piątek, 30 maja 2014

Zgorszenie dla Żydów i głupstwo dla pogan

my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan” - św. Paweł Apostoł, I List do Koryntian.

„Deklarację wiary lekarzy” podpisało już ponad trzy tysiące przedstawicieli zawodów medycznych i studentów, nic więc dziwnego, że lobby aborcyjne ogarnął prawdziwy popłoch. To wotum dziękczynne za kanonizację Jana Pawła II obliguje bowiem jego sygnatariuszy do przestrzegania magisterium Kościoła w kwestii ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci. Czyli, ze znalezieniem chętnych do wyskrobania dziecka potencjalnym „Agatom” będzie jeszcze trudniej niż do tej pory, co bardzo nie spodobało się byłej minister zdrowia, pani Ewie Kopacz, która jak się zdaje nic sobie nie robi z zaciągniętej na siebie ekskomuniki i nadal świętokradczo przystępuje do Komunii. Osobną sprawą jest kręgosłup moralny księży, którzy jej tejże Komunii udzielają, bo chyba nie mogą zasłaniać się niewiedzą.

Przypomnijmy dla porządku treść owej deklaracji, autorstwa dr med. Wandy Półtawskiej.

 

DEKLARACJA WIARY

Lekarzy katolickich i studentów medycyny w przedmiocie płciowości i płodności ludzkiej.

Nam – lekarzom – powierzono strzec życie ludzkie od jego początku...

1. WIERZĘ w jednego Boga, Pana Wszechświata, który stworzył mężczyznę i niewiastę na obraz swój.

2. UZNAJĘ, iż ciało ludzkie i życie, będąc darem Boga, jest święte i nietykalne:

  • ciało podlega prawom natury, ale naturę stworzył Stwórca,

  • moment poczęcia człowieka i zejścia z tego świata zależy wyłącznie od decyzji Boga.

Jeżeli decyzję taką podejmuje człowiek, to gwałci nie tylko podstawowe przykazania Dekalogu, popełniając czyny takie jak aborcja, antykoncepcja, sztuczne zapłodnienie, eutanazja, ale poprzez zapłodnienie in vitro odrzuca samego Stwórcę.

3. PRZYJMUJĘ prawdę, iż płeć człowieka dana przez Boga jest zdeterminowana biologicznie i jest sposobem istnienia osoby ludzkiej. Jest nobilitacją, przywilejem, bo człowiek został wyposażony w narządy, dzięki którym ludzie przez rodzicielstwo stają się „współpracownikami Boga Samego w dziele stworzenia” - powołanie do rodzicielstwa jest planem Bożym i tylko wybrani przez Boga i związani z Nim świętym sakramentem małżeństwa mają prawo używać tych organów, które stanowią sacrum w ciele ludzkim.

4. STWIERDZAM, że podstawą godności i wolności lekarza katolika jest wyłącznie jego sumienie oświecone Duchem Świętym i nauką Kościoła i ma on prawo działania zgodnie ze swoim sumieniem i etyką lekarską, która uwzględnia prawo sprzeciwu wobec działań niezgodnych z sumieniem.

5. UZNAJĘ pierwszeństwo prawa Bożego nad prawem ludzkim

  • aktualną potrzebę przeciwstawiania się narzuconym antyhumanitarnym ideologiom współczesnej cywilizacji,

  • potrzebę stałego pogłębiania nie tylko wiedzy zawodowej, ale także wiedzy o antropologii chrześcijańskiej i teologii ciała.

6. UWAŻAM, że - nie narzucając nikomu swoich poglądów, przekonań – lekarze katoliccy mają prawo oczekiwać i wymagać szacunku dla swoich poglądów i wolności w wykonywaniu czynności zawodowych zgodnie ze swoim sumieniem.

Wysokim uznaniem darzymy tych lekarzy i członków służby zdrowia, którzy w pełnieniu swojego zawodu ponad wszelką ludzką korzyść przenoszą to, czego wymaga od nich szczególny wzgląd na chrześcijańskie powołanie. Niech niezachwianie trwają w zamiarze popierania zawsze tych rozwiązań, które zgadzają się z wiarą i prawym rozumem oraz niech starają się dla tych rozwiązań zjednać uznanie i szacunek ze strony własnego środowiska. Niech ponadto uważają za swój zawodowy obowiązek zdobywanie w tej trudnej dziedzinie niezbędnej wiedzy, aby małżonkom zasięgającym opinii, mogli służyć należytymi radami i wskazywać właściwą drogę, czego słusznie i sprawiedliwie się od nich wymaga.”

Paweł VI, Humanae vitae, 27.

Biorąc pod uwagę powyższe, nic dziwnego, że na takie jednoznaczne dictum zawyły ze zgrozy wszystkie kręgi piekieł z niezawodną w takich razach „Gazetą Wyborczą” na czele. Utrudnia to bowiem robotę agitacyjno-propagandową polegającą na lansowaniu katolicyzmu w wersji gender, co wychwyciła Ewa Siedlecka przyrównując zachowanie sygnatariuszy Deklaracji do zachowania „organizacji antygenderowych”, które – a jakże – mają „nakręcać nienawiść”.

Ale zostawmy „Wyborczą”, bo szczęśliwie coraz mniej ludzi ją czyta, a przejdźmy do telewizorni. Oto w jednej ze szczekaczek miałem wątpliwą przyjemność wysłuchać pani Senyszyn, która w swym charakterystycznym, skrzeczącym stylu usiłowała dokument wykpić. Z kolei w innej mediodajni masowego rażenia oburzony prof. Hartman grzmiał coś o pozbawianiu lekarzy-sygnatariuszy prawa do wykonywania zawodu.

I wiecie co? Jakoś nie podniosło mi to ciśnienia, momentalnie bowiem przypomniałem sobie fragment I Listu do Koryntian, w którym św. Paweł pisze: „my głosimy Chrystusa ukrzyżowanego, który jest zgorszeniem dla Żydów, a głupstwem dla pogan”.

Czyli, wszystko się zgadza, jest dokładnie tak jak ujął to przed dwoma tysiącami lat Apostoł. Szczery Żyd Hartman, wiceprzewodniczący organizacji B'nai B'rith – Loża Polin, zanosił się wręcz zgorszeniem, a równie szczera poganka Senyszyn usiłowała przedstawić Deklarację jako „głupstwo”. Przy okazji - jeśli ktoś tu zechce sprostować, twierdząc, że Senyszyn jest ateistką, to odpowiem, że ateizm jest niczym innym jak formą religii - wiarą w nieistnienie Boga, czyli współczesną odmianą pogaństwa właśnie. Skoro zatem wszystko zgadza się z Pismem, to nie ma się czym przejmować. Jest bowiem tak, jak przepowiedział św. Paweł Apostoł. A zatem, miejmy spokój w sercach - Alleluja i do przodu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Bauman i neokolonialny kulturkampf

Doczekaliśmy się następnego świątka III RP w osobie majora KBW oraz agenta Informacji Wojskowej ps. „Semjon” - prof. Zygmunta Baumana.

I. Świątki III RP

No to mamy kolejną osobę publiczną immunizowaną przez rozgrzane sądownictwo III RP od krytyki. Był już Michnik, o którym sędzia Agnieszka Matlak stwierdziła, iż „negatywne treści na temat Adama Michnika (...) są sprzeczne z zasadami współżycia społecznego”. Przerobiliśmy kuriozalny proces Wałęsa-Wyszkowski o TW „Bolka”, kiedy to sąd orzekł, że niezależnie od faktów świadczących przeciw Wałęsie Wyszkowski ma przeprosić. Teraz doczekaliśmy się następnego świątka w osobie majora KBW oraz agenta Informacji Wojskowej ps. „Semjon” - prof. Zygmunta Baumana. Został wzięty w obronę w majestacie prawa przez sąd, który skazał osoby protestujące przeciw wykładowi byłego kabewiaka na Uniwersytecie Wrocławskim.

