w 1694 roku, a skończywszy na systemie rezerw cząstkowych, ostatecznym porzuceniu parytetu złota i obecnym szaleństwie spekulacyjnym zakończonym krachem w 2008 roku. W międzyczasie natomiast mamy bezpardonową i często krwawą wojnę o ekonomiczną (a więc i polityczną) władzę nad kolejnymi państwami, do której to władzy kluczem jest pieniądz i kontrolowanie jego emisji. Stopniowo jednak, w miarę lektury, zaczęły narastać we mnie wątpliwości... aż doszedłem do wniosku, którego owocem jest tytuł niniejszej notki. Mamy mianowicie do czynienia z kawałem rzetelnej, chińskiej propagandy.

Od razu dodam, iż powyższa konstatacja w niczym nie umniejsza merytorycznych walorów dzieła chińskiego analityka finansowego. Przede wszystkim bowiem Song Hongbing prezentuje fakty. Autor rzadko zapuszcza się w spekulacje – czyni to głównie przy okazji omawiania licznych zamachów na prezydentów USA (miały za nimi bez wyjątku stać kręgi bankierskie, gdy przywódcy ośmielali się prowadzić politykę wbrew ich planom), czy podnosząc tezę o dążeniu międzynarodowej finansjery do utworzenia Rządu Światowego, czego zwieńczeniem miałaby być nowa, ogólnoświatowa waluta. Te dygresje są zresztą uprawdopodobnione licznymi poszlakami – ale, jako się rzekło, otrzymujemy nade wszystko fakty składające się na fascynującą opowieść – i to takie, o których nie wspomina się w „oficjalnej” ekonomii czy gospodarczych rubrykach gazet.

I właśnie w tym tkwi siła propagandowego przekazu Song Hongbinga. Kto twierdzi, że propaganda musi być kłamliwa? O wiele większą moc oddziaływania ma propaganda misternie utkana z niewygodnych lecz prawdziwych danych, które strona przeciwna najchętniej zamiotła by pod dywan. Dlatego też propagandę Song Hongbinga nazwałem „rzetelną”. To propaganda faktu.

II. Wojna ekonomiczna

W czyim imieniu i przeciw komu wytacza zatem swe działa Song Hongbing? Otóż Autor nie kryje, że pisze w interesie Chin – wrogiem zaś w toczącej się ekonomicznej wojnie jest patologiczny system finansowy skonstruowany na przestrzeni stuleci przez zachodnich bankierów.

U źródeł całego zła stoi emitowanie przez prywatne banki centralne pieniędzy jako swoistych skryptów dłużnych rządów wobec tychże banków pod zastaw przyszłych podatków obywateli. W tym modelu budżet państwa staje się przepompownią bogactwa – obywatele myślą, że płacą podatki rządowi, by ten za nie realizował swe zadania, w praktyce zaś płacą te podatki instytucjom finansowym wobec których rządy poszczególnych krajów mają wieczysty, wciąż rosnący i niemożliwy do spłacenia dług. Dług ten powstaje w momencie emisji pieniądza, dla którego zabezpieczeniem są rządowe papiery wartościowe. A gwarantem rządowych papierów są podatnicy.

Do tego dochodzi emisja „prywatna” banków, napędzająca przy okazji inflację. Generalnie, polega ona na tym, że wąska grupa finansowych oligarchów jest w stanie za pomocą dostępnych im narzędzi ekonomicznych w krótkim czasie nadąć „bańkę spekulacyjną”, by nagle, w dogodnym dla siebie momencie, przekłuć ją powodując krach – jest to etap realizacji zysków kosztem graczy, którzy „umoczyli” i nazywa się go w żargonie „strzyżeniem owiec”. Weźmy np. kredyt jako narzędzie tworzenia pieniądza – kredyt zaksięgowany po stronie „aktywów” banku oznacza de facto powstanie pieniądza - plus instrumenty pochodne, z których każdy staje się księgowym „aktywem” napędzającym dalszą kreację... W pewnym momencie wystarczy „odciąć prąd” - i gotowe. W ten sposób załatwiono np. Japonię i inne gospodarki wschodnioazjatyckie.

Ten mechanizm z punktu widzenia Chin jest potencjalnie bardzo niebezpieczny. Dlatego Song Hongbing przeciwny jest otwieraniu się chińskiego systemu finansowego na napływ spekulacyjnej pseudo-prosperity. W odpowiedzi na zagrożenie Autor postuluje powrót do kruszców jako ostatecznej formy bogactwa – i pieniądza emitowanego przez państwo, a nie prywatne instytucje. Pieniądz taki miałby pokrycie w rezerwach złota, nie zaś w długu, który oznacza kreację „z niczego” pod zastaw przyszłych zobowiązań.

