Dopiero
w momencie otrzymania reparacji będziemy mogli powiedzieć, że
wygraliśmy II wojnę światową. Póki co bowiem wciąż pozostajemy w
gronie przegranych.
I. Reparacyjna gorączka
Zważywszy,
iż temat wojennych reparacji jakie należą się nam od Niemiec rozgrzał
do białości nie tylko tutejszych folksdojczów, którzy nieustannie
pozostają w stanie wzmożonego alertu, lecz również – co
zrozumiałe – patriotyczną część opinii publicznej, sądzę, że
nie od rzeczy będzie zamieścić kilka uwag nieco mitygujących owo
wzmożenie. Oczywiście, nie
ulega dla mnie wątpliwości, że odszkodowania nam się należą - ale
jakie realnie mamy perspektywy na sukces?
Tu ważne zastrzeżenie – mam nadzieję, że Jarosław Kaczyński nie
rzucił kwestii odszkodowań ot tak sobie, jako tematu zastępczego w
celu rozhuśtania opinii publicznej, bądź w charakterze politycznej
demonstracji, aby dać prztyczka w nos Berlinowi za mieszanie się w
nasze sprawy. To rzecz zbyt wielkiej wagi na takie figle, o czym
świadczy błyskawiczne uruchomienie przez Niemcy wszystkich „pasów
transmisyjnych” mających zdezawuować polskie roszczenia. Dalej
będę więc pisał zakładając, że jednak mamy do czynienia z inicjatywą
poważną.
II. Warunki sukcesu
Zacznę
od oczywistości. Zanim
strona polska wystąpi z jakimikolwiek oficjalnymi żądaniami, musimy
perfekcyjnie odrobić pracę domową.
To nie mogą być gazetowe wyliczenia w których fruwają sobie swobodnie
różne kwoty – a to 3, to znów 5 czy nawet 6 bilionów euro.
Wzorem powinna być tutaj praca zespołu powołanego przez prezydenta
Warszawy Lecha Kaczyńskiego szacującego straty wojenne stolicy
(ogółem ponad 45,3 mld. dol. w 2004 r.). Efekty badań zostały
opublikowane w postaci dwuczęściowego raportu – część druga
skupiła się na materiałach źródłowych dowodzących, że Polska nie
zrzekła się skutecznie reparacji wojennych. ŚP. Lech Kaczyński nie
ukrywał, iż jest to reakcja na działalność Eriki Steinbach i Związku
Wypędzonych oraz Powiernictwa Pruskiego. Podobne oszacowania
poczyniono również w innych miastach – teraz należy tę operację
rozszerzyć do skali ogólnopolskiej, do czego punktem wyjścia mogłyby
być wyliczenia przedstawione na Międzynarodowej Konferencji
Reparacyjnej w Paryżu w roku 1946 (Polska wówczas wyceniła straty na
16,9 mld ówczesnych dolarów, można jednak domniemywać, iż te szacunki
są dalece niepełne).
Analogicznie
rzecz się ma w przypadku opracowania podstaw prawnych – tu
również nie może być najmniejszej fuszerki, tak by Międzynarodowy
Trybunał Sprawiedliwości w Hadze nie miał pretekstu by oddalić sprawę
z powodu jakichś rażących niedoróbek. To nie może być prawny bubel
jakie produkuje się niefrasobliwie w Sejmie, by potem w pocie czoła
je nowelizować. Pamiętajmy – mamy jedno podejście i cios
musi być nokautujący.
Kolejna
rzecz – w kwestii reparacji nie możemy liczyć na regionalne
sojusze. Grupa Wyszehradzka ani reszta „Trójmorza”
nie pomoże nam, a to z tego względu, że większość państw regionu
najchętniej o II wojnie światowej by zapomniała. Czechosłowacja
poddała się bez walki unikając większych zniszczeń, na dodatek III
Rzesza wykroiła z niej marionetkowe, faszyzujące słowackie państewko
ks. Tiso. Węgry, Bułgaria, Rumunia to również dawni „satelici”
hitlerowskich Niemiec, zaś Chorwacja ma na sumieniu „państwo
ustaszów”. Obywatele państw nadbałtyckich sympatyzowali z III
Rzeszą, a Łotysze mieli nawet swoje oddziały SS. Słowem, jako
jedyni w regionie postawiliśmy się Hitlerowi i ponieśliśmy za to
cenę, która po dziś dzień nie została przez Niemcy spłacona.
Następny
punkt – porzućmy z góry nadzieję na wywalczenie czegokolwiek
poprzez dwustronne negocjacje z Berlinem. Przekonała się już o
tym Namibia od trzech lat prowadząca bezowocne rozmowy w sprawie
odszkodowań (30 mld. euro) za ludobójstwo na plemionach Herero i Nama
z czasów kolonialnych (lata 1904-1908, ponad 100 tys. ofiar). Rząd w
Berlinie zaoferował jedynie powołanie „funduszu pomocowego”
w wys. 100 mln. euro, odżegnując się przy tym od używania terminu
„odszkodowania”, by nie tworzyć niebezpiecznego
precedensu. W efekcie rząd namibijski zdecydował się wystąpić z
pozwem do Trybunału w Hadze. Nie znaczy to, że z Niemcami nie należy
rozmawiać – należy, jak najbardziej, choćby po to, by
wysondować jakie mają w ręku karty i demonstrować przed światem wolę
„polubownego” załatwienia sprawy. Jednak zasadnicza
batalia rozegra się w Hadze - co polecam pod rozwagę wszystkim
rozgorączkowanym kibicom, którym się wydaje, że wystarczy machnąć
papierami i tupnąć nogą, a Niemcy wyskoczą z kasy. Nie, to będą
lata żmudnych zmagań w gabinetach i na salach rozpraw - i trzeba być
na to psychicznie przygotowanym, zwłaszcza pod kątem utrzymania przez
cały ten czas spokojnej, lecz żelaznej konsekwencji.