Sędzia Paweł Chodkowski stwierdził m.in: „Ideowe wybory Zygmunta Baumana dokonane przez niego w latach 45-53 tak krytycznie oceniane przez oskarżonych nie dają jakiejkolwiek legitymacji do kreowania nienawiści wobec tych, których postaw i wyborów oni nie akceptują”, zaś kary – często surowsze od żądanych przez oskarżenie - mają „charakter prewencyjny”. Nadgorliwość godna stalinizmu, czyli epoki w której mjr. Bauman dokonywał swych „ideowych wyborów” pozostających jak się okazuje po dziś dzień pod szczególną ochroną. Cóż, jeśli chodzi o „kreowanie nienawiści”, to polecam sędziemu Chodkowskiemu passus z wniosku o zatwierdzenie kandydatury Baumana na stanowisko Szefa Oddziału Propagandy i Agitacji Zarządu Politycznego KBW: Jako Szef Wydziału Pol-Wych operacji bierze udział w walce z bandami. Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów. Odznaczony Krzyżem Walecznych”. Oto co oznaczał w latach 1945-53 „brak akceptacji” „postaw i wyborów” w wykonaniu kabewiaka Baumana wobec Żołnierzy Wyklętych.

II. Neokolonialny kulturkampf

Nie będę tu dalej roztrząsał ponurych absurdów wyroku wrocławskiego sędziego, pozwolę sobie natomiast nieco zajrzeć za kulisy całej sprawy i naszkicować jej szerszy kontekst. Otóż, poza funkcją czysto usługową wobec broniącego stalinowskich zbrodniarzy mainstreamu III RP, mamy tu do czynienia z elementem realizowanego na różnych płaszczyznach neokolonialnego kulturkampfu, w którym ochoczo biorą udział kolaboranckie wobec ościennych mocarstw miejscowe elity. Tak się bowiem składa, że wykład Baumana na Uniwersytecie Wrocławskim w czerwcu 2013 roku był częścią obchodów powstania niemieckiej socjaldemokracji, której założycielem był wrocławianin Ferdynand Lasalle. Organizatorami byli: powiązana z niemiecką SPD Friedrich-Ebert-Stiftung, czyli Fundacja im. Friedricha Eberta oraz współpracujący z nią Ośrodek Myśli Społecznej im. Ferdynanda Lassalle'a. Mamy więc kolejną głowę zadaniowanej i sponsorowanej z zewnątrz fundacyjno-stypendialnej hydry oplatającej polskie życie intelektualne i polityczne, a będącej znakomitym narzędziem korumpowania elit.

Do jakiego stopnia ten obcy wpływ jest przemożny, mogliśmy zaobserwować zarówno przy okazji histerycznej reakcji prezydenta Dutkiewicza na protest („Nie będę tolerował nacjonalistycznej hołoty w moim mieście”), jak i podczas zeznań prorektora Uniwersytetu Wrocławskiego ds. badań naukowych i współpracy z zagranicą prof. Adama Jezierskiego. Oto prof. Jezierski bez żenady zeznał przed sądem, iż wezwał na uniwersytet policję, gdyż został o to poproszony przez konsula generalnego Niemiec, któremu ze względu na wagę międzynarodową imprezy po prostu nie mógł odmówić. No i policja sprawnie spacyfikowała demonstrację, zaś rozgrzany sąd równie ochoczo przysolił demonstrującym kibicom i narodowcom „piękne wyroki”. Ordnung panuje w Breslau – przynajmniej jeśli coś w tej sprawie ma do powiedzenia konsul RFN...

Zwróćmy uwagę – prorektor na gwizdnięcie niemieckiego dygnitarza cznia głęboko słynną „autonomię uczelni” i wzywa pacyfikatorów. Lokalni notable kicają przed panem konsulem na dwóch łapkach. Okazuje się, że w tym nominalnie polskim mieście faktycznie rozdaje karty niemiecki konsulat zatrudniający ponoć kilkuset pracowników, co jest rekordem na światową skalę. Czy przy takich uwarunkowaniach środowiskowych sędzia Chodkowski mógł wydać inny wyrok? Proste, że nie mógł. Co tam majestat Rzeczypospolitej, skoro mielą tu tak potężne żarna...

III. Bauman jako prekursor „Nazi matek...”

Na zakończenie jeszcze kilka słów o tym jak ma się Bauman do wspomnianego tu neokolonialnego kulturkampfu. Oto niedawno ambasador Niemiec Rolf Nikel w wywiadzie dla TVP Info pytany o serial „Nasze matki, nasi ojcowie” stwierdził, iż film ten powinien być podstawą do porozumienia między Polską a Niemcami. W tym kontekście warto przywołać wypowiedź konsultanta historycznego serialu, prof. Juliusa H. Schoepsa wygłoszoną przy okazji emisji „Naszych matek...” przez TVP. Mianowicie, niemiecki profesor żydowskiego pochodzenia podkreślił rzekomy antysemityzm panoszący się w szeregach AK, przyznając zarazem łaskawie, iż „były też dobre ugrupowania, lewicowe, które pomagały Żydom”. Mamy zatem idealną wspólnotę zapatrywań na polskie niepodległościowe podziemie między niemiecką propagandą historyczną, a mjr Baumanem zwalczającym reakcyjne „bandy” u boku byłych AL-owców w szeregach KBW – czyli tych „dobrych, lewicowych”, co to „pomagali Żydom”. Dodajmy, że sam Bauman w wywiadzie dla brytyjskiej prasy przyrównał swą bezpieczniacką aktywność do współczesnej walki z terroryzmem. Taki wykładowca musiał wyjątkowo leżeć niemieckim zleceniodawcom wrocławskiej imprezy.

I tak się to turla, moi drodzy. Od Baumana do „Nazi matek...” jako podstawy niemiecko-polskiego dialogu i historycznego porozumienia. Od kata niepodległościowego podziemia w roli nietykalnego autorytetu do serialu powielającego wobec tegoż podziemia stereotypy lansowane uprzednio przez komunistyczną propagandę. I do sesji na polskim uniwersytecie pod dyktando niemieckiego konsula. Kulturkampf gra na wielu fortepianach.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Ilustracja: http://kresy24.pl

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 21 26.05-01.06.2014

czwartek, 29 maja 2014

Rosyjskie miraże prawicy

Rodzimi słowianofile bardziej nienawidzą Zachodu, niż kochają Polskę i w imię swych obsesji gotowi są nas poddać pod władzę kremlowskiego satrapy.

I. Fałszywy sojusznik

„Jarzmo tatarskie wdrożyło Moskwę do korzenia się przed władzą, do bezwzględnego jej posłuszeństwa. (...) Człowiek jednak wstydzi się swego strachu, nie chce sam przed sobą wyznać, że się przed knutem korzy, ratuje się więc ubóstwieniem, idealizowaniem tego przed którym drży”. Ten cytat z Władysława Studnickiego – niezależnie od nadmiernej germanofilii autora – powinniśmy mieć zawsze w pamięci, gdy dobiegają nas syrenie pienia wychwalające Putina i Rosję jako rzekomą zaporę przed zgniłym demoliberalizmem Zachodu i cywilizacyjnego sojusznika w walce o zachowanie konserwatywnych wartości. Ów rzekomy „konserwatyzm” Putina ma bowiem jedną podstawową cechę – traktowany jest wyłącznie użytkowo, jako element wzmacniający samodzierżawie „demokratury”.