III. Prawda i przemilczenia

Aby uzasadnić swe stanowisko, Song Hongbing prowadzi nas przez stulecia „wojny o pieniądz”, opisując drogę bankierskich elit z Rothschildami na czele, do zdobycia realnej władzy, opisanej stwierdzeniem Mayera Rothschilda: „Dopóki jestem w stanie kontrolować emisję pieniądza w danym kraju, nie dbam o to, kto w nim stanowi prawo.” Ujawnia zakulisowe działania oraz sens kolejnych celowo indukowanych kryzysów, które każdorazowo kończyły się poszerzeniem bankierskich wpływów na międzynarodową skalę. Do pewnego momentu ogranicznikiem był parytet złota – dopóki ktoś nie wpadł na pomysł, zrealizowany przez Keynesa oraz jego następców, że „złoto to barbarzyński przeżytek”. Wszak o wiele więcej pola manewru daje pieniądz fiducjarny – czysto matematyczny twór oparty na arbitralnie ustalanych przelicznikach. W momencie upadku systemu z Bretton-Woods w 1971 roku i ostatecznym wycofaniu się Ameryki z parytetu złota, wrota przed ekonomiczną destrukcją zostały otwarte ostatecznie.

Jak już nadmieniłem, Song Hongbing nie kryje, że jest patriotą, którego działania podporządkowane są chińskiej racji stanu. A najlepsze, że nie musi kłamać – wszystko co opisuje jest jak najbardziej weryfikowalne. Dlatego też, proszę zauważyć, nikt z gospodarczego mainstreamu świata Zachodu z nim nie polemizuje. Potencjalni polemiści chcący wystąpić w interesie światowego bankierstwa musieliby odnieść się merytorycznie do danych dotyczących systematycznej grabieży („strzyżenia owiec”) jaką jest obecny system finansowy oraz jego grzechów z przeszłości. I z tego powodu oficjalny przekaz woli „Wojnę o pieniądz” przemilczać.

Przemilczenia jednak zdarzają się również Autorowi książki. Przykładowo, opisując futrowanie Hitlera przez rekinów z Wall Street, pomija rolę tychże w zwycięstwie komunizmu w Rosji (a jak miało się to w przypadku Chin?). Przy okazji demaskacji łupieżczego modelu „transformacji ustrojowej” byłych demoludów nie wspomina o systemowej niewydolności socjalistycznej gospodarki. Gdy pisze o Chinach, nie znajdziemy choćby szczątkowych wzmianek o społecznych kosztach gospodarczego „boomu” i quasi-feudalnym charakterze chińskiego kapitalizmu. Cóż, propaganda wojenna, nawet najrzetelniejsza, również wymaga ofiar – w tym przypadku wyeksponowania tylko jednej strony medalu kosztem całościowego obrazu. Jednak tego, co zostało w „Wojnie o pieniądz” opisane wystarczy, by sięgnąć po tę pozycję. I to niejeden raz.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 1 października 2013

Korkociąg długu

Dwadzieścia lat wystarczyło, by Polska wpadła w zadłużeniowy korkociąg, niczym spadający samolot.

I. Dług „jawny” i „ukryty”

Forum Obywatelskiego Rozwoju Leszka Balcerowicza zaprezentowało zmodyfikowany licznik długu publicznego – uzupełniony o tzw. „dług ukryty” na który składają się zobowiązania państwa nie mające pokrycia w papierach wartościowych. O ile bowiem dług „jawny” (włączono tu wydatki Krajowego Funduszu Drogowego, które „odpisuje” sobie Rostowski) wynosi obecnie 936 mld zł i stanowi 57,3 proc. PKB, co daje jakieś 25,2 tys zł na obywatela Polski, o tyle dług „ukryty” wynosi ponad 3 biliony zł, a więc 190,6 proc. PKB – czyli jakieś 82,6 tys zł na mieszkańca. Ten „ukryty”, albo może lepiej powiedzieć – odłożony w czasie „debet” - to zobowiązania ZUS wobec obecnych i przyszłych emerytów. Faktycznie suma ta jest jeszcze wyższa, gdyż w liczniku nie uwzględniono zobowiązań z tytułu rent, KRUS i emerytur mundurowych, co wedle szacunków FOR wywindowałoby zadłużenie na poziom 300-350 proc. PKB.

