poniedziałek, 28 lutego 2011

Spiskologia


Nie psioczmy na spiski - róbmy własne!



I. Między „poprawniakami” a „wtajemniczonymi”.


Z tymi spiskami, panie dzieju, to generalnie śliska sprawa. Na hasło „spisek”, a szczególnie już „spiskowa teoria dziejów” większość odruchowo reaguje mieszaniną drwiny i politowania. Postawie tej towarzyszy rysowanie sobie kółeczek na czole, mające sugerować, że wszelkie spiskowe domniemania są domeną wariatów, oszołomów i generalnie, osób dość ograniczonych umysłowo, które nie potrafią sobie uporządkować i wytłumaczyć świata inaczej niż przez dopatrywanie się wszędzie działalności jakichś ciemnych mocy.


Drugi biegun zajmuje mniejszość, która mocą przyrodzonej, bądź stymulowanej przez pewne lektury wnikliwości uznaje, iż posiadła skrywaną przed pospólstwem PRAWDĘ o tajnych mechanizmach rządzących światem, których otumaniona reszta ludzkiej masy nie chce przyjąć do wiadomości. Przełykają frustrującą gorycz odrzucenia, ale zarazem spoglądają na ciemniaków z pewnym poczuciem wyższości, jakie daje przynależność do grona wtajemniczonych depozytariuszy straszliwej wiedzy.


Nie ukrywam, że między tymi dwoma młyńskimi kamieniami czuję się dość niekomfortowo, bowiem daleko mi zarówno do jednych, jak i do drugich.


II. Poprawniacy.


Jeśli chodzi o grupę nr 1 („poprawniacy”), ich – uprzejmie mówiąc – sceptycyzm (a po prawdzie - ignorancja) jest wynikiem dość intensywnej indoktrynacji każącej zamykać oczy nawet na powszechnie wiadome fakty, albo przynajmniej nazywać je inaczej niż by należało, dzięki czemu można osiągnąć poczucie psychicznego komfortu, łudząc się, że za pomocą nowej etykietki zmieni się zawartość słoika, czyli istotę rzeczy. Tak się bowiem składa, że historia, zwłaszcza historia polityczna, jest w znacznej mierze historią spisków, które niejednokrotnie zmieniały losy państw i bieg dziejów. Nie trzeba do tego pogłębionej wiedzy, wystarczy uważać na lekcjach (to znaczy do niedawna wystarczyło, bo jak to wygląda obecnie, po reformach minister Hall, trudno powiedzieć).


Pierwszy z brzegu przykład to triumwirat. Trzech wpływowych facetów umówiło się, że nic w Imperium Rzymskim nie wydarzy się bez ich wiedzy i zgody – spisek w czystej postaci, zmieniający system polityczny Rzymu w oligarchię, mimo formalnego zachowania wszelkich republikańskich procedur. Przykład nieco bliższy, to Okrągły Stół ze wszystkimi magdalenkowymi przyległościami. Na polecenie kremlowskiego genseka zamordystyczna „waadza” zmieniła kurs na „liberalizm”, dogadując się ze starannie wyselekcjonowanymi przez szefa bezpieki przedstawicielami „konstruktywnej” opozycji. Efektem owej zmowy stała się zadekretowana odgórnie fasadowa łże-demokracja w jakimś pokracznym, kartoflano-postkolonialnym wydaniu z którą do tej pory borykamy się i w której grzęźniemy niczym w kisielu. Wyraźnym sygnałem była reakcja na wybory 4 czerwca 1989 roku, kiedy to ludzie w swej naiwnej niedojrzałości, nie dorastając najwyraźniej do „historycznego kompromisu”, wykosili „czerwonych”. I w tym momencie skończyła się demokracja, tudzież szacunek dla woli ludu, gdyż w Magdalence ustalono co innego i trzeba było na gwałt pichcić drugą turę, by w sejmie kontraktowym mógł zasiąść odpowiedni odsetek „ludzi honoru”.


Wszystko co stało się później było już tylko konsekwencją owego podeptania woli wyborców – chociażby to, że między elitami a ludem wyrósł mur nieufności, zaś państwo i jego instytucje wciąż traktowane są przez znaczną część Polaków jako element systemu opresji pozostający w rękach „onych”, dogadujących się ponad głowami nominalnego suwerena – demosu. Demosu, dodajmy, arbitralnie pozbawionego podmiotowości zanim ją odzyskał. Rany społeczne jeszcze długo pozostaną niezagojone.


Tak przy okazji – ów „spisek założycielski” III RP tłumaczy, dlaczego jego beneficjenci za pomocą posiadanego aparatu propagandowego z „Gazetą Wyborczą” na czele tak intensywnie wbijali do głów tubylców, że żadnych spisków nie było, nie ma i być nie może, a kto ulega spiskowej histerii, ten wariat. Ów zabieg okazał się na tyle skuteczny, że programowa niewiara w jakiekolwiek zakulisowe knowania stała się wręcz jednym z niezbędnych atrybutów współczesnego neo-inteligenta.


III. Wtajemniczeni.


No dobrze, dlaczego jednak, skoro przyjmuję do wiadomości istnienie spisków, jest mi równie daleko do drugiej z omawianych tu grup (nazwa robocza - „wtajemniczeni”)? Ano dlatego, że w mojej ocenie popełniają podstawowy błąd. Otóż globalne procesy zachodzące w świecie przypisują na ogół działalności jednego, ukrytego a wszechpotężnego centrum decyzyjnego. W zależności od tego kogo bardziej nie lubią, za owo „centrum” biorą a to masonerię, a to syjonizm (czasem zresztą przechodzi to płynnie w „żydomasonerię”), to znów polityczno-biznesowo-masońsko-żydowski spisek mający zaprowadzić New World Order („Nowy Porządek Świata”) z Rządem Światowym. Jest jeszcze Opus Dei, czy - w skrajnych przypadkach - nawet „ufonauci” (kosmici władający potajemnie ludzkością). Niegdyś modny był również np. spisek jezuitów.


Tymczasem, rzeczywistość jest znacznie bardziej skomplikowana. W zglobalizowanym świecie funkcjonują bowiem globalne grupy interesu, wpływu, lobbies - jak zwał, tak zwał. Takie ogólnoświatowe sitwy motają oczywiście swoje sieci, starając się by, najogólniej rzecz ujmując, sprawy potoczyły się w pożądanym przez nie kierunku. Czasem ze sobą współdziałają a czasem nie. Charakter owych grup jest różny: ideologiczny, biznesowy, nacjonalistyczny (ekspansja gospodarcza Chin!)... Przyznaję, że z pewnego oddalenia faktycznie może to wyglądać, jakby jakiś mistrz marionetek pociągał nad globusem sznurkami, jednak takie podejście więcej zaciemnia niż wyjaśnia, bowiem między najbardziej nawet wpływowym lobby a czymś w rodzaju, dajmy na to, Rządu Światowego, istnieje dość spora różnica.


Weźmy dwie niewątpliwie istniejące grupy interesu jakimi są lewactwo (lobby ideologiczne) i Izrael (lobby nacjonalistyczne). Lewacy nienawidzą Izraela jak zarazy jako sługusa amerykańskiego imperializmu, czego efektem jest chociażby fala żydożerstwa we Francji i sympatia lewicy dla świata arabskiego (stąd modne w tym środowisku „arafatki”), co zresztą nie przeszkadza tejże lewicy w rytualnym oskarżaniu Kościoła Katolickiego o antysemityzm. Z drugiej strony, intelektualne elity żydowskiej diaspory w USA (wpływowej do tego stopnia, że niektórzy uważają, iż to „ogon kręci psem”) sympatyzują z Demokratami i „liberalnymi” (po naszemu – lewicowymi) mediami, które nie zostawiają suchej nitki na republikanach i „faszyście” G.W. Bushu, który rozpętał „żydowskie” ponoć wojny w Iraku i Afganistanie. Inni Żydzi z kolei są wpływowymi postaciami w republikańskim establishmencie. Żeby było jeszcze ciekawiej, globalni spekulanci jak węgierski Żyd George Soros finansują marsz lewackiej, neo-totalitarnej z ducha Antycywilizacji Postępu (A.P. - zob. TU, TU i TU) i jej przeróżne postępackie działania mające przyśpieszyć kres i tak już dogorywającej cywilizacji łacińskiej.


Wychodzi na to, że ci sami lewacy, którzy zmietliby najchętniej Izrael z powierzchni ziemi, współpracują zarazem z Żydami na innych poletkach nie gardząc „żydowskimi” pieniędzmi, które ci sami Żydzi wręczają zaprzysięgłym wrogom izraelskiego państwa. To nie „rząd światowy”, tylko tradycyjny światowy galimatias w którym raz ścierają się, innym razem współpracują różne sitwy, których przedstawiciele na dodatek zasiadają czasem w tych samych lożach masońskich (a i w lożach, jak znam życie, też są różne zwalczające się frakcje). Business as usual, tyle że obecnie na globalną skalę, ot i wszystko.


IV. Spiski a Czwarta Rzeczpospolita.


Kto wie, czy podejście cechujące „wtajemniczonych” w skali mikro (krajowej) nie stało się jedną z przyczyn politycznej porażki rządu Jarosława Kaczyńskiego. Nie siedzę w głowie prezesa PiS, ale wydaje się, iż autentycznie wierzył w istnienie jakiejś „centrali” (np. grupy oligarchów z agenturalnymi powiązaniami), która zza kulis steruje Polską i wystarczy dotrzeć do owego jądra, by radykalnie zmienić sytuację w kraju. Błędna diagnoza. Istnieje bowiem wiele sitw – biznesowych, przestępczych, intelektualnych, urzędniczych, korporacyjnych, agenturalnych itd., których naturalnym interesem jest obrona status quo i nie potrzeba żadnego ober-dyspozytora, by wszystkie kręciły z grubsza w tę samą mańkę. Magdalenko-pochodna III RP u samego zarania stworzyła im przyjazny habitat. Należy przy tym dodać, że nie muszą to być zbiory rozłączne. Przykładowo, można spokojnie wyobrazić sobie wpływowego prawnika, który jest powiązany z podziemiem przestępczym piastując zarazem funkcję profesora uniwersytetu, ale też jednocześnie obsługującego interesy jakiegoś oligarchy, wyznając przy tym poglądy a la „Wyborcza” i doradzając rządowi, mając przy tym w biografii współpracę z SB a obecnie pozostając na służbie obcego wywiadu. Łapiecie?