Tak głośno wychwalana walka z homopropagandą, mimo że obiektywnie słuszna, to nic innego, jak czysty populizm, mający zapewnić carowi-batiuszce poklask poddanych. Pokaz siły, mówiący – oto samodzierżawca chroni Świętą Ruś przed sponsorowaną z Zachodu inwazją dewiacji. Podobnie użytkowy charakter ma np. mariaż z Cerkwią – służy on jedynie wzmocnieniu czekistowskiego „tronu”, gdyż Cerkiew - czy to w wersji carskiej, czy „żywej cerkwi” za bolszewizmu - pozostawała częścią systemu władzy, dyscyplinującą „rabów” i tresującą ich w niewolniczym posłuszeństwie na zasadzie „nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara”. Warto nadmienić także o totalnej infiltracji Cerkwi przez spec-służby, jak i o tym, że obecne patologie kulturowe Zachodu źródło swe mają w inspirowanej z Kremla lewackiej rewolcie obyczajowej drugiej połowy XX wieku.

II. Rosyjska piąta kolumna na prawicy

Tymczasem, w Polsce miraż konserwatywnego sojuszu z putinowską Rosją wciąż znajduje zwolenników. Tacy panowie jak red. Engelgard z „Myśli Polskiej", czy „monarchista" prof. Adam Wielomski aż przebierają nogami by nastręczyć się Putinowi w charakterze prywislańskich kolaborantów. Oczywiście, czynią to z pozycji nieubłaganego realizmu, który to „realizm" każe im słać wiernopoddańcze adresy do najbardziej bezwzględnego bandziora w okolicy wywijającego okutą pałą. A że ów bandzior wali tą pałą również pederastów, to swe awanse przedstawiają propagandowo jako przymierze w obronie konserwatywnych wartości przed moralną zgnilizną Zachodu. Żałosne umizgi przypominające studenciaka w okularkach nadskakującego w imię jakichś ideologicznych fantasmagorii hersztowi okolicznych „gitowców". Na takiej samej zasadzie „narodowi komuniści" i PAX-owcy owładnięci nienawiścią do „idącej na pasku CIA" Solidarności sami do końca szli na pasku Kremla i trwali przy reżimie sowieckiego generała w polskim mundurze, nawet gdy tenże wspólnie z wyselekcjonowanymi przez Kiszczaka „solidaruchami" przygotowywał już komunie miękkie lądowanie w nowej rzeczywistości. Finał był tragikomiczny, bo towarzysz generał koniec końców kopnął wiernych do ostatka pogrobowców Piaseckiego i Moczara w cztery litery nie powiedziawszy nawet „dziękuję" za lojalną służbę. Piękny, zaiste, realizm.

Dziś obserwujemy kolejną odsłonę tej historii, a prof. Wielomski upatruje w Putinie „katechona", który ma ocalić świat, lub przynajmniej „eurazję" przed demoliberalnym szatanem, co jako żywo przypomina najdziksze pseudomistyczne odloty dziewiętnastowiecznej towiańszczyzny. Albowiem Rosja potrafi załatwić przeciwnika wielotorowo - zarówno nieprzytomnym radykalizmem każącym „iść w bój bez broni”, jak i umiejętnie sączoną rusofilią przybierającą raz oblicze „realizmu" politycznego każącego podporządkować się silniejszemu, kiedy indziej natomiast nurzając się w mętnych wodach słowianofilskiego mistycyzmu i „wspólnoty krwi". Spójrzmy zresztą na Zachód, gdzie dwie najbardziej prorosyjskie siły, to z jednej strony lewactwo wywodzące się ze sponsorowanej przez sowieckie służby rewolucji kontrkulturowej lat 60 i 70, z drugiej zaś - ugrupowania nacjonalistyczne, jak Front Narodowy Mariny Le Pen we Francji, czy partia Nigela Farage'a w Wielkiej Brytanii. Tak wygląda słynna rosyjska „gra na wielu fortepianach" w praktyce.

III. Dugin - uwodziciel

Nie sposób tutaj nie wspomnieć o jednym z naczelnych ideologów obecnej linii politycznej Kremla, czyli Aleksandrze Duginie, twórcy doktryny eurazjatyzmu. Dugin mianowicie nadaje intelektualny, geopolityczny szlif bandyckiej praktyce rządów Putina. Kremlowski mafioso potrzebuje ideologa-propagandysty do uwodzenia mas wewnątrz kraju i pozyskiwania pożytecznych idiotów/agentów wpływu za granicą. Szczególnie takich, co to chorują na nieuleczalną miłość do knuta i zafascynowani są kultem siły. Owe lizusowskie instynkty domagają się zaspokojenia, znalezienia obiektu uwielbienia, któremu mogłyby służyć ubierając swą żałosną podłotę w intelektualne esy-floresy. Rzeczonych ornamentów upiększających mongoidalne zbydlęcenie Rosji dostarcza im właśnie Dugin. A jak już złapie takiego charakterologicznego lizusa na „eurazjatycką” wędkę, to jedynie kwestią czasu jest kiedy taki pożyteczny idiota zmieni się w pełnowartościowego agenta wpływu.

Agenta, dodajmy, tym cenniejszego, bo darmowego. Nie sądzę bowiem, by prawicowi, prywislańscy wyznawcy ober-czekisty pozostawali na moskiewskim garnuszku. Jest poniekąd dużo gorzej – oni tak sami z siebie. Rodzimi „chłopcy-duginowcy” do tego stopnia pałają odrazą do zachodniej degrengolady na skutek której cywilizacja łacińska wyrodziła się w swe przeciwieństwo, czyli „cywilizację śmierci”, że gotowi są wypędzać Belzebuba Lucyferem. Innymi słowy – bardziej nienawidzą Zachodu, niż kochają Polskę i w imię swych obsesji gotowi są nas poddać pod władzę kremlowskiego satrapy. Bo przecież chyba nie łudzą się, że Putin w swej łaskawości zacznie traktować Polskę jako partnera? Moskwa od państw, które przywykła uznawać za swą strefę wpływów oczekuje bowiem tylko jednego – bezwzględnego podporządkowania jako części składowej imperium.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Ilustracja: http://kresy24.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 19.05-25.05.2014

wtorek, 27 maja 2014

Korwin-Mikke nie odebrał głosów PiS

Prócz stałego, konserwatywno-liberalnego elektoratu osiągającego w porywach do 2-3%, Korwin przejął głosy Ruchu Palikota, PO i narodowców.

I. Będąc młodym korwinowcem...

Chciałbym uspokoić tych zwolenników PiS, którzy gotowi są twierdzić, że gdyby nie te 7 procent KNP, to PiS – ho, ho, wygrałby z Platformą o ładne kilka procent. Otóż nie, Korwin-Mikke nie odebrał głosów Prawu i Sprawiedliwości i zaraz wyłuszczę dlaczego.

Tak się składa, że jestem byłym „korwinowcem” i gdy miałem dwadzieścia - dwadzieścia kilka lat, głosowałem na Korwina i UPR w kilku kolejnych wyborach. Była to mniej więcej druga połowa lat 90-tych. Później, jak wielu innym zwolennikom UPR-u, przeszło mi, lub może raczej – wyrosłem z tych kilku konserwatywno-liberalnych czy też libertariańskich recept na uszczęśliwienie świata, które niezmiennie ma do zaproponowania pan Janusz. Piszę o tym dlatego by pokazać że motywacje którymi kierują się wyborcy Korwina są mi znane i sądzę, że po latach wciąż jestem w stanie wejść w ich skórę.

Na początek jednak rozprawmy się z pewnym szkodliwym mitem, że prawicowy elektorat ma jakoby stanowić monolit i wystarczy, że jedna siła polityczna zmonopolizuje prawą stronę sceny politycznej, to wyborcy z braku laku zagłosują właśnie na tę dominującą partię – czyli w obecnej sytuacji na PiS. Tak nie jest. Prawica ma wiele ideowych odcieni i np. twardzi wyborcy Korwina prędzej utną sobie rękę, niż zagłosują na „pisowskich socjalistów”. Z kolei narodowcy również nie zagłosują na ugrupowanie „piłsudczyków”. Dlatego przy różnych okazjach podkreślałem, że Ruch Narodowy nie jest żadną antypisowską dywersją po prawej stronie, bo odwołuje się do innego segmentu elektoratu.

