czwartek, 27 marca 2014

Wielki Przekręt 2022

Zimowa Olimpiada w Krakowie, czyli „białe słonie” i „stare rodziny”.

I. Aby do referendum...

Prezydent Krakowa, Jacek Majchrowski, postanowił w końcu zrobić jedyną sensowną rzecz w kontekście starań o zimową olimpiadę w 2022 – czyli skierował do Rady Miasta wniosek o referendum w tej sprawie. Panu prezydentu Majchrowsku wyraźnie wychłódło po tym, jak projekt organizacji tej arcykosztownej potiomkinady spotkał się z negatywnym odzewem opinii publicznej, czego liczne ślady można znaleźć na internetowych forach. Jeszcze w grudniu zeszłego roku Jacek Majchrowski przeciwny był poprawce budżetowej w której zabezpieczono by milion złotych na organizację referendum. Obecnie stanowiska w Radzie Miasta są podzielone, bo radni z PO nie chcą robić wbrew swej partyjnej koleżance, eks-snowboardzistce Jagnie Marczułajtis-Walczak będącej spiritus movens całego przedsięwzięcia, a prawdopodobnie liczą również na udział w radosnym przewalaniu budżetu na promocję wydarzenia, który właśnie tajemniczo urósł do 80 mln zł, jakie mają być wydane do czasu rozstrzygnięcia MKOL mającego zapaść w 2015 roku w Lozannie.

W każdym razie, o ile radni przychylą się jednak do referendum, to zostanie ono ogłoszone po 31 maja b.r., kiedy to skończą się „konsultacje społeczne”. Oby tak się stało, pozwoli to bowiem zminimalizować koszty, gdyż do tej pory Kraków wydał już na promocję 900 tys zł, a zapewne do momentu plebiscytu kwota ta przekroczy milion. No, ale ten stracony milion, plus drugi na referendum, to jednak nie 80 mln, choć rozumiem rozżalenie tych, którym nie dane będzie nawet powąchać kurzu z tej promocyjnej kasiorki. Choćby z tej wydanej już na kupowanie w Kairze i Bangkoku „lajków” dla facebookowych profili zwolenników igrzysk.

II. „Białe słonie”

Jeśli jednak referendum się nie odbędzie, lub nawali frekwencja, to istnieje dość poważne ryzyko, że MKOL jednak wtryni nam te igrzyska. Z braku laku po prostu – pierwotnie o olimpiadę ubiegało się 8 miast: Monachium, Sztokholm, Lwów, Ałma-Ata, Pekin, Oslo, Sankt Moritz razem z Davos i Kraków. Z wyścigu wycofało się już Monachium, po tym jak skrzętni Bawarczycy, obywatele najbogatszego niemieckiego landu, doszli do wniosku, że jednak ich nie stać, czemu dali wyraz w referendum. Podobnie Szwedzi uznali, że dziękują jednak za ten kosztowny zaszczyt (czyżby pod wpływem doniesień o 50 mld dolarów wydanych na igrzyska w Soczi?). Szwajcarzy z Davos i Sankt Moritz również spasowali. Pekin nie wchodzi raczej w rachubę, gdyż kolejna olimpiada odbędzie się w pobliskiej Korei Płd, a MKOL stara się prowadzić rotację kontynentów, Lwów zaś odpada ze względu na sytuację polityczno-ekonomiczną Ukrainy. Na placu boju zostaje zatem Oslo, Ałma-Ata i Kraków. Życzę powodzenia Norwegom i Kazachom w ich staraniach (choć w Norwegii kandydatura wywołuje kontrowersje) - siedzą na surowcach naturalnych, więc może ich akurat stać by z tej ropy i gazu zafundować sobie tor bobslejowy i całą resztę infrastruktury, którą następnie będą sobie utrzymywać w charakterze „białych słoni” - jak określa się kłopotliwy i rujnujący dla obdarowanego prezent.

My już w nasze stadko „białych słoni” zaopatrzyliśmy się przy okazji Euro2012 po którym zostały nam deficytowe stadiony, z czego w sprawie Poznania toczy się postępowanie odpowiednich organów, zaś Piramida Narodowa w Warszawie formalnie wciąż... nie przeszła pełnej procedury odbiorczej – nie usunięto usterek wykazanych przy odbiorze, a wykonawca nie dostarczył pełnej dokumentacji powykonawczej. Ale cóż – kto bogatemu zabroni? Jakieś gołodupce ze Szwajcarii, Niemiec, czy Szwecji mogły spanikować, ale przecież nie „zielona wyspa” powszechnego dobrobytu na którą cała Europa patrzy z zazdrością – niczym na wzrost PKB Grecji na chwilę przed bankructwem. Stać nas tym bardziej, że jak zapewnia nas malinami ust swych posłanka Jagna Marczułajtis-Walczak, olimpiada wyniesie nas tyle co nic – ot, jakieś 21 mld zł, które następnie szybciutko zredukowano do 17 mld, żebyśmy już w ogóle nie musieli się niczym przejmować.

III. „Stare rodziny”

Swoją drogą, te ust maliny obecnej posłanki PO muszą być naprawdę zniewalające, gdyż swojego czasu „złe języki” ulokowane w kłamliwej gębie świadka koronnego „Masy” zeznały, a „Wprost” opublikował, iż panią Jagnę łączyły zażyłe, intymne stosunki z niejakim Ryszardem Niemczykiem ps. „Rzeźnik”, który parał się zabójstwami na zlecenie i wyprawił na tamten świat m.in. słynnego „Pershinga”. Ówże „Rzeźnik”, miał wedle oszczerczych kalumnii „Masy” nie ukrywać, iż jest w pani Jagnie „zakochany” - do tego stopnia, że zaraz po pamiętnej, brawurowej ucieczce z więzienia w Wadowicach to właśnie jego miłość miała mu „pomagać”, podobnie zresztą jak wcześniej po zabójstwie „Pershinga”.

Ja przypominam o tym, ponieważ naszła mnie myśl, że gdyby z tamtych lat pani Jagnie pozostały jakieś znajomości, to może i „szatani” z mafijnego półświatka ostrzą sobie zęby na wielkie dojenie do jakiego musi dojść przy okazji organizacji Igrzysk, co tłumaczyłoby również determinację polityków w forsowaniu tego projektu, na milę pachnącego okazją do zakładania „starych rodzin”. Skoro można było kręcić lody z Sobiesiakiem, to dlaczego nie z innymi ludźmi honoru z tzw. „miasta”? Pamiętamy, jak taki Chlebowski gęsto sumitował się „walczę Rysiu”, „załatwimy”, więc niewykluczone, że i czcigodna posłanka sumituje się w podobnym stylu przed swoimi prawdziwymi zwierzchnikami...

