niedziela, 27 sierpnia 2017

Od reparacji do „polexitu”

Dopiero w momencie otrzymania reparacji będziemy mogli powiedzieć, że wygraliśmy II wojnę światową. Póki co bowiem wciąż pozostajemy w gronie przegranych.



I. Reparacyjna gorączka
Zważywszy, iż temat wojennych reparacji jakie należą się nam od Niemiec rozgrzał do białości nie tylko tutejszych folksdojczów, którzy nieustannie pozostają w stanie wzmożonego alertu, lecz również – co zrozumiałe – patriotyczną część opinii publicznej, sądzę, że nie od rzeczy będzie zamieścić kilka uwag nieco mitygujących owo wzmożenie. Oczywiście, nie ulega dla mnie wątpliwości, że odszkodowania nam się należą - ale jakie realnie mamy perspektywy na sukces? Tu ważne zastrzeżenie – mam nadzieję, że Jarosław Kaczyński nie rzucił kwestii odszkodowań ot tak sobie, jako tematu zastępczego w celu rozhuśtania opinii publicznej, bądź w charakterze politycznej demonstracji, aby dać prztyczka w nos Berlinowi za mieszanie się w nasze sprawy. To rzecz zbyt wielkiej wagi na takie figle, o czym świadczy błyskawiczne uruchomienie przez Niemcy wszystkich „pasów transmisyjnych” mających zdezawuować polskie roszczenia. Dalej będę więc pisał zakładając, że jednak mamy do czynienia z inicjatywą poważną.

II. Warunki sukcesu
Zacznę od oczywistości. Zanim strona polska wystąpi z jakimikolwiek oficjalnymi żądaniami, musimy perfekcyjnie odrobić pracę domową. To nie mogą być gazetowe wyliczenia w których fruwają sobie swobodnie różne kwoty – a to 3, to znów 5 czy nawet 6 bilionów euro. Wzorem powinna być tutaj praca zespołu powołanego przez prezydenta Warszawy Lecha Kaczyńskiego szacującego straty wojenne stolicy (ogółem ponad 45,3 mld. dol. w 2004 r.). Efekty badań zostały opublikowane w postaci dwuczęściowego raportu – część druga skupiła się na materiałach źródłowych dowodzących, że Polska nie zrzekła się skutecznie reparacji wojennych. ŚP. Lech Kaczyński nie ukrywał, iż jest to reakcja na działalność Eriki Steinbach i Związku Wypędzonych oraz Powiernictwa Pruskiego. Podobne oszacowania poczyniono również w innych miastach – teraz należy tę operację rozszerzyć do skali ogólnopolskiej, do czego punktem wyjścia mogłyby być wyliczenia przedstawione na Międzynarodowej Konferencji Reparacyjnej w Paryżu w roku 1946 (Polska wówczas wyceniła straty na 16,9 mld ówczesnych dolarów, można jednak domniemywać, iż te szacunki są dalece niepełne).
Analogicznie rzecz się ma w przypadku opracowania podstaw prawnych – tu również nie może być najmniejszej fuszerki, tak by Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze nie miał pretekstu by oddalić sprawę z powodu jakichś rażących niedoróbek. To nie może być prawny bubel jakie produkuje się niefrasobliwie w Sejmie, by potem w pocie czoła je nowelizować. Pamiętajmy – mamy jedno podejście i cios musi być nokautujący.
Kolejna rzecz – w kwestii reparacji nie możemy liczyć na regionalne sojusze. Grupa Wyszehradzka ani reszta „Trójmorza” nie pomoże nam, a to z tego względu, że większość państw regionu najchętniej o II wojnie światowej by zapomniała. Czechosłowacja poddała się bez walki unikając większych zniszczeń, na dodatek III Rzesza wykroiła z niej marionetkowe, faszyzujące słowackie państewko ks. Tiso. Węgry, Bułgaria, Rumunia to również dawni „satelici” hitlerowskich Niemiec, zaś Chorwacja ma na sumieniu „państwo ustaszów”. Obywatele państw nadbałtyckich sympatyzowali z III Rzeszą, a Łotysze mieli nawet swoje oddziały SS. Słowem, jako jedyni w regionie postawiliśmy się Hitlerowi i ponieśliśmy za to cenę, która po dziś dzień nie została przez Niemcy spłacona.
Następny punkt – porzućmy z góry nadzieję na wywalczenie czegokolwiek poprzez dwustronne negocjacje z Berlinem. Przekonała się już o tym Namibia od trzech lat prowadząca bezowocne rozmowy w sprawie odszkodowań (30 mld. euro) za ludobójstwo na plemionach Herero i Nama z czasów kolonialnych (lata 1904-1908, ponad 100 tys. ofiar). Rząd w Berlinie zaoferował jedynie powołanie „funduszu pomocowego” w wys. 100 mln. euro, odżegnując się przy tym od używania terminu „odszkodowania”, by nie tworzyć niebezpiecznego precedensu. W efekcie rząd namibijski zdecydował się wystąpić z pozwem do Trybunału w Hadze. Nie znaczy to, że z Niemcami nie należy rozmawiać – należy, jak najbardziej, choćby po to, by wysondować jakie mają w ręku karty i demonstrować przed światem wolę „polubownego” załatwienia sprawy. Jednak zasadnicza batalia rozegra się w Hadze - co polecam pod rozwagę wszystkim rozgorączkowanym kibicom, którym się wydaje, że wystarczy machnąć papierami i tupnąć nogą, a Niemcy wyskoczą z kasy. Nie, to będą lata żmudnych zmagań w gabinetach i na salach rozpraw - i trzeba być na to psychicznie przygotowanym, zwłaszcza pod kątem utrzymania przez cały ten czas spokojnej, lecz żelaznej konsekwencji.
No i wreszcie sprawa podnoszona tu i ówdzie – czyli zaangażowanie do współpracy organizacji żydowskich, zaprawionych w egzekwowaniu miliardowych sum w ramach odszkodowań za holocaust. To rzecz śliska. Z jednej strony przedstawiciele wspomnianych tu namibijskich plemion Herero i Nama wnosząc (niezależnie od władz Namibii) przeciw Niemcom pozew przed amerykańskim sądem, zaangażowali prawnika reprezentującego wcześniej ofiary holocaustu (w ogóle, zalecałbym naszemu rządowi uważne przyjrzenie się sprawie Namibii) – ale między Namibią a Żydami nie ma kwestii spornych. Tymczasem od nas organizacje „holocaust industry” domagają się 65 mld. dolarów za pożydowskie mienie - na bazie prawa plemiennej współwłasności, bo przecież nie na podstawie cywilizowanego prawodawstwa cywilnego - co dla nas jest rzecz jasna nie do przyjęcia. Gdybyśmy zaoferowali im prosty układ – odbierzecie sobie te 65 mld. z tego co wydębimy od Niemców, to tym samym przyznalibyśmy, że ich roszczenia są zasadne. Skończyć mogłoby się tym, że od Niemiec nic byśmy nie dostali, a zostalibyśmy z oficjalnie uznanymi żydowskimi roszczeniami do spłaty. Tutaj zatem zaproponowałbym formułę... prowizji. Należy zawrzeć deal – dostaniecie te 65 mld., ale jako prowizję za wykonaną usługę. Przykładowo – 65 mld. dol. to ok. 55,3 mld. euro, co stanowi 1,106 proc. z kwoty 5 bln. euro jakie mamy otrzymać od Niemiec. I na taką, określoną procentowo prowizję się umawiamy. Jeśli nie pomożecie nam skutecznie wydusić ze szkopów kasy – zostaniecie z niczym. Układ jasny – każdy dostaje swoje, jesteśmy kwita.