II. Poszkodowani przez Korwina

No dobrze, komu więc odebrał głosy Kongres Nowej Prawicy? Prócz stałego, konserwatywno-liberalnego elektoratu osiągającego w porywach do 2-3%, Korwin przejął głosy Ruchu Palikota, PO i narodowców, przy czym najbardziej poszkodowanymi są Palikot i Ruch Narodowy.

Palikot, po kilku latach obecności w sejmie jako odrębny byt polityczny, zwyczajnie się zużył. Dla sporej części „elektoratu protestu”, który postrzega wszystkie siły zasiadające w parlamencie jako „jedną bandę” przestał być wiarygodny – nie szło na niego głosować „na złość onym”. Swoje pewnie zrobił także sojusz ze spadami z SLD pod patronatem Kwaśniewskiego (duży błąd) i fatalna kampania wyborcza z pajacowaniem różnych dziwnych postaci. W tej sytuacji Korwin – jakkolwiek absurdalnie by to nie zabrzmiało – mógł mieć dla dotychczasowych wyborców Palikota walor politycznej świeżości.

Jeśli chodzi o Platformę, to mogła się od niej odwrócić jakaś część wyborców wolnorynkowych, rozczarowanych brakiem obiecanej niegdyś deregulacji gospodarki oraz podwyżkami podatków. Chrapkę na ten segment miał Gowin, ale ze względu na przyrodzoną mu tzw. „miękką charyzmę” nic z tego nie wyszło. Tu warto pogratulować refleksu Przemysławowi Wiplerowi, który w samą porę przeskoczył do łajby Korwina.

No i w końcu Ruch Narodowy. Dla tego ugrupowania Korwin stał się prawdziwym katem. Okazało się, że popularność Marszu Niepodległości to zdecydowanie za mało, by osiągnąć polityczny sukces, poza tym, uczestnicy demonstracji 11 Listopada rekrutowali się z różnych patriotycznych środowisk i nie stanowili jednolitego politycznego „wojska” jak zapewne wyobrażali sobie liderzy RN. Wyszedł także brak doświadczenia. Inną, nie mniej istotną kwestią, był ambiwalentny stosunek do putinowskiej Rosji. Dla pisowców, narodowcy byli zbyt prorosyjscy, z kolei dla post-endeckiego betonu rekrutującego się spośród dawnych paxowców i „endekokomuny” Ruch Narodowy jawił się wręcz jako rusofobiczna dywersja. „Paleoendecja” postawiła więc na Korwina. Tak się składa, że śledzę sobie m.in. portal „Konserwatyzm.prl” będący tubą słowiano- i rusofilskiej endecji z takimi postaciami jak red. Engelgard z „Myśli Polskiej”, czy pisujący w „Najwyższym Czasie” monarchista prof. Adam Wielomski darzący Putina wręcz bałwochwalczym uwielbieniem i z tego co można było tam wyczytać wynika, że ostatecznie postawili na KNP, przechodząc do porządku dziennego nad gospodarczym liberalizmem tego ugrupowania.

III. Korwin w mediach

Pozostaje jeszcze do rozstrzygnięcia wpływ obecności Korwin-Mikkego w mediach na finiszu kampanii. Nie sądzę, by była to świadoma promocja – korwinowcy bowiem najpierw zaczęli zwyżkować w sondażach ku lekkiej dezorientacji czołowych mediodajni, a dopiero potem ich lider zagościł w szklanych okienkach. Uważam raczej, że zaczęto zapraszać Korwina z nadzieją, że się skompromituje którąś ze swych nieprzytomnych filipik.

Warto w tym kontekście zwrócić uwagę, na rodzaj medialnego zainteresowania. Media pro-pisowskie eksploatowały przede wszystkim motyw prorosyjskości Korwina, zwłaszcza w kontekście wydarzeń na Ukrainie, natomiast mediodajnie reżimowe koncentrowały się głównie na obyczajowych wyskokach lidera Nowej Prawicy ze szczególnym uwzględnieniem jego ogólnie znanego stosunku do kobiet, czy wrzutek o Hitlerze. Tu chciałbym przywołać dość histeryczny tekst Agnieszki Kublik na stronach „Wyborczej” opublikowany kilka dni przed wyborami, w którym w typowym dla siebie stylu odsądzała Korwin-Mikkego od czci i wiary. Innymi słowy, skoro nie dało się dłużej Korwina ignorować, to zaczęto nim straszyć – z różnych pozycji. Osobną sprawą jest, że właśnie owo straszenie Korwinem mogło przynieść skutek odwrotny od zamierzonego i uwiarygodnić go w oczach jakiejś części wspomnianego wyżej „elektoratu protestu”.

IV. Mocny sondaż z zastrzeżeniem

Gdzie zatem szukać „podbieraczy” pisowskich głosów? Przede wszystkim w Solidarnej Polsce, która programowo od PiS-u się nie różni, poza ogólnym „zrobimy to samo, tylko bardziej”. „Ziobryści-Kurzyści”, jak nazywał ich nieodżałowany Seawolf, zgarnęli nieco ponad 4% i nawet przy świadomości, że jeśli chodzi o migrację głosów dwa plus dwa rzadko kiedy równa się cztery, to można przypuszczać, że gdyby nie personalny rozłam spora część z tych czterech procent była do wzięcia. Możliwe również, że co nieco uszczknęli PiS-owi gowinowcy – choć tu akurat zapewne bardziej stratna była Platforma.

Jak widzę wynik eurowyborów w kontekście polityki krajowej? Jest to z pewnością mocny sondaż na dużej grupie respondentów, który może obalić dwie psychologiczne bariery – mianowicie, pokutujący schemat chronicznej niemożności PiS-u pod rządami Kaczyńskiego oraz syndrom „zmarnowanego głosu” w przypadku Korwina. Zaznaczyć jednak trzeba, że dwudziestokilkuprocentowa frekwencja sugeruje, iż do urn udał się najbardziej zdyscyplinowany elektorat. Przy frekwencji ok 40%, kiedy to siłą rzeczy więcej jest głosów przypadkowych, oddanych pod wpływem impulsu, efekt końcowy może wyglądać zgoła inaczej.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 17 maja 2014

Podziel się śmiercią

Jeśli istnieje piekło to chciałbym w nim ujrzeć tych wszystkich dobroczyńców propagujących legalizację marihuany. I niech non stop przygrywa im Czarnecka.

I. Narko-propaganda

Jak słyszę, na You Tube furorę robi piosenka „Heroina, kokaina, hasz” wykonana na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej przez Karolinę Czarnecką. No więc wlazłem na tego You Tuba i odtworzyłem sobie zarówno wersję Czarneckiej, jak i oryginał zespołu The Tiger Lillies „Heroin and Cocaine”. Cóż mogę powiedzieć – mamy tu promocję ćpania w czystej postaci i niech nikt nie próbuje mi wmawiać, że piosenka słowami o „złotym strzale” ma przed narkotykami ostrzegać. Takie ostrzeżenie można by od biedy wyczytać z wersji pierwotnej, ale z pewnością nie z coveru prezentowanego przez artystkę Czarnecką. W wersji Czarneckiej jest bowiem tylko uwodzicielska zachęta i głowę dam, że właśnie w taki sposób zostało to odczytane przez tabuny ćpających nastolatków, a wersy - „Hera, koka, hasz, LSD / ta zabawa po nocach się śni / LSD, hera, koka i hasz / podziel się z kolegami czym masz” są zapewne tłumnie ryczane na różnych imprezach. I jeszcze ten fragment o dyrektorze szkoły, który każe Jimmiemu podzielić się towarem z innymi uczniami. Jest to ten rodzaj kuszącej dekadencji przed którą większość nastolatków nie jest w stanie się obronić – zbyt mocno sprzęga się z emocjonalną niestabilnością wieku dojrzewania. Wiem coś o tym, bo sam to przerabiałem, tyle, że za moich czasów w małej mieścinie narkotyków praktycznie nie było i poprzestawaliśmy na piwie, jabolach oraz ryczeniu „Jabol punka” KSU przy ognisku, czy zachwytach nad psychodeliczną subkulturą drugiej połowy lat '60. No, może co bardziej zdesperowani wąchali butapren.

Dlaczego tą piosenką postanowiły się zająć i wypromować ją mediodajnie z portalem „Gazety Wyborczej” na czele? No bo nie ze względu na jej rzekomą „przekorę”, a już z pewnością nie dlatego, że ona jakoby przed czymkolwiek przestrzegała. Przecież bohater po „złotym strzale” trafia do nieba, gdzie wszyscy święci zaczynają ćpać razem z nim. I właśnie tu jest clou sprawy, bo przesłanie – to prawdziwe, nie życzeniowe – idealnie wpisuje się w kampanię legalizacji narkotyków. A nic nie jest przy takiej robocie lepsze od chwytliwej piosenki przedstawiającej ładowanie w siebie różnych substancji jako świetną i w gruncie rzeczy nieszkodliwą zabawę.

II. Dezintegracja osobowości

Tak się składa, że mam w swoim otoczeniu dziewczynę, nastolatkę, która nie zdążyła nawet ukończyć gimnazjum, bo wylądowała w izolatce szpitala psychiatrycznego dla nieletnich. Jedna z jej koleżanek zresztą również. Kiedy był z nią jeszcze jako taki kontakt, to na wszelkie próby tłumaczenia czym jej grozi ta niewinna „maryśka” reagowała całą litanią argumentów żywcem zaczerpniętych z medialnej narko-propagandy. Sypała przykładami ludzi sławnych i bogatych, którzy przyznają się to palenia trawy, mówiła o większej szkodliwości alkoholu, poszerzaniu twórczej wrażliwości dzięki narkotykom, powoływała się oczywiście na Kamila Sipowicza z Korą, twierdziła że marihuana działa leczniczo na jej astmę... Słowem, cały katalog argumentacyjny obecny w tzw. „dyskursie publicznym”. Skończyło się na stanach depresyjnych i próbie samobójczej. A potem, jak wspomniałem, izolatka w psychiatryku. Nie zanosi się, żeby prędko wyszła. To tyle, jeśli chodzi o „niską szkodliwość” marihuany.

Poruszająca jest w tym wszystkim bezradność rodziców i generalnie – rodziny. Szkoła umyła ręce od problemu i chociaż ćpają tam na potęgę, pani dyrektor udaje, że nic się nie dzieje. Nie zgodziła się nawet na wezwanie policji z psami, by „przewąchać” plecaki uczniów. Szkolna psycholog – postać żywcem wyjęta z kart „Świata za pięć lat” Brixena – w zasadzie poprzestała na współczującym głaskaniu po główce, wyjaśniając matce, że nie może zbyt głęboko „ingerować w prywatność dziecka”. Na dodatek, małe ćpuny są tak doskonale wyedukowane w swych prawach, że rodzice są właściwie ubezwłasnowolnieni jeśli chodzi o sprawowanie władzy nad pociechami. Każda próba ostrzejszego środka wychowawczego, nie mówiąc już nawet o staroświeckim pasie na cztery litery, kończyła się na szantażu ze strony latorośli, że doniesie gdzie trzeba. I nie jest to przykład odosobniony.

III. Do piekła!

A teraz mamy przy okazji tej nieszczęsnej piosenki, którą zapewne sama pani Czarnecka uważa za przedni dowcip i taką, wiecie, demonstrację nonkonformizmu, kolejną odsłonę batalii o znarkotyzowanie młodzieży – przypominam, że tekst traktuje o nastoletnim Jimmim, który koniec końców w wesołej atmosferze zaćpał się wraz kolegami na śmierć. Zapewne pańci aktorce do pustego łba nie przyszło, że wpisywanie się w propagandę narkotyczną niesie ze sobą konkretne skutki. Może odwiedziny w zakładzie psychiatrycznym, wraz z obowiązkowym oglądaniem jak tam radzą sobie nastoletni narkomani w izolatkach, coś by jej pod czerepem rozjaśniło. Może...

Powiedzmy sobie jasno: postulat legalizacji „miękkich” narkotyków dla osób dorosłych, które „mają prawo decydować czym się trują”, jest cynicznym mydleniem oczu. Najpoważniejszym targetem sprzedażowym w tej branży jest bowiem nieletnia młodzież i dzieci – i o nich właśnie chodzi. Z punktu widzenia macherów tego biznesu im wcześniej zaczną, tym lepiej. Charakterystyczne, że jeden z idoli mainstreamu, śp. Marek Kotański mówił jednoznacznie, że nie ma nieszkodliwych narkotyków i że nawet te „miękkie” powodują negatywne następstwa. Twierdzą tak zresztą wszyscy niezindoktrynowani postępowo terapeuci. Jakoś się jednak w kontekście narkopropagandy tej postaci nie przywołuje.

Na koniec przyznam, że jeśli istnieje piekło to chciałbym w nim ujrzeć tych wszystkich dobroczyńców propagujących legalizację i wmawiających dzieciom, że marycha jest nieszkodliwa, odpręża, obniża poziom agresji i działa terapeutycznie na różne schorzenia. I niech tam im przygrywa non stop ta cała Czarnecka, żeby różnym Sipowiczom weselej się smażyło.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Piosenka w wersji Czarneckiej:

https://www.youtube.com/watch?v=iSHG_B4GhFg

i oryginał The Tiger Lillies:

https://www.youtube.com/watch?v=QAFHFH9Xfm0

 

czwartek, 15 maja 2014

Berlińscy ciecie w Warszawie

Może na odkrycie szczegółów relacji wzajemnych na linii Berlin – Platforma Obywatelska nie będziemy musieli czekać ponad 20 lat?

I. Nagły atak dobrej pamięci

To już wolno mówić o niemieckich pieniądzach? - pomyślałem sobie, gdy rozpętała się zadyma na tle „berlińskiej pożyczki” KL-D, czyli kuźni kadr „aferałów”. No, ale bez względu na to, że nagły atak dobrej pamięci Pawła „Lucky Casino” Piskorskiego ewidentnie podyktowany został przedwyborczymi rozgrywkami, dobrze się stało. Pierwsze tabu zostało przełamane, więc może medialny mainstream, zwłaszcza ten po prawej stronie, zainteresuje się również czasami nieco późniejszymi, a znalazłoby się sporo interesujących tropów, o czym za chwilę.

Rewelacja Piskorskiego jest dla mnie przede wszystkim potwierdzeniem tego, co wielu zapewne przeczuwało – mianowicie, że polska scena polityczna od samego zarania III RP formatowana była przez zewnętrzne potęgi na zasadzie jurgieltniczej. Moskiewską pożyczkę dostali postkomuniści, więc naturalną koleją rzeczy również i Berlin chciał mieć własnych konfidentów. Nie ma jak wyhodowanie u sąsiada politycznej agentury wpływu realizującej zlecone jej interesy.

II. Wybory 2007 i Fundacja Adenauera

W każdym razie, skoro już wolno mówić o różnych ciemnych sprawkach związanych z finansowaniem przez ościenne mocarstwa naszej rzeczywistości politycznej, to pozwolę sobie przypomnieć tekst Rewizora czyli śp. Jacka Maziarskiego „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku”. Świadczy on bowiem, że „berlińska pożyczka” dla KL-D była zaledwie początkiem długofalowej współpracy.

W telegraficznym skrócie: w artykule opisana jest „kuchnia” akcji „Zmień kraj. Idź na wybory” ze słynnym hasłem „zabierz babci dowód”. Okazuje się, że mocodawcą była Fundacja Adenauera należąca do niemieckich chadeków i finansowana niemal w całości z niemieckiego budżetu. Jej polskim kolaborantem było Forum für Bürgerschaftliche Entwicklung in Warschau znane też pod nazwą Forum Obywatelskiego Rozwoju, założone przez Leszka Balcerowicza wraz z m.in. Tadeuszem Syryjczykiem, Janem Wejchertem, Władysławem Bartoszewskim, Andrzejem Olechowskim i innymi postaciami z podobnej politycznej parafii. FOR następnie powołało wraz z ponad 150 podmiotami do życia Koalicję „21 października.pl”.

W efekcie, pod wpływem kampanii której klipy emitowały bezpłatnie największe media w Polsce (koszt cennikowy reklam – ok. 3 mln. zł), zmobilizowano do udziału w wyborach ok 3 mln młodych ludzi – czyli grupę docelową najsilniej popierającą Platformę. Ten właśnie elektorat przeważył szalę zwycięstwa wyborczego w 2007 roku na korzyść PO. Może warto by pójść tym tropem i prześledzić powiązania z Berlinem, głównie poprzez system fundacyjno-stypendialny, różnych środowisk wspierających partię Donalda Tuska? Podrzucam ten trop dziennikarzom śledczym zupełnie za darmo – w końcu, skoro można już mówić o pieniądzach KL-D, to może nadeszła pora, by posunąć się o krok dalej, tym bardziej, że tekst Rewizora, choć odbił się szerokim echem w internecie, to przez inne media, również te z pretensjami do niezależności, opozycyjności itd., został kompletnie zignorowany.

III. Berliński cieć w Warszawie

Polecam również przyjrzenie się historii powiązań Pawła Grasia z niemieckim biznesmenem Paulem Roglerem, które opisałem onegdaj w notce „Berliński łącznik?”. Zapewniam, że słynne cieciowanie w willi w Zabierzowie, na którym skoncentrowały się niegdyś media, jest jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Znajomość Grasia i Roglera sięga bowiem 1989 roku, kiedy to poznali się w ówczesnych Niemczech Zachodnich, zaś w 1990 roku Rogler, który wcześniej prowadził w bawarskim miasteczku Selb punkt ksero, pojawił się w Polsce jako właściciel firmy informatycznej Rotronik EDV-Entwicklungen i założył polską filię o nazwie Pro-Holding, której szefem został Graś. Graś następnie (1993 r.) kupił od sekretarza rady nadzorczej Pro-Holding spółkę Agemark. W 1994 Agemark kupuje słynną willę w Zabierzowie, a w końcu (1996 r.) Agemark wraz z willą odkupuje od Grasia Paul Rogler. Dodajmy, że Agemark praktycznie nie wykazywał żadnej biznesowej aktywności, często kończył rok „pod kreską” (podobnie jak Pro-Holding, który Rogler w końcu sprzedał – lecz tylko po to, by zwiększyć kapitał zakładowy Agemarku), zaś jedynym godnym uwagi majątkiem firmy jest właśnie znana willa.

Widzicie w tym jakikolwiek biznesowy sens? Podsumujmy. 1) Niemiecki „przedsiębiorca” (obecnie emeryt) ładuje pieniądze w działalność przynoszącą straty i nie wycofuje się z niej po dziś dzień, zaś jego „firma informatyczna” Rotronik nie ma nawet strony internetowej i adresu e-mail. 2) Firmy-krzak, którym patronuje w Polsce mają za zadanie wyłącznie zapewnić lokum Grasiowi. 3) Rogler nie sprzedaje willi w Zabierzowie, ani nie wynajmuje jej na rynkowych zasadach, by odzyskać choć część utopionych pieniędzy...

Nadmienię jeszcze, że miasteczko Selb położone w 1989 w pobliżu granic NRD i Czechosłowacji uchodziło za miejsce spotkań agentów służb specjalnych. Czego szukał tam w 1989 roku student Paweł Graś, który powrócił do Polski jako dyrektor filii „firmy informatycznej”? Przypomnijmy, że późniejsze polityczne zainteresowania Grasia oscylowały przeważnie wokół spec-służb i resortów siłowych. Może więc Graś jest starannie hodowanym niemieckim agentem, natomiast Rogler albo go prowadzi, albo jest „słupem” za którego plecami stoi ktoś jeszcze? Innymi słowy – czy Paweł Graś jest berlińskim okiem i uchem przy Donaldzie Tusku?

Na zakończenie – czy przy takich powiązaniach może dziwić fakt, iż Angela Merkel była w stanie skutecznie zakazać Tuskowi kandydowania na prezydenta, bo najwyraźniej potrzebny był jej na stanowisku premiera jako strażnik i gwarant niemieckich interesów w Polsce? Może na odkrycie szczegółów relacji wzajemnych na linii Berlin – Platforma Obywatelska nie będziemy musieli czekać ponad 20 lat, jak miało to miejsce w przypadku „berlińskiej pożyczki” KL-D. Skoro już wolno mówić o niemieckich pieniądzach w polskim życiu publicznym...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/138/jak-zmanipulowano-wybory-2007-roku

http://niepoprawni.pl/blog/346/berlinski-lacznik

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr.19 12.05-18.05.2014

sobota, 10 maja 2014

Dobre uczynki ppłk Kotowskiego

Oto kolejny, który wstąpił do SB, żeby spełniać dobre uczynki. Przyjazny, miły i kulturalny pacyfista – wzór funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa.

I. „I ty zostaniesz konfidentem” - remake

Pamiętacie niesławny artykuł Pawła Smoleńskiego w „Wyborczej” pt „I ty zostaniesz konfidentem”? No to śpieszę donieść, że metoda dziennikarska polegająca na robieniu za esbecki stojak do mikrofonu doczekała się godnego kontynuatora w osobie Arkadiusza Mellera, który na portalu Konserwatyzm.prl opublikował obszerny, dwuczęściowy wywiad (TU i TU) z ppłk. dr Edwardem Kotowskim – funkcjonariuszem Wydziału IV SB, rezydentem wywiadu PRL w Watykanie ps. „Pietro” i doradcą Jaruzelskiego w sprawach kontaktów z Kościołem. Tak się bowiem składa, że „Wyborczą” i „konserwatystów” (czytaj – postmoczarowców, paxowców, monarchistów, panslawistów i resztę parafii) może dzielić większość spraw światopoglądowych i zadawniona nienawiść „endokomuny” do „lewicy laickiej”, ale w kwestii wybielania, a co najmniej relatywizowania PRL i jego służb oba środowiska są wyjątkowo zgodne.

Przypomnijmy, iż Kotowski ma na swoim koncie m.in. rozpracowywanie kadry naukowej KUL i ATK, zaś jako agent „Pietro” prowadzenie watykańskiej siatki wywiadowczej, oraz kontaktów informacyjnych takich jak „Cappino” (abp. Józef Kowalczyk), o. Konrad Hejmo, czy „Fermo” (abp. Juliusz Paetz), a przede wszystkim niezidentyfikowany agent „Prorok” z najbliższego otoczenia Jana Pawła II udzielający szczegółowych informacji na temat trybu życia Papieża, tudzież np. konstrukcji papamobile. „Pietro” był obecny w Rzymie podczas zamachu na Jana Pawła II. Po powrocie do kraju pracował w Urzędzie ds. Wyznań – pozostając zarazem na niejawnym etacie w Służbie Bezpieczeństwa.