Ale, co ja tu plotę, przecież to wszystko o pani Jagnie i „Rzeźniku” to potwarz i nieprawda, co stwierdził w majestacie Rzeczypospolitej niezawisły Sąd Apelacyjny w Warszawie, z wyroku którego „Wprost” wszystko odszczekał.

IV. „Skok cywilizacyjny”... do bankructwa

Przejdźmy zatem do innych kwestii. Oto – podobnie jak przy Euro2012 – mami się nas wizjami „skoku cywilizacyjnego” jaki nastąpić ma po tym, jak MKOL uraczy nas tą całą olimpiadą. Na czymże jednak ów „skok” ma polegać, skoro w ramach cięcia prognozowanych kosztów zredukowano właśnie głównie wydatki na drogi? Np. okazuje się, że z Krakowa dojedziemy dwupasmówką tylko do Nowego Targu, natomiast od Nowego Targu do Zakopanego, ma być jednopasmówka, tyle, że ubogacona tzw. lewoskrętami. Inne drogi w newralgicznych rejonach mają być co najwyżej poszerzone, z dorobionymi poboczami i generalnie, doprowadzone do tzw. kultury. I do tych kosmetycznych usprawnień potrzeba, Drodzy Państwo, całej olimpiady. Bez olimpiady zmodernizować na elementarnym poziomie dróg się po prostu w Polsce nie da i już.

Mówi się również co nieco o zyskach, choć jakby ciszej, bo niektórzy mają po Euro2012 złe wspomnienia. To znaczy – zyski będą, jak najbardziej, oczywiście! Jeszcze tylko tego by brakowało, by przy takich miliardach do przewalenia nie było zysków - otwartym jednak pozostaje pytanie, do kogo one trafią. Tak się bowiem składa, że Euro2012 okazało się prawdziwym kataklizmem dla sektora budowlanego. Bankrutowali seryjnie wszyscy, którzy tylko się dotknęli do inwestycji – od branżowych potentatów takich jak Alpine Bau, PBG, Covec, Hydrobudowa, po łańcuszek podwykonawców (pamiętacie dramatyczne spotkanie właścicieli firm z parlamentarzystami?) - w efekcie w 2012 roku zanotowano rekordową liczbę upadłości, z czego czołówkę stanowiły firmy budowlane (tylko do listopada 2012 były to 233 przedsiębiorstwa budowlane – o 80% więcej niż w 2011).

Do kogoś jednak te 95 mld zł wydanych na Euro2012 musiało trafić – do kogo jednak, kto sobie zafundował prywatny „skok cywilizacyjny”, jest słodką tajemnicą ogłoszonej przez premiera Tuska słynnej „tarczy antykorupcyjnej” w wyniku której... w znaczący sposób utrudniono dostęp do informacji publicznej na temat inwestycji.

V. 179 procent kosztów...

No i na zakończenie – przeciwnicy igrzysk z kampanii „Kraków Przeciw Igrzyskom" przywołują badania prof. Benta Flyvbjerga z uniwersytetu w Oksfordzie wedle których ostateczne koszty igrzysk olimpijskich są średnio o 179% wyższe od pierwotnie zakładanych, biorąc zaś pod uwagę tylko igrzyska zimowe – o 135%. Profesor zbadał olimpiady między 1960 a 2010 rokiem. Jak to się przekłada na kondycję finansową miast-organizatorów? Nagano ma 2,2 mld dolarów długu, do obiektów olimpijskich dopłaca rocznie 50 mln. USD, zaś japońscy organizatorzy zwyczajnie spalili dokumenty księgowe; Vancouver zostało z długiem ponad miliarda dolarów; Turyn – 215 mln dolarów. Jedynie Lillehammer wyszło na swoje, bo większość obiektów zbudowano tak, by można je było następnie rozebrać i sprzedać, a do tego Norwegowie trafili w koniunkturę na rynku reklamowym.

Krótko mówiąc, obiecanki o igrzyskach za 21, czy wręcz 17 mld zł można spokojnie włożyć między bajki, a do tego doliczyć należy koszta utrzymania obiektów i przyszłego zadłużenia, co odbije się na inwestycjach samorządowych. A przecież na olimpiadę nie będzie łożył wyłącznie Kraków – większość kosztów pokryje budżet państwa, czyli czeka nas kolejny skok długu publicznego. Swoją drogą, ciekawe ile będą kosztowały „grzeczności” wręczane bonzom z MKOL, by zagłosowali jak należy, bo że byle czego nie zjedzą, to przecież wiadomo. Wystarczy tych 80 milionów przeznaczonych na „aplikację” i „promocję kandydatury”, by wykroić z nich jakieś przyzwoite łapówki?

Przy okazji – zawody w narciarstwie alpejskim, czyli jedyna dyscyplina, która mogłaby się jakoś zbilansować dzięki późniejszemu napływowi turystów na nowe trasy narciarskie, ma się rozgrywać na Słowacji.

W tym wszystkim pocieszająca jest zaskakująco trzeźwa reakcja Polaków (o ile to co można wyczytać w necie i wywnioskować z rozmów z ludźmi jest miarodajne), którzy ochłonąwszy z euforii po Euro2012, przygnieceni problemami życiowymi, są generalnie niechętni budowie nowej wioski potiomkinowskiej. Bo taka wioska przynosi korzyść tylko tym, którzy rozdzielają przy jej budowie cudze pieniądze.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://www.podgrzybem.blogspot.com/2013/06/brazylia-nie-jest-koko-spoko.html

czwartek, 20 marca 2014

Kredytowa szulernia

W przypadku kredytów walutowych mamy do czynienia z drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.