Każde administracyjne uderzenie w tego typu typu sitwy skazane jest na porażkę. Pajęczyna się ugnie, pękną może niektóre włókienka ale efektem łowów będzie co najwyżej jeden czy drugi skorumpowany urzędnik, agent, szemrany biznesmen... Jedyną skuteczną formą walki z siecią układów jest kompleksowa reforma struktur państwowych tak, by owe układy nie miały się na czym pożywić. Jeżeli np. złapano iluś tam urzędników z Ministerstwa Finansów, którzy za łapówki umarzali podatki, to następnym logicznym krokiem byłaby nowelizacja przepisów likwidująca sferę urzędniczej uznaniowości. I tak na każdym polu, konsekwentnie – aż do szczęśliwego nadejścia IV RP.


V. Nie lada jaki spisek...


W niniejszym tekście starałem się zarysować dwa, błędne moim zdaniem, podejścia do problemu spisków: programową niewiarę charakteryzującą „poprawniaków” oraz równie programową nad-wiarę „wtajemniczonych”, jakoby globalny spisek modelował i organizował całą naszą rzeczywistość. Cóż, potajemne knowania zawsze będą nam towarzyszyły. Jak uchronić się przed ich zbyt daleko idącym wpływem na nasze życie? Ukrócenie systemowych, korupcyjnych zachęt, wbudowanych w funkcjonowanie zarówno państw jak i międzynarodowych instytucji, byłoby niezłym początkiem. Proste i trudne zarazem. Aby to przeforsować trzeba by nie lada jakiego spisku... Naszego spisku.


Gadający Grzyb

sobota, 26 lutego 2011

Finansowe HEART Izraela


Wkrótce rusza ogólnoświatowy program odzyskiwania żydowskiego majątku – kolejna odsłona „przedsiębiorstwa holokaust”?



Nieco ponad półtora roku temu opisywałem w mocno emocjonalnym tonie zagrożenia dla polskiego Skarbu Państwa i budżetu związane z konferencją „Mienie ery Holokaustu”, która odbyła się w Pradze i Terezinie w czerwcu 2009 roku (notki TU, TU i TU). Okazuje się, że muszę niestety wrócić do tej pachnącej międzynarodową gangsterką sprawy, wokół której w głównonurtowych mediodajniach jak panowała tak panuje zmowa milczenia. Ale po kolei.


I. „Mienie ery Holokaustu”.


Otóż wspomniana konferencja, która miała stanowić „ukoronowanie czeskiej europrezydencji” zakończyła się przyjęciem Deklaracji z Terezina powołującej Europejski Instytut Spuścizny Zagłady (European Shoah Legacy Institute). Sygnatariuszami było 49 państw i 30 organizacji pozarządowych. Podczas obrad główne ostrze „rewindykacyjnych” żądań skierowane było w postkomunistyczne kraje Europy Środkowo – Wschodniej (prócz Rosji, bo za mocna) przy gromkim wsparciu amerykańskiej delegacji z kongresmanem Robertem Wexlerem na czele, ówczesnym członkiem Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów delegowanym na konferencję przez Departament Stanu. Pan ten był łaskaw wraz z 25 kongresmenami „zaapelować” o zwrot pożydowskiego mienia, uznając najwyraźniej, że ma do tego prawo jako przedstawiciel globalnego Wuja Sama.


Prócz tego obecni na konferencji eksperci sformułowali „zalecenia”, rzekomo „niewiążące”, wedle których ofiarom Zagłady, bądź ich spadkobiercom należy zwrócić mienie znacjonalizowane za czasów komunistycznych w naturze, zaś „Jeśli skonfiskowana własność nie może być zwrócona, kraje powinny zapewnić alternatywną własność tej samej wartości albo zapewnić godziwe odszkodowanie". Dalej padają postulaty powołania specjalnych trybunałów lub agencji do spraw roszczeń, które – tu uwaga – miałyby honorować bliżej niesprecyzowane „alternatywne dowody własności”.


II. Finansowe HEART Izraela.


A teraz powód dla którego wracam do sprawy z 2009 roku. Tak się bowiem składa, że „Deklaracja...” wraz z owymi „niewiążącymi zaleceniami” wkrótce ma szansę przeistoczyć się w jak najbardziej „wiążącą”, natomiast „alternatywne dowody własności” mogą stać się przyczyną niebagatelnych kosztów, które wszyscy poniesiemy i to w obliczu zapaści finansów publicznych naszego państwa.


Jakiś tydzień temu bowiem „Rzeczpospolita” doniosła (za „Haaretz”), iż rząd Izraela wraz z wpływową („potężną” - określenie „Rzepy”) Agencją Żydowską powołał specjalny program do odzyskiwania żydowskiego majątku, skradzionego lub utraconego w inny sposób. Program ma być „ogólnoświatowy”, jednakże „ze szczególnym uwzględnieniem krajów Europy Środkowo – Wschodniej”. Instytucjonalnie wyraża się on w specjalnej komórce o wdzięcznej nazwie HEART (Holocaust Era Asset Restitution Taskforce) z budżetem 9 mln szekli czyli ok. 9 mln złotych. Złoty interes, zważywszy na spodziewane zyski. Prezesem projektu został były izraelski minister d/s osób starszych Rafi Eitan, dyrektorem zarządzającym Bobby Brown z Agencji Żydowskiej, natomiast - jak to określono - „nad praktyczną stroną przedsięwzięcia” czuwać będzie Ania Werchowskaja z prawniczej firmy A.B. Data, która „praktycznie” współuczestniczyła w „porozumieniu” na mocy którego szwajcarskie banki wypłaciły 1,25 miliarda dolarów, mających w założeniu trafić do spadkobierców ofiar, a które to pieniądze jak powiadają źli ludzie, w większej części rozpłynęły się w machinie „przedsiębiorstwa holokaust”.


No i teraz najlepsze. Oddaję głos „Rzeczpospolitej”:



„Nadzieje na rekompensaty opierają się na rezolucji przyjętej w 2009 roku na praskiej konferencji poświęconej mieniu utraconemu w czasie holokaustu (wytł. moje-GG). 46 państw wyraziło wtedy zgodę na rekompensaty dla ofiar i ich spadkobierców za majątek, który zawłaszczono na ich terytoriach.”



Wygląda na to, że podczas konferencji z 2009 roku sami założyliśmy sobie finansową pętlę na szyję. Mosze Sanbar, izraelski ekonomista i bankowiec, z wieloletnim doświadczeniem w odzyskiwaniu żydowskich majątków stwierdza ponadto: „- Na praskiej konferencji stworzyliśmy nowe podstawy do nowych roszczeń - nie są one prawnie wiążące, ale były i są wiążące moralnie”. Wtóruje mu wypowiedź Bobby’ego Browna: „- To ostatnia bitwa holokaustu i jest naszym obowiązkiem uzyskać choć minimum sprawiedliwości”.


Idę o zakład, że wcale nie „ostatnia”. Program reprezentowany przez HEART rusza z początkiem marca równocześnie w Jerozolimie i Waszyngtonie i ma na celu kompleksowe zewidencjonowanie majątku pożydowskiego. Służyć temu celowi ma m.in. potężna kampania promocyjna oraz infolinia w 13 językach, a także strona internetowa za pośrednictwem których będzie można dokonywać zgłoszeń. Pierwszym etapem ma być przygotowanie roszczeń wobec rządów krajów Europy Środkowo – Wschodniej. Sądzę, że nie od rzeczy będzie przywołanie w tym kontekście byłego ambasadora Izraela w Polsce, Dawida Pelega, który dwa lata temu na zasadzie „pi razy oko” oszacował ewentualne roszczenia na „miliardy dolarów”, co daje niejakie pojęcie o skali opisywanego tu przedsięwzięcia.


Jeszcze jeden cytat, tym razem szefa Agencji Żydowskiej, Natana Szaranskiego: „- Po raz pierwszy od czasu zagłady powstał całościowy program umożliwiający gromadzenie informacji o skradzionym lub przymusowo sprzedanym majątku, z intencją uzyskania za to rekompensaty.”


III. Robienie gruntu?


W związku z powyższym nasuwają się dwie koincydencje. Pierwsza, to wydanie akurat teraz „Złotych Żniw” J. T. Grossa, gdzie Polacy przedstawieni są jako rabusie i hieny cmentarne, dla których II wojna światowa stała się okazją do wzbogacenia kosztem Żydów. Wygląda to, jakby książka miała stworzyć moralny „klimat” potępienia, obezwładniający ewentualne protesty przeciw mającej nastąpić akcji „przedsiębiorstwa holokaust”. Nie wiem, czy funkcjonariusze HEART-u będą się bawili w szukanie złotych zębów poukrywanych ponoć gdzieś w chłopskich obejściach, ale „klimacik” jest.


Druga rzecz, znacznie poważniejsza, to niedawna wizyta polskiego rządu w Izraelu (23.02 – 24.02.2011). Prócz Donalda Tuska i ministrów obrony narodowej, edukacji, zdrowia, spraw zagranicznych oraz wiceministrów z innych resortów, wziął w niej udział dyżurny specjalista od kontaktów polsko – żydowskich, Władysław Bartoszewski, który stał również na czele polskiej delegacji biorącej udział w opisanej na początku konferencji „Mienie ery Holokaustu” i negocjował w naszym imieniu Deklarację z Terezina oraz towarzyszące jej „eksperckie” ustalenia. No i teraz podstawowa zagwozdka: czy prócz tego, co oficjalnie przedstawiono jako efekt wizyty, zapadły również jakieś inne decyzje, zobowiązania? Czy poruszano kwestię zwrotu mienia i odszkodowań? Byłoby dziwne, gdyby rząd Izraela, który tak mocno, instytucjonalnie, zaangażował się w kwestie rewindykacyjne, nie poruszył tego tematu goszcząc przedstawicieli państwa, które potencjalnie może stać się w najbliższej przyszłości główną dojną krową nowej biznesowej inicjatywy współczesnych sępów holokaustu. Obawiam się jednak, że o wszystkim dowiemy się, gdy będzie już „po ptakach”.


IV. Płać i płacz.


Na zakończenie muszę dodać jedno – wszelkie żydożerstwo jest mi z gruntu obce, uważam też, że zagrabione majątki powinny wrócić do właścicieli, bądź ich legalnych spadkobierców – czy to w naturze, czy to w formie zastępczej. Stanowczo jednak sprzeciwiam się jakiemukolwiek ekskluzywnemu traktowaniu kogokolwiek, również Żydów – w sprawach własności prawo powinno być ślepe na przynależność etniczną. Jeśli zwracamy własność Żydom (ale konkretnym osobom, nie szemranym, samozwańczym gangom „reprezentantów”), to zwróćmy również Polakom!