II. „Znicz” na drodze do normalizacji

Słowem, znakomity autorytet do wyjaśniania zawiłości relacji na linii peerelowski reżim – Kościół. Można rzec, że równie dobry, jeśli nie lepszy od anonimowego esbeka z artykułu Pawła Smoleńskiego opisującego barwnie meandry pracy bezpieki, która „dbała o stabilność państwa” i oszukiwała samą siebie rejestrując lipnych agentów metodą spisywania nazwisk z list lokatorów na klatkach schodowych. Żeby było jeszcze ciekawiej – Smoleński w swym artykule przynajmniej symuluje jakiś dystans do swego rozmówcy, tymczasem w wywiadzie Mellera nic takiego nie ma – słucha grzecznie Kotowskiego, tytułuje go z atencją Panem Doktorem (tak, z wielkich liter) i zadaje mu takie trudne i przenikliwe pytania, jak m.in.: Jak mam się do Pana zwracać? Jaką formę Pan woli: Panie Doktorze czy Panie Podpułkowniku?”;Podczas pracy jako rezydent wywiadu musiał Pan się kontaktować z pracownikami polskiej ambasady w Rzymie. Jak był Pan przez nich odbierany, czy utrudniali Panu wykonywanie pracy?”; „Był Pan najważniejszym doradcą gen. Wojciecha Jaruzelskiego ds. stosunków państwo-Kościół. Czy generał stosował się do wszystkiego co Panu mu doradzał?”.

Przy tak stawianych pytaniach ppłk. Kotowski może swobodnie snuć swoją „narrację”, wedle której Kościół prześladowano za Stalina i Gomułki, ale już od Gierka począwszy wszelkie wysiłki bezpieki koncentrowały się w zasadzie na procesie „normalizacji” stosunków państwo-kościół, w czym pomagały odpowiedzialne i świadome jednostki po stronie duchowieństwa. Zresztą, jak się zdaje, bezpośrednią przyczyną pogaduszki z esbekiem stały się niedawne kontrowersje wokół kontaktów z bezpieką rektora KUL o. Mieczysława Alberta Krąpca (TW „Józef”) – bowiem to właśnie Kotowski nadzorował z ramienia Departamentu IV MSW sprawę obiektową „Znicz” - czyli rozpracowywanie Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. Zresztą, jakie tam rozpracowywanie? Wszak wedle Kotowskiego „władze zdawały sobie doskonale sprawę z tego, że KUL, jako uczelnia przygotowująca kadry dla Kościoła musi istnieć i jej zwalczanie nie ma sensu. Chodziło jedynie o to, aby jej kadra i studenci nie angażowali się w otwarte zwalczanie systemu. Jeśli taka działalność nie przekraczała umownych granic uczelnia mogła liczyć na swobodny rozwój naukowy i organizacyjny.” Istna sielanka. A w Watykanie? A cóż mogło się dziać nadzwyczajnego? Ot, normalne rozmowy z watykańskimi oficjelami raportowane następnie do Warszawy. Czysty, „biały” wywiad, wszystko w granicach dyplomatycznego obyczaju, nie ma się czym ekscytować...

III. Esbek-pacyfista

Wszystko to służyć miało jedynie „normalizacji”, a w latach '80 wręcz przygotowaniu do „historycznego przełomu”. Oto smakowity cytacik: „Skoro w wyniku (także) pracy operacyjnej spec. służb PRL doszło do wiarygodnego rozpoznania intencji Kościoła i Stolicy Apostolskiej w kwestii normalizacji tych stosunków w wymiarze wewnętrznym, jak i zewnętrznym i na tej podstawie kierownictwo ówczesnego państwa podjęło decyzję o ich normalizacji, to te służby, poprzez swe działania do tego się przyczyniły z całą pewnością. (...) Przecież ta normalizacja nie spadła niespodzianie z nieba ani jej nie wymusiły demonstracje na ulicach. Wiem, co mówię, bo pracowałem nad tym przez wiele lat. Dodam więcej, ta normalizacja była pomyślana jako dźwignia przemian ustrojowych, co wtedy dla władz było już oczywistą koniecznością, do czego impuls dała „pierestrojka” Michaiła Gorbaczowa. A przecież mogło być zupełnie inaczej i dojść do przelewu krwi na wielką skalę. Może i w tym aspekcie należy widzieć pozytywny wpływ na to tych wszystkich informatorów, których dzisiaj stawia się pod pręgierzem?Kotowski w innym miejscu nadmienia, że wprawdzie zdarzały się „nadużycia”, ale które służby w jakimkolwiek państwie są od nich wolne?

Mamy więc obraz świadomego państwowca, który stosując specyficzne metody pracy operacyjnej dokładał wszelkich starań do urzeczywistnienia wiekopomnego dzieła pojednania. A wszystko w jedwabnych rękawiczkach: Pytanie: „(…) w jaki sposób nakłaniał Pan do współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa? Odpowiedź: Odpowiem krótko: przyjazną, miłą i kulturalną rozmową oraz życzliwością i wykazywaną kompetencją. Radzę to stosować i we wszelkich innych sytuacjach.” Na samym wstępie zresztą stwierdza „Jakoś nigdy nie przepadałem za stopniami wojskowymi i za służbą w formacjach o charakterze militarnym, czy paramilitarnym. Jestem bowiem z natury pacyfistą.

Oto kolejny, który wstąpił do SB, żeby spełniać dobre uczynki. Przyjazny, miły i kulturalny pacyfista – wzór funkcjonariusza Służby Bezpieczeństwa. Ciekawe, czy ma dobre, lekko zmęczone oczy.

IV. Esbecka troska o dobro Kościoła

I wszystko szło tak pięknie – władza pojednała się z Kościołem, ppłk. Kotowski zorganizował nawet z radzieckimi towarzyszami pielgrzymkę wojskowych kapelanów do Katynia w 1988 roku... Aż tu nagle pojawili się ci niekompetentni, szkodliwi, oszaleli lustratorzy, wykonujący destrukcyjną robotę. Nie dość, że odstawili część pierwszorzędnych fachowców, w tym samego Kotowskiego, który miał nadzieję na zostanie pierwszym ambasadorem PRL w Watykanie, to jeszcze zbrukali Kościół swymi inkwizytorskimi zapędami.

Ja przepraszam za te ciągłe cytaty, ale są naprawdę urocze. Spójrzmy. Pytanie: „Jak Pan ocenia lustrację w stosunku do duchowieństwa, tak pracującego w Watykanie, a także na gruncie polskim?” Odpowiedź: Oceniam to zjawisko bardzo negatywnie. Jako antyproduktywne i niespotykane w bardziej cywilizowanych krajach europejskich i nie tylko.(...) Lustracja duchowieństwa przyniosła wielkie szkody społeczne, gdyż spowodowała ogromne spostponowanie Kościoła jako całości, i to w takim rozmiarze, jak nigdy przedtem to się nie zdarzyło. Sprawiła ona, że obecny, wykrzywiony obraz – niesprawiedliwy dla duchownych, nie oddaje procesu historycznego, jaki w tamtym okresie się toczył i pozytywnie zwieńczył, gdy chodzi o stosunki Państwa z Kościołem. (…) Lustracja ta, niezależnie od szlachetnych zaklęć jej promotorów i realizatorów uderzyła w to, co najważniejsze dla społeczeństwa. Uderzyła, że użyję tu porównania – w drogowskaz, jako całość. (…) Nie dziwmy się więc, że rozwiązanie sprawy krzyża spod Pałacu Prezydenckiego było tak trudne, że prawie niemożliwe. To też jest, odłożony w czasie, skutek lustracji duchowieństwa.