I. Węgierska batalia z bankami

Węgierski Trybunał Konstytucyjny uznał (17.03.2014), iż w pewnych warunkach dopuszczalna jest ustawowa ingerencja w umowy kredytowe zawarte w walutach obcych, w celu wzmocnienia pozycji konsumentów wobec banków. Dotyczy to przede wszystkim kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich, zaciągniętych przez ok. 600 tys węgierskich rodzin. Jest to kolejna odsłona batalii Orbana o całkowitą likwidację kredytów walutowych – w 2011 roku Węgry uchwaliły ustawę w myśl której klient mógł jednorazowo spłacić kredyt po kursie o 1/3 niższym od rynkowego. Ponadto banki miały udzielać na życzenie klienta gwarantowanych przez państwo tanich kredytów w forintach na spłatę zadłużenia. Banki, przymuszone do wzięcia na siebie kosztów wynikających z różnic kursowych, szacują, że straciły na tym ok. miliarda euro.

Trzeba dodać, że w grudniu 2013 węgierski sąd najwyższy (Kuria) uznał, iż kredyty walutowe są legalne, oddalając tym samym wniosek rządu Orbana i stawiając pod znakiem zapytania operację oddłużeniową z 2011 roku. Rząd węgierski jednak skierował tę kwestię również do innego organu – Trybunału Konstytucyjnego, ten zaś, jak wspomniałem przed chwilą, orzekł o legalności ingerencji w umowy kredytowe, również z mocą wsteczną – pod warunkiem, że okoliczności zmieniły się w sposób który nie mógł być przewidziany w chwili zawierania umowy. Tu należy nadmienić, iż taką okolicznością mógłby być światowy kryzys finansowy w wyniku którego kurs franka do forinta między 2009 a 2011 rokiem wzrósł niemal dwukrotnie. W efekcie kredyty walutowe stały się na Węgrzech poważnym problemem społecznym – kłopoty ze spłatą (zaległości powyżej 90 dni) ma ok. 1/5 kredytobiorców. Póki co jednak rząd węgierski czeka na orzeczenie Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, badającego na wniosek Kurii sprawę jednostronnej modyfikacji umów kredytowych i zmiany kursów walut. Chodzi o kwestię, czy sąd może badać zasadność praktyki polegającej na tym, że bank udzielając kredytu we frankach wypłacał klientowi kwotę kredytu w forintach wg ceny kupna, raty zaś kasował wg ceny sprzedaży (tzw. „spread”).

II. Islandia, Chorwacja, Hiszpania...

Warto przypomnieć w powyższym kontekście o trzech innych krajach, gdzie zajęto się problemem kredytów frankowych. Na Islandii, po finansowym tsunami z 2008 roku, tamtejszy Sąd Najwyższy w czerwcu 2010 uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne, uwalniając tym samym kredytobiorców od kosztów wynikających z osłabienia islandzkiej korony.

Z kolei w Chorwacji sąd w Zagrzebiu, rozstrzygając pozew zbiorowy wniesiony przez organizacje konsumenckie, nakazał w sierpniu 2013 przewalutowanie kredytów we frankach szwajcarskich na kuny po kursie obowiązującym w dniu zawierania umowy. Banki szacują swe straty na ok. 1 mld euro. Wyrok dotyczy ok. 100 tys Chorwatów zadłużonych na 3,3 mld euro.

W Hiszpanii natomiast barceloński sąd na początku 2013 rozwiązał umowę kredytową we frankach, uznając ją nie za kredyt, lecz za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym, niedostosowany do profilu ryzyka osoby, która ten kredyt zaciągnęła”. Wg. sądu mamy do czynienia z połączeniem w jednym pakiecie kredytu i inwestycji, a procedura przyznawania takiego „kredytu” nie spełnia wymogów Unii Europejskiej co do oferowania produktów inwestycyjnych – te bowiem powinny być nadzorowane nie tylko przez nadzór bankowy i bank centralny ale również przez tamtejszą komisję papierów wartościowych. Chodzi tu o dyrektywę MiFID („Markets in Financial Instruments Directive”) nakazującą bankowi przebadać profil klienta przed zaproponowaniem inwestycji wysokiego ryzyka – a „produkt o charakterze spekulacyjnym” z natury rzeczy do takich ryzykownych inwestycji należy. Tymczasem, banki udzielając kredytów walutowych podobnej procedury nie dochowywały.

III. Kredyt walutowy jak „opcje”?

Jak to się ma do Polski? U nas kredyty we frankach zaciągnęło ok. 700 tys klientów, z czego problemy ze spłatą ma jakieś 3%. Niby nie jest więc najgorzej, jednak i u nas wzrost kursu franka szwajcarskiego okazał się na tyle znaczący, że wiele budżetów domowych stało się po prostu przepompownią wypracowanego bogactwa do banków. Innymi słowy – klient stał się chłopem pańszczyźnianym banku, odnosząc mu większość dochodów i ledwie wiążąc koniec z końcem, tym bardziej, że ceny spłacanych nieruchomości zeszły często poniżej kwoty kredytu. Na to nakładają się nieuczciwe poczynania banków. Przykładowo, Sąd Ochrony Konkurencji i Konsumentów zakwestionował takie praktyki, jak: - proceder dowolnego ustalania sobie przez banki tabel walutowych na podstawie których ustalano ratę kredytu w oderwaniu od cen rynkowych czy np. średniego kursu NBP; - dowolne modyfikowanie umów na podstawie niejednoznacznych zapisów umowy (to bank Millenium, r. 2010); - zmiana wysokości oprocentowania kredytu w trakcie trwania umowy (to z kolei BRE Bank, r. 2009). Niedawno natomiast grupa 200 osób wniosła pozew zbiorowy przeciw Getin Noble domagając się unieważnienia tabel walutowych ustalanych przez bank i zawyżających kurs franka, w oparciu o które bank naliczał raty kredytu, bądź unieważnienia umów w całości.