Czyli, krótko mówiąc, jesteśmy ugotowani. Tego zwyczajnie nie da się spłacić. Dwadzieścia lat wystarczyło, by Polska wpadła w zadłużeniowy korkociąg, niczym spadający samolot. Krach finansów publicznych jest jedynie kwestią czasu i pytanie tylko jak długo da się go odwlekać. Jak wiadomo, „jawny” dług publiczny to zaciąganie pożyczek pod zastaw przyszłych podatków z których będą spłacane należności płynące z tytułu wyemitowanych obligacji Skarbu Państwa. Dług „ukryty” natomiast to zobowiązania legislacyjne wynikające z systemu ubezpieczeń społecznych. To „ukryte” zadłużenie staje się „jawne” w momencie, gdy przychodzi do jego spłaty determinowanej np. przepisami emerytalnymi. Z czego będzie spłacane? Ma się rozumieć, również z podatków i innych obciążeń, takich jak przymusowe składki emerytalne i rentowe, a gdy tego nie wystarczy – z kolejnych pożyczek zaciąganych „na przejedzenie” przez Skarb Państwa, co oznacza automatyczny wzrost „długu jawnego”. A koniec końców – bankructwo i brak jakichkolwiek emerytur.

II. Bunt lub śmierć

Czy rząd o tym nie wie? Ależ wie, jak najbardziej – i stąd rozpaczliwe ruchy, takie jak podnoszenie wieku emerytalnego z jednej strony i wypychanie do szkół sześciolatków z drugiej, by te wcześniej zaczęły płacić składki emerytalne i podatki. Jednym słowem, mamy narastającą intensyfikację eksploatacji materiału ludzkiego – podatnicy będą płacić coraz dłużej i coraz więcej, by utrzymać fikcję płynności finansowej państwa. To oczywiście tylko działania opóźniające. Prędzej czy później lichwiarze przyjdą tu po swoje, co oznaczać będzie koniec kolejnej fikcji, jaką jest suwerenność. Jeśli nie zostanie żadnych przedsiębiorstw do wyprzedaży (a nie zostanie, bo już je przejedliśmy), to pod młotek pójdzie wszystko inne – kopaliny, lasy i co tam jeszcze zostało. No i drastyczne podniesienie podatków połączone z ekonomicznym ubezwłasnowolnieniem na wszelkich możliwych poziomach. W efekcie, proces kolonizacyjny osiągnie stadium finalne - totalne podporządkowanie wszelkich zasobów opanowanego terytorium.

Czy ten scenariusz jest możliwy do odwrócenia? Wątpię, choć warto przyglądać się poczynaniom Wiktora Orbana na Węgrzech, który właśnie próbuje wywikłać swój kraj z analogicznej matni, choćby dobierając się do kieszeni międzynarodowym koncernom i usiłując dokonać gospodarczej dekolonizacji. Jest to zresztą główną przyczyną międzynarodowego jazgotu – bo te bajeczki o „zagrożeniu demokracji” są jedynie zasłoną dymną dla naiwnych, mającą uzasadnić zduszenie zarzewia ekonomicznej rewolty, zanim ta rozprzestrzeni się na inne kraje regionu, z Polską na czele. Niemniej, prędzej czy później okaże się, że mamy do wyboru albo powtórzenie wariantu greckiego (śmierć gospodarcza), albo otwarty bunt polegający na odmowie spłaty zadłużenia oraz radykalnym przebudowaniu sektora finansowego i modelu gospodarki pieniężnej – z jakąś formą odrzucenia systemu fiducjarnej kreacji pieniądza i zakorzenienia go w realnych dobrach.

III. Balcerowicz - mąż stanu, czy lobbysta?

Wracając do Balcerowicza i jego licznika. To oczywiście bardzo dobrze, że „wali” po oczach tymi liczbami, może do paru ludzi to dotrze, choć na masowe przebudzenie społeczne raczej bym nie liczył. Te sumy przez swój ogrom są zbyt abstrakcyjne dla przeciętnego zjadacza chleba, poza tym ludzie nie chcą wierzyć w czarne scenariusze – wolą myśleć wedle schematu: „zadłużone są wszystkie kraje świata, więc może tak po prostu musi być i nie ma się czym przejmować”? Na plus należy mu również zaliczyć fakt, iż zawsze był zwolennikiem dyscypliny budżetowej – w przeciwieństwie do Rostowskiego, który rozpętał orgię zadłużania państwa na skalę nie praktykowaną przez żadnego z jego poprzedników (otwartym jest pytanie czy czyni to by dogodzić Tuskowi, czy też jest tu po prostu kolonizacyjnym emisariuszem finansowej międzynarodówki – ja stawiam na to drugie).