I wszystko już wiemy. SB locuta, causa finita. A panu dr Arkadiuszowi Mellerowi wróżę karierę pełną sukcesów. Gdyby się jeszcze przechrzcił światopoglądowo na genderyzm, miejsce w czołowych mediodajniach III RP miałby zapewnione, całkiem jak Paweł Smoleński, bowiem ma wszelkie dane by prześcignąć swego (mimowolnego?) mistrza.

Gadający Grzyb

PS. Skróty i wytłuszczenia w cytatach moje – GG.

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 1 maja 2014

Judaizacja „ludu smoleńskiego”

Czy usłyszymy kiedyś ze strony jaśnie oświeconych szermierzy tolerancjonizmu o „judaizacji ludu smoleńskiego”?

I. Oświecona samoizolacja

Wywiad przeprowadzony przez „Super Express” z dr hab. Michałem Bilewiczem nie przebił się w mediodajniach, a szkoda, bo jest podwójnie ciekawy. Raz – z powodu treści, dwa – ze względu na osobę. Otóż dr Bilewicz jest psychologiem społecznym blisko związanym ze środowiskiem „Krytyki Politycznej”, jednak wśród kawiarnianego lewactwa wydaje się być bytem osobnym – ideologia której hołduje nie powoduje u niego (w przeciwieństwie do innych postaci z tego kręgu) impregnacji na społeczną rzeczywistość, a neomarksistowski strychulec nie sprawia, że czuje się zwolniony z dochowania naukowej rzetelności. Dr Bilewicz jest członkiem Centrum Badań nad Uprzedzeniami UW, zaś jego główny projekt badawczy to realizowany wspólnie z CBOS „Polski Sondaż Uprzedzeń”, którego dwie odsłony przeprowadzono w 2009 i 2013 roku.

I właśnie w nawiązaniu do tego badania „SE” przepytał dr Bilewicza na okoliczność społecznych podziałów po tragedii smoleńskiej. Okazało się, że faktycznie owa katastrofa i to co działo się po niej w sposób istotny wpłynęła na polaryzację Polaków i rozluźnienie społecznych więzi. Nie jest jednak tak, jak usiłuje przekonać nas medialny aparat propagandy, że najbardziej wyizolowane środowisko tworzą zwolennicy tezy zamachowej, zwani pogardliwie „ludem smoleńskim”. Jest dokładnie odwrotnie – to właśnie „oświeceni liberałowie”, traktujący siebie jako postępową elitę odgradzają się coraz szczelniejszym kordonem od ludzi o innych poglądach.

II. Smoleński apartheid

Najpierw oczywistości – najwięcej zwolenników tezy zamachowej jest wśród wyborców PiS, PJN i Solidarnej Polski, z kolei zdecydowana większość elektoratu PO, SLD i Ruchu Palikota odrzuca możliwość, że w Smoleńsku mogło dojść do zamachu. Dalej robi się jednak znacznie ciekawiej: oto blisko połowa wyborców PO, SLD i RP nie zna nikogo, kto wierzyłby w zamach! Dla porównania, wśród wyborców, nazwijmy to umownie, centroprawicy, tylko jedna czwarta deklaruje, że nie zna nikogo kto nie podzielałby tezy o zamachu. Obrazuje to skalę wyobcowania „obozu postępu”. Co więcej, owa izolacja nie wypływa z odrzucenia przez drugą stronę, lecz w znacznej mierze jest świadomym wyborem. Jak twierdzi Bilewicz „przeciwnicy teorii zamachu nieco brzydzą się 'obozem smoleńskim'. Zamiast zabrać się do przekonania swoich odmiennie myślących rodaków - starają się od nich odizolować.” I tak, co szósty wyborca PO, SLD i Ruchu Palikota nie zgodziłby się na małżeństwo członka rodziny z osobą przekonaną o zamachu, a co piąty nie chciałby z taką osobą pracować. Oto skala zacietrzewienia tych, którzy przy wielu okazjach definiują się zapewne jako osoby tolerancyjne. „Pod tym względem wyborcy PiS, Solidarnej Polski i PJN są bardziej otwarci - oni znacznie łatwiej zaakceptowaliby 'smoleński mezalians' w swojej rodzinie, gotowi też byliby zaakceptować zwolennika hipotezy o 'nieszczęśliwym wypadku' jako swojego sąsiada czy współpracownika” - mówi dr Bilewicz.

Co charakterystyczne, kiedy starałem się znaleźć więcej informacji o Polskim Sondażu Uprzedzeń, w zasadzie wszystkie odnośniki kierowały mnie do tekstów piętnujących „polski antysemityzm”, który dr Bilewicz dzieli na „tradycyjny”, „spiskowy” i „wtórny”. Na marginesie, nawet z tego badania, interpretującego postawy antysemickie skrajnie szeroko, wynika że zanika stereotypowa korelacja między niechęcią do Żydów a wyznawaniem tradycjonalistycznego światopoglądu, co do niedawna było wiodącym motywem wojującego tolerancjonizmu. Niemniej, pastwienie się nad „antysemityzmem” pochłonęło morze farby drukarskiej, natomiast danych na temat uprzedzeń anty-smoleńskich ani dudu. Jak na dłoni widać tutaj spozycjonowanie wiodących mediodajni jako pasów transmisyjnych pedagogiki wstydu. I tu zapewne tkwi jedna z przyczyn dlaczego ci „światli europejczycy" są tacy zamknięci aż do granic apartheidu. Naczytają się o odrażającej, ciemnej, żydożerczej tłuszczy i dla zachowania własnego statusu, w obawie przed „deklasacją", nie chcą mieć nic wspólnego z tymi, którzy w ich oczach są ucieleśnieniem wstecznickiego zabobonu.

III. Sprawiedliwy w Sodomie

Szacunek dla doktora Bilewicza, że mimo lewicowego światopoglądu sam potrafi się wznieść ponad uprzedzenia i głośno mówić o zjawiskach, które stawiają w niekorzystnym świetle bliskie mu środowiska, bo można się domyślać, że nie przysporzy mu to sympatii w stołecznych kawiarniach. Okazuje się, że nawet w Sodomie można znaleźć sprawiedliwego. Dla porównania przypomnę tu kuriozalną wypowiedź obrazującą postawę skrajnie odmienną, a typową dla opisanej tu anty-smoleńskiej izolacji. Już w 2010 roku prof. Radosław Markowski w rozmowie z Agnieszką Kublik sformułował pogląd, że „nie jest nam potrzebna sztuczna jedność. Trzeba pracować nad tym, żeby się skutecznie instytucjonalnie podzielić. (...) Pora, by zacząć żyć 'obok' siebie, a nie 'razem'.”

Innymi słowy, prof. Markowski wezwał do wewnątrzpolskiego apartheidu. Jak widać, jego postulat w ciągu kilku zaledwie lat przełożył się na społeczną rzeczywistość. Znakomicie komentuje to wypowiedź Michała Bilewicza z omawianego tu wywiadu: „Otwarci z pozoru liberałowie i lewicowcy odgradzają się od swoich adwersarzy już nie tylko psychologicznym murem niechęci - ale też coraz częściej realnymi murami grodzonych osiedli. O ile niegdysiejsze warstwy oświecone (…) starały się przekonywać i edukować ludzi biedniejszych i mniej wykształconych - tak dzisiaj w warstwach tych dominują przekonania pełne pogardy i chęć odizolowania się od nielubianych poglądów 'smoleńskiego motłochu'.

I już tylko uwaga na zakończenie: w postępowym dyskursie od pewnego czasu robi furorę słówko „judaizacja”, mające oznaczać wykluczenie i dyskryminację różnorakich mniejszości. W tym kontekście mówi się m.in. o „judaizacji geja”. Czy usłyszymy kiedyś ze strony jaśnie oświeconych szermierzy tolerancjonizmu o „judaizacji ludu smoleńskiego”?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł został opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 17-18 (28.04 – 11.05.2014)