Jak można przeczytać w analizie zamieszczonej przez „Forbes”, w przypadku kredytów walutowych możemy mieć do czynienia z przypadkiem analogicznym do „opcji walutowych” na które swojego czasu naciągnięto wielu przedsiębiorców. Dziś wielu z nich wygrywa sprawy sądowe, a banki muszą płacić niekiedy wielomilionowe odszkodowania. Autor artykułu podnosi m.in. kwestię omijania zapisów umowy dotyczących wynagrodzenia banku (prowizja, oprocentowanie) i arbitralnego generowania dodatkowej marży za pomocą spreadu. Np. przewalutowanie udzielanego kredytu następuje po cenie kupna franka według ustalanej przez bank tabeli walutowej, zaś saldo do spłaty i odsetki ustalane są według ceny sprzedaży. Ze spreadem wiąże się również kwestia ogólnych kosztów kredytu, które po zliczeniu wszystkich elementów okazują się często w sumie wyższe niż kredytów złotówkowych. Trzecią sprawą jest wreszcie wystawianie klienta na nieograniczone ryzyko walutowe – i tu kłania się przytaczane wyżej orzeczenie sądu hiszpańskiego, który, przypomnę, uznał kredyt we frankach za „produkt wysoko złożony, o charakterze spekulacyjnym”. Autor podąża podobną ścieżką, uznając kredyt walutowy za „skrajnie spekulacyjny”, gdyż klient nie jest w stanie oszacować, ile potencjalnie straci, w związku z powyższym narażony jest na „nieograniczoną stratę”. Podobna argumentacja stosowana była na podstawie opinii biegłych w procesach dotyczących opcji walutowych. Do tego dochodzi złamanie dyrektywy MiFID, jeśli klient zaciągał kredyt w celu nabycia instrumentów finansowych.

Jak widać z powyższego, polscy „frankowicze” nie są bez szans.

IV. Kredytowa szulernia

Na zakończenie jeszcze kilka słów subiektywnego komentarza. Otóż w moim głębokim przekonaniu kredyty walutowe są jednym z narzędzi neokolonializmu. Ich funkcją jest bowiem długoterminowa eksploatacja obywateli peryferii na rzecz metropolii za pomocą sektora bankowego. Tak się bowiem składa, że w krajach „nowej unii” po przekształceniach system bankowy znajduje się w ogromnej części w rękach zagranicznych podmiotów (niemieckich, włoskich, austriackich, brytyjskich itd.), które transferują zyski do macierzystych central.

Skolonizowane gospodarczo kraje dojone są na dwa sposoby. Sposób pierwszy, to drenowanie zasobów przez dług publiczny, w wyniku którego budżet państwa staje się przepompownią kapitału od podatnika do wierzyciela – instytucji finansowej - wykupującego obligacje Skarbu Państwa. Sposób drugi, to zadłużenie indywidualne, gdy wkręceni na możliwie masową skalę w kredyt walutowy „konsumenci” stają się niewolnikami tyrającymi przez większość czasu na spłatę rosnącej wraz z kursem franka pożyczki. W obu przypadkach pieniądze wypływają gdzieś w siną dal, zubożając gospodarkę narodową eksploatowanego państwa. Ktoś mógłby powiedzieć, że przecież w ręku kredytobiorcy zostaje nieruchomość (dom, mieszkanie). To prawda, ale też do czasu. Gdy już bowiem spłaci po latach lichwiarski kredyt, to przechodzi wkrótce na głodową emeryturę... a wtedy znów pojawia się bank oferując mu „odwróconą hipotekę” - i w ten oto sposób nieruchomość po pewnym czasie tak czy inaczej staje się własnością banku.

Jak napisałem kiedyś w tekście „Gra kredytem”, kredyt walutowy to hazard: klient zakłada się z bankiem, że kurs nie wzrośnie w znaczącym stopniu, bank zaś „gra” na opcję przeciwną. I jestem dziwnie pewien, że banki konstruując ofertę doskonale wiedziały, że kurs franka będzie rosnąć. Jestem również przekonany, że celowo zniechęcano klientów do kredytów w rodzimych walutach (tak twierdzą choćby klienci banku Getin Nobel), by nagonić ich do kredytu we frankach szwajcarskich. Krótko mówiąc - kredytowa szulernia, gdzie jedna ze stron zna z góry wynik „zakładu”.

Proszę ponadto zwrócić uwagę, że dominujące na rynkach Europy Środkowo-Wschodniej banki w swoich macierzystych krajach nie rozpętywały podobnej „gorączki złota” na franka szwajcarskiego, choć mogłyby. Warto wspomnieć, iż chorwacka kuna powiązana jest z euro, zatem teoretycznie nic nie stało na przeszkodzie, by w podobną matnię jak 100 tys Chorwatów wpędzić również obywateli strefy euro. Z jakichś jednak względów klientów z Niemiec, Austrii czy Włoch nie wystawiono na „nieograniczone ryzyko kursowe” związane z kredytem walutowym. Potwierdzałoby to domniemanie, iż mamy do czynienia z zaplanowanym drenażem i transferem kapitału z gospodarek peryferyjnych do centrum.

I tutaj nieuchronnie musi pojawić się pytanie: czy znajdzie się u nas siła polityczna, która zakazałaby tego szalbierczego procederu? Czy może któraś ze spraw przeciw bankom trafi przed Sąd Najwyższy, a ten wzorem odpowiednika z Islandii unieważni en masse „narzędzie spekulacyjne”, które oferowane było pod przykrywką kredytu? I nie ma co się oglądać na biadolenie banków – dadzą sobie radę, najwyżej do ich zagranicznych central nie trafi tyle, ile sobie założyły. By nie wypaść z rynku będą musiały przełknąć tę gorzką pigułkę, tak jak przełknęły na Węgrzech czy Islandii. Zresztą, to i tak nie są nasze banki, a kapitał jak się okazuje jednak ma narodowość i dobrze, aby został w Polsce.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/gra-kredytem.html

 

niedziela, 16 marca 2014

Krym-inał tango

Skoro na Krymie formalnie harcują jakieś bliżej niezidentyfikowane bandy, to należałoby ogłosić „operację antyterrorystyczną”.

I. Lekcja Kosowa

Po raz kolejny potwierdza się, że rację mieli ci, którzy poparcie Zachodu dla secesji Kosowa uznawali za niebezpieczny precedens, którego długofalowe negatywne skutki mogą okazać się większe niż korzyści z dania po nosie popierającej Serbię Rosji. Kosowo funkcjonuje jako bandyckie, mafijne państewko w sercu Bałkanów, zatruwając wokół atmosferę niczym nie czyszczony wychodek, Rosja zaś skwapliwie powołuje się na ten casus ilekroć przyjdzie jej ochota uszczknąć co nieco z terytorium sąsiadów. Tak było z Abchazją i Osetią Płd, tak jest obecnie z Krymem. Otwartą pozostaje kwestia, czy Putin będzie chciał zrobić z Krymu niby-niepodległe państewko (może z Janukowyczem w roli marionetkowego prezydenta?), czy zadowoli się nieuregulowanym statusem tego terytorium z faktyczną dominacją Rosji a la Naddniestrze, czy też może włączy Krym do Federacji i stworzy zmilitaryzowaną enklawę na wzór Kaliningradu.