Tymczasem organizacje żydowskie stosują permanentną gangsterkę, wymuszenia rozbójnicze na międzynarodową skalę. Pod groźbą upokorzenia na arenie międzynarodowej szantażują moralnie kolejne państwa, powołując się na jakieś nieznane cywilizowanym stosunkom prawo plemiennej współwłasności (to znaczy, oficjalnie, odszkodowania mają trafiać do spadkobierców, tyle że pokażcie mi tych wzbogaconych wypłaconymi już miliardami „spadkobierców”). Samozwańczy „reprezentanci” nie mający poza przynależnością etniczną literalnie nic wspólnego z ofiarami Zagłady, rekrutujący się najczęściej z amerykańskiej diaspory, która w trakcie wojny nie chciała nic wiedzieć o obozach koncentracyjnych i która nie ruszyła palcem by pomóc swym współplemieńcom, teraz zlatują się jak sępy do ścierwa, skrzecząc o „sprawiedliwości”, „zadośćuczynieniu” i napychając swe sępie gardła złotem, złotem, złotem... To są prawdziwe „Złote Żniwa”, panie Gross.


Nie znaczy to jednak, że nie mamy jako państwo niczego za uszami. Owszem, mamy na sumieniu podstawowy grzech – zaniedbanie. Trzeba było przeprowadzić kompleksową reprywatyzację i to już dawno temu. Nie przeprowadziliśmy, dając zawodowym szachrajom fenomenalny pretekst do finansowych żądań. Więc teraz będzie „płać i płacz”.


Gadający Grzyb

środa, 23 lutego 2011

Gruppenfűhrer KAT bezkarny?


Prokurator Generalny Andrzej Seremet wyłącza wątek przygotowania wizyty w Smoleńsku ze śledztwa Prokuratury Wojskowej.



I. Parasol nad KAT-em?


Nie śledziłem ostatnio zbyt uważnie mediów i blogosfery, zatem nawet nie wiem, czy ta informacja uzyskała oddźwięk na jaki zasługuje. Otóż, jak kilka dni temu doniosła „Rzeczpospolita”, ze śledztwa smoleńskiego prowadzonego przez prokuraturę wojskową zostanie wyłączony wątek dotyczący przygotowania prezydenckiego lotu rządowym Tupolewem 10.IV.2010 r. Decyzja wprawdzie jest na razie „nieformalna”, ale ponieważ dotyczy co najmniej zbrodniczych zaniedbań czołowych osób w państwie, można mieć pewność, że zostanie „klepnięta” przez super-hiper niezależnego prokuratora generalnego Andrzeja Seremeta.


Każdy, kto czytał tekst „Gruppenfűhrer KAT” Łażącego Łazarza wie, że w ten sposób mogą uniknąć odpowiedzialności ci, którzy idąc ręka w rękę z reżimem Putina doprowadzili do rozbicia obchodów katyńskich na dwie części, zdeprecjonowania rangi wizyty Prezydenta Lecha Kaczyńskiego skutkującej chociażby demontażem „vipowskich” zabezpieczeń lotniska Siewiernyj i w konsekwencji – do katastrofy. Wymieńmy nazwiska tych przyjemniaczków zawarte w tytułowym akronimie: Komorowski, Arabski, Tusk. Ja dodałbym jeszcze Sikorskiego, który delegował do Rosji PRL-owskiego „nielegała” Tomasza Turowskiego na stanowisko kierownika wydziału politycznego Ambasady RP z zadaniem przygotowania wizyt Donalda Tuska i Lecha Kaczyńskiego.


II. Sabotaż?


Wracając do sprawy wykluczenia jednego z podstawowych wątków, jakim jest kwestia organizacji wizyty Głowy Państwa. Prokurator Seremet twierdzi, że zgodnie z Kodeksem Postępowania Karnego prokuratura wojskowa może badać jedynie w wyjątkowych przypadkach przestępstwa popełnione przez osoby cywilne. Hm, nie kłócę się, pozwolę sobie jednak zadać kilka pytań:


1) Czy bezprecedensowa katastrofa lotu wojskowego nie jest „wyjątkowym przypadkiem”?


2) Jeżeli nawet szczegółowe przepisy KPK wykluczają możliwość prowadzenia śledztwa przez Prokuraturę Wojskową, to czy Prokurator Generalny dowiedział się o tym dopiero po 10 miesiącach od katastrofy? Czy pan Seremet nie zna podstawowego narzędzia swej pracy, jakim jest Kodeks Postępowania Karnego?


3) Czy i kiedy wątek przygotowania wizyty zostanie przekazany do rozpoznania prokuraturze cywilnej?


Krótko mówiąc, cała sprawa pachnie sabotowaniem śledztwa – wyodrębnienie wątku dopiero po dziesięciu miesiącach, na dodatek wyizolowanie z 60 tomów akt materiałów dotyczących przygotowania lotu musi potrwać (założę się, że potrwa), a zanim prokuratura cywilna rozezna się i wdroży... będzie po wyborach. Później natomiast możliwe są dwie opcje: albo sprawa będzie się ślimaczyła w nieskończoność (nasze organy ścigania mają w przewlekaniu tak „śliskich” postępowań dwudziestoletnią wprawę), albo przeciwnie – prokuratura uzna szybciutko, że wszystko było OK, nie stwierdzono żadnych uchybień, a jeżeli jakieś nawet były, to nieistotne w porównaniu z nieodpowiedzialnym zachowaniem Lecha Kaczyńskiego, który zdezorganizował plan lotu spóźniając się na samolot...


III. Reakcja na sprawę Turowskiego?


Proszę darować mi powyższą gorzką ironię, ale spodziewam się wszystkiego. Przede wszystkim jednak, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ten nagły ruch Seremeta spowodowany został gęstniejącą atmosferą wokół sprawy Tomasza Turowskiego. Pytania o tego pana bowiem muszą paść nieuchronnie zarówno w kontekście przygotowania wizyty, jak i jego działalności już po katastrofie, kiedy to, jak można było usłyszeć w ostatnim programie „Warto Rozmawiać”, Turowski przez dwie godziny opóźniał wylot ze Smoleńska Jaka-40 z ówczesnym zastępcą szefa Kancelarii Prezydenta Jackiem Sasinem, akurat wtedy, gdy dobry znajomek pana Turowskiego, Bronisław Komorowski bezprawnie (tj. bez potwierdzonego oficjalnie zgonu Prezydenta) przejmował obowiązki głowy państwa.


Turowski, elitarny PRL-owski szpieg jako dobry znajomy Komorowskiego, Sikorskiego, na dodatek chwalący się, że za każdym razem gdy widzi się z Putinem, ten podchodzi do niego i serdecznie się wita – to nie wygląda dobrze, sugeruje bowiem, że agent „Orsom” pozostając de facto człowiekiem Moskwy, cieszył się również zaufaniem czołowych polityków obozu rządowego. W tym kontekście „znakomite kontakty” „nielegała” na Kremlu zaczynają nabierać nowego, upiornego znaczenia.


Można zatem przypuszczać, że Seremet rozpaczliwie próbuje odwlec w czasie serię przesłuchań platformerskich urzędników, bowiem interes kliki Donalda Tuska i Rosji jest tu wyjątkowo zgodny: odwrócić uwagę od sprawy przygotowania wizyty przez polski rząd rękami Turowskiego i odpowiednie służby rosyjskie i zrzucić winę na „naciski” oraz niewyszkolonych i brawurowych pilotów (z tą różnicą, że Tusk jeszcze by chciał, aby Rosja choć półgębkiem przyznała się do jakichś zaniedbań na „wieży” kontrolnej, Moskwa zaś tego nie uczyni, bo niby po co?).


Na zakończenie: w programie Pospieszalskiego Rafał Ziemkiewicz w charakterystyczny sposób przejęzyczył się mówiąc, iż Tomasz Turowski „przygotowywał katastrofę Smoleńską”. Hm, twardych dowodów wciąż nie ma, ale całokształt ujawnionych do tej pory poszlak sprawia, że muszę zrewidować swój początkowy sceptycyzm co do tezy o umyślnym zamachu, albowiem obraz rysuje się coraz bardziej ponuro.


Gadający Grzyb


P.S. Zwracam uwagę na wywiad „Naszego Dziennika” z Eugene’em Poteatem, byłym analitykiem CIA – jest tam mowa o ewentualnych motywach zamachu i technice zmylania samolotów przez celowe przesunięcia radiolatarni.



Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 19 lutego 2011

„Odwilż” w mediodajniach


...czyli anatomia wajchy.



I. „Odwilż” jak przed laty.


Jak słusznie zauważył premier Donald Tusk, ktoś ostatnio wiodącym mediodajniom „przekręcił wajchę”, co w praktyce oznacza, że głównonurtowe dziennikarstwo z hardcore’owo kontr-faktycznego, stało się kontr-faktyczne w wersji soft.


Najpełniejszy przegląd tej korekty kursu daje tytuł pozostający w samym centrum reżimowej żurnalistyki, czyli niezawodna „Gazeta Wyborcza”, przez łamy której przetaczają się od jakiegoś czasu solenne rozważania czy Partię i Rząd można krytykować, jeżeli tak to za co, w jakiej skali, natężeniu i z jakich pozycji, by przypadkiem konstruktywna krytyka wypaczeń nie zamieniła się niepostrzeżenie w jałowe krytykanctwo mogące prowadzić do zanegowania generalnie słusznej linii, a wszak wiadomo, komu i czemu taka negacja mogłaby służyć.


Istne jaja. Czytam te intelektualne łamańce – a to listy do redakcji „młodych wykształconych” wypłakujących „Gazecie” w mankiet swoje miłosne zawody; a to Obłąkanego Waldemara Kuczyńskiego pryncypialnie wzywającego do autocenzury; to znów Witolda Gadomskiego, który nagle zorientował się, że z tym gospodarczym liberalizmem to u Platformy jednak nie bardzo; wreszcie - Wojciecha Mazowieckiego wzywającego Partię i Rząd do boju o zniechęconych wyborców... Tak na marginesie, Mazowiecki-junior już ponad rok temu przestrzegał przed nawrotem „wzmożenia moralnego” i dyscyplinował przy okazji afery hazardowej, co to jej nie było, wzburzonych kolegów po fachu, zaś Obłąkany Waldemar przy tej samej okazji wzywał do „detoksykacji CBA”, co też uczyniono. Słowem – zasłużeni utrwalacze i obrońcy III RP na odcinku zaklinania mediorzeczywistości, tacy zawsze słusznie prawią - dać im wódki! No, krótko mówiąc, czytam to wszystko, zagryzam chipsami i zapijam colą, niczym w jakimś multipleksie, a na ekranie psychodrama połączona z thrillerem politycznym i to w 3D.


***


Poważniejąc – to, że na łamach czołowej, opiniotwórczej gazety pragnącej uchodzić za wzorzec z Sevres rzetelności i tak przez większość środowiska odbieranej, w ogóle toczy się tego typu dyskurs - czy rządzącą partię można krytykować i jak ewentualnie to robić, by broń Boże nie pomóc w ten sposób niechcący „antysystemowej” opozycji - jest najlepszą miarą degrengolady naszego dziennikarstwa. „Wiodący Tytuł Prasowy” (© Brixen) przyznaje w ten sposób niemal wprost, że jest propagandową gadzinówką dla naiwnych, jednostronnie zaangażowaną politycznie, zaś wszelkie dyrdymały o bezstronności i obiektywizmie czytelnik może sobie wsadzić, bo nie czas na takie tam, gdy za węgłem wciąż czai się niedorżnięty wróg klasowy.


Zresztą, nihil novi sub soletego typu rozterki aktywu dziennikarskiego towarzyszyły bowiem również gomułkowskiej „odwilży” roku 1956, co miałem okazję niedawno sobie odświeżyć przy okazji lektury „Kapuściński non-fiction”, gdzie opisane zostało jak to w „Sztandarze Młodych” niedawny „pryszczaty” stalinista Rysio mógł wytykać poszczególne niedociągnięcia ale tak, by nie zanegować pryncypiów i nie ugodzić w podstawy, bo wprawdzie „odwilż” i „odnowa” to jedno, ale socjalizm jest kierunkiem bezalternatywnym, gdyż inaczej polityczni bankruci z Londynu powrócą ciemiężyć lud pracujący.


Najbardziej zaawansowani stażem przedstawiciele „Salonu” mogą jeszcze całkiem nieźle kojarzyć tamten klimat i swe bezcenne doświadczenia przekazywać kolejnym pokoleniom adeptów trudnej sztuki dziennikarstwa kontr-faktycznego, jak nie przymierzając Mazowiecki-senior swej jakże pojętnej latorośli.


II. Anatomia wajchy.


No dobrze, ale skąd wzięła się opisana wyżej „odwilż” powodująca, że co bardziej uważny konsument mediodajni jest w stanie od czasu do czasu wyłowić z serwowanej mu „zielonej pożywki” jakieś fragmenty prawdy? Za Gomułki było jasne: to Partia, tymczasowo i dla picu w ramach „odnowy” poluzowała śrubę, teraz jednak medialna krytyka, choć niemal równie cząstkowa jak wówczas, następuje wbrew woli Partii i Rządu. Co zburzyło tę słodką symbiozę, która jeszcze tak niedawno wydawała się niewzruszona niczym sojusz robotniczo-chłopski?


Oto kilka hipotez:


Po pierwsze. Do mediodajni zaczęła pomału docierać społeczna frustracja nieudolnymi rządami PO, szerząca się również wśród „betonowego” targetu / elektoratu „młodych wykształconych”. Trzeba było zatem nieco zmodyfikować śpiewkę, żeby nie rozjechać się zupełnie z odczuciami lemingów i nie stracić wpływu na masy. Może robiono jakieś badania, może do redakcji napływało coraz więcej sygnałów (telefonów, maili), może coraz trudniej było wyselekcjonować odpowiednie esemesy i osoby do wpuszczenia na antenę w „Szkle kontaktowym” i medialni bonzowie doszli do wniosku, że prócz walenia w PiS nie zaszkodzi się uwiarygodnić stonowaną krytyką rządu.


Po drugie. Donald Tusk, co zauważył Rafał Ziemkiewicz, jako grabarz Mumii Wolności nigdy nie cieszył się sympatią Salonu, który popierał go przede wszystkim ze sklerotycznego strachu przed Kaczorem. Teraz zaś otworzyła się przed Salonem alternatywa w postaci ośrodka prezydenckiego, reanimującego udeckie trupy (gra pod „Wyborczą”) i „liberałów” z PZPR (gra pod „Walterownię”), czyli LiD i kolejny „historyczny kompromis”. Można zatem Tuskowi pogrozić paluszkiem, dając do zrozumienia, że poparcie nie zostało mu dane bezwarunkowo i na zawsze – ale póki co ostrożnie, bo ten Kaczor ciągle mocny, choroba, trzeba z wyczuciem, żeby nie przesadzić jak z Millerem przy okazji Rywina...


Po trzecie. Tusk nieopatrznie pozbawił swe medialne zaplecze dwóch źródełek dochodów. Pierwsze, to reklamy polityczne, których zakaz przeforsował w roku wyborczym (!) - mediodajnie z pewnością liczyły na tę kasiorkę. Drugie źródełko natomiast znacząco podeschło na skutek obcięcia pieniędzy płynących do OFE, to zaś oznacza mniejsze budżety reklamowe. I to wszystko w czasie kryzysu. Doprawdy, Tusk musiał czuć się bardzo pewnie, albo stracił kontakt z rzeczywistością, albo chęć dorżnięcia watach zaćmiła mu umysł, albo finanse państwa bez przesunięcia pieniędzy z II filaru nie wytrzymałyby do wyborów, albo... W każdym razie niewykluczone, że stojące za OFE instytucje finansowe (i zblatowana z nimi rodzima oligarchia), które są jednymi z najpoważniejszych reklamodawców zawarły z mediami układ, by przypomnieć Donkowi skąd mu nogi wyrastają. Na dodatek jeden z funduszy wchodzi w skład biznesowego imperium Zygmunta „Polsat” Solorza.


***


No, chyba że przyjmiemy jeszcze jedną możliwość. Taką mianowicie, że przywołany na wstępie premier Tusk, wypowiadając słynną kwestię „- Kuhhwa, ktoś tam przekręcił wajchę”, nie palnął tego co palnął, ot tak sobie, tylko rzeczywiście wiedział co mówi. Czyli, że faktycznie istnieje jakiś ośrodek niezależny od rządu, jakaś grupa interesu (aż chciałby się napisać - „grupa trzymająca władzę”) na tyle potężna i wpływowa, że mogąca z dnia na dzień zmienić kierunek i cel „wbijania milionów gwoździ w miliony desek”, jak onegdaj ujął spiżową frazą zadania Radiokomitetu tow. Maciej Szczepański. I ta grupa postanowiła dać zadufanemu premierzynie pstryczka w nos, lub zgoła postawić na kogoś innego.


Ale to byłoby bredzenie sfrustrowanego oszołoma, rodem z pisowskiej jaskini, opętanego demonami kaczyzmu-macierewizmu.


Nieprawdaż?


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

czwartek, 17 lutego 2011

Anty-polityka historyczna


... czyli wiwisekcja intelektualnego zaplecza obozu III RP



W ostatniej notce „Policzek z prawa, policzek z lewa” napisałem, że polityki historycznej ma u nas nie być, mimo że uprawiają ją z powodzeniem nasi sąsiedzi. No i bach – zagalopowałem się, gdyż sprawa jest nieco bardziej skomplikowana.


I. Krótka charakterystyka.


To, że „obóz III RP” zwalcza hasło „polityki historycznej” bynajmniej nie znaczy, że takowej polityki nie praktykuje. Ona jest, tylko uprawiana z właściwą Salonowi hipokryzją, bez używania źle kojarzącej się nazwy. Prowadzi ją konsekwentnie od zarania III RP środowisko Bogów Demokracji. Ta polityka charakteryzuje się z jednej strony gloryfikacją środowisk postokrągłostołowych, które w ramach szlachetnego kompromisu „ponad podziałami” podarowały nadwiślańskim Murzynom wolność, z drugiej zaś – wpędzaniem tychże Murzynów w postkolonialne kompleksy za pomocą procederu, który bodaj Bronisław Wildstein określił mianem „pedagogiki wstydu”. W ramach tejże pedagogiki trzyma się polskich czarnuchów w permanentnym poczuciu niższości, wypominając, że jeszcze nie tak dawno chodzili bez ubrań, nie wiedzieli co to krzesło i z upodobaniem praktykowali kanibalizm. Co więcej, w mentalności tubylczej „ludożery” wciąż są obecne owe kanibalistyczne miazmaty, które mogą w każdej chwili dojść do głosu. Dlatego też ciemnych autochtonów należy prewencyjnie obezwładnić moralnie, bo jak nie, to ani chybi rozpalą ogień pod kotłami i skonsumują natchnionych misjonarzy z Czerskiej i okolic.


II. Dwaj panowie G.


Dobrą ilustracją opisanej powyżej metody jest zachowanie wydawnictwa „Znak” wobec książek dwóch panów G.- Romana Graczyka („Cena przetrwania. SB a Tygodnik Powszechny") i Jana Tomasz Grossa („Złote Żniwa”).


Jak wiadomo, „Znak” odmówił wydania wyważonej i opartej na solidnych badaniach archiwalnych książki Romana Graczyka o środowisku „Tygodnika Powszechnego” i uwikłaniu niektórych jego prominentnych przedstawicieli w kolaborację z SB, za to publikuje książkę-paszkwil J.T. Grossa o rzekomych polskich hienach cmentarnych polujących na Żydów i ich majątki.


Książki Graczyka „Znak” nie wydał, gdyż ponoć zniesławia „środowisko”, za to książkę Grossa szkalującą cały naród – proszę bardzo. Bliższa ciału koszula. Bliższe dobre imię swojego towarzystwa, niż dobre imię Polski i Polaków. „Moim zdaniem, książka nie odpowiada rzeczywistości historycznej PRL, w jakiej pracowali ludzie „Tygodnika” i w jakimś sensie jest wobec tego środowiska niesprawiedliwa” - stwierdza prezes „Znaku”, Henryk Woźniakowski. Za to książka „Złote żniwa”, jak można się domyślać, odpowiada jak najbardziej historycznej rzeczywistości i jest wobec Polaków kryształowo wręcz obiektywna i uczciwa.


Oczywiście, przyczyny takiego postępowania tkwią właśnie w logice tytułowej anty-polityki historycznej. „Złote Żniwa” wpisują się bowiem doskonale w proceder „pedagogiki wstydu”, mającej trzymać w ryzach polskich Murzynów, natomiast praca Graczyka, jako rzucająca cień na środowisko samozwańczych „elit”, odbiera im moralną legitymację do sprawowania z wysokości parnasów rządu dusz i umysłów postkolonialnego „bydła”.


Puentę dopisała sojusznicza „Gazeta Wyborcza” we właściwym sobie, unikalnym stylu, jedną ręką broniąc tak przydatnego Grossa, drugą zaś masakrując Graczyka w tekście pod znamiennym tytułem „Esbeckim okiem na Tygodnik Powszechny, odwołującym się do dwudziestoletniej linii redakcyjnej tępiącej „dzikich” lustratorów, której nie zmodyfikowała nawet sprawa „Ketmana”-Maleszki. Dodam, że demaskacja Lesława Maleszki i reakcja Michnika była przyczyną zrewidowania przez Romana Graczyka swego stanowiska w kwestii lustracji.


III. Współczucie dla Salonu.


Teraz zabawię się w empatię... Nie, tak naprawdę, to nie tyle „zabawię”, ile postaram się wczuć na chwilę w psychologiczną sytuację naszych „blaskomiotnych” i ich akolitów.


Zadajmy sobie pytanie: jakie są przyczyny tak konsekwentnej postawy salonowszczyzny, każącej trwać w polonofobicznym zacietrzewieniu wbrew wszystkiemu i wytaczać najcięższe działa na każdą oznakę mogącą świadczyć, że Polacy odzyskują wiarę w tradycyjne, patriotyczne wartości, choćby miała to być grupa osób modlących się pod krzyżem, bądź pokojowy przemarsz ulicami Stolicy w dniu 11 Listopada?


Wysunę tu hipotezę może mało odkrywczą, ale chyba do tej pory nie dość mocno zwerbalizowaną: źródłem polonofobii intelektualnego zaplecza III RP jest irracjonalny strach, mający swe źródło w jakiejś traumie z przeszłości. Odwołam się tu do słynnego wywiadu Michała Cichego dla „Dziennika”, w którym stwierdził m.in., że Helena Łuczywo za swą życiową misję przyjęła chronienie Żydów w Polsce przed jakimkolwiek złym losem. Taka postawa musi wypływać z konkretnych zaszłości – dzisiejsi intelektualni dyrygenci z Parnasu III RP nasłuchali się od swych antenatów z KPP o zwierzęcym antysemityzmie mającym jakoby cechować rzeczywistość społeczno-polityczną Polski międzywojennej, następnie zaś oni sami i ich partyjni bliscy doświadczyli na własnej skórze Marca roku 1968 i „antysyjonistycznej” czystki z rąk moczarowszczyzny, angażującej instrumentalnie „narodową” retorykę do wewnątrzpartyjnych rozgrywek.


Stąd ich spaczone spojrzenie na Polskę. Każdą oznakę patriotyzmu traktują jako potencjalny zalążek szowinizmu. W sumie, to biedni ludzie. „Biedni” oczywiście nie w sensie materialnym, tylko – jakby to ująć? - „psychospołecznym”. Tyle, że zarazem cholernie szkodliwi, bo ich antypolskie fobie zatruwają życie publiczne, stając się obowiązującymi, opiniotwórczymi dogmatami – od wpływowego socjologa po najgłupszą panienkę z tele-okienka i „aspirującego” leminga karmiącego mózgownicę przekazem wiodących mediodajni.


W ten sposób hodowana jest lumpeninteligencja z awansu, którą następnie nakleja się niczym PRL-owskie etykiety zastępcze na słoiku z zawartością: „Naród".


Ale też, tak po ludzku, trochę nad „saloniarzami” ubolewam. Ludzie o często niepospolitej inteligencji uwięzieni w matni irracjonalnego strachu przed polskością - to smutny widok.


IV. Ksenofobia a la Czerska.


Efektem wspomnianych lęków jest syndrom oblężonej twierdzy i ksenofobia. Tak właśnie: ksenofobia - strach przed „polskimi Murzynami” - owymi stereotypowymi „moherami”, starszymi, gorzej wykształconymi, z mniejszych ośrodków, kultywującymi „płytki”, „ludowy”, „maryjny” katolicyzm... Swą ksenofobię i związane z nią kolejne przywary „twierdza oświeconych” ze środowiska „GW” nader ochoczo przenosi na swych ideowych przeciwników. Traktując redakcję na Czerskiej jako pewien symbol można powiedzieć, że „parnasiarze” czują się w swym złotym zamku osaczeni przez polskość, którą utożsamiają z nacjonalizmem. Właśnie dlatego używają swej potęgi materialno-medialnej do uprawiania permanentnej „pedagogiki wstydu" - ich antypatriotyczne fobie każą im dokładać wszelkich starań, by wytłumić „demony polskiego nacjonalizmu" u miejscowych dzikusów, przy czym za „nacjonalizm" uznają patriotyzm... i tak w koło Macieju.


Przerażające jest, że ich post-Marcowe, pokoleniowe traumy i fobie wsparte komunistycznymi uwikłaniami dyktują „klimat intelektualny". Zamiast uzdrawiać społeczeństwo (co, zdaje się, jest ich celem), zatruwają. Zakładając cenzorski knebel i podrywając godnościowe podstawy patriotyzmu  rewitalizują w ten sposób, wbrew swym intencjom, najróżniejsze radykalizmy, w tym również antysemickie resentymenty. Prosta zasada: akcja – reakcja. Można rzec, iż są odwrotnością faustowskiego Mefistofelesa - on był „częścią tej siły, która wiecznie zła pragnąc czyniła dobro”, oni - wiecznie dobra pragnąc, wyrządzają zło.


V. Postępowi Kononowicze.


Konsekwencją anty-polityki historycznej jest również entuzjastyczny euro-internacjonalizm. W uproszczeniu, gerontokratyczny „beton” z nadwiślańskiego „pokolenia ‘68” rozumuje tak: skoro Niemcy zrobili Holocaust, a polscy komuniści od Moczara - Marzec, posiłkując się „narodową" retoryką, to już lepiej, żeby nie było żadnych narodów. Tacy postępowi Kononowicze: „żeby nie było niczego". Stąd utopijne dążenie do bez-narodowej, europejskiej magmy, w której mają roztopić się wszelkie „nacjonalizmy". Swoją drogą – poziom intelektualny Johna Lennona z „Imagine”...


Temu służą. I fiasko tej hołubionej do granic zacietrzewienia utopii prędzej czy później się na nich zemści.


Może się zdarzyć, że doprowadzony do ostateczności tłum ruszy na Czerską, Wiertniczą... Mogą się wtedy dziać rzeczy straszne. Każda, nawet najbardziej szczelna propaganda ma swoje granice, zwłaszcza gdy ludziom zrobi się pusto w garnkach. I wtedy przypomną sobie, kto faszerował ich narracją upodlenia. Senny koszmar z postępowymi misjonarzami gotowanymi w kotłach przez „dzikich” może się ziścić.


Nie wyczekuję tego. Ostrzegam.


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 12 lutego 2011

Policzek z prawa, policzek z lewa


Uchwała Buntestagu w sprawie Dnia Pamięci o Ofiarach Wypędzeń jest niemieckim odpowiednikiem raportu MAK.



I. Heil Steinbach!


Polskie mediodajnie zaabsorbowane sprawami wewnętrznymi, Smoleńskiem i następstwami raportu MAK chwilowo odpuściły sobie kierunek zachodni. Jak się okazuje, niesłusznie, bowiem 10.02.2011 niemiecki Bundestag głosami koalicji CDU/CSU i FDP podjął uchwałę wzywającą rząd federalny do ustanowienia Dnia Pamięci o Ofiarach Wypędzeń, który miałby przypadać 5 sierpnia, czyli w rocznicę uchwalenia w 1950 roku „Karty niemieckich wypędzonych ze stron ojczystych". W uchwale nie ma ani słowa o tym, że decyzja o wysiedleniach została podjęta na konferencji w Poczdamie i była efektem wojny rozpętanej przez Niemcy, za to wyraźnie zawyża się liczbę „wypędzonych” (14 mln).


„I to by było na tyle” jeśli chodzi o naszych dyżurnych „uspokajaczy” twierdzących, że frakcja „ziomków” z frau Steinbach na czele jest w Niemczech folklorem, czy ledwie tolerowanym marginesem, pozbawionym wpływu na realną politykę.


Komentatorzy twierdzą, że uchwała ma na celu pozyskanie wyborców w Badenii-Wirtembergii, przed marcowymi wyborami do tamtejszego landtagu. Owszem, nie przeczę, ale to nie tłumaczy, dlaczego politycy rządzącej koalicji zdecydowali się sięgnąć właśnie po ten a nie inny środek zjednania „resentymentowego” elektoratu.


Najwyraźniej uznali, że mogą sobie na to pozwolić, bo Warszawa w żaden sposób na ten policzek nie zareaguje. Nie przeliczyli się.


II. Summa błędów.


Sterujący naszą polityką zagraniczną tandem Tusk – Sikorski popełnił w stosunku do Niemiec taki sam błąd, co wobec Rosji. Panowie uznali, że jeśli nie będziemy marnować okazji, żeby siedzieć cicho i abdykujemy z aktywnej polityki zagranicznej na rzecz „płynięcia z głównym nurtem”, to Niemcy darują sobie wobec nas afronty i wejdą w tę niepisaną konwencję uśmiechów i poklepywania się po pleckach. Ile takie podejście jest warte, właśnie się przekonaliśmy – i to zaraz po „szczycie” Trójkąta Weimarskiego, podczas którego prezydent Komorowski skompletował ponoć „koronę Himalajów”. Najwyraźniej właśnie wtedy kanclerz Merkel wysondowała Komorowskiego na tyle, by uzyskać pewność, że nie tylko polski rząd, ale również Belweder nie zareaguje na szykowaną w Bundestagu prowokację. Mała, słodka zemsta za lekceważące i trącące buractwem przetrzymanie pani kanclerz na stojąco przez sadowiącego się w fotelu gospodarza „szczytu” to jedynie wisienka na torcie.


W kontekście wzmiankowanej uchwały z pewnością swoją rolę odegrało też dopuszczenie przez PO do politycznego mainstreamu Ruchu Autonomii Śląska, którego część zdradza wyraźne sympatie proniemieckie. Było to ewidentne poświęcenie racji stanu, jaką jest spoistość terytorialna państwa na rzecz doraźnego partyjniactwa (koalicja z RAŚ w sejmiku górnośląskim). O żałosnym pomyśle reaktywowania hitlerowskiej koncepcji „goralenvolku” i promowaniu „narodowości” kaszubskiej w opozycji do Polski już nie wspomnę. Teraz zaczyna się to mścić.


No i wreszcie Smoleńsk. A może – przede wszystkim Smoleńsk. Dziesięć miesięcy obserwacji jak obecny rząd reaguje na coraz bezczelniejsze poczynania strony rosyjskiej i ustawia się wręcz w roli rzecznika Rosji, by nie ponieść szkód wizerunkowych, było dla niemieckich elit politycznych niewątpliwie cennym materiałem do przemyśleń. Kulminacją była strachliwa i niezborna reakcja na upokorzenie, jakim był raport Anodiny. Teraz nadszedł czas wyciągania wniosków. A wnioski mogą być tylko takie, że Polska jest słaba i że słabi są jej przywódcy, że łatwo nimi manipulować poprzez „wkręcanie” w post-polityczny miraż „ocieplenia” z którego nie będą w stanie się wywikłać bez przekreślenia całej swej dotychczasowej działalności. Tak oto obecna ekipa ustawiła Polskę w charakterze zakładnika własnych błędów, któremu można bezkarnie strzelić z „plaskacza”, mając błogą pewność, że nie odda.


W tym sensie, uchwała Buntestagu w sprawie Dnia Pamięci o Ofiarach Wypędzeń jest niemieckim odpowiednikiem raportu MAK. Policzek z prawa, policzek z lewa...


Nasi mężykowie stanu najwyraźniej nie przewidzieli, że „pozostawanie w głównym nurcie” to de facto rezygnacja z suwerennej, podmiotowej polityki zagranicznej. I że nie oznacza to, iż realna polityka nagle zniknie. Oznacza to tylko tyle, że prawdziwą politykę będzie robił za nas, obok nas i ponad nami ktoś inny, nie kłopocząc się pytaniem o zdanie, a nam pozostanie tylko się podporządkować.


III. Polityka historyczna w działaniu.


Póki co, z iście niemiecką systematycznością, krok po kroku, dokonuje się rewizja dziejów najnowszych, mająca docelowo skutkować m.in. przebudowaniem świadomości historycznej niemieckiego społeczeństwa. A to może przynieść całkiem wymierne skutki we wzajemnych relacjach. Co polecam pod rozwagę różnym rodzimym etatowym przeciwnikom polityki historycznej, której u nas ma nie być, a którą z takim powodzeniem uprawiają nasi najwięksi sąsiedzi.


Po przyjęciu uchwały Bundestagu jestem sobie w stanie spokojnie wyobrazić scenariusz przyszłych wizyt polskich oficjeli w Niemczech, których pierwszym, stałym i obowiązkowym punktem będzie przeczołgiwanie naszych delegacji w atmosferze wstydu i winy przez steinbachowskie Muzeum Wypędzonych, połączone ze składaniem wieńców i paleniem zniczy. Oczywiście, podczas wizyt niemieckich kanclerzy, czy prezydentów w stolicy kondominium, Warszawie, nie będzie mowy o zwiedzaniu kaczystowskiego, szowinistycznego i psującego dobrosąsiedzkie relacje Muzeum Powstania Warszawskiego. Składanie przez niemieckich przywódców wieńców pod Pomnikiem Ofiar Getta również nie będzie konieczne. Wszak coraz bardziej popularny w Niemczech Jan Tomasz Gross bezspornie dowiódł, że Żydów mordowali i rabowali Polacy.


Gadający Grzyb


P. S. O uchwale Bundestagu pisał też Jan Bogatko: http://www.niepoprawni.pl/blog/2386/niemcy-najwieksza-ofiara-wojny

wtorek, 8 lutego 2011

Hodowla agentury wpływu II


Naukowy przyczółek partii Gazpromu w Polsce inauguruje działalność.



I. Werbunek rozpoczęty!


Jak donosi piórem Artura Bazaka portal wPolityce.pl, na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła się pierwsza tura naboru na przyszłych rosyjskich agentów wpływu, mających docelowo funkcjonować w charakterze ekspertów w polskiej branży surowcowo - energetycznej.


Chodzi, rzecz jasna, o umowę stypendialną dla doktorantów zawartą w maju 2010 roku między UW a przedsiębiorstwami Gazprom Export i Europol Gaz. Z tej okazji uczelnię odwiedził wówczas nie byle kto, bo sam wice-szef Gazpromu i zarazem przewodniczący Rady Nadzorczej Europol Gazu, Aleksander Miedwiediew. Program stypendialny przewiduje „finansowanie badań naukowych dotyczących zagadnień stosunków międzynarodowych, w szczególności współpracy polsko-rosyjskiej w dziedzinie biznesu, zarządzania, ochrony środowiska i gospodarki energetycznej itp.” (§ 1 p.3 Regulaminu) Łączna kwota wyłożona na projekt wynosi 432 tys. złotych. W każdej edycji wyłanianych będzie dwóch stypendystów (w ostatniej – trzech), którzy przez okres dwóch lat będą otrzymywali miesięcznie 2.000 zł (zwolnionych od podatku dochodowego). Jak łatwo wyliczyć, na stypendium załapie się łącznie 9 doktorantów w czterech edycjach.


Umowa została podpisana mimo studenckich protestów 19.05.2010, czyli w apogeum manii „ocieplenia” i „pojednania” po smoleńskiej tragedii, kiedy to rozanielone autorytety wzywały do palenia świeczek krasnoarmijcom. Najwyraźniej, wyczuwszy wiatr historii tudzież „mądrość etapu”, władze UW przypomniały sobie skąd wyrastają im nogi i postanowiły spłacić dług wdzięczności wobec ojczyzny fundatora – cara Aleksandra I.


II. Czekistowskie neo-RWPG.


W swej notce „Hodowla agentury wpływu” opublikowanej po podpisaniu majowej umowy, opisywałem zagrożenia związane ze stypendialnym kontraktem. Teraz, przy okazji rozpoczęcia procedury werbunkowej, wypada je choćby skrótowo powtórzyć.


Po pierwsze. Gazprom jest podstawowym narzędziem neoimperialnej polityki Kremla, zmierzającej do odzyskania politycznych wpływów w obszarze postsowieckim m.in. poprzez uzależnienie krajów regionu od dostaw rosyjskich surowców.


Po drugie. W rosyjskiej strategii surowce są wprost określone jako narzędzie polityki zagranicznej Kremla. Co więcej, Władimir Putin w 1997 roku obronił doktorat (najprawdopodobniej zresztą splagiatowany), w którym opisywał koncepcję wzmocnienia strategicznej roli Rosji dzięki zasobom ropy i gazu.


Po trzecie. Na całym świecie normą jest współpraca między placówkami naukowymi a biznesem – z korzyścią dla obu stron, tyle że Gazprom to nie jest normalna firma. To przedsiębiorstwo pozostające pod całkowitą kontrolą ludzi z sowieckich i post-sowieckich specsłużb. Część analityków twierdzi wręcz, że to nie Rosja ma Gazprom i służby, tylko służby i Gazprom mają Rosję. Czy władze UW tego nie wiedzą?


Po czwarte. Mając na uwadze powyższe, zasadne jest domniemanie, że w ten sposób, niewielkim w sumie kosztem (48 tys. zł na jednego stypendystę) Rosja hoduje sobie grono przyjaznych ekspertów z młodej, nie obciążonej PRL-owskimi uwikłaniami generacji. Kreml, jeśli ma w tym interes, potrafi odpłacić wdzięcznością za wdzięczność. Jak napisał Artur Bazak, pozostaje nam uważne śledzenie dalszych karier beneficjentów gazpromowskiej inwestycji w polsko-rosyjską współpracę naukową. Naiwnością bowiem byłoby sądzić, że towarzysze czekiści nie podejmą wszelkich możliwych starań, by zasilić świeżą krwią i mózgami partię Gazpromu w Polsce.


Po piąte. Kiedy za jakiś czas młody dynamiczny specjalista będzie udowadniał ze swadą nieopłacalność gazoportu, kiedy któryś z polityków powoła się na naukowe analizy dowodzące ekonomicznej niezasadności, bądź ekologicznych zagrożeń związanych z wydobyciem gazu łupkowego, wówczas pierwszym pytaniem powinno być, czy jajogłowy stojący za taką analizą nie był aby szczęśliwym stypendystą, działającym obecnie na odcinku surowcowo-energetycznego neo-RWPG.


***


Jeszcze ciekawy szczegół: otóż całą tę imprezę finansuje w połowie Europol Gaz - przedsiębiorstwo zawiadujące polskim odcinkiem gazociągu jamalskiego, którego 50% udziałów należy do polskiej, państwowej firmy PGNiG. Czyli, wychodzi na to, że przynajmniej częściowo szkolimy rosyjskich agentów za własne pieniądze. Słów brakuje.


III. Pecunia non olet.


Warto nadmienić, że Uniwersytet Jagielloński też otrzymał od Gazpromu podobną propozycję, którą jednak odrzucił. Odmówił przyłożenia ręki do budowy neo-RWPG. Uniwersytet Warszawski takich obiekcji nie miał. Pecunia non olet. Pytanie, czy za przyjęciem stypendialnej oferty Gazpromu stały tylko pieniądze i chęć wpisania się w lansowany przez reżimowo-opiniotwórcze elity klimat polsko-rosyjskiego „pojednania”, czy coś więcej. Pamiętajmy, że środowisko akademickie nie przeszło nawet szczątkowej lustracji, a na każdą wzmiankę o takiej możliwości reaguje histerią dalece wykraczającą poza względy ochrony autonomii uczelni, czy polityczne antypatie.


Zakończę tak, jak zakończyłem notkę z maja ubiegłego roku. „Tuszę, iż listę przyszłych stypendystów z Gazpromowej łaski Uniwersytet Warszawski zamieści na swojej stronie internetowej.


W końcu – czegóż tu się wstydzić?


Nieprawdaż?”


Gadający Grzyb


P.S. Odcinek „Trzeciego punktu widzenia”, gdzie m.in. poruszony został problem gazpromowskich stypendiów: http://www.tvp.pl/kultura/magazyny-kulturalne/trzeci-punkt-widzenia/wideo/06062010/1807214



Pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

niedziela, 6 lutego 2011

Marek Jurek i Niepoprawni


Blogerska działalność Marka Jurka to modelowy przykład wykorzystania nowoczesnego narzędzia w anachroniczny sposób.



Od niedawna do grona Niepoprawnych blogerów dołączył Prezes Prawicy Rzeczypospolitej, pan Marek Jurek, który przekleja u nas notki ze swego macierzystego bloga: http://blog.marekjurek.pl/ . Prawdę mówiąc, efekty (póki co) nie są zachwycające. Warto bowiem zadać sobie pytanie: czemu służyć ma blog prowadzony przez polityka? Ano, ma służyć komunikacji z wyborcami. I ten podstawowy warunek nie jest spełniony, albowiem pan marszałek poprzestaje na „wrzucaniu” kolejnych notek na różne tematy i to zarówno na blogu „Prawa Wolna”, gdzie komentują jego zwolennicy, jak i na „Niepoprawnych”, gdzie spotkał się, delikatnie mówiąc, ze sceptycznym przyjęciem użytkowników.


I. Interaktywne medium... bez interakcji.


Powiela tym samym klasyczny grzech prawicy, mianowicie pryncypializmu poglądów nie łączy z próbą bezpośredniego przekonywania do swych racji, pozyskania elektoratu. Najwyraźniej sądzi, że wystarczy nieugięcie głosić swoje, a naród w końcu przejrzy na oczy i zagłosuje „jak należy”. W tenże sposób traktuje swą działalność blogerską: jako mównicę, czy też ambonę z której wygłasza kazania, następnie zaś schodzi w poczuciu głębokiej słuszności, licząc najwyraźniej, że blask jego słów porazi niedowiarków, którzy przejrzą na oczy. A że orator średni... Ale o to mniejsza.


Problem polega na tym, że blogerska działalność pana Jurka to modelowy przykład wykorzystania nowoczesnego narzędzia, jakim jest internet i blogosfera, w wyjątkowo anachroniczny sposób. Ta forma komunikacji zakłada bowiem interakcję, choćby na minimalnym poziomie. Nie wymagam oczywiście, by pan marszałek ślęczał godzinami nad blogiem i wdawał się w piętrowe polemiki – zdaję sobie sprawę z tego, że jest człowiekiem zajętym, ale krótkie ustosunkowanie się do najczęstszych zarzutów i wątpliwości powinno się znaleźć – choćby po to, by blogerzy (czytani wszak przez prawicowy elektorat) nie mieli poczucia, że są przez Pana Polityka lekceważeni. Elementarny pijar, o innych względach już nie wspominając. Dla porównania, taki Korwin-Mikke (też opozycja pozaparlamentarna o zbliżonym poparciu) na swoim blogu się udziela.


Tymczasem, pan Marek Jurek wrzuca swe notki i nie raczy choćby zdawkowo odpowiedzieć na wątpliwości blogerów. Rozumiem, że nie udziela się na „Prawej Wolnej”, gdzie pisze do przekonanych, ale akurat o sympatię Niepoprawnych powinien raczej zawalczyć. Trybunę do głoszenia poglądów ma, ale nie kwapi się do bezpośredniego kontaktu z potencjalnym elektoratem i przekonywania do swych racji. Co to o nim mówi, jako o polityku działającym w warunkach demokracji, który musi zdobywać głosy?


II. Bez konkretów.


Zresztą, pal już licho interakcję. Jest jeszcze inny zgryz – otóż gdyby pan prezes używał swego bloga do popularyzacji postulatów programowych, ideowych, promowania konkretnych rozwiązań dla Polski i metod ich wcielania w życie, które następnie byłyby dyskutowane przez komentatorów, to rozumiałbym nawet absencję w debacie. Wystarczyłoby bowiem prześledzić dyskusję na temat poszczególnych kwestii (a komentatorzy uwielbiają takie „mięsko”), by choćby pobieżnie zorientować się, jaki jest ich społeczny oddźwięk wśród „targetu” wyborczego. Domyślam się, że opozycja pozaparlamentarna nie dysponuje górami pieniędzy na pogłębione badania, a mimo to nie wykorzystuje tego co ma praktycznie za darmo.


Natomiast z blogu pana Jurka o problemach wymienionych w powyższym akapicie nie dowiadujemy się praktycznie niczego. Na przykład, jak Prawica RP ma zamiar wejść do parlamentu i czy planuje jakąś szerszą koalicję z innymi partiami, organizacjami, środowiskami? Nic, zero. Poza ogólnie znanym stanowiskiem w kwestiach światopoglądowych nie wiemy też nic o programie Prawicy RP w sprawach gospodarczych (podatki, deficyt, dług publiczny, wydatki państwa), społecznych (emerytury, służba zdrowia), bezpieczeństwa (armia, policja, wymiar sprawiedliwości), polityce zagranicznej (jakie sojusze, jakie zagrożenia, metody przeciwdziałania)... O tym nam pisz, panie Jurek! Pamiętając, że oczekujemy konkretów i nie dajemy się zbyć ogólnikami.


III. Przepychanki i blogerski misz-masz.


No dobrze, ale przecież nasz Szanowny Współbloger o czymś pisze. O czym? Ano, poza pierwszą notką wyrażającą zaniepokojenie losem egipskich chrześcijan (ważna sprawa, bez ironii) mamy dwa wpisy poświęcone partyjnym przepychankom z PiS, rozpamiętywaniu doznanych krzywd i nielojalności we własnych szeregach... no ekscytujące. I tu wyłazi kolejny grzech prawicy ciągnący się jak smród za wojskiem od lat 90-tych. Liderzy poszczególnych formacji zdają się sądzić, że te utarczki „kręcą” wyborców w tym samym stopniu co ich samych i dziennikarzy. Że, nieco przerysowując, każda nieczysta zagrywka lub ambicjonalny spór to konflikt o dziejowym, fundamentalnym dla Polski wymiarze. Że ustąpienie z poglądami choćby o krok, to zdrada Sprawy i przeniewierstwo. Kilka tych „że” mógłbym jeszcze wymienić, gdyż polityczny światek tasujący się we własnym hermetycznym kręgu bierze swoje urazy i garść sloganów za realne, bądź choćby emocjonalne problemy społeczeństwa. To wyobcowanie wyziera niestety również z tekstów Marka Jurka.


Zresztą, na „Prawej Wolnej” nie jest lepiej. Notki z ostatnich dwóch miesięcy to typowy blogerski misz-masz, przeplatany pretensjami do PiS-u i jałowym wołaniem o dymisję rządu. Na dodatek dość drętwo napisany.


W ten sposób wyborców się nie pozyska. Nie tędy droga. Nie wystarczy „mieć rację". Polityk z takim doświadczeniem jak Pan powinien wiedzieć o tym najlepiej.


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

sobota, 5 lutego 2011

Pod-Grzybki (odc.7)


Motto: „więc trzeba doić, strzyc to bydło / a kiedy padnie, zrobić mydło” Janusz „Szpot” Szpotański.



I. „Głos Drobiarza” donosi:


Polskie Zrzeszenie Hodowców Drobiu wystosowało protest przeciw określaniu „wieży” kontroli lotów na smoleńskim lotnisku Siewiernyj mianem „kurnika”. Jak można przeczytać w oświadczeniu: „sondaż przeprowadzony wśród kur, kaczek i gęsi wykazał, że zdecydowana większość naszych podopiecznych uznaje takie porównanie za uwłaczające”.


***


„Również obsługa naszych kurników jest fachowa, kulturalna i nie używa wulgaryzmów. Nie musi się konsultować z centralą firmy w kwestiach dotyczących obowiązków, zaś infrastruktura działa bez zarzutu” - dodała czołowa nioska, kura Czubatka.


II. Z frontu medialnego.


„Wiadomości” TVP1 z 02 lutego. Jeden z głównych newsów – Polacy darzą największą sympatią Czechów i Słowaków. Jest miło, optymistycznie, cieplutko i ogólnie przytulasto. O tym, że według tego samego badania CBOS-u, z niewiadomych i zapewne, jak to u Polaków, całkowicie irracjonalnych przyczyn, wzrosła o 3% niechęć do Rosjan (z 31 do 34%) ani słowa. O tym, że wzrósł pesymizm Polaków i aż 55% uważa, że sprawy idą w złym kierunku, również. Rozumiem. Dla całkowicie apolitycznej pani Wyszyńskiej takie wiadomości byłyby zapewne zbyt „pisowskie” i nietwarzowe a i panu prezenterowi Kraśce zęby by zzieleniały, gdyby miał wydusić z siebie coś takiego.


***


Przy okazji – reżimowe „Wiadomości” dostosowały się do linii Partii i Rządu, której myśl przewodnia brzmi: „ani kroku przed szereg”. W związku z powyższym, jak podaje portal Wirtualnemedia.pl, program paniusi-milusi Małgorzaty Wyszyńskiej krocząc, podobnie jak Partia i Rząd od sukcesu do sukcesu, zanotował w styczniu spadek oglądalności o 9,17 proc. w porównaniu z analogicznym okresem roku poprzedniego. Na tej samej zasadzie państwo pod rządami Jego Pudrowatości zdaje kolejne egzaminy aż nie będzie co zbierać. A na koniec pani Małgorzata uśmiechnie się słodko z teleokienka i zgasi światło.


***


Dla porządku dodam, że dziewięcioprocentowy spadek oglądalności zaliczyły także polsatowskie „Wydarzenia” i, nie ukrywam, że dla mnie jest to pewien szok. Sądziłem bowiem, że obsadzając nudzącego już samym wyglądem Jarosława Gugałę, władze Polsatu liczyły na następujący mechanizm: widz włącza „Wydarzenia”, widzi Gugałę i natychmiast wpada w stan śpiączki, z której nie wybudza się aż do wiosennej ramówki. A telewizor wciąż gra i licznik oglądalności bije...


III. Z łamów „Volkischer Beobachter”.


Jak wiadomo w wywiadzie udzielonym platformerskiemu „Volkischer Beobachter”, zwanym dla niepoznaki „POgłosem”, frau Joanna Mucha powyzwierzęcała się nad staruchami, którzy bezproduktywnie zużywają powietrze i biegają po lekarzach, zamiast gdzieś w cichości dokonać żywota. Frau Mucha okazała głębokie zniesmaczenie takim brakiem taktu, narażającym budżet NFZ na wymierne straty, a wszak wiadomo, że w dobie kryzysu nieprzydatne jednostki o niskiej wartości biologicznej jako pierwsze muszą zacisnąć pasa... najlepiej na szyi i zamajtać nóżkami z radości, że nieco ulżyły młodym, wykształconym nadludziom z PO w trudach rządzenia. Jak uczył bowiem Mistrz Janusz Szpotański: „więc trzeba doić, strzyc to bydło / a kiedy padnie, zrobić mydło”.


***


W oficjalnej biografii posłanki Muchy można wyczytać m.in., że „jest doktorem ekonomii, specjalizuje się w ekonomice służby zdrowia(wytł. moje – GG). Hm, podobną „ekonomikę służby zdrowia” opisywał Żeromski obrazując galicyjską nędzę: otóż zimą chłopi wystawiali starców na dwór, żeby ci szybciej „doszli”. Powód w zasadzie ten sam, co u Muchy: mniej gąb do wyżywienia. Nie ma to jak twórczo zaadaptować do współczesności dzieło klasyka. I kto teraz powie, że Żeromski to staroć?


***


Wokół jakże słusznej ekonomicznej koncepcji (jeszcze) młodej pani Poseł zrobił się niezdrowy smrodek i trzeba było prostować w znanym stylu, że się nie powiedziało tego co się powiedziało, że wypowiedź została zwyobracana i że szwankowała autoryzacja. To ostatnie zwłaszcza jest ciekawe, stanowi bowiem pośrednio przyznanie, że tzw. „autoryzacja” służy politykom wyłącznie do zakłamywania swych rzeczywistych poglądów i wypowiedzi. Moje blogerskie śledztwo wykazało jednak co innego: otóż w „POgłosie” zalągł się pisowski kret-sabotażysta, który zwyobracał nieszczęsną posłankę do tego stopnia, iż ta, jak to kobiety w „takich momentach”, nie wiedziała biedulka, co mówi. Tak to już bywa: jedna w chwilach uniesień wzywa wszystkich świętych, inna w ekstazie bluzga na staruchów. Najwyraźniej, posłanka Mucha ma to drugie.


***


Kolejnym dowodem na funkcjonowanie pisowskiego kreta-sabotażysty jest jego działalność fotoedytorska na łamach organu Partii. Któż inny bowiem, niż wraży szpieg i zdrajca opatrzyłby przemówienie Najjaśniejszego Premiera takim oto wstrząsającym dagerotypem:



Przysięgam, że nic nie majstrowałem z kolorami. Przyciąłem tylko zdjęcie. Na moje oko: podkład, tona pudru, jakieś fluidy i dubeltowa szminka by podkreślić ust korale, w efekcie czego otrzymujemy oblicze Premiera Najjaśniejszej Rzeczypospolitej w pełnym wieczorowym makijażu. Voila!


***


Przyznam się, chociaż ze mnie zdeklarowany heteryk, patrzę na to zdjęcie, patrzę i napatrzeć się nie mogę. Słodkości, śliczności, cudowności... Najbardziej zauroczyły mnie dyskretnie podmalowane paznokietki. Cóż, idą wybory, każdy głos się liczy, więc trzeba zbastować z pozowaniem na „samca alfa” i pokokietować organizacje gejowskie „metroseksualnością”. Nie ma co - po takiej fotce głosy Biedronia i jego wesołej kompanii Platforma i Jego Prześliczność osobiście mają w kieszeni... Całość w periodyku PO można podziwiać TU .


***


Wszystko jednak ma swoje minusy. Jego Pudrowatości wróżę małżeński kryzys. Żadna normalna kobieta nie wytrzyma na dłuższą metę z facetem, który maluje się dłużej niż ona. Znając jednak Teflonowego Donka, jakoś się z tego wywinie. Zamieszka z Pirogiem.


IV. Igor Wszechmocny.


A tak w ogóle, to reżimowi żurnaliści, gdyby byli wierzący, to dziękowaliby św. Franciszkowi Salezemu, patronowi dziennikarzy, za rozróby w Tunezji i Egipcie. Priwislańskie pismaki są dzięki temu są przynajmniej częściowo odciążone na odcinku niewdzięcznej orki „pudrowania” nie-rządów miłościwie panującej nam Platformy. Można rzec, że północnoafrykańskie awantury spadły im jak z nieba. Sprawy krajowe można opędzić tradycyjnym waleniem w PiS, który knuje, jątrzy i dzieli, nie bacząc na rodaków cierpiących i tracących urlopy w Szarm el-Szejk.


***


A z mniej przyziemnych przyczyn afrykańskich ruchawek: zastanawiałem się, jaką „wrzutką” rzeczywisty premier rządu, Igor Ostachowicz, „przykryje” kompromitacje związane z raportem MAK, emeryturami, kolejami, debata smoleńską w Sejmie, pozostawieniem Grabarczyka, Klicha... No i tadam! Ni z tego ni z owego, zagotowało się! Dyktatorzy padają, ceny ropy szaleją... Temu Ostachowiczowi to jednak nikt nie podskoczy. I niech ktoś teraz powie, że Polska straciła znaczenie międzynarodowe. Jednym ruchem ręki utrącić dwa zasiedziałe reżimy, tylko dla odwrócenia uwagi od własnych poczynań... Nie ma co, cesarski gest. Ave Igor!


Gadający Grzyb



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl

wtorek, 1 lutego 2011

Rząd Donalda Tuska reaktywuje koncepcję „goralenvolku”.


Czy czeka nas powtórka z Ruchu Autonomii Śląska?



I. „Goralenvolk” - recydywa.


W mającym trwać od 01.04 do końca czerwca tego roku narodowym spisie powszechnym przewidziano nowinki polegające na poszerzeniu palety dostępnych opcji narodowościowych i etnicznych. Oprócz narodowości śląskiej, będzie można zadeklarować m.in. narodowość góralską.


W ten oto sposób rząd III RP wpuścił tylnymi drzwiami do publicznego obiegu narodowosocjalistyczną, hitlerowską koncepcję „goralenvolku”, czyli „narodu góralskiego”.


Przypomnijmy, że koncepcję „ludu”, bądź też „narodu” góralskiego, który miał rzekomo posiadać germańskie korzenie, hitlerowska administracja Generalnej Guberni usiłowała przeforsować podczas... spisu powszechnego w czerwcu 1940 roku. Mimo szykan, zaledwie ok. 27 tys. na 150 tys mieszkańców zdecydowało się przyjąć „karty góralskie”, przy czym, w wielu przypadkach decydowały prozaiczne względy – racje żywnościowe, zwolnienie bliskich z obozów jenieckich itp.


Polskie władze podziemne od początku traktowały goralenvolk jako kolaborację. Szef „Goralenverein” (kontynuacji przedwojennego Związku Górali) Wacław Krzeptowski został z wyroku Polskiego Państwa Podziemnego powieszony przez partyzantów z AK 20.01.1945 roku. Generalnie, „goralenvolk” delikatnie mówiąc, nie cieszył się sympatią miejscowych, o czym świadczy również zakończona niepowodzeniem próba stworzenia Goralishe Waffen SS Legion. (więcej - http://pl.wikipedia.org/wiki/Goralenvolk ).


Doprawdy, w powyższym kontekście cisną się pod pióro grube złośliwości na temat genetycznych, wehrmachtowskich obciążeń premiera, które zdają się co jakiś czas wyłazić na wierzch – czy to przy okazji dopieszczania Ruchu Autonomii Śląska, którego lider, Jerzy Gorzelik, jawnie demonstruje swe antypolskie nastawienie, czy to przy okazji przewijającej się w twórczości Tuska autonomii Kaszub, czy też, jak obecnie - „narodowości góralskiej”.


II. Hodowla sojusznika na wrogim terenie.


Ja jednak, starając się dociec choćby cienia racjonalnych przyczyn tego poronionego pomysłu, pozwolę sobie na małą teoryjkę spiskową. No bo, pomyślmy – jeśli ma być „narodowość góralska”, to czemu nie „kurpiowska” albo, dajmy na to - „mazurska”?


Otóż, moim skromnym zdaniem, jest to próba zantagonizowania lokalnej społeczności w regionie uchodzącym za „bastion PiS”. Zawsze jest możliwość, że jakiś odsetek zadeklaruje „góralską” przynależność etniczną (tak jak owe 27 tys. w 1940 roku), następnie „mniejszość” się zorganizuje – i będzie można w następnych wyborach samorządowych powtórzyć koalicyjny manewr dokonany niedawno w sejmiku wojewódzkim z Ruchem Autonomii Śląska. Może nie od razu na skalę województwa, ale kilku gmin, czy powiatu tatrzańskiego – czemu nie?


Patrząc pod tym kątem, mamy do czynienia z próbą wyhodowania sobie przez PO sojusznika na wrogim terenie (wedle myślenia – spójrzcie: to my, Platforma, obdarowaliśmy was, górali, narodowością, dbamy o waszą odrębność kulturową, a ci zamordyści i centraliści z PiS-u, chcieliby was zglajszachtować z „ceprami”). Słowem - dziel i rządź! Hitlerowcom wprawdzie nie wypaliło, ale „swoim” teraz, po 20 latach „poprawnościowej” tresury w duchu „państwo narodowe to przeżytek”, kto wie... Pozostaje wierzyć w góralski patriotyzm i zdrowy rozsądek. Z drugiej strony jednak nie wolno zapominać o pokusie związanej z unijnymi „dutkami”. Takie „mniejszości” są programowo dopieszczane, również finansowo.


III. Efekt domina?


Inna moja obawa, abstrahując już od politycznych sympatii i antypatii, a patrząc na sprawę bardziej „państwowo”, wiąże się z możliwością uruchomienia „efektu domina”, kiedy to uznania za „grupy etniczne” będą domagały się kolejne „mniejszości”, które nagle „odkryją” swą tożsamość. Ujmując sprawę nieco karykaturalnie, skrajnym efektem może być wręcz regres do początków naszej państwowości i powrót do jakiejś struktury quasi-plemiennej. Tego typu procesy i dążenia są hołubione przez różne finansowane z budżetu UE instytucje, wspomagające wszystko co może przyczynić się do rozpadu tradycyjnych państw. Kto zagwarantuje, że nagle nie objawią się jacyś neo „-Kujawianie”, „-Bobrzanie”, „-Goplanie” czy inni „-Wieleci”? (Zwłaszcza to ostatnie Niemcom by się podobało...). Takie „rozformowanie” narodu na luźny etniczny konglomerat, skupiający się przede wszystkim na swych, jak się to ładnie ujmuje „małych ojczyznach” byłoby wielce europejskie i postępowe...


OK – postraszyłem, doprowadzając problem do absurdu, niemniej przy okazji recydywy „goralenvolku” w nowym, euro-tolerancjonistycznym opakowaniu, mamy do czynienia z właśnie tego rodzaju eksperymentem. Zresztą, nie pierwszy to raz, kiedy dla spodziewanych korzyści politycznych obecny rząd igra sobie z polskim interesem narodowym. A byty raz powołane do życia potrafią wykazywać się dużą żywotnością i nabierają własnej dynamiki. Wystarczy spojrzeć, czym był RAŚ jeszcze kilka lat temu – bagatelizowanym marginesem. Dziś współrządzi województwem śląskim i dzięki PO forsuje swe postulaty. Wystarczy, że „naród góralski” przybierze jakieś formy organizacyjne i znajdzie swego Gorzelika, a podobny problem stanie się faktem w kolejnym regionie Polski.


Gadający Grzyb


P.S. Dzisiejsze „Warto rozmawiać” poruszy tę samą tematykę.



pierwotna publikacja: www.niepoprawni.pl