No i
wreszcie sprawa podnoszona tu i ówdzie – czyli zaangażowanie do
współpracy organizacji żydowskich, zaprawionych w egzekwowaniu
miliardowych sum w ramach odszkodowań za holocaust. To rzecz
śliska. Z jednej strony przedstawiciele wspomnianych tu namibijskich
plemion Herero i Nama wnosząc (niezależnie od władz Namibii) przeciw
Niemcom pozew przed amerykańskim sądem, zaangażowali prawnika
reprezentującego wcześniej ofiary holocaustu (w ogóle, zalecałbym
naszemu rządowi uważne przyjrzenie się sprawie Namibii) – ale
między Namibią a Żydami nie ma kwestii spornych. Tymczasem od nas
organizacje „holocaust industry” domagają się 65 mld.
dolarów za pożydowskie mienie - na bazie prawa plemiennej
współwłasności, bo przecież nie na podstawie cywilizowanego
prawodawstwa cywilnego - co dla nas jest rzecz jasna nie do
przyjęcia. Gdybyśmy zaoferowali im prosty układ – odbierzecie
sobie te 65 mld. z tego co wydębimy od Niemców, to tym samym
przyznalibyśmy, że ich roszczenia są zasadne. Skończyć mogłoby się
tym, że od Niemiec nic byśmy nie dostali, a zostalibyśmy z oficjalnie
uznanymi żydowskimi roszczeniami do spłaty. Tutaj zatem
zaproponowałbym formułę... prowizji. Należy zawrzeć deal –
dostaniecie te 65 mld., ale jako prowizję za wykonaną usługę.
Przykładowo – 65 mld. dol. to ok. 55,3 mld. euro, co stanowi
1,106 proc. z kwoty 5 bln. euro jakie mamy otrzymać od Niemiec. I na
taką, określoną procentowo prowizję się umawiamy. Jeśli nie pomożecie
nam skutecznie wydusić ze szkopów kasy – zostaniecie z niczym.
Układ jasny – każdy dostaje swoje, jesteśmy kwita.
III.
Reparacje a „polexit”
Nade
wszystko jednak musimy sobie uzmysłowić, że oficjalne wystąpienie z
roszczeniami reparacyjnymi na forum dwustronnym i międzynarodowym
oznacza wojnę z Niemcami – może tylko „zimną”, ale
wojnę. W konsekwencji, definitywnie już nie będziemy mieli czego
szukać w zarządzanej z Berlina Unii Europejskiej, bo Niemcy zrobią
wszystko, by nas w tej Unii zwyczajnie zgnoić. Dzisiejsze
przekomarzania z Komisją Europejską na tle „praworządności”
to przy tym małe miki. To zaś oznacza konieczność „polexitu”
– ale nie ma po czym płakać, bo obecna tendencja przejawiająca
się coraz dalej idącymi hegemonistycznymi zapędami tandemu
Berlin-Bruksela w połączeniu z różnymi „prędkościami” i
tak sprawia, że wyjście z UE stanie się prędzej czy później
koniecznością. Rzecz w tym, iż „exit” wiąże się z nader
bolesnym finansowo „rachunkiem rozwodowym” o czym
przekonuje się właśnie Wlk. Brytania, od której Unia żąda jakichś
nieprzytomnych miliardów – padają kwoty 40. a nawet 100 mld.
euro. Cel jest jasny – dać Londynowi słoną nauczkę, a zarazem
lekcję potencjalnym naśladowcom, unaoczniając im z jaką ceną wiąże
się opuszczenie „europejskiej rodziny”. I tu naszą
„polisą” stają się odszkodowania od Niemiec. To
właśnie niemieckimi pieniędzmi będziemy mogli spłacić „rachunek
rozwodowy”, który byłby dla nas trudny do udźwignięcia bez
„odszkodowawczego” wspomagania. Do tego, niemieckie
reparacje zapewnią nam miękkie lądowanie, stając się odpowiednikiem
obecnych eurofunduszy.
Biorąc
pod uwagę zarysowane tu uwarunkowania, kwestia wojennych odszkodowań
staje się dla nas absolutnie kluczowa. A
poza wszystkim - dopiero w momencie otrzymania reparacji będziemy
mogli powiedzieć, że wygraliśmy II wojnę światową. Póki co bowiem
wciąż pozostajemy w gronie przegranych.
Gadający
Grzyb
Na
podobny temat:
Zbrodnie
niemieckiego kolonializmu
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł
opublikowany w tygodniku „Warszawska
Gazeta” nr 34 (25-31.08.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz