sobota, 27 lipca 2013

Post-giedroyciowska dziecinada

Kontekst wizyty Władimira Putina na Ukrainie pokazuje jak infantylna jest nasza polityka wschodnia, sprowadzająca się do obsesyjnego „niezadrażniania stosunków”.

I. Ukrainie nieśpieszno do Rosji

Obecna dwudniowa robocza wizyta Putina na Ukrainie (27-28.07.2013) ma dwa cele formalne i jeden rzeczywisty. Cele formalne, to udział w obchodach 1025-lecia chrztu Rusi Kijowskiej zorganizowanych przez Ukraiński Kościół Prawosławny Patriarchatu Moskiewskiego oraz obchody Dnia Floty Czarnomorskiej w Sewastopolu. Cel rzeczywisty natomiast to próba zablokowania podpisania przez Ukrainę układu stowarzyszeniowego z Unią Europejską, do którego ma dojść na listopadowym szczycie Partnerstwa Wschodniego w Wilnie. Zamiast tego Rosja proponuje Ukrainie członkostwo w Unii Celnej, obejmującej obecnie, prócz Rosji, Białoruś i Kazachstan.

Tyle, że Ukrainie wcale do integracji z Rosją nie jest śpieszno. Przeciwnie – sprawia wrażenie, jakby za wszelką cenę pragnęła tego uniknąć. Stąd Putin, prócz cukierka, przywozi ze sobą również zestaw tradycyjnych rosyjskich szantaży gospodarczych: podwyżka ceł na ukraińską czekoladę i cukier, do tego wprowadzenie kwot na ukraińskie rury. Należy również spodziewać się poruszenia kwestii cen rosyjskiego gazu, będącej od lat kością niezgody w stosunkach między oboma państwami.

Skąd na Ukrainie taka niechęć do zacieśniania „braterskich więzi” z Wielkim Bratem – i to pod rządami „niebieskiego” Wiktora Janukowycza, który ponoć – w przeciwieństwie do „pomarańczowych” - ma być „rosyjskim człowiekiem” w Kijowie? Zaryzykuję kilka wyjaśnień.

Po pierwsze, Janukowycz, jest przede wszystkim polityczną ekspozyturą i gwarantem interesów lokalnych mafii i polit-biznesowych koterii, którym zapewne nie uśmiecha się dzielenie żerowiskami z rosyjskimi odpowiednikami pozostającymi pod „kryszą” Putina. Po drugie, Janukowycz widzi cenę, jaką za bezalternatywną prorosyjskość przyszło zapłacić Łukaszence – ekonomiczna zależność, wyprzedawanie kolejnych strategicznych składników majątku narodowego rosyjskim czekistom i koniec końców, pogłębienie politycznej podległości. Po trzecie wreszcie – balansowanie między Wschodem a Zachodem sprawia, że obie strony składają Ukrainie korzystniejsze propozycje, jeśli zaś UE (czytaj – Niemcy) po cichu zagwarantuje Janukowyczowi nietykalność mafijnych wpływów, na analogicznej zasadzie, jak ma to miejsce z postubeckimi układami w Polsce – to czemu nie, niech sobie będzie ta Unia...

II. Od Giedroycia do „polityki świętego spokoju”

Na tym tle widać, jak infantylna jest nasza post-giedroyciowska polityka wschodnia sprowadzająca się do obsesyjnego „niezadrażniania stosunków”. Bo inaczej Ukraina się obrazi i rzuci w ramiona Rosji... Już widzę, jak Janukowycz pędzi, by na wzór Łukaszenki podporządkować się dyktatowi Kremla.

Pisałem o tym w niedawnej notce „W pętach Giedroycia”, a dziś nieco rozwinę jeden z wątków. Koncepcja Giedroycia miała ręce i nogi kilkadziesiąt lat temu: wspieramy niepodległościowe dążenia ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś), by uzyskać strefę buforową odgradzającą nas od Rosji, która to strefa z Ukrainą na czele, samym swym istnieniem osłabia rosyjski imperializm. Można powiedzieć, że tak jak „nie ma niepodległej Polski bez niepodległej Ukrainy”, tak też nie ma rosyjskiego imperium bez Ukrainy pozostającej w jego granicach. Ceną za to było wyrzeczenie się przez Polskę Kresów Wschodnich, których i tak nie mamy szans odzyskać i – powiedzmy – daleko idąca wyrozumiałość wobec różnych kompleksów naszych wschodnich partnerów, wynikających z ich stosunkowo niedawno rozbudzonej świadomości narodowej.

To miało sens – ale tylko do czasu odzyskania przez ULB niepodległości i może jeszcze w pierwszym okresie politycznej niezależności byłych republik sowieckich. Dzisiaj giedroyciowski paradygmat polityki wschodniej, wraz z podyktowaną wyższymi celami ustępliwością w najróżniejszych kwestiach – w tym historycznych – powinien zostać z honorami odesłany do lamusa. W jego miejsce natomiast powinny wkroczyć normalne, międzynarodowe relacje, oparte na grze interesów. Można sobie na to spokojnie pozwolić, gdyż młode państwa u naszych wschodnich granic okrzepły, zasmakowały w suwerenności (z wyjątkiem Białorusi) i ani myślą się jej pozbywać – na czyjąkolwiek rzecz, również Rosji.

Taką próbą przedefiniowania polityki Giedroycia, była koncepcja „jagiellońska” wdrażana przez rząd PiS i prezydenta Lecha Kaczyńskiego - budowanie sojuszu państw Europy Środkowo-Wschodniej z wiodącą rolą Polski i pod amerykańskim patronatem. Jej apogeum, a zarazem łabędzim śpiewem, była wyprawa prezydentów do Gruzji i powstrzymanie rosyjskiej inwazji. Trzeba jednak dodać, iż nawet tutaj swoiste „mentalne uzależnienie” od diagnoz Giedroycia – być może ze względów pokoleniowych - było zbyt daleko idące, co skutkowało m.in. nadmierną spolegliwością wobec bankrutującego politycznie Juszczenki i jego rozpaczliwego sojuszu z neo-banderowcami, czego symbolem było wycofanie prezydenckiego patronatu nad 65. rocznicą ludobójstwa na Kresach.

Powyższy etap jednak zakończył się wraz z nastaniem Baracka Obamy i wycofaniem się USA z Europy. W powstałą próżnię weszły Niemcy i Rosja, czemu walnie dopomogła ekipa Tuska, stawiając już wcześniej na niemiecki patronat, a wkrótce (co najmniej od wizyty Putina w 2009) wiążąc się również z Rosją i abdykując z samodzielnej polityki zagranicznej. Obecnie to dwukierunkowe podporządkowanie skutkuje „polityką świętego spokoju” - siedzimy cicho, a politykę w regionie robią za nas mocarstwa, które wymagają od Polski jednego: nie mieszać. To jest przyczyną m.in. żałosnej frazy o „czystce etnicznej noszącej znamiona ludobójstwa” w sejmowej uchwale na 70. rocznicę Krwawej Niedzieli, nie wspominając już o bardziej konkretnych sprawach. Czyli – Giedroyc w wersji zdziecinniałej, „upupionej”. Mamy tu do czynienia z post-giedroyciowską infantylizacją polityki wschodniej, bo ostatnią rzeczą której domagałby się redaktor „Kultury”, to bierność Polski.

III. O podmiotowość polskiej polityki wschodniej...

Zastanówmy się: czy naprawdę owo żałośnie kokieteryjne „niezadrażnianie stosunków” ma jakikolwiek wpływ na kierunek polityki Ukrainy? Czy nazwanie ludobójstwa ludobójstwem sprawiłoby, że Janukowycz zerwałby rozmowy z Unią Europejską i pognał do rosyjskiej Unii Celnej? Nie bądźmy śmieszni. Ukraina prowadzi własną grę, niezależnie od tego co zrobimy, czy powiemy. Czy nasza posunięta do absurdu koncyliacyjność powstrzymuje chociażby nacjonalistyczne resentymenty pogrobowców rezunów, którzy już na stałe wpisali się w społeczno-polityczny pejzaż współczesnej Ukrainy? Trzymam się tutaj tego Wołynia, ale równie dobrze można by podstawić w jego miejsce naszą hipotetyczną akceptację bądź sprzeciw np. w kwestii europejskich aspiracji sąsiada. Skutek byłby dokładnie ten sam: zerowy, bo nie mamy żadnych narzędzi wpływu. Nasza siła bowiem w dużej mierze była pochodną korzystnej międzynarodowej koniunktury, w tym przede wszystkim obecności Stanów Zjednoczonych.

Obecnie „adwokatem” i strategicznym partnerem Ukrainy są Niemcy i to od nich zależy, czy Ukraina ostatecznie wejdzie do zachodnich struktur, czy nie. Nie znaczy to jednak, że powinniśmy kontynuować politykę abdykacji z mocnej, regionalnej roli Polski. Przeciwnie - tylko, że trzeba robić to inaczej, niż dotąd.

Wewnętrzne wzmocnienie państwa - to raz, inaczej nie będziemy traktowani poważnie. Dwa – zerwanie z tą nieszczęsną kokieterią, która nie ma żadnego uzasadnienia i postawienie na jasne formułowanie naszych oczekiwań, bez oglądania się na ewentualne fochy „wschodnich partnerów”. Chwilę się poobrażają, a potem siądą do rozmów. Trzy - podmiotowość i wewnątrzsterowność, co wiąże się również z koniecznością urwania się niemiecko-rosyjskiemu patronatowi. Musimy zdefiniować na nowo jakie mamy interesy i stosownie do nich prowadzić politykę z racjonalnym rachunkiem zysków i strat. Współpraca w strategicznych gospodarczo branżach byłaby tu niezłym początkiem – tak jak za czasów PiS był nim chociażby projekt mostu energetycznego z Litwą (Alytus – Ełk) i budowa elektrowni atomowej w Visaginas. Pytanie, czy jest w Polsce siła zdolna podołać tym wyzwaniom?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/w-petach-giedroycia

środa, 24 lipca 2013

Agenci pod spec-ochroną

Wszystko powraca w stare koleiny, a młyny sprawiedliwości mogą z pełnym zaangażowaniem włączyć się w proces polsko-rosyjskiego „pojednania”.

I. Pełzające pojednanie

Jak zapewne Państwo wiedzą, Agencja Bezpieczeństwa Wewnętrznego postanowiła zająć się znanym sabotażystą i dywersantem, uprawiającym swój haniebny proceder na zlecenie określonych kół politycznych bankrutów z Londynu – czyli Witoldem Gadowskim. Ów zapluty karzeł reakcji, parający się wywrotową działalnością pod cienkim płaszczykiem tzw. „niezależnego dziennikarstwa”, miał bowiem czelność ujawnić w lutym tego roku w szmatławym kontrrewolucyjnym pisemku „Sieci”, iż po Polsce hulają sobie w najlepsze rosyjscy szpiedzy, zaś odpowiednie służby przyjmują ten stan rzeczy do wiadomości i nic z nim nie robią.

Przepraszam, a co niby nasze służby miałyby robić? Zdekonspirować funkcjonariuszy zaprzyjaźnionego mocarstwa? Aresztować? Wydalić z kraju? Słyszał kto takie rzeczy? Byłoby to godzeniem w sojusze i dobre samopoczucie Najjaśniejszego Pana Władimira Władimirowicza Putina, z którym wszak pojednaliśmy się na gruncie smoleńskiego błota, przezwyciężając wraz z likwidacją polskiej delegacji prezydenckiej dziejowe urazy i zaszłości. Jak bowiem wywiódł wtedy z iście jezuickim sprytem padre Tomasz „Orsom” Turowski „jestem pewien, że z tej krwi wyrośnie to, na co my wszyscy czekamy – wyrosną nowe, dobre stosunki pomiędzy Polską i Rosją”. No, skoro stwierdził tak sam czołowy organizator „katastrofy” w wyniku której doszło do historycznego pojednania, to należy przyjąć, iż wiedział co mówi. Tym bardziej, że również profesor Nałęcz spiżowymi słowy obwieścił, iż „nie ma takiej ceny”, której nie warto by zapłacić za poprawę stosunków z Rosją - więc po co ten cały Gadowski się wcina?

A że zacieśnianie stosunków i pełzające pojednanie jest procesem ciągłym i postępującym na różnych polach i płaszczyznach – już to w formie wspólnego świergolenia abp. Michalika z patriarchą Cyrylem, już to poprzez nakazane surowo przez ober-czekistę Putina porozumienie o współpracy w sferze kontrwywiadowczej FSB z polską Służbą Kontrwywiadu Wojskowego, to i niewczesne enuncjacje dziennikarza Gadowskiego z miejsca stawiają go w gronie antypaństwowych podżegaczy.

II. Operacja „Krawiec” - chwalebne fiasko

Cóż więc się dziwić, że taki płk Aleksander Samożniew spokojnie sobie funkcjonował co najmniej od 1999 roku w polskim Sejmie jako korespondent „Komsomolskiej Prawdy” i werbował współpracusiów? Tutaj warto dodać, iż szpion szczególnie upodobał sobie wówczas młodych narodowców z Ligi Polskich Rodzin i Młodzieży Wszechpolskiej, których brał na panslawistyczny lep „wspólnoty Słowian”, co jak sądzę raz na zawsze powinno wybić z narodowych głów podobne ciągoty. Niestety, jeden ze Wszechpolaków nie wyczuł mądrości etapu i o próbach zwerbowania go doniósł polskiemu kontrwywiadowi, który jął pana Samożniewa rozpracowywać... aż do uaktywnienia się zakonspirowanego w kontrwywiadzie „kreta”, który rosyjskiego szpiega w porę ostrzegł, umożliwiając mu ucieczkę i fachowe zatarcie śladów. I w ten oto sposób misterna operacja „Krawiec” z udziałem wszechpolaka jako podwójnego agenta mającego „wystawić” Samożniewa wzięła w łeb. Kreta w kontrwywiadzie nie zidentyfikowano do tej pory.

Ale, zastanówmy się – po co nam w ogóle tego „kreta” identyfikować? Facet działał w poczuciu obywatelskiego obowiązku, jako pierwiosnek polsko-rosyjskiej odwilży. Wyobraźmy sobie bowiem, co to by było, gdyby jednak nasze służby, powodowane szkodliwą nadgorliwością, jednak tego Samożniewa aresztowały. Całe pojednanie z miejsca trafiłby szlag – i jak w takiej atmosferze zatrutej wzajemną nieufnością FSB mogłoby nawiązać współpracę z polskim wojskowym kontrwywiadem? A tak, szafa gra i nie ma przeciwwskazań – do tego stopnia, że pułkownik Putin mógł FSB takie polecenie wydać w pełnym przekonaniu, że nie spotka się ono z żadnymi wstrętami z naszej strony.

Na tym tle jasno widzimy, że mimo iż operacja „Krawiec” zakończyła się fiaskiem, było to fiasko chwalebne, umożliwiające nawiązanie owocnej współpracy między bratnimi, słowiańskimi narodami – wypisz wymaluj, właśnie tak, jak chciał wydelegowany do nas przyjaciel narodowców Aleksander Samożniew. A wszystko to dzięki poświęceniu skromnego, anonimowego pracownika polskiego kontrwywiadu. Czapki z głów przed tym cichym bohaterem.

III. Młyny sprawiedliwości w służbie „pojednania”

Tylko jeden Gadowski Witold nie chce zrozumieć potęgi dziejowej konieczności i szczuje, judzi oraz sypie wraży piach w tryby. Ale od czego jest minister Bartłomiej Sienkiewicz, co to „ma chody duże i w MSW i na uczelni...” - to jest, oczywiście, nie na żadnej „uczelni”, tylko w Ośrodku Studiów Wschodnich? A w międzyczasie również w UOP? Oczywiście, pan minister, jako zwierzchnik służb i organów, jest od tego, by na jego odcinku w temacie polsko-rosyjskiego pojednania wszystko chodziło jak w zegarku, toteż nie mieszkając skierował do niezależnej prokuratury zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa z art.265 § 1 Kodeksu Karnego. Przepis ów głosi, że „Kto ujawnia lub wbrew przepisom ustawy wykorzystuje informacje stanowiące tajemnicę państwową, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5.”

Formalnie postępowanie dotyczy tego kto był informatorem dziennikarza, ale młyny sprawiedliwości jak już zaczną mielić, to mogą wciągnąć między kamienie również i przechodniów, nie mówiąc już o takim Gadowskim, który, bądźmy szczerzy, sam sobie nagrabił swoją publiczną niedyskrecją. Tym bardziej, że odpowiednie czynniki zapewne mają we wdzięcznej pamięci orzeczenie niezawisłego Sądu Najwyższego z 2009 roku, który po 10 latach żmudnych procedur ustalił raz na zawsze, iż przestępstwo ujawnienia tajemnicy państwowej „może być popełnione przez każdą osobę odpowiadającą ogólnym cechom podmiotu przestępstwa, która ujawnia informacje stanowiące tajemnicę lub wbrew przepisom ustawy informacje takie wykorzystuje".

Już tłumaczę, z czym to się wiąże. Otóż, orzeczenie to dotyczy sprawy przeciw dziennikarzom Bertoldowi Kittelowi i Jarosławowi Jakimczykowi, którzy w 1999 roku opisali w „Życiu” zatrzymanie przez UOP trzech rosyjskich szpiegów w szeregach WSI. No i Sąd Najwyższy ustalił, że dziennikarze, podobnie jak każdy obywatel, zobowiązani są do zachowania tajemnicy państwowej pod groźbą odpowiedzialności karnej z przytoczonego powyżej art.265 KK, gdyż przepis ten „nie zawiera ograniczeń podmiotowych”. Czyli, do strzeżenia tajemnic państwowych zobligowani są nie tylko funkcjonariusze publiczni, ale również taki pan Gadowski, ja czy Ty, drogi Czytelniku. I biada temu, komu rozwiązał by się język i nieopatrznie puścił farbę!

Żeby wszystko pozostało w klimacie, Sąd Najwyższy (przypomnę – w 2009 !) powołał się na opinię prof. Igora Andrejewa z 1976 roku, a więc z głębokiego PRL-u. Tego samego Andrejewa, który jako sędzia SN zatwierdził w 1952 wyrok śmierci na gen. Augusta Fieldorfa „Nila”. Tak więc, wszystko powraca w stare, sprawdzone koleiny, zaś aparat państwa i młyny sprawiedliwości zabezpieczone stosownym orzecznictwem mogą z pełnym zaangażowaniem włączyć się w odpowiedzialny proces polsko-rosyjskiego „pojednania”, które – pamiętajmy – warte jest każdej ceny.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/strzez-tajemnicy-panstwowej

niedziela, 21 lipca 2013

Słuszność wczorajsza i dzisiejsza

Kto to słyszał, by o losach demokratycznej władzy decydowało „przypadkowe społeczeństwo”?

I. Dylemat dialektyczny

Przy okazji apelu Tuska o zbojkotowanie warszawskiego referendum w sprawie odwołania Hanny Gronkiewicz-Waltz, co ma być, jak nam objawiono, najwyższą formą świadomej, obywatelskiej aktywności, wyciągnięto wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego ze stycznia 2010 roku, kiedy to prezes PiS w analogiczny sposób bronił ówczesnego prezydenta Łodzi – Jerzego Kropiwnickiego. W założeniu, miało to zneutralizować negatywny oddźwięk z jakim spotkała się wypowiedź premiera i szefa partii, co to ma w członie obywatelskość, jednak jak to często bywa gdy nadgorliwość wybiega przed zimną kalkulację, przefajnowano i postawiono szereg medialnych wyrobników pozostających w służbie Dyktatury Matołów przed nielichym dylematem.

No bo teraz, jak to jest? Czyżby Kaczyński przed trzema laty miał rację i urządzanie referendum w sprawie „demokratycznie wybranej władzy”, zwłaszcza na 11 miesięcy przed wyborami, to cyrk i hucpa? Toż to czysta herezja, gdyż każdy człowiek „na pewnym poziomie” wie doskonale, iż Kaczyński w żadnej sprawie z definicji racji mieć nie może. Zatem nie miał jej wtedy i nie ma dzisiaj, gdy krytykuje Ober-Matoła za wzywanie do bojkotu referendum w Warszawie. Ale z drugiej strony, przecież Ober-Matoł mówi dziś to samo, co Kaczyński trzy lata temu! Hmm, prawda, ale zwrócić należy uwagę na aksjomat mówiący nam, że Ober-Matoł rację ma zawsze i wszędzie, a w szczególności, gdy mamy do czynienia z różnicą zdań między nim a Jarosławem Kaczyńskim. Przyznają Państwo sami, że dylemat to potężny, choć oczywiście nie wątpię, że zaprawione w dialektyce mózgi odpowiednich Autorytetów Intelektualnych z pewnością się z nim uporają i wyczerpująco uzasadnią nam, dlaczego to, co w 2010 roku było faszystowskim zamachem na procedury i instytucje prawne demokratycznego państwa, dziś jawi się nam jako sama esencja demokracji i społeczeństwa obywatelskiego.

II. Palikot i Srogi Gugała

Tym bardziej, że sytuację mamy kryzysową, grożącą wręcz odspawaniem Bufetowej i jej personelu pomocniczego od stołecznej stołówki, do której bardzo się przyzwyczaili, więc tutaj nie ma to tamto – wszystkie ręce na pokład! Z takiego założenia wyszedł najprawdopodobniej wierny redaktor Gugała, który na okoliczność referendum odpytywał w Polsacie News posła Palikota. Jeśli ktoś sądził, że rozmowa upłynęła na miłosnym spijaniu sobie z dzióbków wykwitów intelektu obu rozmówców, jak tyle razy przedtem, musiał przeżyć mały szok. Otóż drodzy Czytelnicy, redaktor Gugała z namaszczoną miną inkwizytora rugał niesfornego posła jak, nie przymierzając, jakiegoś pisowca. Ruch Palikota popiera referendum? Jak tak można? Czy poseł Palikot nie wie, jaką przewagą wygrała HG-W drugie z rzędu wybory? Że została prezydentem w pierwszej turze? Jak to ujął redaktor prowadzący - „w cuglach?” Tu wyobraziłem sobie madame Bufetową z nałożonymi cuglami, ale porzućmy płoche fantazje, bo sprawa jest zasadnicza i szczególnej wagi państwowej.

Oto, rzecze Srogi Gugała, mam tu sondaże, z których wynika, że Warszawiacy wciąż popierają Panią Hanię. A czy Palikot wie, ile pieniondzów kosztuje referendum? Siedem milionów kosztuje! A bez kozery powiem i pincet! A już za rok i tak będą nowe wybory! Czy posłu Palikotu nie wstyd? Czy poseł Palikot nie słyszał premiera, który jasno i raz na jutro zapowiedział, że całe to referendum to zawracanie głowy i zdyscyplinowany obywatel powinien siedzieć w domu?

Ja to wszystko tak obszernie przytaczam z prostego powodu. Otóż, Srogi Gugała najwyraźniej milcząco założył, że palikociarnia została pomyślana jako nieformalny koalicjant PO – taki, co to będzie robił dokładnie to samo, co czynił Palikot gdy był w Platformie, ale bez obciążania wizerunku partii-matki co bardziej dzikimi wyskokami. Innymi słowy, gdy Palikot skupia się na atakowaniu „kleru” katolickiego, czy wali w Kaczora, to jest to dobry Palikot - Palikot który nam się „udał”. Palikot na miarę naszych czasów i możliwości. Natomiast, gdy tenże Palikot zaczyna robić wbrew i sypać piasek w tryby, to wówczas jest to zły Palikot, niedobry Palikot – a fe i do kąta! I przemyśl sobie swoje postępowanie! Toż to jakby, panie tego, SD zbuntowało się przeciw przewodniej roli PZPR! Horrendum i wroga dywersja!

III. Czujność akademika Czapińskiego

Ale na tym nie koniec – jak wszystkie ręce na pokład, to wszystkie. Oto niezawodny propagandysta społeczny, akademik Czapiński Janusz, ogłosił w „Wyborczej” oraz w bratnim radiu TokFM, że słuszną linię ma nasza władza i po pierwsze, wcale jej nie spada - to tylko zbiorowe złudzenie optyczne (czego nie omieszkał również przytoczyć w rozmowie z Palikotem Srogi Gugała), ale w ogóle to całe referendum jest z gruntu antydemokratycznym zamachem na legalne władze.

„Wszelkie wystąpienia oburzonych, którzy chcą kogoś utrącić, nie są wyrazem postaw obywatelskich. Jeśli jakaś mniejszość jest wkurzona, to nie powinna decydować o losach władzy” - oznajmił akademik Czapiński i jest to myśl nader słuszna i na czasie. Wiadomo wszak, że o losach władzy winna każdorazowo decydować zadowolona większość, a nie jakaś grupka politycznych frustratów. Hmm, no ale jak sprawdzić, czy owa zadowolona większość wciąż jest większością i czy przypadkiem niepostrzeżenie nie rozlazła się po kątach i nie stopniała do mniejszości? Jakiś obskurant twierdziłby, że niezłym sposobem byłby plebiscyt, czyli referendum, tak jak w Łodzi przed trzema laty, ale na dzień dzisiejszy jest to podejście z gruntu kontrrewolucyjne i skażone burżuazyjnymi przesądami, które nie pozwalają dostrzec aktualnej mądrości etapu. Chwila obecna bowiem stawia przed nami inne wyzwania i wymagania, które akademik Czapiński dostrzega jasno mocą swego postępowego intelektu.

„Wszelkiego typu bunty, wystąpienia oburzonych, którzy mają jakąś zadrę, chcą kogoś utrącić, w żadnym kraju nie są wyrazem postaw obywatelskich. Bo wyrażaniem postaw obywatelskich jest działanie pozytywne” - obwieścił z rewolucyjną czujnością przedstawiciel przodującej myśli społecznej, dając odpór jałowemu krytykanctwu określonych kół i politycznych bankrutów z Nowogrodzkiej. A że dziś „działaniem pozytywnym” jest pozostanie w domu, za co w innych przypadkach na ludność autochtoniczną spadają gromy z ust Autorytetów zatroskanych stanem naszej demokracji? To złe myślenie towarzysze, słuszne bowiem nie jest to, co słuszne, ale to co działa na rzecz Partii i Rządu. Albo Samorządu. Nie mieszajmy porządków, towarzysze. Słuszność wczorajsza, a słuszność dzisiejsza, to zupełnie inne sprawy.

IV. Władza kontra „przypadkowe społeczeństwo”

Nic zatem dziwnego, że pomniejsi funkcjonariusze mediodajni rzucili się na wyprzódki popierać właściwe stanowisko, jak na przykład pani Renata Grochal z „Gazety Wyborczej”, która nie omieszkała skwapliwie zapewnić: „Mnie słowa Tuska nie oburzają, co więcej, uważam je za racjonalne." No i gites majonez, pani redaktor, bo kto to słyszał, by o losach władzy decydowało „przypadkowe społeczeństwo”? Naturalnie, że „przypadkowe społeczeństwo” o niczym, a już zwłaszcza o losach władzy, decydować nie może. Od tego bowiem mamy Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP ze stadem Autorytetów Moralnych i Intelektualnych na przodku oraz policjami tajnymi, widnymi i dwupłciowymi kręcącymi tym całym interesem w tyłku. Oni to każdorazowo, mocą wewnętrznego konsensusu, wyłaniają nam odpowiednią ekspozyturę polityczną w rodzaju obecnej Dyktatury Matołów.

Gdyby odejść od tych ugruntowanych mechanizmów „demokratycznego państwa prawnego”, to jeszcze by się okazało – strach pomyśleć - że ten cały Obóz Beneficjentów i Utrwalaczy III RP nie jest do niczego potrzebny, a wtedy na Ziemię spadłyby ciemności „faszyzmu” i życie straciło by cały urok, nie mówiąc już o fruktach władzy do konsumowania których naturalnym porządkiem rzeczy predestynowane są światłe elity namaszczone jeszcze w trakcie zawiązywania Magdalenkowych sojuszy i od tej pory uzupełniające się wyłącznie przez kooptację. No i powiedzcie Państwo sami – czy w obliczu takiego ogromu wyzwań którym należy sprostać, ma jeszcze jakiekolwiek znaczenie, czy rację miał w styczniu 2010 roku Jarosław Kaczyński, czy też przeciwnie – rację ma dzisiaj Donald Tusk mówiąc to samo, co wtedy mówił Kaczyński racji nie mając?

Oczywiście, że znaczenia żadnego mieć to nie może. Kaczyńskiemu zatem pozostało co najwyżej zaskarżyć Tuska o plagiat i tantiemy autorskie, który to pozew rozgrzane sądy niechybnie oddalą, ubierając „powinność swej służby” w odpowiednio wesołą sentencję wyroku, aby „przypadkowe społeczeństwo” zamiast niewczesnego referendum miało przynajmniej chwilę zabawy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 18 lipca 2013

Długi a suwerenność

Finansowe chciejstwo każdorazowo kończy się tym samym: bankructwem i utratą suwerenności.

I. Przemysł przykrywkowy wciąż działa

Jak to się wszystko pięknie składa: najpierw otrzymujemy spektakl „mama Madzi v. 2.0”, gdzie w roli Madzi obsadzono księdza Lemańskiego, zaś w roli wyrodnej Katarzyny W. abp. Henryka Hosera, a na wszelki wypadek – gdyby emocje i uwaga publiczności nie zostały rozbujane wystarczająco – dołożono jeszcze ubój rytualny, by gawiedź mogła do woli przejmować się, co Żydzi o nas powiedzą. No, po takim przygotowaniu można już śmiało ogłosić nowelizację budżetu i niedobór 24 miliardów złotych, dalsze zapożyczanie się na koszt przyszłych pokoleń i „zawieszenie” progu 50% relacji długu publicznego do PKB. Uwaga społeczna odwrócona została w inną stronę, mediodajnie pomne swej organizatorskiej funkcji skutecznie o to zadbały, słowem - przemysł przykrywkowy wciąż działa.

Proszę zwrócić uwagę: głównonurtowe mediodajnie nad wydarzeniem mogącym w przyszłości odbić się tragicznymi dla Polski reperkusjami przeszły w zasadzie do porządku dziennego. To znaczy, odnotowały, ma się rozumieć, że „nowelizacja” będzie miała miejsce, by żaden „faszysta” nie mógł zarzucić, że przemilczały temat, ale ze sprawą „Madzi – Lemańskiego”, czy sposobem szlachtowania wołów na koszerne nie ma porównania. Kompletnie inna skala emocjonalnego zaangażowania, zapełnionych szpalt i czasu antenowego. W zasadzie szerszy oddźwięk możemy znaleźć jedynie na prawicowych portalach i w blogosferze.

II. Balansowanie na linie

Tymczasem kolejny finansowy szacher-macher „sztukmistrza z Londynu” skutkował będzie na najróżniejsze i zawsze negatywne sposoby. Nie łudźmy się - „chwilowe” zawieszenie zasady 50% relacji długu publicznego do PKB będzie trwałym odejściem od tego progu ostrożnościowego – pamiętajmy, że podwyżki VAT również miały być „tymczasowe”, a tu Jan „no PESEL” Vincent mówi, że obniżka będzie możliwa najwcześniej w 2017, czyli czekaj tatka latka. Z tą podwyżką VAT-u, to też zresztą była ciekawa sprawa. Jak pamiętamy, Rostowski chciał w ten sposób uzyskać dodatkowe 5 mld zł. PiS proponował wtedy wprowadzenie podatku bankowego w wysokości 0,39%, który wg GUS i Komisji Nadzoru Finansowego miał przynieść te same 5 mld. No, ale to za bardzo pachniało Orbanem i „pomysłami rodem z Budapesztu”, które – jak surowo zapowiedział wówczas Jan Vincent - „nie przejdą”, stawiając się tym samym ostentacyjnie w roli strażnika interesów międzynarodowej finansjery.

W tym samym mniej więcej czasie, polski rząd robił interes życia, udzielając transzy Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu w wysokości 5,8 miliarda euro na oszałamiające 0,1-0,2 procenta, podczas gdy nasza linia kredytowa w MFW oprocentowana jest na 5-6%. Wyszło na to, że tę pożyczkę potrzebną MFW na ratowanie Grecji sfinansowano m.in. z podwyżki VAT – czyli z pieniędzy polskich konsumentów. I dokładnie tych pieniędzy oddanych hojną ręką MFW zabrakło dziś w budżecie, bowiem 5,8 mld euro to jak raz 24,3 mld złotych.

Ciekaw jestem, na ile „rentowne” będą papiery dłużne, wyemitowane by uzyskać 16 mld złotych, które rząd chce pożyczyć na rynkach. Tak się bowiem składa, że przekroczenie progu ostrożnościowego będzie wyraźnym sygnałem dla międzynarodowej banksterki, że pożyczanie nam pieniędzy jest obarczone coraz wyższym ryzykiem. Na dodatek przesądzona już raczej likwidacja OFE sprawi, że instytucje te przestaną inwestować w papiery wartościowe Skarbu Państwa – do tej pory bowiem część długu publicznego finansowana była właśnie z pieniędzy „II Filaru”, czyli ze składek przyszłych emerytów. Na koniec 2012 roku 45% papierów wartościowych w portfelu OFE stanowiły właśnie obligacje Skarby Państwa na łączną sumę 118 mld zł, a bywało jeszcze więcej. Teraz to źródełko finansowania wyschnie, choć doraźnie przejęcie OFE i umorzenie obligacji nieco zmniejszy dług publiczny. Jednym słowem – dojutrkowość i ciągłe balansowanie na linie.

Aha, prócz pożyczenia 16 mld rząd chce dodatkowo zaoszczędzić ponad 8 mld złotych – logiczne byłoby tu zredukowanie liczby urzędników, których rząd Tuska we wszelkich podległych mu instytucjach zatrudnił od 2007 roku około stu tysięcy, ale to czyste samobójstwo – zrażać do siebie 100.000 przekupionego posadami elektoratu? Toteż już słyszymy, że oszczędzi się 3,3 miliarda zł na armii – pozostałe cięcia pójdą zapewne po innych, równie zbędnych nam instytucjach – policji, służbie zdrowia itp.

III. Kryzysowy korkociąg

Tak czy owak, najprawdopodobniej jesteśmy świadkami wpadania Polski w kryzysowy korkociąg. Wyczerpanie niemal całego zaplanowanego deficytu w pół roku nie jest sytuacją normalną, a rozmontowanie ustawowych zabezpieczeń tylko to potwierdza. O skali zapaści finansowej państwa może świadczyć, że już teraz na samą obsługę zadłużenia wydajemy wszystkie wpływy z PIT plus jeszcze trochę. Dodajmy, że obecna rozpaczliwa miotanina rządu skutkować może obniżeniem ratingu Polski na rynkach finansowych, czego konsekwencją będzie podrożenie kolejnych pożyczek, co z kolei napędzi spiralę zadłużenia... Kto to przerabiał? Grecja chociażby.

To, co niepokoi dodatkowo, to zerowy społeczny oddźwięk. Podejrzewam, iż bierze się to nie tylko stąd, że ludziska są ogłupiani zaznaczonymi na wstępie spektaklami typu „mama Madzi” i „ksiądz Lemański”. Dla większości, coś takiego jak „dług publiczny”, „deficyt”, „progi ostrożnościowe” jest czystą abstrakcją i wolą hołdować przekonaniu, że jednak tak źle nie będzie. Dopiero gdy wszystko runie, wylegną nagle na ulice protestując – wciąż nie rozumiejąc, co się tak naprawdę stało. A stało się to, że wybierając dwa razy pod rząd czarusiów od „cieplej wody w kranie” za pożyczone pieniądze i nie chcąc słuchać przestróg, sami sprzedali Polskę międzynarodowej lichwie.

Dyktatura Matołów jest jedynie emanacją chciejstwa elektoratu. A takie chciejstwo, polegające na przeświadczeniu, że „jakoś to będzie” i to nie my będziemy musieli martwić się długami, każdorazowo kończy się tym samym: bankructwem i utratą suwerenności. Przyjdą windykatorzy, zdominowane przez Niemcy instytucje europejskie postawią swój twardy dyktat – i płacić, frajerzy! Nie macie gotówki? To przejmiemy w naturze, co tam jeszcze zostało: ostatnie przedsiębiorstwa, lasy, kopaliny... Zastawiliście swój kraj za parę lat konsumpcji na kredyt, to teraz oddawać ostatnią koszulę. Nic nowego – kiedyś w takiej sytuacji wysyłało się korpus ekspedycyjny, który przejmował kontrolę nad zbankrutowanym krajem, teraz robi się dokładnie to samo, tyle że w białych rękawiczkach.

Oczywiście, można się z tego wywikłać. Takie Węgry przed czasem spłacą w tym roku ostatnią transzę do MFW i podziękują temu gremium za współpracę. Ale Węgrzy – tak obecne władze, jak i społeczeństwo – są jakby bardziej rozgarnięci i odporni na presję. Obawiam się, że nam pod tym względem o wiele bliżej do Greków.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

http://niepoprawni.pl/blog/287/budapeszt-czy-ateny

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-greckich-kozojebcach-i-bankructwie-w-zjednoczonej-europie

http://niepoprawni.pl/blog/287/biale-noski-zamiast-bialych-kolnierzykow

niedziela, 14 lipca 2013

W pętach Giedroycia

Giedroyc mawiał, że Polską rządzą trumny Piłsudskiego i Dmowskiego. Można dodać, że polską polityką wschodnią rządzi trumna Giedroycia.

I. Giedroyc upupiony

Na marginesie sejmowej uchwały w 70. rocznicę ludobójstwa na Kresach, w której jak wiemy przyjęto ostatecznie pokraczną formułę o „czystce etnicznej noszącej znamiona ludobójstwa”, naszła mnie refleksja, że polityka wschodnia sformułowana przez „księcia” z Maisons-Laffitte nałożyła nam pęta z których polskie elity po dziś dzień nie potrafią się wyzwolić. O ile bowiem wedle Giedroycia Polską rządzić miały trumny Piłsudskiego i Dmowskiego, o tyle polską polityką wschodnią nadal rządzi trumna Giedroycia. A że elity III RP są rozpaczliwie wtórne intelektualnie i zdolne jedynie do bezrefleksyjnego kopiowania różnych wzorców bez próby twórczej reinterpretacji, to siłą rzeczy również zalecenia Redaktora wdrażane w obecnych czasach niepostrzeżenie przekroczyły granicę parodii. Stało się tak dlatego, że nasza klasa polityczna poszła po najmniejszej linii oporu i w stosunkach z ULB (Ukraina, Litwa, Białoruś) postawiła na strategię wręcz dziecinną: kokieterię mianowicie.

W skrócie wygląda to tak: nie zadrażniajmy stosunków, chowajmy pod sukno kwestie sporne, dopieszczajmy wschodnich partnerów, nie wywlekajmy kłopotliwych dla nich historycznych zaszłości, popierajmy ich międzynarodowe aspiracje, to oni z wdzięczności nas polubią i obiorą korzystny dla nas prozachodni kurs, a także nie będą nam bruździć i przyznają prawa polskiej mniejszości. Dziecinada i żenada – Giedroyc trafiony, upupiony.

II. Himalaje konformizmu

Jednym z niewielu zarzutów, które można sformułować pod adresem prezydentury śp. Lecha Kaczyńskiego była właśnie owa niemożność wyzwolenia się z giedroyciowego paradygmatu polityki wschodniej. Taktyka wspierania do końca schodzącego ze sceny „pomarańczowego” Juszczenki, który w ramach chwytania się brzytwy wszedł w sojusz z neo-banderowcami okazała się nieskuteczna w wymiarze międzynarodowym, a w wymiarze wewnętrznym krzywdząca dla środowisk kresowych, czego najdobitniejszym przykładem było wycofanie prezydenckiego patronatu z obchodów 65. rocznicy kresowego ludobójstwa. Ta naiwna polityka charakteryzuje zresztą wszystkie ekipy, zaś obecny rząd wywindował ją na Himalaje konformizmu.

Jest to o tyle kuriozalne, że sam Giedroyc nie był w żadnej mierze politycznym doktrynerem i potrafił modyfikować swe stanowisko zależnie od zmieniających się okoliczności. Wystarczy przypomnieć tu Jerzego Giedroycia z międzywojennego „Buntu Młodych” - piewcę „mocarstwowej Polski”, który niemalże wysyłał Żydów na Madagaskar – z Giedroyciem „paryskim”, kiedy to sformułował obowiązującą w polskich elitach polityczno-intelektualnych do tej pory koncepcję polityki wschodniej, która odeszła od „mocarstwowości” na rzecz wspierania niepodległościowych aspiracji Litwinów, Białorusinów i Ukraińców. Miało to oczywiście głębokie uzasadnienie geopolityczne – odepchnięcie Rosji od polskich granic i stworzenie kordonu państw osłabiających samym swym istnieniem rosyjski imperializm. Wizja ta została zrealizowana wraz z rozpadem ZSRS – w zamian za rezygnację Polski z nierealnego w obecnych warunkach dążenia do odzyskania utraconych terytoriów wschodnich II RP.

I to było jak najbardziej racjonalne podejście – zyskujemy „strefę buforową” za cenę wyrzeczenia się tego, czego i tak nie jesteśmy w stanie odzyskać. Tyle, że nasze elity – tak z prawa, jak i z lewa – na tym się zatrzymały. Okazując się niezdolne do przedefiniowania diagnoz paryskiej „Kultury” z lat Zimnej Wojny i kontynuując ustępliwą wobec wschodnich sąsiadów linię, same zapędziły się w kozi róg. Tymczasem Giedroyc wcale za Ukraińcami nie przepadał – był z gruntu „zwierzęciem politycznym”: czynił to, co w danych okolicznościach uważał za konieczne i zgodne z polską racją stanu. Natomiast politycy i zapatrzony w „Kulturę” mainstream intelektualny III RP przenieśli tę ustępliwość wobec aspiracji zniewolonych przez Sowietów narodowości sprzed lat 1989-1991 na niwę stosunków międzynarodowych między suwerennymi podmiotami – bo jak nie, to się na nas obrażą i pójdą do Ruskich.

III. Iluzja polityki ustępstw

To beznadziejnie krótkowzroczne podejście zostało bezbłędnie rozpracowane przez „wschodnich partnerów”, którzy bez skrupułów wykorzystują naszą postawę, hodując własne nacjonalizmy, lub grając na dwie strony. Spójrzmy: Litwini, choć weszli „w pakiecie” razem z nami do UE i NATO ani myślą uszanować praw polskiej mniejszości; Białoruś pod rządami Łukaszenki postawiła ostentacyjnie na sojusz z Rosją; Ukraina zaś balansuje między Wschodem a Zachodem, starając się ugrać na swym położeniu maksymalnie wiele korzyści. Przez żadne z tych państw nie jesteśmy traktowani jako „adwokat” ich suwerenności, z którego zdaniem należałoby się liczyć, zaś nasze kokieteryjne unikanie zadrażnień odczytywane jest jako słabość – zupełnie słusznie zresztą.

Na zakończenie przywołam tu spostrzeżenie z wykładu prof. Czesława Partacza podczas niedawnej konferencji „Ludobójstwo na Kresach” (24.06.2013). Otóż stwierdził on, że w trakcie wieloletniej, regularnej lektury periodyków wydawanych przez ukraińskie MSZ ani razu nie spotkał się ze stwierdzeniem, że Polska jest strategicznym partnerem Ukrainy. Stany Zjednoczone, czy Niemcy – owszem, jak najbardziej; Polska – nigdy. Pokazuje to iluzoryczność wyrozumiałej, kunktatorskiej - i koniec końców tchórzliwej - polityki ustępstw. Nasza spolegliwość i dopieszczanie „strategicznego sąsiada w regionie” skutkuje jedynie tym, że nie jesteśmy traktowani jako partner poważny.

Podsumowując, najwyższy czas wyzwolić się z pęt Giedroycia, nałożonych w innych realiach naszemu spojrzeniu na Wschód i rozpocząć etap normalnych stosunków opartych na grze interesów narodowych. Na dobry początek można by zerwać z zakłamanym samoograniczaniem się w kwestiach polityki historycznej i fałszowaniem w oficjalnym przekazie prawdy o kresowym ludobójstwie – bez oglądania się na ukraińskie fochy. Tak będzie zdrowiej, uczciwiej i w zgodzie z naszymi interesami. Od czegoś w końcu trzeba zacząć.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Polecam cykl Godziemby:

http://niepoprawni.pl/blog/3081/program-wschodni-kultury-1

http://niepoprawni.pl/blog/3081/program-wschodni-kultury-2

http://niepoprawni.pl/blog/3081/program-wschodni-kultury-3

http://niepoprawni.pl/blog/3081/program-wschodni-kultury-4

Wykład prof. Czesława Partacza:

http://www.youtube.com/watch?v=EzGThvyOjws

poniedziałek, 8 lipca 2013

Kastracyjny biznes

Zwróćmy uwagę, jaki to cudowny samograj: koncerny farmaceutyczne zarabiają dwa razy – raz na specyfikach antykoncepcyjnych, a drugi raz na lekach osłonowych.

Ponieważ dano mi na boku dyskretnie do zrozumienia, że takie moje notki jak ta ostatnia, w której opisuję publiczne targanie się po szczękach naszych prawicowych celebrytów i jasno mówię co o tym sądzę, są jątrzące, sypiące piach w tryby, wkładające kij w szprychy i generalnie robiące wbrew, to dziś dla odmiany napiszę tekst o d... Maryni. Zapamiętam sobie tę lekcję: oni mogą bez krępacji skakać sobie do gardeł, a my – blogerzy i komentatorzy - mamy im kibicować i broń Boże nie dawać wyrazu swemu zniesmaczeniu, bo jak „Wyborcza” opisze zadymę na prawicy, będzie to właśnie nasza wina. Paradne.

Jednocześnie zaznaczam, że niniejszego posta piszę z pozycji laika, który po prostu uważał w szkole na lekcjach biologii. Jeśli jest na sali ekspert, który uzna za stosowne skorygować moje przemyślenia, proszę się nie krępować.