Jednak, czy Balcerowicz faktycznie występuje tu jako mąż stanu, czy też może jest lobbystą konkretnej grupy interesów, czyli Otwartych Funduszy Emerytalnych – pasożyta, „prywatyzującego” do tej pory znaczną część składek emerytalnych, których „kapitalizacja” polega w dużym stopniu na wykupywaniu obligacji Skarbu Państwa? Przypomnijmy, że w tym modelu wypłata rzekomo „prywatnych” emerytur tak czy inaczej uzależniona została od wypłacalności budżetu państwa. Balcerowicz był jednym z architektów tego systemu. Oczywiście ma rację, mówiąc, że likwidacja OFE oznaczać będzie jedynie przeniesienie zadłużenia „jawnego” do „tajnego”, co pogłębi ogólną zapaść finansów i będzie działać antyrozwojowo, bo zobowiązania oznaczać będą zwiększony fiskalizm, ale ja tu dostrzegam drugie dno.

IV. Spór w rodzinie

Najwyraźniej, krótkoterminowy interes bronionej przez Balcerowicza konkretnej branży (OFE) stoi tu w sprzeczności z długofalowymi planami ubezwłasnowolnienia państwa polskiego, na którym to odcinku działa prężnie minister Jan Vincent „no PESEL” Rostowski. Tak odczytuję ten „spór w rodzinie”, niezależnie od merytorycznych uzasadnień Balcerowicza. Jeśli dodamy, iż to Balcerowicz był wykonawcą planu Sachsa-Sorosa (którzy zresztą, wedle Song Hongbinga są jedynie „komandosami” działającymi na zlecenie prawdziwych rekinów z City i Wall Street), polegającego na „transformacji” wedle schematu „zamiana długów na udziały”, to jego obecna akcja przestaje wyglądać wiarygodnie.

Przypomnę (pisałem o tym w niedawnym tekście „W niewoli kapitału”), iż proceder „zamiany długów na udziały” polegał na tym, że demoludom umarzano częściowo zadłużenie w zamian za „udziały” w poszczególnych gospodarkach narodowych. Stąd ta niezrozumiała na pierwszy rzut oka wyprzedaż majątku narodowego po dyskontowych cenach i niepohamowana inwazja gospodarcza. W efekcie, po ponad dwóch dekadach nie mamy własnego przemysłu, a nowe długi i tak zostały zaciągnięte – i to w stopniu o jakim Gierkowi z Jaruzelskim się nie śniło. Czyli, jak byliśmy bankrutami, tak pozostajemy nimi nadal – zmienił się tylko kolonizator.

I pomyśleć, że to właśnie Balcerowicz wraz ze swym Forum Obywatelskiego Rozwoju walnie przyczynił się do wyniesienia w 2007 roku ekipy Tuska do władzy. Pisał o tym Rewizor w słynnym tekście „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku”. W skrócie chodziło o to, iż to właśnie FOR, najprawdopodobniej za pieniądze Fundacji Adenauera, (więc pochodzące z budżetu Niemiec) było „mózgiem” i centrum organizacyjnym akcji „Zmień kraj. Idź na wybory.”, która hasłem „zabierz babci dowód” zaktywizowała 3 mln młodych wyborców, co sprawiło, że przechylili oni szalę zwycięstwa na korzyść PO. Najwyraźniej zarówno sam Balcerowicz, jak i jego mocodawcy oraz sprzymierzeńcy poczuli się przez poczynania tandemu Tusk-Rostowski wykolegowani (przeciw likwidacji OFE gardłuje również m.in. Jeremi Mordasewicz z Konfederacji Lewiatan), co opisanemu tu „sporowi w rodzinie” przydaje dodatkowego smaczku.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/w-niewoli-kapitalu

http://niepoprawni.pl/blog/287/dlugi-suwerennosc

http://niepoprawni.pl/blog/287/szesciolatki-na-emigracje

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

http://niepoprawni.pl/blog/287/budapeszt-czy-ateny

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-greckich-kozojebcach-i-bankructwie-w-zjednoczonej-europie

http://niepoprawni.pl/blog/287/biale-noski-zamiast-bialych-kolnierzykow