Tak czy inaczej, Krym pozostanie rozsadnikiem niepokojów i bazą dla dalszej destabilizacji sytuacji na Ukrainie do wykorzystania, gdy Zachodowi znudzi się już popieranie obecnych władz w Kijowie i uzna, że koszty przewyższają korzyści, lepiej więc dogadać się z Putinem. A jak takie dogadywanie się wygląda w praktyce mogliśmy zaobserwować przy okazji wojny w Gruzji, kiedy to dopiero pod wpływem wyprawy Lecha Kaczyńskiego wraz z pozostałymi przywódcami krajów naszego regionu, Sarkozy (Francja sprawowała wówczas europrezydencję) poleciał do Moskwy zawierać lipne porozumienie, którego Kreml od samego początku nie zamierzał respektować. Ot, taka kolejna mała Jałta w wyniku której Gruzja i Saakaszwili pozostali na lodzie. Kwintesencją było słynne „Kim ty k...a jesteś, żeby mnie pouczać?” rzucone do słuchawki przez Siergieja Ławrowa podczas rozmowy z Davidem Milibandem, szefem brytyjskiego MSZ. Nie wiemy wprawdzie, czy Ławrow powiedział coś w tym stylu podczas niedawnej rozmowy do Johna Kerry'ego, ale byłoby to z punktu widzenia Rosji jak najbardziej na miejscu po tym jak Obama dał się ruskiemu czekiście koncertowo „wyresetować” w geopolitycznej rozgrywce.

II. Jeż w gaciach

Swoją drogą, ciekawe czy Nikita Siergiejewicz spodziewał się przekazując Krym Ukraińskiej SRR, że sprzedaje zatruty pocałunek? Raczej nie, przypuszczam, że chodziło tu bardziej o uporządkowanie administracyjne Kijowskiego Okręgu Wojskowego, niemniej po rozpadzie ZSRS okazało się, że Moskwa dostała do ręki darmową, autonomiczną piątą kolumnę w strategicznym regionie – z rosyjskojęzyczną większością i de facto eksterytorialną bazą marynarki wojennej. Słowem, narzędzie do wykorzystania, gdyby poszło coś nie tak i Ukraina zechciała pożegnać się ze statusem „chwilowo odłączonej” części imperium.

W tych figurach rodem z Krym-inał tango, jakie wytańcowują wokół siebie Niemcy, USA i Rosja, cokolwiek ponad ukraińskimi głowami, zastanawia mnie bierność po-majdanowskich władz w Kijowie. Zwróćmy uwagę – Putin dokonuje inwazji, a Kijów poprzestaje z grubsza rzecz biorąc na apelach, pozostawia swych żołnierzy, ukraińską i tatarską mniejszość na Krymie samym sobie i w całości zdaje się na dyplomatyczne zabiegi Zachodu. Tego samego Zachodu, który nie chce słyszeć o sankcjach wobec Rosji, bo woli z nią robić interesy i którego przywódcami kremlowski czekista szczerze gardzi uznając wzorem Chruszczowa, że można im bezkarnie „wrzucić jeża w gacie”. No więc wrzucił i patrzy z radochą na niezborną miotaninę „zapada”.

Tymczasem, Putina można by zahaczyć jego własną, propagandową bronią. Spójrzmy. Putin twierdzi, że nie ma żadnej interwencji sił rosyjskich, że uzbrojone oddziały to nie żaden Specnaz, tylko miejscowa samoobrona, która ekwipunek kupiła sobie w sklepach survivalowych. No więc trzymajmy Władimira Władimirowicza za słowo. Skoro na Krymie nie harcują siły zbrojne Federacji Rosyjskiej, tylko jakieś bliżej niezidentyfikowane grupy, to należałoby ogłosić rozprawę ze zbrojnymi bandami. Innymi słowy – wszcząć „operację antyterrorystyczną”. Przypominam, że z chwilą ogłoszenia przez USA wojny z terroryzmem, Putin ochoczo skorzystał z tej retoryki i ogłosił, że on na Kaukazie nie prowadzi żadnej wojny, pacyfikacji, tylko „walczy z terrorystami”, których dopadnie „nawet w kiblu”. W ten oto sposób sprawił, że Zachód skwapliwie odwrócił głowę od ludobójstwa w Czeczenii. Ten sam propagandowy oręż Kijów mógłby wykorzystać na Krymie – my nie walczymy z Rosją, Specnazem, tylko ścigamy terrorystów i przywracamy porządek na swym terytorium, oraz bierzemy pod opiekę prześladowane przez władze autonomii mniejszości ukraińską i tatarską... Ciekawe, jak Putin zareagowałby na takie postawienie sprawy... Bo wtedy to on miałby w gaciach jeża.

III. „Wśród serdecznych przyjaciół...”

Z jakichś względów ukraiński rząd tego jednak nie robi. Na miejscu krymskich Tatarów i ukraińskich oddziałów poczułbym się zdradzony. Albo się boją wejść głębiej w konflikt (choć i tak mają ten konflikt na karku), albo nie są pewni dowództwa własnej armii w której jak słyszałem wciąż silne są sowieckie sentymenty. Możliwa jest również inna opcja – taka mianowicie, że Niemcy i Amerykanie wymogli na Kijowie bierność by nie „eskalować napięcia”, a rząd Ukrainy grzecznie się posłuchał, by z kolei nie dać swym patronom pretekstu do wymiksowania się z tej całej awantury. Dziwne to, zważywszy, że już chyba wiadomo na ile można polegać na „gwarancjach” międzynarodowych – czyżby Kijów miał jeszcze jakieś złudzenia? Czy też może padło ultimatum „nie wierzgajcie Putinowi, bo nici z pomocy finansowej”, na wzór pamiętnej pogróżki Radka Sikorskiego „wszyscy zginiecie”? Możliwe też, że rozochoconym majdanowcom „sojusznicy” porządnie zmyli głowę za niedotrzymanie umowy z ludźmi Janukowycza i nie chcą teraz przeciągać struny.