III. Reparacje a „polexit”
Nade wszystko jednak musimy sobie uzmysłowić, że oficjalne wystąpienie z roszczeniami reparacyjnymi na forum dwustronnym i międzynarodowym oznacza wojnę z Niemcami – może tylko „zimną”, ale wojnę. W konsekwencji, definitywnie już nie będziemy mieli czego szukać w zarządzanej z Berlina Unii Europejskiej, bo Niemcy zrobią wszystko, by nas w tej Unii zwyczajnie zgnoić. Dzisiejsze przekomarzania z Komisją Europejską na tle „praworządności” to przy tym małe miki. To zaś oznacza konieczność „polexitu” – ale nie ma po czym płakać, bo obecna tendencja przejawiająca się coraz dalej idącymi hegemonistycznymi zapędami tandemu Berlin-Bruksela w połączeniu z różnymi „prędkościami” i tak sprawia, że wyjście z UE stanie się prędzej czy później koniecznością. Rzecz w tym, iż „exit” wiąże się z nader bolesnym finansowo „rachunkiem rozwodowym” o czym przekonuje się właśnie Wlk. Brytania, od której Unia żąda jakichś nieprzytomnych miliardów – padają kwoty 40. a nawet 100 mld. euro. Cel jest jasny – dać Londynowi słoną nauczkę, a zarazem lekcję potencjalnym naśladowcom, unaoczniając im z jaką ceną wiąże się opuszczenie „europejskiej rodziny”. I tu naszą „polisą” stają się odszkodowania od Niemiec. To właśnie niemieckimi pieniędzmi będziemy mogli spłacić „rachunek rozwodowy”, który byłby dla nas trudny do udźwignięcia bez „odszkodowawczego” wspomagania. Do tego, niemieckie reparacje zapewnią nam miękkie lądowanie, stając się odpowiednikiem obecnych eurofunduszy.
Biorąc pod uwagę zarysowane tu uwarunkowania, kwestia wojennych odszkodowań staje się dla nas absolutnie kluczowa. A poza wszystkim - dopiero w momencie otrzymania reparacji będziemy mogli powiedzieć, że wygraliśmy II wojnę światową. Póki co bowiem wciąż pozostajemy w gronie przegranych.

Gadający Grzyb

Na podobny temat:
Zbrodnie niemieckiego kolonializmu

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 34 (25-31.08.2017)

Czy Polska faktycznie zrzekła się reparacji?

Oświadczenie z 1953 r. było jedynie pustym politycznym gestem nie rodzącym dla Polski (nawet dla PRL!) żadnych skutków prawnomiędzynarodwych.



Na początek mała podróż w czasie. Mamy dzień 9 maja 2005 roku. Prezydent Warszawy Lech Kaczyński wraz ze współpracownikami prezentuje drugą część „Raportu o stratach wojennych Warszawy”, będącą uzupełnieniem opublikowanej rok wcześniej części pierwszej zawierającej szczegółowe wyliczenia zniszczeń i ofiar w ludziach, jakie dotknęły stolicę w wyniku niemieckiej okupacji. Część druga „Raportu” koncentruje się natomiast na tekstach źródłowych: mamy w niej umowy międzynarodowe, porozumienia, akty prawne krajowe i międzynarodowe - słowem, wszystko, co od strony prawnej dotyczy zagadnienia reparacji z tytułu strat wojennych. Materiały poddano analizie z punktu widzenia ich mocy wiążącej dla Polski. Wnioski są jednoznaczne: Polska nigdy nie zrzekła się praw do niemieckich odszkodowań za II wojnę światową. Początkowo PRL miała pobierać „swoją” część reparacji za pośrednictwem Związku Radzieckiego, który egzekwował je ze swojej strefy okupacyjnej (późniejszej NRD) – regulowała to „Umowa o wynagrodzeniu szkód” z 16 sierpnia 1945 r. Ostatecznie Związek Radziecki w 1953 r. „po uzgodnieniu” z rządem PRL rezygnuje z dalszego pobierania odszkodowań z dniem 1 stycznia 1954 r. - co z kolei znajduje odzwierciedlenie w umowie zawartej między ZSRR a NRD 22 sierpnia 1953 r. Dzień później, 23 sierpnia 1953 r., rząd PRL podejmuje uchwałę – deklarację o zrzeczeniu się reparacji od Niemiec. Dziś przeciwnicy naszych żądań odszkodowawczych podają ją w charakterze koronnego argumentu na rzecz bezzasadności podnoszenia polskich roszczeń.
Jest tylko mały szkopuł. To wszystko było „na gębę”, bez dochowania przewidzianych prawem międzynarodowym procedur. Grzegorz Kostrzewa-Zorbas przypomniał już pod koniec 2014 r., że deklaracja władz Polski Ludowej nie została notyfikowana w Sekretariacie ONZ – co ma znaczenie o tyle, że na akty prawne nie zarejestrowane w Sekretariacie nie można się powoływać w postępowaniach przed organami ONZ. A zatem, w przypadku wniesienia przez Polskę sprawy przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze (będący organem sądowym ONZ) strona niemiecka nie mogłaby się powołać na wspomnianą deklarację.
Może zatem uchwała obowiązuje przynajmniej w bilateralnych stosunkach polsko-niemieckich? I tu też pudło – PRL-owskie władze bowiem nie pofatygowały się, by przekazać ją formalnie rządowi NRD. Oddajmy głos Józefowi Menesowi kierującemu pracami zespołu powołanego przez prezydenta Lecha Kaczyńskiego: „Dotychczasowe poszukiwania w archiwach wskazują, że polskie MSZ nigdy nie przesłało do władz byłej NRD noty dyplomatycznej, w której rząd polski zrzekałby się roszczeń z tytułu strat wojennych. Nie ma również noty zwrotnej rządu NRD. Tym samym brak jest podstaw prawnych do przyjęcia, że rozliczenie wartości dostaw reparacyjnych między PRL i ZSRR jest tożsame z rozliczeniem między PRL i Niemcami”. Pozostaje tylko do ustalenia, czy rząd PRL oficjalnie upoważnił ZSRR do reprezentowania go w „negocjacjach” z NRD i zawarcia również w jego imieniu umowy z 22 sierpnia 1953 r. Najprawdopodobniej nie, o czym świadczą słowa Bieruta podczas zebrania na którym uchwalono deklarację:również Rząd PRL powinien ustosunkować się do sprawy odszkodowań niemieckich” - po co miałby się dodatkowo „ustosunkowywać”, jeśli wcześniej scedowałby na ZSRR prowadzenie rozmów z NRD?
Jeżeli zatem takowego upoważnienia nie było, to nie ma o czym mówić, tym bardziej, że są wątpliwości co do legalności samej uchwały. Konstytucja PRL w art. 25 p.7 głosiła jedynie, iż Rada Państwa „ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe” - a zatem jednostronna deklaracja zaciągająca na Polskę zobowiązania międzynarodowe była przekroczeniem konstytucyjnych prerogatyw tego organu. Co za tym idzie, wszystkie późniejsze „potwierdzenia”, zarówno kolejnych rządów PRL, jak i III RP (ostatnie z 2004 r. głosiło, iż „oświadczenie rządu PRL z 23 sierpnia 1953 r. o zrzeczeniu się przez Polskę reparacji wojennych rząd RP uznaje za obowiązujące”) nie mają żadnej mocy prawnej.
Tym samym, można rozwiać obawy tych, którzy podnoszą, że jeśli „zdelegalizujemy” PRL, to straci swoją moc także umowa z 1970 r. o normalizacji stosunków z RFN uznająca granicę Polski na Odrze i Nysie. Niczego nie trzeba „delegalizować” - w odróżnieniu od deklaracji z 1953 r. układ PRL-RFN został podpisany i ratyfikowany przez obie strony i ma moc wiążącą. Natomiast oświadczenie z 1953 r. było jedynie pustym politycznym gestem nie rodzącym dla Polski (nawet dla PRL!) żadnych skutków prawnomiędzynarodwych. I odnoszę wrażenie, że Niemcy zdają sobie sprawę na jak kruchych podstawach oparte jest ich stanowisko, wg którego „kwestię reparacji uznajemy za ostatecznie uregulowaną” - inaczej nie zareagowałyby tak nerwowo na pojawienie się tego tematu w przestrzeni publicznej. Tymczasem nic nie jest „uregulowane” - i to, czy Polska zdecyduje się ostatecznie na formalne wystąpienie z roszczeniami jest wyłącznie kwestią kalkulacji politycznych zysków i strat.

Gadający Grzyb

Na podobny temat:
Zbrodnie niemieckiego kolonializmu
Od reparacji do „polexitu”

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 34 (25-31.08.2017)

piątek, 25 sierpnia 2017

Zbrodnie niemieckiego kolonializmu

Niemcy to prawdziwi mistrzowie świata w wybaczaniu samym sobie, a ich ofiary wychodzą każdorazowo na pazernych, małostkowych niewdzięczników.


I. Mistrzowie samorozgrzeszenia

Od momentu, kiedy Jarosław Kaczyński poruszył temat reparacji wojennych za II WŚ, obserwujemy wzmożony alert wśród niemieckiego lobby nad Wisłą. Widać, że Berlin w tak żywotnej dla siebie sprawie postawił na nogi wszystkich swoich jurgieltników, co ma dla nas tę zaletę, że możemy oszacować liczebność i wpływy tej współczesnej V kolumny w szeroko rozumianej sferze publicznej. Dowiedzieliśmy się więc, że żądanie odszkodowań zrujnuje nasze relacje nie tylko ze „strategicznym sąsiadem”, lecz wręcz z całą Europą, że Niemcy już dawno zrewanżowali się nam wpuszczając Polskę do Unii, a poza tym łożą na euro-fundusze z których korzystamy, no i wreszcie, że Kaczyński chce w ten sposób wyprowadzić nas z UE. Niemcy ze swej strony poinformowały lakonicznie, że kwestię reparacji uważają za zamkniętą. Resztę roboty tradycyjnie odwala za niemiecki rząd tamtejsza prasa.
To jest zresztą dość charakterystyczne dla postępowania Berlina. Najpierw po dokonaniu jakiejś zbrodni Niemcy udają, że nic się nie stało, wykorzystując to, że poszkodowany nie czuje się na siłach upomnieć o swoje. Następnie, gdy sprawa zaczyna wychodzić na światło dzienne, padają jakieś zdawkowe przeprosiny, okraszone czasem finansowym ochłapem nijak mającym się do rzeczywistych szkód – w międzyczasie zaś na obszarze dawnych zbrodni trwa ofensywa niemieckiego kapitału przedstawiana jako niemal altruistyczne dobrodziejstwo podnoszące z ruin zacofaną gospodarkę dawnej ofiary. W końcu zaś, gdy na porządku dziennym staje problem realnego zadośćuczynienia, Niemcy robią wielkie oczy: teraz? po tylu latach? Przecież te sprawy mamy już dawno za sobą - przeprosiliśmy, dostaliście pieniądze, dzięki naszym inwestycjom wasz kraj się rozwija... czego jeszcze chcecie? Słowem, Niemcy to prawdziwi mistrzowie świata w wybaczaniu samym sobie. Więcej – stawiają się za wzór rozliczeń z „trudną przeszłością”, szantażując tym moralnie inne narody: macie się rozliczyć ze swych win, tak jak zrobiliśmy to my, Niemcy. W efekcie, ich ofiary domagając się sprawiedliwości wychodzą każdorazowo na pazernych, małostkowych niewdzięczników. Powtarzam – mistrzostwo świata.

II. Pierwsze ludobójstwo XX w.

Polska nie jest jedynym obiektem takich zabiegów, bowiem i niemieckie zbrodnie nie ograniczają się bynajmniej do czasów II wojny światowej. Tak się składa, że odszkodowań (30 mld. euro) za zbrodnie z czasów kolonializmu od blisko trzech lat domaga się również Namibia (dawna Niemiecka Afryka Południowo-Zachodnia). W tym roku, zniechęcona bezskutecznością rokowań na poziomie międzyrządowym, zapowiedziała wniesienie pozwu do Międzynarodowego Trybunału Sprawiedliwości w Hadze. I to jest dobry moment, by przyjrzeć się kolonialnemu dziedzictwu II Rzeszy – nie jest bowiem tak, że Hitler wziął się z powietrza i sam z siebie wymyślił rasistowską ideologię oraz metody masowej, przemysłowej eksterminacji. Wszystko to – z morderczym skutkiem - zostało uprzednio przetestowane przez kajzerowskie Niemcy w afrykańskich koloniach na początku XX wieku.
Namibijskie roszczenia dotyczą głównie okresu z lat 1904-1908, kiedy to (odpowiednio w r. 1904 i 1905) powstanie wznieciły miejscowe ludy Herero i Nama (Namaqoa) zwane przez Niemców Hotentotami. Poszło o ziemię – Herero i Nama to plemiona pasterskie, których tereny były bezwzględnie ograniczane przez władze kolonialne i oddawane niemieckim osadnikom. Wreszcie w 1903 r. ogłoszono powstanie rezerwatów dla ludności tubylczej, na wzór tych dla amerykańskich Indian. To był moment decydujący – autochtoni pod dowództwem Samuela Maharero chwycili za broń. W odwecie, przysłany do Afryki 15-tysięczny korpus ekspedycyjny pod dowództwem gen. Lothara von Trotha przystąpił do planowej eksterminacji obu plemion. 11 sierpnia 1904 r. wojska niemieckie dokonały rzezi Herero w bitwie na płaskowyżu Waterberg, zaś niedobitków zepchnięto na skraj pustyni Kalahari, odcinając im dostęp do źródeł wody, gdzie skazano ich na śmierć z głodu i pragnienia.
Lothar von Trotha prowadził świadomą politykę wyniszczenia rdzennej ludności, zaś całokształt działań stanowił pierwowzór rozwiązań zastosowanych później przez hitlerowską III Rzeszę na okupowanych terenach, ze szczególnym uwzględnieniem Europy Wschodniej. Resztki ludów Herero i Nama zamknięto w obozach koncentracyjnych (podpatrzonych u Anglików, którzy w ten sposób rozprawili się z Burami), gdzie umierali od wycieńczającej pracy i z głodu (do jedzenia dostawali surowy ryż bez możliwości ugotowania). Niezdolnych do pracy dobijano. Śmiertelność w obozach sięgała 60 proc. Lekarze dokonywali na więźniach zbrodniczych eksperymentów medycznych (np. próbując leczyć szkorbut poprzez wstrzykiwanie opium). Z upodobaniem oddawali się również preparowaniu czaszek oraz dokonywaniu „naukowych” pomiarów w celu uzasadnienia teorii „higieny rasowej”. Wprowadzono zakaz „mieszania się krwi”, zaś von Trotha w stosunku do autochtonów używał określenia „podludzie” („untermenschen”). Oba plemiona pozbawiono ziemi, którą przekazano niemieckim kolonistom – tu warto nadmienić, iż już wówczas święciła triumfy koncepcja „lebensraumu” („przestrzeni życiowej”) sformułowana przez geografa politycznego i etnologa Friedricha Ratzela, podobnie jak termin „herrenvolk” („naród panów”). Podobne rozwiązania podczas II Wojny Światowej III Rzesza planowała wdrożyć w ramach „Generalplan Ost”. Ba, w ludobójstwie czynny udział brał pierwszy gubernator Afryki Południowo-Zachodniej – Heinrich Goering, ojciec Hermana Goeringa. Podsumowując, w Namibii zastosowano wszystko to, co później spotkało nas, Polaków.
Przyjmuje się szacunkowo, że w sumie zginęło ok. 100 tys. Herero (80 proc. populacji) i 10 tys. Nama (ok. połowy). ONZ oficjalnie uznaje wydarzenia w Namibii za pierwsze ludobójstwo XX wieku. Sama Namibia dostała się po I Wojnie Światowej pod mandat Ligi Narodów, następnie zaś pod panowanie RPA. Niepodległość uzyskała ostatecznie w 1990 r.
Inną niemiecką zbrodnią jest chociażby krwawe stłumienie przez gubernatora Gustava Adolfa von Goetzen powstania Maji-Maji z lat 1905-1907 wszczętego przez 20 plemion zamieszkujących ówczesną Niemiecką Afrykę Wschodnią (obecnie Tanzania, Burundi i Rwanda). Tu również zastosowano taktykę pełnego wyniszczenia – masowe mordy i palenie wiosek (później w okupowanej Polsce zwane pacyfikacjami), niszczenie pól uprawnych, wywoływanie pożarów buszu. W efekcie większość rdzennej ludności wymarła z głodu – ocenia się, że było to łącznie ponad 300 tys. ludzi, zaś skutkiem ubocznym wywołanej sztucznej klęski głodu było rozprzestrzenienie się kanibalizmu. Dziś Tanzania zapowiada wniesienie własnych roszczeń przeciw Niemcom i pilnie przygląda się działaniom Namibii.

III. Niemieckie „nein”

Jaką odpowiedź maja Niemcy? Postępują zgodnie z opisanym na wstępie schematem. Gdy już nie dało się ukrywać faktu i rozmiarów ludobójstwa, zaczęli podnosić, że przecież od 1990 r. wypłacają Namibii „pomoc rozwojową” na łączną sumę 1 mld. euro. Ponadto inwestują w tamtejszą gospodarkę jako kluczowy partner i „dostawca” turystów chętnie odwiedzających dawną kolonię, w której wciąż można znaleźć np. ulicę Bismarcka. Ma to być wyrazem „historycznej i moralnej odpowiedzialności Niemiec”. Warto dodać, że gros terenów uprawnych wciąż należy do spadkobierców niemieckich kolonistów. W końcu, na odczepnego, rząd w Berlinie zaproponował utworzenie specjalnego funduszu w wysokości 100 mln. euro, co namibijski rząd ze wzgardą odrzucił.
Ach, zapomniałbym – w 2004 r. minister współpracy gospodarczej Heidemarie Wieczorek-Zeul „przeprosiła w imieniu Niemców” - oficjalnych przeprosin ze strony niemieckiego państwa jednak nie było, co nie dziwi, gdyż takowe stanowiłyby mocny argument na rzecz zasadności roszczeń. Zamiast tego Niemcy wydelegowały do „dialogowania” i „pojednania” swój Kościół Ewangelicki i zwróciły wypreparowane czaszki Herero, same zaś stoją na stanowisku, że konwencja ONZ z 1948 r. w sprawie zapobiegania i karania zbrodni ludobójstwa nie działa wstecz. Unikają przy tym jak ognia terminu „odszkodowania”, by nie tworzyć precedensu umożliwiającego falę kolejnych roszczeń. Miast tego mówią ogólnikowo o „transferach finansowych”, zaś pełnomocnik ds. Namibii Ruprecht Polenz twierdzi, że powinno chodzić o „kwestie polityczno-moralne”, a nie o „fikcyjne szacunki szkód i zliczanie ich na przestrzeni stu lat”.
Jak widać, prędzej wyciśnie się wodę z kamienia, niż z Niemca pieniądze – no chyba, że jest się Żydem. I tym tropem poszli przedstawiciele ludów Herero i Nama, którzy wnieśli osobny pozew przed sądem amerykańskim, wynajmując adwokata Kena McCalliona, który wcześniej reprezentował ofiary holocaustu („Jedyna różnica jest taka, że Żydzi są biali, a my czarni” - argumentował wódz Herero, Sam Kambazembi). Może jest to i dla nas jakaś podpowiedź? W każdym razie, na przykładzie Namibii widzimy, że czeka nas długa i wyboista droga do której musimy się naprawdę solidnie przygotować.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 34 (23-29.08.2017)


Pod-Grzybki 110

Żeby nam latem nie było za chłodno, Jarosław Kaczyński postanowił podgrzać atmosferę podniesieniem reparacji wojennych za II Wojnę Światową. Na to z miejsca dała odpór cała niemiecka V kolumna, której argumentacja sprowadza się w zasadzie do jednego: jak tak można?! Doskonale ich rozumiem – no bo co się z nimi stanie, jeśli polskie państwo wydusi z Niemców 5 bilionów euro? Przecież wtedy dla nich nie wystarczy! Już się przyzwyczaili do tłustych rosołków po berlińsku – a tu widmo głodu. Zgroza, panie, czysta zgroza.


*

No i mamy kolejny zamach – tym razem w Barcelonie – czyli w Europie dzień jak co dzień. Najzabawniejsze (właśnie tak – najzabawniejsze!) jest w tym wszystkim jednak to, że całkiem niedawno przez Hiszpanię przetoczyły się wielotysięczne demonstracje lewackich karpi domagających się przyśpieszenia Wigilii – czyli sprowadzania jeszcze więcej „uchodźców”. Jednocześnie w Barcelonie protestowano przeciw... turystom. Słowem – nie chcemy turystów, zostawiających u nas swoje pieniądze, ale chcemy „uchodźców”, którzy będą żyć na naszym wikcie, a gdy już się odpasą, zaczną nas rozjeżdżać ciężarówkami. Ot, i kwintesencja lewackiej logiki w pigułce.


*

Tak nawiasem – po wydarzeniach w Charlottesville media miały przez moment używanie: wreszcie jakiś biały popełnił zamach terrorystyczny – bodaj pierwszy raz od czasów „Unabombera”. Tyle że zaraz potem mieliśmy Barcelonę i lewackie przekaziory znów musiały wziąć się za tłumaczenie, że islam jest religią pokoju, a tak w ogóle, to więcej ludzi umiera na grypę. Co za świat, jak rany...


*

Manuela Gretkowska rozdarła szaty nad, cytuję, „cywilizacją zalkoholizowanych ścierwojadów”, dodając:Mamy alkohol we krwi. Szlachta i chłopi chlali na umór. Ciągnie się za nami ta zmora pokoleniami, a my nazywamy ją tradycją”. Uff, patrz pan – wszyscy sobie wesoło chleją, tylko biedna Gretkowska już nie może. To ci dopiero syndrom odstawienia.


*

Zona Wolnego Słowa” zaprezentowała się po liftingu z nową stroną internetową. Mnie, jako człowieka przez lata związanego z blogosferą, uderzyło jedno. Otóż dział „Nasze Blogi” nie dość, że został zepchnięty na sam dół, to jeszcze w formie drastycznie okrojonej. Teraz wisi tam smętnie sześć zajawek – i to na dodatek nie aktualizowanych całymi dniami. Trudno o bardziej dobitne pokazanie, że Murz... to jest, blogerzy zrobili swoje i blogerzy mogą odejść. W chudych latach byli potrzebni do nabijania popularki, klikalności i aktywizowania czytelniczego „targetu” - a teraz, gdy „Zona” pasie się na rządowych dotacjach i reklamach, stali się zwyczajnie zbędni. Więcej – są kłopotliwi, bo jeszcze któryś napisze coś nie po aktualnej linii partii i co wtedy? Lepiej więc na wszelki wypadek schować ich do piwnicy. Tyle, że PiS nie będzie rządziło wiecznie – liczycie, że jakby co, to wyjmie się blogerów znów na światło dzienne i będą tyrać za frajer na wasz chlebek i masełko? Obyście się nie przeliczyli, robaczki...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 34 (23-29.08.2017)

niedziela, 20 sierpnia 2017

Afera paszportowa

Cmentarz Orląt i Ostra Brama mają się znaleźć w paszportach i tyle, bez oglądania się na litewsko-ukraińskie fochy.

I. Zaprojektuj paszport!

28 lipca minister Mariusz Błaszczak, szef MSWiA, zainaugurował kampanię społeczną „Zaprojektuj z nami POLSKI PASZPORT 2018”. Inicjatywa polega na zaangażowaniu obywateli we współtworzenie wizualnej oprawy nowych paszportów projektowanych z okazji zbliżającego się 100-lecia odzyskania przez Polskę niepodległości. W założeniu na stronach wizowych książeczki paszportowej znaleźć się mają grafiki nawiązujące do postaci historycznych, wydarzeń, miejsc oraz symboli. Mamy zatem m.in. Józefa Piłsudskiego, Romana Dmowskiego, Bitwę Warszawską, Pomnik Powstańców Śląskich, Godło II RP, Order Virtuti Militari itd. 13 motywów jest stałych, zatwierdzonych przez powołany przy MSWiA zespół ekspertów, natomiast spośród 13 pozostałych propozycji na kartach paszportu znajdzie się sześć najbardziej popularnych, wyłonionych w drodze internetowego głosowania. Każda głosująca osoba może wybrać 6 motywów. Głosować można do 10 września na stronie http://zaprojektujpaszport.gov.pl/.

Akcja jest moim zdaniem bardzo dobrze pomyślana, podobnie jak sama koncepcja opatrzenia paszportów niepodległościową symboliką. W dobie powrotu do znaczenia polityki historycznej angażuje poprzez akt głosowania sporą część społeczeństwa – w momencie, gdy piszę te słowa oddano łącznie 669 425 głosów. Przy założeniu, że każdy z internautów oddał 6 głosów, mamy 111 570 osób, które do tej pory wzięły udział w plebiscycie – a kiedy niniejszy numer „Warszawskiej Gazety” trafi do Państwa rąk, liczba ta z pewnością będzie jeszcze większa. Pamiętajmy też, że na każdego, komu chciało się „kliknąć” przypada X osób z jego otoczenia, które dowiedziały się o inicjatywie, bądź jej kibicują.


II. Paszportowa histeria

Ale, jak to mawiają w bajkach, nie minęło czasu mało-wiele, a czyjeś czujne oko dopatrzyło się, że wśród grafik znalazły się Cmentarz Orląt Lwowskich (jako motyw stały) oraz Ostra Brama (jako jeden z projektów poddanych pod głosowanie). Dla każdego, kto odrobił lekcję historii, ich związek z polskością i odzyskaniem niepodległości jest oczywisty. W obronie Lwowa polska młodzież złożyła daninę krwi, zaś kaplica Matki Boskiej Ostrobramskiej jest arcypolskim symbolem na równi z Jasną Górą. Oba miasta – Wilno i Lwów - były wówczas równie polskie jak Poznań, Kraków czy Warszawa. Sęk w tym, że zarówno współczesna Litwa, jak i Ukraina z polskim dziedzictwem Kresów oraz dorobkiem I Rzeczypospolitej (o II RP nie wspominając) mają problem i wciąż nie potrafią się z nim uporać – uciekają więc w przemilczenia i fałsze, alergicznie reagując na wszelkie wzmianki o polskiej historii tych ziem.

Reakcją był rozpętany wkrótce polityczno-medialny „shitstorm”. Zaprotestowały oficjalne czynniki litewskie i ukraińskie, przypominając (jakbyśmy tego nie wiedzieli), że oba miejsca nie leżą dziś w granicach Polski, całkowicie ignorując historyczny i pamiątkowy kontekst ich pojawienia się przy okazji 100. rocznicy 11 listopada 1918 r. Na dywanik wezwano do litewskiego MSZ polskiego wiceambasadora Grzegorza M. Poznańskiego oznajmiając, iż nowe wzory polskich paszportów są „nie do zaakceptowania”. Podobna przyjemność spotkała ambasadora RP na Ukrainie, Jana Piekło, któremu wręczono notę protestacyjną, zaś rzeczniczka ukraińskiego MSZ, Mariana Beca, zagroziła nam pogorszeniem „strategicznego partnerstwa”. Cóż, mam nadzieję, że pan Piekło, słynący ze skrajnej ukrainofilii i czołobitnego podejścia do historycznej narracji Kijowa, nie zbrukał z wrażenia pantalonów.

Jakby tego było mało, odezwali się rodzimi wyznawcy post-giedroyciowskiej mitologii politycznej i zwolennicy „dobrosąsiedzkich stosunków” za wszelką cenę. Oczywiście, tak jakoś każdorazowo wychodzi, iż owe przyjacielskie relacje polegać mają na jednostronnych polskich ustępstwach, zaś dewizą proponowanej przez pogrobowców Giedroycia polityki ma być hasło „zero asertywności”. Od lat głoszą to samo: nie wolno „zadrażniać”, „prowokować” i poruszać spornych kwestii, bo przyjdzie Putin i nas zje. Przy czym, nasi „regionalni partnerzy” mają takie strachy w głębokim poważaniu i spokojnie robią swoje nie oglądając się bynajmniej na opinię Warszawy. Nauczyli się po prostu ów szantaż oparty o „reductio ad Putinum” znakomicie wygrywać na swoją korzyść – i z reguły kosztem naszych interesów, bo wiedzą, że Polska nie zaprotestuje w imię podtrzymywania iluzji „strategicznego sojuszu”.

Na pierwszej linii frontu usytuowała się tradycyjnie „Gazeta Wyborcza”, której w sukurs przyszło grono pożytecznych idiotów i osób zaangażowanych w „dialog” (a czasem wręcz z owego „dialogowania” żyjących). Ponad 150 sygnatariuszy wystosowało do min. Błaszczaka „list otwarty”. Wśród podpisanych pełen przekrój – od dojarek po oficjeli z różnych „instytucji pojednania d... z batem”. Przeglądając listę warto zwrócić uwagę na trzy nazwiska kojarzone z prawicą – Piotr Skwieciński, Łukasz Warzecha i Piotr Zaremba. Pismo opublikował portal „www.eastbook.eu”, a czytamy w nim od lat znane zaklęcia o tworzeniu „sporów i podziałów” oraz „niszczeniu stosunków”. Żądania sformułowano dwa: usunięcie grafik z Cmentarzem Orląt i Ostrą Bramą oraz rezygnację z formuły konkursu.


III. Nie ma o czym gadać

No dobrze, ale zastanówmy się, nieco przewrotnie - czy faktycznie warto było doprowadzać Litwinów i Ukraińców do białej gorączki? Odpowiem następująco: gdyby Litwa i Ukraina zachowywały się wobec Polski i Polaków fair, to może (podkreślam – MOŻE) rozważałbym, czy warto narażać wzajemne relacje na szwank. Tyle że, po pierwsze – gdyby nasi sąsiedzi i historyczni współobywatele byli wobec nas w porządku, to nie mieliby takiego problemu z lwowską i wileńską symboliką – uznawaliby ją po prostu za element wspólnego dziedzictwa, może miejscami trudnego, ale niekwestionowanego. Cały spór byłby zatem bezprzedmiotowy. No i po drugie, wracając ze sfery hipotez na grunt faktów – Ukraina i Litwa nie są wobec nas w porządku – stąd ich histeryczna reakcja, będąca niczym innym jak wyciem brudnego sumienia.

Ukraina oficjalnie czci banderowskich ludobójców, budując na ich zakłamanej do cna legendzie narodową tożsamość i tworząc nowy „mit założycielski” swojej państwowości. Tolerowane są coraz częściej pojawiające się w tamtej przestrzeni publicznej głosy podważające obecne granice i zgłaszające pretensje do wschodnich terenów Polski. Ataki na polskie miejsca pamięci a nawet palcówki dyplomatyczne zbywane są bajdurzeniem o „stronie trzeciej” - przy czym żadnego terrorysty działającego rzekomo z rosyjskiej inspiracji jakoś do tej pory nie schwytano. Litwa z kolei prowadzi wobec polskiej mniejszości szowinistyczną politykę „lituanizacji” otwarcie zmierzającą do wynarodowienia mieszkających tam od setek lat Polaków. Sekuje się polskie szkolnictwo, na oficjalnych dokumentach polskie nazwiska obligatoryjnie zapisuje się w litewskiej wersji, zabrania się polskich nazw ulic, a nawet umieszczania na prywatnych posesjach szyldów z polskimi napisami. Poza wszystkim, jest to rażące złamanie praw UE oraz wzajemnych zobowiązań traktatowych dotyczących mniejszości.

A zatem, nie ma o czym rozmawiać. Cmentarz Orląt i Ostra Brama mają się znaleźć w paszportach i tyle, bez oglądania się na litewsko-ukraińskie fochy. Poza tym, sprawy zaszły już za daleko - wycofanie się w tym momencie byłoby oznaką naszej słabości i pokazywałoby, że mogą nas rozgrywać nie tylko bliższe i dalsze potęgi lecz również maleńka Litwa i balansująca na krawędzi rozpadu Ukraina. Nie mówiąc już o tym, że rezygnacja odebrana zostałaby jako rejterada świadcząca, iż rząd bardziej liczy się z pogróżkami Wilna i Kijowa, niż z własnymi obywatelami. Gdyby to ode mnie zależało, to 11 listopada 2018 r. polskie przedstawicielstwa dyplomatyczne rozesłałyby te paszporty do Polaków na Litwie i Ukrainie - wraz z nadaniem obywatelstwa.

Pozostaje mieć nadzieję, że min. Błaszczak nie wystraszy się własnej odwagi, a tymczasem - wchodźmy na stronę http://zaprojektujpaszport.gov.pl/ i głosujmy na Ostrą Bramę!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 33 (18-24.08.2017)

niedziela, 13 sierpnia 2017

Operacja „Temida”, czyli praworządność III RP w pigułce

Jeżeli poważnie traktujemy kwestię oczyszczania wymiaru sprawiedliwości, to może warto zacząć od upublicznienia akt „Temidy”.



I. Zwerbować sędziego

Na marginesie zawieszonej chwilowo kampanii o reformę wymiaru sprawiedliwości sądzę, że nie od rzeczy będzie przypomnienie operacji „Temida”, jaką w 2000 r., za czasów rządów AWS-UW, przeprowadził ówczesny Urząd Ochrony Państwa, a która polegać miała na werbowaniu pracowników śląskich organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości – prokuratorów i sędziów. Sprawa ta i jej różnorakie wątki poboczne bowiem skupiają jak w soczewce rozmaite patologie funkcjonowania III RP z sądownictwem włącznie.

Interesująca nas historia zaczęła się 12 października 2000 r., kiedy to śląski UOP aresztował Krzysztofa Porowskiego – biznesmena znanego z postkomunistycznych powiązań. Zatrzymanie miało skłonić go do zeznań przeciw znanym politykom SLD – Sekule, Millerowi, Siemiątkowskiemu, a także wiceprezesowi katowickiego sądu wojewódzkiego – sędziemu Andrzejowi Hurasowi. O ile w przypadku działaczy lewicy można od biedy założyć, że celem było obnażenie jakichś nieczystych układów polityczno-biznesowych (miano zbierać materiały dotyczące m.in. nielegalnych inwestycji z pieniędzy PZPR), o tyle ustawienie celownika na sędzim Hurasie miało ewidentnie ułatwić jego werbunek. Tu zastrzegę od razu, że sędzia Huras to żadne niewiniątko – członek PZPR, były komornik a następnie wizytator komorników, który wspólnie z żoną (też komornikiem) na swej działalności dorobił się znacznego majątku, by później lekką stopą przeskoczyć na fotel sędziowski i ostatecznie dosłużyć się funkcji wiceprezesa sądu wojewódzkiego. Już sam fakt, że taka kariera była w III RP możliwa świadczy o głębokich patologiach aparatu sprawiedliwości.

II. Sfingowany proces

W tym jednak przypadku mamy do czynienia z „szyciem” ze strony UOP ewidentnej prowokacji opartej na preparowaniu fałszywych dowodów w celach werbunkowych. Był to zresztą główny modus operandi – prokuratorów i sędziów pozyskiwano bowiem poprzez szantażowanie ich groźbą wytoczenia sfingowanych procesów korupcyjnych. Całość operacji „Temida” nadzorować miał wiceszef śląskiej delegatury UOP – kpt. Mariusz Szekiel. On też miał namawiać Porowskiego do dostarczenia „haków” na sędziego Hurasa, którego wcześniej UOP próbował zwerbować, jednak bez powodzenia. Porowski odmówił, co przypłacił wieloletnim procesem. (Też ciekawostka – tacy ideowi, czy bali się narazić współpracą z „prawicowym” UOP komuś jeszcze możniejszemu?). Zemstą służb (a zapewne również przestrogą dla pozostałych werbowanych pracowników sądów i prokuratury) stała się wytoczona sędziemu Hurasowi sprawa. Na podstawie zeznań dwóch powiązanych z Porowskim świadków (zwanych w UOP „dwiema świniami”, bo zeznawali wszystko czego się od nich żądało) zarzucono mu m.in., przyjęcie od Porowskiego 100 tys. dolarów łapówki, a także ułatwienie nabycia po korzystnej cenie od komornika Jana G. 400 skonfiskowanych samochodów, za co Porowski zrewanżować się miał sędziemu prezentem w postaci mercedesa. Co interesujące, sprawy zarówno Porowskiego, jak i Hurasa trafiły szybko do prokuratury w Gdańsku, którą kierował wówczas... osławiony Janusz Kaczmarek. Jana G. również werbowano do współpracy – i również wytoczono mu proces.

W każdym razie, okazało się, że jedna z firm Porowskiego faktycznie nabyła od Jana G. samochody, lecz po normalnej cenie, zaś mercedes należał do żony Hurasa i został nabyty za jej własne pieniądze, które potrafiła udokumentować (mówimy o zamożnej właścicielce kancelarii komorniczej). Sprawa toczyła się w sumie do 2015 r. Najpierw, w 2010 r. krakowski sąd prawomocnie uniewinnił Hurasa stwierdzając m.in., że prokuratura „stawiała zarzuty bez dowodów lub nawet wbrew nim”, a także, iż interpretacja dokumentów „różniła się od tego, co z nich faktycznie wynika”. Dodać należy, że sąd zwrócił się również o wydanie akt operacji „Temida”, lecz ABW (następczyni UOP) odmówiła. Następnie Andrzej Huras wytoczył Skarbowi Państwa proces o zadośćuczynienie w wys. 500 tys. zł. Warszawski sąd okręgowy odszkodowanie przyznał w 2014 r., lecz rok później - w czerwcu 2015 - Sąd Apelacyjny uchylił wyrok I instancji, argumentując, iż „czynności organów ścigania nie nabierają cech bezprawności tylko dlatego, że oskarżonego uniewinniono”. Zwróćmy uwagę, że sąd w tym przypadku kompletnie pominął wątek zaangażowania w sprawę służb specjalnych i operacji „Temida”.

III. Przyszyć „Temidę” Kaczyńskiemu

Na uwagę zasługuje tu pewien wątek poboczny. Otóż w operację „Temida” usiłowano wmanipulować Lecha Kaczyńskiego – jako, że był ministrem sprawiedliwości podczas opisywanych tu wydarzeń. Sprawę odgrzano w czasie jego prezydentury - m.in. „Wirtualna Polska” opublikowała w 2006 r. obszerny tekst Anny Szulc „Temida w rękach tajnych służb” niedwuznacznie sugerujący powiązania ówczesnego ministra sprawiedliwości z operacją. Głównym zarzutem przeciw Lechowi Kaczyńskiemu był przebieg spotkania z sędzią Hurasem do jakiego doszło w sejmowej restauracji już po wszczęciu sfingowanego procesu. Kaczyński miał domagać się ustąpienia Hurasa z funkcji wiceprezesa sądu, grożąc, że w przeciwnym wypadku go „zniszczy”. Ponadto Lech Kaczyński podczas wizyty na Śląsku w grudniu 2000 r. żądał podania się do dymisji prezesa sądu w Katowicach – sędziego Tadeusza Kałusowskiego. Przy sejmowej rozmowie obecny był mec. Leszek Piotrowski – obrońca zarówno sędziego Hurasa, jak i Krzysztofa Porowskiego. Zmarły w 2010 r. Piotrowski w latach '80 zasłynął jako obrońca górników, w III RP związany był z prawicą, zaś w latach 1997-1999 z rekomendacji Porozumienia Centrum był wiceministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, zamieszczał także felietony w „Gazecie Polskiej”. Później jednak dokonał dość raptownej i zastanawiającej wolty, przechodząc na wrogie wobec PiS pozycje.

Rzecz w tym, iż Lech Kaczyński sugerował się aktami prokuratury przygotowanymi pod dyktando UOP, zaś o operacji „Temida” nie wiedział. Przypomnę, że sprawę Hurasa i Porowskiego prowadziła gdańska prokuratura pod kierunkiem Janusza Kaczmarka do którego Lech Kaczyński miał pełne zaufanie – jak się okazało, na własne nieszczęście, zważywszy na ponurą rolę Kaczmarka u schyłku pierwszego rządu PiS. Krótko mówiąc, Lech Kaczyński padł ofiarą dezinformacji i podsuniętych mu spreparowanych dowodów. Wkrótce zresztą wybuchł konflikt między Ministerstwem Sprawiedliwości a UOP – co ciekawe, na tle aresztowania odpowiedzialnego za „Temidę” kpt. Mariusza Szekiela (choć samo zatrzymanie miało związek z inną sprawą). Prokuratura domagała się przeszukania w siedzibie śląskiej delegatury UOP za którą ujął się koordynator ds. służb specjalnych Janusz Pałubicki. Jerzy Buzek w sporze stanął po stronie Pałubickiego, co skończyło się dymisją Lecha Kaczyńskiego.

IV. Ujawnić agenturę!

Tak to, proszę Państwa, wyglądało „demokratyczne państwo prawa” za jakie uchodzić ma wedle jej obrońców III RP. A teraz konkluzja. Otóż akta operacji „Temida” wciąż pozostają utajnione – zakładając oczywiście, że jeszcze istnieją, bowiem Robert Walenciak w rozmowie z Siemiątkowskim dla postkomunistycznego „Przeglądu” (2005 r.) napomknął, że były one niszczone w 2002 r. – czemu Siemiątkowski nie zaprzeczył. Zwróćmy uwagę – mieliśmy zakrojoną na szeroką skalę operację werbunkową w aparacie sprawiedliwości. Wiadomo, że nie udało się zwerbować sędziego Hurasa i komornika Jana G., którym przetrąciło to kariery. A contrario wynika z tego, że pozostali werbowani poszli na współpracę, bo tylko wspomnianej dwójce uszyto lipne procesy. Kim są ci, których zwerbowano? Jakie pełnią obecnie funkcje? I czy operacja „Temida” zawężona do Śląska była jedyną taką akcją? Jaki jest powód, że po dziś dzień pozostaje tajna, zaś ABW odmawia wydania akt nawet sądowi? Myślę, że są to dobre pytania do koordynatora ds. służb specjalnych – min. Mariusza Kamińskiego. Jeżeli poważnie traktujemy kwestię oczyszczania wymiaru sprawiedliwości, to może warto zacząć od upublicznienia akt „Temidy” - lub tego, co z nich zostało...

Gadający Grzyb

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 32 (11-17.08.2017)



Namibia, a sprawa polska

W Namibii, podobnie jak w okupowanej Polsce, doszło do ludobójstwa, zbrodni wojennych, terroru i masowej grabieży mienia.



Jak wiemy, od niedawna przedstawiciele partii rządzącej z Jarosławem Kaczyńskim na czele postanowili podnieść w przestrzeni publicznej temat niemieckich odszkodowań za II Wojnę Światową. Zasadniczo, rzecz nie jest nowa, bo już wcześniej pod patronatem Lecha Kaczyńskiego – wówczas prezydenta Warszawy – powstało oszacowanie strat wyrządzonych przez Niemców w stolicy, zatem obecnie powracamy do tematu – tyle, że w skali ogólnopolskiej. I tu powstaje pytanie – czy Polska ma zamiar dochodzić swych roszczeń na poważnie, czy też mamy do czynienia jedynie z polityczną demonstracją w odpowiedzi na połajanki i próby wtrącania się Berlina w nasze wewnętrzne sprawy. Jeżeli bierzemy pod uwagę pierwszą ewentualność, to warto pilnie się przyglądać poczynaniom Namibii, która domaga się od Niemiec odszkodowania w wysokości 30 mld. euro za zbrodnie i straty materialne z okresu kolonizacji.

Sprawa dawnej Niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej ma więcej punktów stycznych z Polską, niż mogłoby się to na pozór wydawać. Podobnie jak w okupowanej Polsce doszło tam do ludobójstwa, zbrodni wojennych, terroru i masowej grabieży mienia. Podobnie jak w Polsce ogromną rolę odegrała szowinistyczna ideologia okupantów-kolonizatorów. Wreszcie, podobnie jak w przypadku Polski, Niemcy są dla współczesnej Namibii kluczowym partnerem ekonomicznym, zaś gospodarka namibijska w znacznym stopniu uzależniona jest od niemieckich inwestycji oraz turystów licznie odwiedzających dawną kolonię. Więcej – Berlin podnosi, że od 1990 r. udziela rządowi w Windhuk (namibijska stolica) pomocy rozwojowej, której rozmiary oszacowano jak do tej pory na ok. miliard euro. Brzmi znajomo?

Porównajmy to z głosami w Polsce, które na wieść o możliwości domagania się reparacji wojennych z miejsca zaczęły argumentować w „niemieckim” duchu – że nie możemy zaogniać stosunków ze strategicznym europejskim partnerem, niemieckie inwestycje i wymiana handlowa są dla nas kluczowe, no i wszak otrzymywane środki unijne w dużej mierze finansowane są z niemieckiego budżetu. Cóż, jak widać, tego typu obiekcje nie przeszkodziły Namibii upomnieć się o swoje.

A jest się o co upominać. W latach 1904 – 1908 doszło bowiem w wyniku powstań ludów Herero i Nama do planowej eksterminacji rdzennej ludności przez korpus ekspedycyjny dowodzony przez gen. Lothara von Trotha. Była tam obecna pełna paleta rozwiązań zastosowanych później przez III Rzeszę w okupowanej Europie, szczególnie w Polsce: obozy koncentracyjne, tortury, praca przymusowa, masowe egzekucje, zbrodnicze eksperymenty medyczne, ustawodawstwo rasowe zakazujące „mieszania krwi”, wyrugowanie autochtonów z ziemi przekazanej następnie kolonistom (obecnie wciąż w znacznej mierze znajduje się w rękach ich niemieckich potomków). Ogółem, szacuje się, że zginęło wówczas ok. 100 tys. Herero (ok. 80 proc. populacji) i 10 tys. Nama (ok. połowy). W 1985 r. ONZ uznała tę zbrodnię za pierwsze ludobójstwo w XX w. Namibia, która po I Wojnie Światowej przeszła pod zarząd RPA, niepodległość uzyskała w 1990 r.

Rząd w Windhuk w kwestii odszkodowań prowadzi politykę dwutorową. Z jednej strony negocjuje z rządem w Berlinie, z drugiej zaś przygotowuje pozew do wniesienia przed Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze. Osobnym wątkiem jest sprawa założona przed amerykańskim sądem przez wodzów plemion Herero i Nama w której prócz odszkodowań domagają się dopuszczenia jako strona do toczących się między Windhuk a Berlinem negocjacji. Co ciekawe, przedstawiciele ludów Herero i Nama otwarcie inspirują się skutecznymi działaniami organizacji żydowskich – ich adwokatem jest Ken McCallion wcześniej reprezentujący ofiary holocaustu, zaś wódz Herero Sam Kambazembi stwierdził wprost: „Jedyna różnica jest taka, że Żydzi są biali, a my czarni”.

Ze swej strony Niemcy pod pozorami elastyczności wynikającymi z poprawności politycznej, stosują taktykę twardego „nein”. Wprawdzie w 2004 r. uznały swoje historyczne winy i nawet złożyły przeprosiny – ale konsekwentnie uchylają się od odpowiedzialności materialnej. Jedynym jak do tej pory ustępstwem z ich strony była propozycja urągliwego w swej istocie „odfajkowania” tematu poprzez utworzenie specjalnego funduszu pomocowego o wartości 100 mln. euro. Polak mógłby mieć tu uczucie deja vu – w podobny sposób wszak Niemcy pozbyli się odpowiedzialności za wykorzystywanie polskich robotników przymusowych. Tyle, że w odróżnieniu od Polski, Namibia taką jałmużną się nie zadowoliła. Przede wszystkim jednak Niemcy protestują przeciw terminowi „odszkodowania”, konsekwentnie używając ogólnikowej formułki „transfery finansowe” - i nawet niespecjalnie ukrywają, że nie chcą w ten sposób otwierać furtki do przyszłych roszczeń ze strony państw europejskich, ze szczególnym uwzględnieniem Polski.

Powtórzę – warto obserwować namibijską batalię, bowiem rysuje się tu dla nas pewien wzorzec postępowania. Może nie od rzeczy byłoby nawiązać z rządem w Windhuk bliższe kontakty w celu wymiany doświadczeń?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 32-33 (11-24.08.2017)

piątek, 11 sierpnia 2017

Nowa generacja

Najgorsze co można zrobić, to zapiec się w dogmatycznym oglądzie rzeczywistości - a raczej własnych wyobrażeniach o niej - i zatracić słuch społeczny.


I. Przebudzenie

Muszę wyznać, że podczas lektury różnych komentarzy z prawej strony, dotyczących demonstracji przeciw reformie sądownictwa, towarzyszyło mi poczucie rosnącej irytacji. Otóż zarówno „nasze” media, jak i „nasi” politycy zbyt łatwo ustawiali sobie przeciwnika do bicia, zaliczając hurtowo manifestujących do, mówiąc hasłowo, obozu beneficjentów III RP, a tak w ogóle to zwalając wszystko na „astroturfing”. Tym samym - z premedytacją, bądź z intelektualnego lenistwa – przeoczyli istotną jakościową zmianę: mianowicie, po raz pierwszy w przestrzeni publicznej zaistniało w zauważalnej skali nowe, młode pokolenie – generacyjnie należące do rówieśników młodzieży patriotycznej. Śmiem twierdzić, iż od tej pory należałoby wręcz mówić o dwóch równoległych pokoleniach dwudziesto- i trzydziestolatków: z jednej strony mamy widoczną od dawna młodzież w koszulkach z Polską Walczącą i Żołnierzami Wyklętymi, z drugiej natomiast – pokolenie ukształtowane w duchu lewicowo-liberalnym. I to drugie właśnie zaczyna dochodzić do głosu. Nie znaczy to, że wcześniej nie istniało – po prostu nie było tak widoczne, angażując się np. w różne ruchy miejskie czy inicjatywy kulturalne. W ten sposób jednak zbudowało sobie pewne ramy i zyskało doświadczenie (np. w organizacji eventów), które teraz zaowocowało.

Co tych młodych ludzi odróżnia od dotychczasowej „totalnej opozycji”? Właśnie brak owej „totalności” i krytyczny stosunek do elit III RP oraz efektów transformacji ustrojowej. W odróżnieniu od KOD-u czy Schetyny i Petru, oni nie walczą o to, „żeby było tak jak było”. Nie demonstrowali na rzecz partyjnych interesów Platformy i Nowoczesnej o których często mają jak najgorsze zdanie – wyszli na ulicę POMIMO tego, że stali na niej również politycy, czego widomym znakiem jest, że „totalnej opozycji” bynajmniej nie przyrosło w sondażach. Nie działa na nich kombatancko-peerelowska retoryka, nie kupują oskarżeń o „ubeckość”, czy straszenia powrotem PRL-u. To nie ich język, nie ich emocje, nie ich doświadczenie. Patrząc na podtykane im pod nos „legendy Solidarności” pytają: a jak urządziliście tę nową Polskę w której myśmy się urodzili i dorastali? Nie wpisują się w prostą dychotomię PiS - anty-PiS, czasem wręcz podkreślają, że programy w rodzaju „500+” czy „Mieszkanie +” to krok w kierunku bardziej sprawiedliwej Polski. Są natomiast bardzo wyczuleni na wszystko co związane jest z wolnością – i tu tkwiło źródło ich niedawnej mobilizacji. PiS jak zwykle olało komunikację społeczną i stąd owa młodzież doszła do wniosku, że za chwilę obudzi się w kraju upolitycznionego sądownictwa. Przy czym, nie jest również tak, że nie widzą nieprawidłowości w obecnym systemie – po prostu uznali, że recepta PiS-u jest gorsza od choroby.

II. Podmiotowość

Kolejną wyróżniającą ich cechą jest poczucie własnej podmiotowości i odrębności. Ostatnie czego sobie życzą, to zapisanie ich do grupy partyjnych kiboli. Tam, gdzie swe „łańcuchy światła” organizowali samodzielnie (np. w Poznaniu), obowiązywała formuła „no logo” - czyli bez partyjnych szyldów. I takie właśnie – nie tyle „apolityczne”, co „apartyjne” protesty - bardzo nie podobały się liderom opozycyjnego establishmentu. Wystarczy zresztą sięgnąć do internetowej „Kultury Liberalnej”, która w ostatnim czasie stała się swoistą trybuną młodych lewicowych liberałów i poczytać, co oni sami o tym mówią. Na porządku dziennym było użeranie się z usiłującymi zawłaszczać manifestacje politykami partii opozycyjnych - gdy jednoznacznie im komunikowano, że ich miejsce jest co najwyżej na widowni, posuwali się nawet do sabotowania imprez i walki „na megafony”. Z KOD-owcami też mieli pod górkę, bo protesty były rzekomo za mało wyraziste i zbyt „piknikowe”, zaś organizatorzy bardzo dbali o to, by nie pojawiały się hasła typu „precz z PiS-lamem”, czy zawołania o „Kaczorze-dyktatorze”.

Jeszcze jedno - oni nie chcą umierać za gerontów III RP, nie są „wojskiem” Michnika, czy kogokolwiek z tego towarzystwa. Trafia ich szlag na widok Balcerowicza, któremu zawdzięczają brak normalnej pracy, bezpieczeństwa socjalnego i perspektyw. Mają gdzieś Frasyniuka z jego grubymi żartami i pozerstwem. Oni protestują we własnym imieniu i nie życzą sobie instruktaży, tudzież połajanek od weteranów Salonu w rodzaju opisywanego tu niedawno psioczenia Janickiego i Władyki na „symetrystów”. Mało też ich obchodzą protekcjonalne pochwały ze strony luminarzy salonowszczyzny, bo nie są dla nich autorytetami – a to z tego względu, że nie oceniają ich poprzez pryzmat opozycyjnych biografii z lat 70- i 80-tych czy resentymentów z czasów „wojny na górze”, lecz poprzez dokonania w III RP. Nie bronią też stołków i apanaży, bo ich zwyczajnie nie mają - rekrutują się często spośród wielkomiejskiego prekariatu i stąd m.in. ich niechęć do Balcerowicza oraz warstwy „nachapanych” beneficjentów III RP.

Następna sprawa, bardzo istotna, to językowa warstwa przekazu. Na tych demonstracjach, na których mieli coś do powiedzenia, skrupulatnie unikali retoryki pogardy, wykluczenia, nienawiści. Mówił o tym w Warszawie pisarz Jacek Dehnel wzywając, by zaniechać obelżywych sformułowań wobec ludzi korzystających z 500+ czy wyborców PiS. Poza kwestią skuteczności – drastyczny przekaz KOD-u okazał się odrzucający dla normalnych ludzi – oni językiem agresji są zwyczajnie zmęczeni. Doszliśmy do punktu, w którym nawet najcięższe inwektywy spowszedniały, straciły swoją moc i mogą działać jedynie na najbardziej nieprzejednany, żelazny elektorat – i to po obu stronach. Dlatego programowo unikają mściwych wrzasków o „Kaczorze” i „kaczystach”, którzy „pójdą siedzieć” - to nie jest ich, powiedzmy, wrażliwość estetyczna. Oprócz uczulenia na język pogardy, te nienawistne hasła „starych” z KOD-u, czy hunwejbinów od „Obywateli RP” są dla nich zwyczajnie głupie. Im autentycznie nie zależy na eskalowaniu wojny domowej - tym różnią się od „gerontów III RP” broniących za wszelką cenę stanu posiadania. I to również należy odnotować.

Dlaczego piszę o nich w tak łagodnym tonie, mimo że ideowo różni nas niemal wszystko? Bo na to zasługują - w przypadku wściekłych zombies III RP z KOD-u czy „UBywateli RP” nie miałem i nie mam oporów, by po nich „jechać” bez litości, podobnie jak wcześniej po zdziczałym bydle od Palikota. Ci młodzi są jednak inni, co warto zauważyć i wyciągnąć wnioski. Co ciekawe – jakkolwiek egzotycznie by to dla nas nie zabrzmiało – oni zupełnie szczerze uważają się za patriotów. Wzięli się chociażby za odzyskiwanie narodowej symboliki, adaptując ją do własnej wrażliwości i to bynajmniej nie w stylu czekoladowego orła – taką żenadę zostawiają pokoleniu Komorowskiego. Na ich manifestacjach śpiewanie czterech zwrotek hymnu nie jest już obciachem. Uważają, że prawica im te narodowe symbole zabrała, wiec je sobie odbierają.

III. Fatalna reakcja

Na to wszystko, przykro pisać, „nasza strona” zareagowała w najgorszy możliwy sposób – obelgami, sprowadzając protesty do schematu kodowszczyzny i zapluwających się z nienawiści do „Kaczora” starców, tudzież bredząc, jak pewien polityk z PiS, o „ubeckich wdowach”. Otóż nie - to już nie są demonstracje wyłącznie zacietrzewionych dziadów z KOD-u, jak w 2016 i trzeba tę jakościową zmianę naszym politykom uświadomić, również dla ich własnego dobra. Pisałem niedawno w tym miejscu, że politycy mają tendencję do „zamrażania” w swej wyobraźni społeczeństwa w takim stanie, w jakim oddało na nich swe glosy – i dlatego kolejny wynik wyborczy stanowi dla nich tak często nieprzyjemny szok. Im szybciej to zrozumieją, tym lepiej, bo jeśli nie znajdą języka, którym mogliby się z tymi młodymi ludźmi porozumieć, to ktoś ich bunt przejmie i zagospodaruje - a wtedy PiS przerżnie wybory.

„Nasi” politycy wrzucający młodych do jednego wora z KOD, PO i „UBywatelami RP” popełniają kolosalny błąd - i co gorsza, nie ma komu im tego powiedzieć, bo nie widzę po prawej stronie chęci do postawienia uczciwej diagnozy. Język wojennej konfrontacji tak bardzo wszedł w krew dużej części mediów prawicowych, że już nie potrafią inaczej komunikować się ze światem (zresztą - jakim światem? Mówią już od dawna tylko do zamkniętej grupy współwyznawców). Politykom wygodniej jest wszystkich zapisywać do potomków ubecji (co wy wiecie o motywacjach dziewczyny rocznik '92 tyrającej na śmieciówce – to ma być „ubecka wdowa”?), a dziennikarze z mediów uzależnionych od rządowych pieniędzy z nowego rozdania też wolą pisać to, co w ich mniemaniu chcieliby usłyszeć sponsorujący ich z publicznej kasy politycy. W ten sposób nakręca się spirala prawicowego matrixu - a to przepis na katastrofę, wg dokładnie takiego samego schematu, jaki przerobiła opcja beneficjentów III RP.

Najgorsze co można zrobić, to zapiec się w dogmatycznym oglądzie rzeczywistości - a raczej własnych wyobrażeniach o niej - i zatracić słuch społeczny. Powtarzam - sytuacja jest gatunkowo inna niż rok temu i podczas wyborów 2015. Albo to zrozumiecie i odpowiednio zareagujecie, albo przegracie.

Gadający Grzyb

Na podobny temat:

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 32-33 (09-22.08.2017)