I. Magiczne pigułki

A teraz do „adremu”. Oto ze wszelakich mediodajni jesteśmy atakowani reklamowym kontentem takiej oto treści, skierowanej do pań w wieku rozpłodowym: stosujecie, moje drogie, te piguły od niemania dzieci i to jest generalnie wielce okej, postępowe, słuszne i na czasie. Niestety, tak się niefortunnie składa, iż owe magiczne pigułki pozwalające na bezstresowe bzykanie wedle najnowszych zaleceń „Cosmopolitana”, mają trochę ubocznych skutków. Nie to, żeby było się czym przejmować – ot, jakaś nadżerka błony śluzowej, przybieranie na wadze, wahania nastroju czy obniżenie libido. Zwłaszcza to ostatnie jest dobre: bierzesz specyfik, który ma ci zapewnić komfort figo-fago bez obawy o poczęcie bachora – i faktycznie, tego bachora nie masz, bo po pigułce odechciewa ci się seksu, jak tej lasce z reklamy przedstawiającej wieczór panieński. Zabezpieczenie, rzekłbym, dwustuprocentowe.

Na szczęście, piękne Panie, specjalnie dla Was i Waszego samopoczucia nasz koncern opracował właśnie nową, cudowną pigułkę, którą należy łyknąć razem z tą od niemania dziatek i wszystkie problemy z głowy – znowu będzie Wam się chciało, antykoncepcja nie wyżre Wam intymnych śluzówek, przestaniecie histeryzować bez powodu i tyć jak kaszaloty. Czyż to nie cudowne? Wydacie parę złotych więcej na jakąś asekurellę i będzie gites teges. Zaiste, w szczęśliwych żyjemy czasach.

I pomyśleć, drodzy Czytelnicy, że jeszcze nie tak dawno każdy, kto choćby wspomniał o jakichkolwiek niepożądanych skutkach antykoncepcji był wyszydzany jako tkwiący w mrokach średniowiecza oszołom, moher, co to najchętniej zabroniłby ludziom radosnego chędożenia ilekroć zaswędzi i batożył szczęśliwych kopulantów różańcem. A w najlepszym razie proponował szklankę wody zamiast. Tymczasem – bach, i okazuje się, że to oszołomy miały jednak rację. Jak zawsze zresztą. Natomiast wyzwolone z przesądów kopulantki muszą łykać dodatkowe prochy by teraz już na pewno, ale to na pewno mogły barłożyć się bez zbędnych psychicznych obciążeń. Czyż to nie wspaniałe?

II. Rewolucja seksualna wymaga ofiar

A przecież, tak na zdrowy rozum, wystarczy chwilę pomyśleć. Wszak ta sławiona przez feministki jako narzędzie emancypacji pigułka antykoncepcyjna to potężna farmakologiczna bomba ładowana w organizm, mająca na celu zablokowanie jednej z podstawowych biologicznych funkcji kobiety, jaką jest rozrodczość. Innymi słowy, mamy do czynienia z rodzajem okresowej, farmakologicznej kastracji. To zwyczajnie nie może nie mieć skutków ubocznych – musi odbijać się na najróżniejsze sposoby.

I odbijało się na kolejnych pokoleniach kobiet – Bóg wie, ile z nich umarło na raka piersi, z milczącym błogosławieństwem siostrzyc od genderu i firm farmaceutycznych sypiących milionami na odpowiedni pijar i reklamę. Siostrzyce, finansowane przez przemysł antykoncepcyjno-aborcyjny milczały, gdyż tak naprawdę dobro kobiet miały i mają tam, gdzie Lenin miał dobro robotnika i chłopa. Dla tych antycywilizacyjnych fanatyczek pigułka była przede wszystkim jednym z instrumentów Zmiany - rozwalenia dotychczasowego „patriarchalnego” społecznego porządku, stojącego na drodze budowy Nowego Wspaniałego Świata. A że przy okazji umrze trochę kobiet? Trudno – rewolucja seksualna również wymaga ofiar.

III. Kastracyjny biznes

Co się zmieniło, że od jakiegoś czasu wolno już mówić o niepożądanych skutkach antykoncepcji hormonalnej? Ano, zmieniło się to, że wcześniej koncerny farmaceutyczne nie miały, albo nie chciały inwestować w leki osłonowe. Najpierw bowiem trzeba było oswoić w masowej percepcji ogłupionych społeczeństw Zachodu samą pigułkę. Mówienie o skutkach ubocznych zaraz na starcie byłoby biznesowym samobójstwem. Natomiast obecnie, gdy wyzwolone, lajfstajlowo-feministyczne idiotki z pulpą kolorowych gazet zamiast mózgów nie wyobrażają sobie bez piguły życia, korzystnie jest delikatnie je postraszyć, by wydały dodatkowo trochę kasy na osłonę.

Zwróćmy uwagę, jaki to cudowny samograj: koncerny farmaceutyczne zarabiają dwa razy – raz na specyfikach antykoncepcyjnych, a drugi raz na lekach osłonowych, mających chronić przed niepożądanymi efektami tejże antykoncepcji. Może za chwilę wymyślą leki osłaniające osłonę – wszak kastracyjny biznes musi się kręcić.

Przy okazji, ciekaw jestem, kiedy zaczną nam wciskać preparaty niwelujące ryzyko nabawienia się raka jamy ustnej na skutek seksu oralnego, również zachwalanego przez postępowych, seksualnych indoktrynerów - poczynając od pisemek dla nastolatków, na kolorowych magazynach skończywszy. Jak bowiem kładzie się nam do głów, wzajemne lizanko ma nie tylko ubarwiać erotyczną rutynę sypialni, ale także stanowić seksualny ersatz na wypadek braku „zabezpieczenia” i gwarantować ominięcie negatywnych skutków przygodnych kontaktów z nieznajomymi partnerami.

No i okazuje się, że znowu seksualne oszołomy miały rację zalecając małżeńskie dymanko „po Bożemu”. Tak się bowiem składa, że na narządach płciowych lubi sobie wegetować wirus HPV, który jest zupełnie nieszkodliwy – dopóki nie przeniesie się w ramach francuskich igraszek do jamy ustnej. A gdy już się przeniesie, to gwałtownie rośnie ryzyko raka ślinianek, krtani, języka i co tam jeszcze jest w narażonych okolicach. Na razie o tym cisza, poza coming-outem aktora Michaela Douglasa, który wprost przyznał, że nabawił się nowotworu krtani od seksu oralnego właśnie. No i klops. „Szto dziełat'?” Robić dobrze chłopu przez prezerwatywę? Lizać damskiego lizaka przez celofan? A jak pęknie? Jednym słowem, bezstresowy „lajf” pogrążonych w hedonizmie społeczeństw Zachodu okazuje się być wciąż „brutal” oraz „full of zasadzkas”, co przed farmaceutycznym biznesem otwiera nowe perspektywy. Zażyj preparat na godzinę przed robieniem loda, a dla pewności proponujemy najnowszy lek osłonowy, który sprawi, że nie podziurawisz sobie żołądka. I hulaj dusza!

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 2 lipca 2013

Zawrót głowy od sukcesów

Róbmy swoje. Nasza rola i zadania są bowiem z gruntu odmienne, od tych macherów od czyszczenia patriotycznych portfeli.

I. Buldogi na dywanie

Zaraz pewnie ktoś wyskoczy z zarzutem, że tekst, który tu Państwo za chwilę przeczytają jest rozbijacki, godzi w jedność prawicy i generalnie - sieje defetyzm oraz szkodzi Sprawie. Trudno, przeżyję – pewne rzeczy muszą zostać jednak głośno i wyraźnie wyartykułowane.

Otóż, od pewnego czasu jesteśmy świadkami jakiegoś kompletnego obłędu w szeroko rozumianym obozie patriotyczno-niepodległościowym. O. Rydzyk żre się z Sakiewiczem, Sakiewicz osmradza Kongres Ruchu Narodowego, Karnowscy podsrywają Lisickiemu, Lisicki nakłada embargo na publikowanie u Karnowskich, Ruch Narodowy pakuje PiS do jednego wora z PO i postkomuną, PiS robi wrażą „szeptankę” Ruchowi Narodowemu... O co tutaj chodzi?

Ano, drodzy Czytelnicy, sytuacja jest taka, że odbywa się bezpardonowa, biznesowa walka o kolejność dziobania na dość ograniczonym i niezbyt zasobnym rynku patriotycznym. Właśnie o to. Mamy ciężkie czasy, a w końcu ile gazet naraz może wytrzymać ubożejący portfel? Ile wydawanych taśmowo książek tzw. „naszych” dziennikarzy można kupić? No więc, robi się ciasno – to po pierwsze. Po drugie - przecież za chwilę będzie lepiej, bo Tuskowi spada, „naszym” rośnie i gdy „nasi” już wygrają, pojawią się nowe możliwości, zatem należy zawczasu wywalczyć odpowiednie miejsce w kolejce. To charakterystyczne – „nasi” gieroje są już na tyle pewni zwycięstwa, na tyle mocno czują woń tropionego niedźwiedzia, że uznali za stosowne wszcząć prewencyjną rozróbę, która ustali podział skóry, mięsa, flaków i kości.

Krótko mówiąc, mamy do czynienia z przypadłością, którą towarzysz Stalin zdiagnozował jako „zawrót głowy od sukcesów”.

Zwróćmy jeszcze uwagę, że te prawicowe zapasy w kisielu odbywają się bez najmniejszego zażenowania ze strony uczestników – cała jatka odbywa się wprost, na naszych oczach, bez poczucia obciachu i jakichkolwiek zahamowań. Buldogi nie gryzą się już pod dywanem, ale tarzają się na dywanie. Lecz oni, drodzy Państwo, nie rozbijają prawicy – o nie. Oni walczą o Polskę (między sobą) i mają monopol na różne twórcze dyskusje. Z rozbijactwem mamy do czynienia dopiero wtedy, gdy o tym wszystkim napisze jakiś bloger – no bo co on sobie wyobraża i kto go upoważniał do wtykania nosa w pryncypialne spory prawicowych celebrytów? Istot z założenia wyżej usytuowanych, lepszych i mądrzejszych?

II. Patriotyczny biznes, a blogosfera

Jak wobec tego zawstydzającego spektaklu powinna zachować się blogosfera, czyli my wszyscy – zgromadzeni na różnych portalach Czytelnicy, blogerzy i komentatorzy? Pozwolę sobie przedstawić własny punkt widzenia.

Trzymajmy się z daleka. Nie nasze małpy i nie nasz cyrk. A nade wszystko, nie pozwólmy się wmanipulować w branie strony któregokolwiek z tych żrących się ze sobą cwaniaków i ancymonów. Tak się składa, że ostatnio na Festiwalu Filmu Niezależnego „Okno” miałem możność naocznie przekonać się o opłakanych skutkach takiego emocjonalnego wmanipulowania w przykrywaną patriotycznymi sloganami biznesową walkę o wpływy na prawicowym rynku pieniądza i opinii. Pokłóciły się mianowicie dwie dziumdzie-organizatorki o obecność Sakiewicza i o to, czy może on wystąpić na scenie podczas inauguracji, czy też nie. Czujecie to stężenie absurdu? Skończyło się tym, że jedna z tych dziumdź spakowała manatki i trzasnęła drzwiami, wystawiając na szwank przebieg festiwalu, co w skrajnie tendencyjny sposób opisał sympatyzujący z nią niejaki Bodakowski Jan. To jest właśnie to, czego powinniśmy się wystrzegać jak ognia – roli zacietrzewionego mięsa armatniego w wojenkach, które nie odbywają się nawet nad naszymi głowami, ale gdzieś zupełnie obok.

Ktoś może w tym miejscu słusznie zauważyć: a czy blogosfera jest lepsza? Nie ma swoich świętych wojenek, sporów i podziałów? Ależ ma, naturalnie. Prawicowa tradycja rozmnażania przez podział jest wśród nas jak najbardziej żywa i kultywowana. Różnica polega na tym, że my – blogerzy i komentatorzy - nie walczymy tu o przeliczalny na konkretne pieniądze rynek, tylko o Czytelnika, odbiorcę, któremu dajemy to co mamy najcenniejszego – bezinteresowną, wolną giełdę opinii bez zakamuflowanych podtekstów. Jak się komuś podoba i ma parę złotych, to kliknie w ikonkę pay-pala, kupi krzyżyk smoleński czy jakąś koszulkę, by pomóc opłacić serwer lub rozwój portalu - i tyle. Poza tym, blogerskie animozje mają to do siebie, że z reguły, po okresie swarów, gdy opadną już emocje, zwaśnione strony dochodzą do wniosku, że więcej je łączy niż dzieli, w związku z czym wojenkę zastępuje przyjazna neutralność, lub wręcz współpraca. Jest to możliwe dlatego, że nikt z nas nie rywalizuje o kieszenie Czytelników.

III. Róbmy swoje

No więc, róbmy swoje. Nasza rola i zadania są bowiem z gruntu odmienne, niż interesy tych macherów od czyszczenia chudych, patriotycznych portfeli. To dwa światy. My tu nie trzepiemy kasy na publice, nie robimy w prawicowym biznesie. Nie namawiamy ludzi do kupowania pierdyliona egzemplarzy tej samej gazety, czy przepłacania za jakiś cholerny kubek. Pamiętajmy - jeżeli zajmiemy się roztrząsaniem, kto jest tu najbardziej czystym, najprawicowszym, i najbardziej patriotycznym spośród patriotów, to z nami koniec. Rozegrają nas pomiędzy sobą, podzielą, wyprowadzą na manowce i na tychże manowcach skonsumują i wysrają. I tyle będzie z tej naszej blogosfery.

W każdym razie, ja nie zamierzam robić za emocjonalnego zakładnika i bardzo bym nie chciał, by do roli zakładników Sakiewicza, o. Rydzyka, Karnowskich, narodowców, czy Lisickiego, sprowadzone zostały blogerskie portale i zgromadzeni na nich ludzie. Nie mówiąc już o tym, że szantaż emocjonalny (na zasadzie: „nie jesteś z nami - jesteś agentem” / „nie kupisz 'bez kozery powiem: pincet' egzemplarzy naszej gazety – upadnie wolne słowo”) - taki szantaż, powiadam, jest czymś, na co reaguję szczególnie alergicznie i szczerze zalecam nabawienie się tej alergii innym. Przecież cały ten interes oparty jest w znacznej mierze na szantażu właśnie. Szantażu tyleż perfidnym, co obrzydliwym, bo żerującym na najwznioślejszych ludzkich uczuciach: miłości do Ojczyzny i altruizmie.

Zresztą, przestaje bawić mnie podział na te wszystkie prawice i srawice. Ta cała ideologiczna „napinka”. Te hasełka rzucane podekscytowanej gawiedzi, za którymi kryje się ordynarny podział łupów. Dla mnie istnieją dwie partie: pro-polska i anty-polska. Reszta to detale, które możemy rozstrzygnąć po załatwieniu najważniejszego: rozpirzenia obecnego systemu.

Uświadommy sobie jedno – jesteśmy niezależni. Podmiotowi i wewnątrzsterowni. Tamci nie mają dla nas ani marchewki, ani kija. Niech się żrą – co nam do tego? Powtórzę: róbmy swoje.

***

I tak to jest, Panie i Panowie dziennikarze „niepokorni”. Nie oczekuję już od Was niczego. Idźcie robić kolejne świergolące wywiady z Moniką Jaruzelską o tym jak dobrym i porządnym człowiekiem jest jej tata. W końcu, 13 grudnia roku pamiętnego, wystosował do Polaków swój „adres gettysburski”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/spor-o-drugi-obieg-z-blogerskiego-punktu-widzenia

http://niepoprawni.pl/blog/287/dwa-swiaty

http://niepoprawni.pl/blog/287/prawicowi-celebryci-i-zakon-swietych-jerzykow