I tak już na zakończenie. Ciekawe, jak silny jest w USA kac po resecie. Przecież gdyby nie upojenie Obamy Putinem, to dziś zapewne trwałyby już prace nad instalowaniem w Polsce elementów tarczy antyrakietowej, co dawałoby Obamie zdecydowanie silniejszą pozycję w konfrontacji z Rosją. A tak, to może sobie co najwyżej pogadać i w Waszyngtonie muszą sobie z tego zdawać sprawę. No i jeszcze jedno – czy w Polsce wreszcie ktoś ochłonie i dojdzie do wniosku, że NATO i Unia swoją drogą, lecz jeśli chcemy się skutecznie bronić, to powinniśmy w pierwszej kolejności zacząć polegać na sobie, a nie na „serdecznych przyjaciołach” pośród których „psy zająca zjadły”?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/ukrai%C5%84skie-echa

http://blog-n-roll.pl/pl/krajobraz-po-majdanie#.UyDMoM59BOg

http://niepoprawni.pl/blog/346/ukrainski-klincz

http://niepoprawni.pl/blog/287/ukraina-miedzy-scylla-charybda

czwartek, 13 marca 2014

Ukraińskie echa

Sytuacja na Ukrainie odbija się od czasu do czasu na naszym prawicowym podwórku ciekawymi refleksami.

I. Poprawnościowa cenzura

Sytuacja na Ukrainie odbija się od czasu do czasu na naszym prawicowym podwórku ciekawymi refleksami. Na przykład, z tego co pamiętam, „Gazeta Polska” po objęciu w 2005 roku stanowiska RedNacza przez Tomasza Sakiewicza wydrukowała felieton Kazika Staszewskiego, odrzucony wcześniej przez dodatek telewizyjny „Gazety Wyborczej”, bo Kazik przejechał się w nim po Kwaśniewskim. W efekcie Kazik zrezygnował ze współpracy z „Wyborczą”, a jego felieton ukazał się w „GP”. Był to wyrazisty symbol zmiany polityki redakcyjnej tygodnika, który u schyłku rządów Wierzbickiego staczał się w otchłań salonowszczyzny - obok powtórnego pojawienia się na jego łamach Rafała Ziemkiewicza, zwerbowania do współpracy Stanisława Michalkiewicza czy Waldemara Łysiaka... Któż to jeszcze pamięta?

Dziś natomiast „Gazeta Polska” cenzuruje tekst ks. Isakowicza-Zaleskiego, bo temu nie spodobała się obecność neo-banderowców na Majdanie i w majdanowskim rządzie „samostijnoj” Ukrainy. Wskutek tego ks. Isakowicz-Zaleski zerwał współpracę z mediami Sakiewicza. Takie to czasy – niegdyś „Gazeta Polska” mogła wydrukować autora ocenzurowanego przez „Wyborczą”, choć wiadomo było, że w szeregu spraw poglądy Kazika w dość znaczący sposób odbiegają od generalnej linii pisma, teraz sama cenzuruje zasłużonego, wieloletniego współpracownika, bo ten w jednej sprawie odstąpił od redakcyjnej ortodoksji. O zaleganiu z honorariami (to z kolei przez „GPC”), które w całości były przeznaczane na działalność charytatywną księdza Tadeusza nawet szkoda gadać. „Gazeta Polska” ta sama, ale już nie taka sama...

Oczywiście, nie ma obowiązku zgadzać się z ks. Tadeuszem Isakowiczem-Zaleskim, któremu wątek post-rezuńskich sił w ukraińskiej rewolucji przesłonił szerszy kontekst tamtejszych wydarzeń, a przede wszystkim to, że Ukraina wyłuskana z rosyjskiej strefy wpływów w znaczący sposób ogranicza możliwość kontynuowania neoimperialnej polityki Kremla w odniesieniu do „bliskiej zagranicy” - ze szczególnym uwzględnieniem Polski. Rozumiał to Jerzy Giedroyc, który z braku innych kart przetargowych otwarcie dowartościowywał w swej „Kulturze” ukraińskich nacjonalistów – mimo oburzenia licznych środowisk emigracyjnych. Nie oznacza to jednak, że problem renesansu ukraińskiego szowinizmu nie istnieje i obecnie nie ma doprawdy powodu, by w ramach jakiejś dziecinnej kokieterii tego nie zauważać, czy wprowadzać absurdalną cenzurę przekazu. W przeciwieństwie bowiem do czasów gdy Giedroyc formułował doktrynę ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś jako bufor bezpieczeństwa między Polską a Rosją), mamy obecnie nieco więcej możliwości dogadywania się z Ukraińcami niż giedroyciowska historyczna „gruba kreska”. Szerzej pisałem o tym w tekstach „W pętach Giedroycia” i „Post-giedroyciowska dziecinada”, zatem nie będę się tu powtarzał. Zapraszam do lektury.

II. Sekciarstwo narodowców

W podobną pułapkę wąskiej perspektywy wpadli narodowcy – i nie mówię tu o różnych post-PAXowskich, peerelowsko-rusofilskich popłuczynach, tylko o zdominowanym przez endecką młodzież Ruchu Narodowym, który na naszych oczach popełnia spektakularne harakiri. Nie mam informacji na ile w szeregach RN czynni są ruscy szatani i jaki jest ich ewentualny wpływ na postawę młodych narodowców, ale uporczywe sprowadzanie sytuacji na Ukrainie do jednego tylko z nurtów politycznych (choć idącego wraz z pozostałymi na oligarchicznym pasku finansowym), nie najlepiej świadczy o realizmie, który wszak ma być wyznacznikiem odrodzonej formacji narodowej. Zamiast endeckiego realizmu mamy do czynienia z histerią, momentami wręcz powtarzającą kremlowską propagandę.

Czy liderzy Ruchu Narodowego nie zdają sobie sprawy jak to zostanie odebrane w kontekście historycznych uwikłań części endeckich środowisk dla których „realizm” bywał często usprawiedliwieniem dla zwykłej kolaboracji z sowieckim okupantem, a obecnie wiernopoddańczego rusofilstwa utopionego w panslawistycznym sosie? A tu z jednej strony mamy kultywowanie pamięci o Żołnierzach Wyklętych, Marsze Niepodległości i wchodzenie w środowiska kibicowskie wśród których żywa jest tradycja insurekcyjno-niepodległościowa oraz antysowieckie i antyrosyjskie nastroje, a z drugiej – jazgot przeciw ewidentnie antyrosyjskiemu przebudzeniu Ukraińców, w którym RN chce widzieć jedynie odrodzenie banderowszczyzny. Toż to tak niespójne, że aż żal słuchać. Szkoda, bo renesans tradycji narodowej demokracji jest Polsce potrzebny, tymczasem liderzy formacji mającej owego renesansu dokonać miotają się od ściany do ściany niwecząc wypracowany w ostatnich latach kapitał zaufania. Powtarzam, nie wiem, czy jest to efekt działania moskiewskiej agentury w Ruchu Narodowym, czy po prostu jego działacze tak bardzo starają odróżnić się od PiS, że dostali od tego jakiegoś małpiego zacietrzewienia, ale efektem może być jedynie osunięcie się środowisk narodowych na powrót w polityczne sekciarstwo.

III. Błędne taktyki

Mamy zatem do czynienia z dwiema błędnymi taktykami. PiS, którego przedstawicielem jest grupa mediów „Gazety Polskiej” każe milczeć w kwestii recydywy banderowszczyzny i sekuje ks Isakowicza-Zaleskiego, którego spojrzenie mimo różnych wad pozwala zobaczyć kwestię ukraińską z innej perspektywy. Z kolei narodowcy chcą narzucić optykę sprowadzającą się wyłącznie do banderowskiego zagrożenia, co jak raz jest po myśli i linii Putina.

Tymczasem, sytuacja nie jest prosta. Ukraina – z szeregu powodów – wykonała korzystną dla nas woltę, którą warto i należy wspierać na miarę naszych możliwości. Jednak obecne są tam również siły nad którymi nie można ot tak sobie przejść do porządku dziennego. A już kompletną aberracją byłaby jakaś infantylna egzaltacja spod znaku „kochajmy się” i zadekretowana amnezja o polskiej hekatombie na Kresach. Pomijając już absolutnie podstawową kwestię, że jesteśmy winni pamięć setkom tysięcy ofiar, to zamiatanie pod dywan sprawy historycznych zaszłości i obecnego wybielania na Ukrainie ludobójców, byłoby polityczną głupotą. Tak jak nic nie ugrała Polska przymykając oczy na flirt tonącego Juszczenki z banderowcami, tak i obecnie nasze milczenie w tej sprawie może tylko utwierdzić radykalne siły na Ukrainie w przekonaniu, że można z nami wszystko.

A przecież wystarczyło wydać prosty komunikat w stylu: „Niepodległościowy zryw narodu ukraińskiego, prozachodni kurs obecnych władz ukraińskich oraz pragnienie wyjścia z rosyjskiej strefy wpływów oceniamy pozytywnie, gdyż jest to w polskim interesie. W tej materii Ukraina może liczyć na nasze pełne poparcie. Nie zapominamy jednak o przeszłości i w związku z tym niepokoi nas obecność sił politycznych nawiązujących do ludobójczej tradycji OUN i UPA. Wyrażamy w związku z tym nadzieję, że po ustabilizowaniu sytuacji władze Polski i Ukrainy zechcą rozwiązać dzielące nas problemy nie na zasadzie fałszywej „symetrii win”, lecz na gruncie historycznych faktów, zaś siły gloryfikujące zbrodniarzy znajdą się w politycznej izolacji, tak jak w innych krajach izolowane są ruchy nawiązujące do hitleryzmu”. Byłoby to uczciwe i zgodne z polską racją stanu postawienie sprawy. Czy naprawdę takie to trudne?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://blog-n-roll.pl/pl/krajobraz-po-majdanie#.UyDMoM59BOg

http://niepoprawni.pl/blog/346/ukrainski-klincz

http://niepoprawni.pl/blog/287/ukraina-miedzy-scylla-charybda

http://niepoprawni.pl/blog/287/post-giedroyciowska-dziecinada

http://niepoprawni.pl/blog/287/w-petach-giedroycia

 

niedziela, 2 marca 2014

A tymczasem na Islandii...

Czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze z kryzysem, gdyby była w UE i strefie euro?

I. Islandzka podmiotowość

Wśród dramatycznych doniesień z pro-unijnego „Euromajdanu” zginęła jakoś informacja o zapowiedzianym przez rząd Islandii wycofaniu wniosku o członkostwo w Unii Europejskiej. Przypomnijmy, iż negocjacje zapoczątkowane w czerwcu 2010 roku przez lewicowy rząd socjaldemokratów i Zielonej Lewicy zostały zawieszone w ubiegłym roku przed wyborami parlamentarnymi. Obecnie zaś centroprawicowa koalicja zadecydowała o rezygnacji ze starań akcesyjnych.

Z tej historii płyną dwa wnioski. Po pierwsze, niewielka Islandia dochowała się elit, które dbają o interes własnego kraju i zdają się być odporne na zagraniczne naciski. Nie dały się skorumpować wizją brukselskich apanaży, a jeśli nawet ciągoty do unijnych grantów i splendorów gdzieś siedziały im w głowach, to wybiło im je islandzkie społeczeństwo, które niezmiennie jest przeciwne wejściu ich kraju do UE. Mamy więc do czynienia z rzadko dziś spotykaną podmiotowością i odpornością na propagandowe manipulacje.

Po drugie, Islandczycy dali się poznać jako naród skrzętny i praktyczny. Kwestię wejścia do Unii Europejskiej potraktowali jako interes, a nie w kategoriach mętnej, pan-europejskiej ideologii. Islandia bowiem uzależniona jest od rybołówstwa. Ryby stanowią trzy czwarte islandzkiego eksportu, rocznie poławia się ich ok 2 mln. ton, a tamtejsze wody są najczystsze na świecie. Islandczycy są zresztą na punkcie swej przyrody bardzo wyczuleni, skoro pieczołowicie dbają nawet o siedliska elfów i potrafią wstrzymać budowę autostrady, jeśli ta ma przebiegać przez „elfie” terytoria... Jest to zatem melanż praktycyzmu i swoistej mistyki, spod której... również wyziera praktycyzm – bo jeśli zdewastują swoją przyrodę, to kto zechce przyjeżdżać i podziwiać gejzery na wyspie słynącej poza tym głównie ze skrajnie surowego klimatu?

Dodajmy jeszcze, iż bezpośrednio połowem para się ok 7% zatrudnionych, ale do tego należy doliczyć silnie rozwinięty na bazie rybołówstwa przemysł. I pouczająca ciekawostka – wedle islandzkiego prawa, przedsiębiorstwa z branży rybołówczej mogą być własnością wyłącznie Islandczyków, lub spółek przez nich założonych. Podobne ograniczenia dotyczą również kilku innych sektorów (np. energetyki).

II. Wara od naszych łowisk!

Wejście do Unii wiązałoby się nie tylko z dopuszczeniem innych państw do islandzkich łowisk, ale z przyjęciem całej brukselskiej „czapy” biurokratycznej z kwotami połowowymi, redukcją branży rybackiej, normami... Oznaczałoby to zniszczenie podstawy gospodarki i ekonomiczną degradację wielkiej części narodu. Wystarczy sobie przypomnieć jak przystąpienie do Unii załatwiło polskie rybołówstwo, by zrozumieć postawę Islandczyków.

Tymczasem, co ma Islandii do zaoferowania Unia? Szersze otwarcie rynków? Islandia i tak współpracuje z UE w ramach Europejskiego Obszaru Gospodarczego, a poza tym ryby można sprzedawać gdzie indziej. Co jeszcze zatem? Fundusze strukturalne? Pieniądze na „przebranżowienie” islandzkich rybaków, którzy straciliby w wyniku akcesji podstawy niezależnej, ugruntowanej tradycją egzystencji? A jak tam powiodło się przebranżowienie polskich rybaków? Albo górników? Wszystkie te unijne dobrodziejstwa zaś obwarowane są biurokratycznymi barierami do przełamywania których trzeba by zatrudnić legion nowych urzędników bez gwarancji powodzenia w staraniach o fundusze. Przykładowo, Polska wg danych z 2013 roku zdołała wykorzystać zaledwie niespełna 60% środków w ramach polityki spójności, co i tak daje nam stosunkowo wysoką, siódmą lokatę wśród krajów Unii. Jednym słowem, z punktu widzenia Islandii są to jakieś śmiechu warte plewy. Wszystkie te brukselskie cukierki zwyczajnie nie są potrzebne 300-tysięcznej wyspie, która i bez tego (a może – mimo tego?) niezmiennie znajduje się w czołówce rankingów dotyczących poziomu życia obywateli. Nie bez znaczenia jest też stosunkowo świeżej daty niepodległość Islandii, której poważnym ograniczeniem byłoby wejście w unijne struktury.

Wygląda więc na to, że europejska integracja byłaby tu głównie interesem dla krajów Unii z silnie rozwiniętym rybołówstwem i odpowiednich koncernów, które mogłyby się dorwać do islandzkich łowisk, wygryzając z nich tamtejszych rybaków. Świadczy o tym nieustępliwość Brukseli w tej właśnie kluczowej kwestii. No, ale trzeźwo myślący (choć sporo pijący) Islandczycy nie dali się złamać – okazali się mądrzy przed szkodą.

III. Islandzki sposób na kryzys

Na zakończenie jeszcze jeden wątek z niedawnej przeszłości. Otóż Islandia w modelowy sposób poradziła sobie z kryzysem finansowym, który uderzył w nią w 2008 roku. Początkowo wprawdzie islandzkie władze zachowywały się podobnie jak inne rządy, czyli starały się za wszelką cenę ratować grandziarzy i żebrały gdzie się da o pożyczki, jednak wkrótce pod wpływem rozmaitych okoliczności zmuszone zostały do zmiany polityki. Mianowicie, zamiast ładować pieniądze w instytucje „zbyt wielkie by upaść” pogłębiając tym samym finansową degrengoladę kraju i zadłużając się na koszt przyszłych pokoleń (jak zrobiły kraje UE, czy Stany Zjednoczone), rząd Islandii zwyczajnie pozwolił zbankrutować trzem największym bankom (Kaupthing Bank, Glitnir Bank i Landsbank), a następnie znacjonalizował je i objął zarządem komisarycznym. Rządowe pieniądze natomiast poszły do ludzi – zwykłych klientów, którzy potracili swe majątki. Zwrócono im depozyty, właścicielom zadłużonych nieruchomości zaproponowano umorzenie długów przekraczających 110% ich wartości, w końcu zaś Sąd Najwyższy (rok 2010) uznał kredyty indeksowane w obcych walutach za nielegalne.

To jeszcze nie koniec. Początkowo islandzki rząd zamierzał spłacić zagranicznych wierzycieli upadłych banków, ale wtedy na ulicę wyszli obywatele, którzy stanowczo odmówili zaspokajania międzynarodowych spekulantów z pieniędzy publicznych. Petycję do prezydenta podpisała 1/5 mieszkańców, a nieco później rządowy projekt legislacyjny (tzw. „ustawę kompensacyjną”) utopiono w referendum. Zagraniczne „rynki” finansowe nie otrzymały ani jednej islandzkiej korony. Zamiast tego sprywatyzowano ponownie dwa z trzech znacjonalizowanych banków (Kaupthing Bank, Glitnir Bank) przekazując je wierzycielom (a właściwie, działającemu w ich imieniu syndykowi) – niech sobie radzą z bankrutami. W międzyczasie, islandzki rząd pożyczył 6 mld dolarów od MFW i kilku europejskich krajów (w tym Polski – nasz udział to ok. 200 mln USD). Dla kraju o skrzętności i potencjale Islandii owe 6 mld pożyczki jest sumą jak najbardziej do spłacenia – tym bardziej, że odpadło uwikłanie w demoralizujące i kosztowne „ratowanie” spekulantów. Do tego doszło niezbędne cięcie wydatków – a Islandia akurat miała z czego ciąć. Efekt? W ciągu kilku lat deficyt budżetowy spadł poniżej 2% PKB (z 13,5% w 2009), bezrobocie spadło o połowę i wynosi 5%, a wzrost gospodarczy wynosi 2,5%.

Pytanie retoryczne – czy Islandia poradziłaby sobie tak dobrze, gdyby była w UE i strefie euro? I może właśnie dlatego w mediach tak cicho było i jest nadal o islandzkiej recepcie na kryzys – gdyby zaczęły ją wdrażać inne kraje, to finansowa międzynarodówka oraz idące na jej pasku „struktury międzynarodowe” mogłyby zwijać interes polegający z grubsza na żyłowaniu z wypracowanego bogactwa narodów na kilka pokoleń do przodu.

Krótko mówiąc – jest się od kogo uczyć. Tylko chętnych do nauki jakoś nie widać.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/