sobota, 28 maja 2011

Pstryczek-elektryczek II


Czy do uzależnienia od Rosji prócz ropy i gazu dołożymy też energię elektryczną?



Kiedy w listopadzie 2010 roku płodziłem notkę „Pstryczek-elektryczek”, w której opisywałem wstępne przymiarki naszego nie-rządu do importowania energii elektrycznej z Obwodu Kaliningradzkiego, czułem w kościach, że do tematu przyjdzie jeszcze wrócić. No i proszę – minęło pół roku i przez łamy mediodajni przemknęły notki informujące, że sprawa jest już praktycznie przyklepana. Oznacza to pogłębienie uzależnienia energetycznego od Rosji i marginalizację alternatywnych rozwiązań czekającego nas w najbliższych latach niedoboru energii elektrycznej.


Ot, kolejny powód, dla którego obecna kamaryla powinna stanąć przed Trybunałem Stanu.


I. Budujemy mosty...


Ale po kolei. Otóż w listopadzie ubiegłego roku do prasy wyciekła informacja o rozpoczętych pracach analitycznych nad budową mostu energetycznego z Kaliningradu, którym popłynąłby do Polski prąd z budowanej Bałtyckiej Elektrowni Jądrowej. Pierwsze ustalenia zapadły najprawdopodobniej podczas rozmów wicepremierów Waldemara Pawlaka i Igora Sieczina przy okazji podpisywania kontraktu gazowego. Uruchomienie rosyjskiej elektrowni planowane jest na 2016 rok (drugi blok ma ruszyć w 2018). Most byłby wspólnym przedsięwzięciem operatorów Inter RAO (Rosja) i PSE Operator (Polska). Jego budowa pochłonęłaby kilkaset milionów złotych, do której to sumy należy dołożyć jeszcze inwestycje infrastrukturalne po polskiej stronie, przy czym koszt 1 km nowej linii oscylowałby w okolicach miliona euro i byłby to już wyłączny wydatek polskiego operatora.


Jednocześnie warto zwrócić uwagę, że do takiego projektu najprawdopodobniej nie dołoży się Unia Europejska, preferująca budowę połączeń energetycznych pomiędzy krajami wspólnoty. Warto w tym miejscu przypomnieć, że pierwotnie planowany był most energetyczny Alytus-Ełk, którym mieliśmy sprowadzać prąd z litewskiej elektrowni Visaginas mającej powstać w miejsce zamkniętej Ignaliny. Dodajmy, że taka polsko-litewska inwestycja miała wszelkie dane po temu, by uzyskać finansowe wsparcie Unii.


Dla Rosjan takie rozwiązanie było bardzo niewygodne, stawiało bowiem pod znakiem zapytania opłacalność Bałtyckiej Elektrowni Jądrowej budowanej głównie z myślą o eksporcie energii – do krajów bałtyckich, Polski i Białorusi. Rozpoczęła więc intensywny lobbing, mający wyeliminować Visaginas z gry i właśnie widzimy pierwsze konkretne skutki. O moście energetycznym z Litwą zrobiło się cicho, natomiast kilka dni temu szef Polskiej Grupy Energetycznej, Tomasz Zadroga, stwierdził że „Polska będzie kupować prąd od Rosjan”. Dodam, że jest to kwestia najbliższej przyszłości – rosyjski prąd popłynie bowiem do Polski, gdy tylko ruszy kaliningradzka elektrownia – czyli już za 5 lat. W tej chwili trwają negocjacje.


II. Tempo!


Zwróćmy uwagę na oszałamiające tempo: pierwsze rozmowy między Pawlakiem a Sieczinem odbyły się przy okazji podpisania umowy gazowej z Rosją (29.10.2010). O pracach analitycznych nad mostem energetycznym dowiedzieliśmy się w listopadzie 2010 przy czym prezes PSE Operator Henryk Majchrzak twierdził, że prace potrwają około roku, zaś cytowana przez „Rzeczpospolitą” wypowiedź („Byłoby grzechem zaniedbania, gdybyśmy nie wykonali analiz tej linii” ) sugerowała, że nic nie jest przesądzone - taka analiza "na wszelki wypadek"... Tymczasem już w lutym 2011 dowiadujemy się , że między Inter RAO a PGE i PSE Operator toczone są rozmowy odnośnie importu rosyjskiego prądu – padają wstępne liczby: 1000 MW, czyli ok. 8% rocznego zapotrzebowania Polski. Teraz prezes PGE przyznaje, że te rozmowy to już regularne negocjacje a kwestia importu jest przesądzona. Przypomnijmy, że prace studyjne nad mostem zakończą się dopiero jesienią, a już zapadła polityczna decyzja o imporcie (PSE Operator podlega Ministrowi Gospodarki, czyli W. Pawlakowi, temu samemu, który rozmawiał z Sieczinem i „negocjował” kontrakt gazowy). Jedyna korekta realizowanego z żelazną konsekwencją scenariusza to zamiana polskiej końcówki mostu z Olsztyna na Elbląg.


Osobną kwestią jest pośpiech z jakim Rosjanie realizują swoją atomową inwestycję przy naszej granicy – powstaje uzasadniona obawa, czy wybudowana w takim tempie elektrownia będzie w pełni bezpieczna zważywszy na przysłowiowy rosyjski „bardak”...


III. Prognozy, obawy...


Teraz pozwolę sobie na kilka spekulacji. Otóż podejrzewam, że o finale negocjacji dowiemy się jak zwykle, gdy będzie już za późno, prorządowe media nie drążą bowiem sprawy, zadowalając się krótkimi notkami w rubrykach gospodarczych. Powtarza się tu scenariusz z negocjacji gazowych – temat o kapitalnym znaczeniu dla Polski spychany jest na daleki plan i wypłynie zapewne dopiero wtedy, gdy wszystko będzie już postanowione. Ta opieszałość dotyczy również opozycji – przypominam, że „w temacie” gazowym PiS ocknął się tuż przed finałem rozmów, podobnie może być z kwestią importu energii elektrycznej – tymczasem trzeba krzyczeć teraz, bo za kilka miesięcy może być już za późno.


Kolejna obawa, którą pragnę się na zakończenie podzielić, dotyczy skali importu – sądzę, że podobnie jak w przypadku gazu Rosja zechce nas napchać swoim prądem po gardło, tak by ostatecznie wyeliminować z gry litewską Visaginę, a może nawet nasz Żarnowiec. Innymi słowy, może to być znacznie więcej niż 1000 MW i 8% naszego zapotrzebowania o którym na razie mowa, zaś Rosja zechce zapewne osiągnąć status wyłącznego eksportera na naszym rynku. Jak to przełoży się na ceny energii? Przypominam, że gaz z Rosji miał być „tani” a jeśli w negocjacjach maczają palce „specjaliści” od Pawlaka...


I wreszcie – czy naprawdę nie jesteśmy w stanie poczekać czterech-sześciu lat dłużej, do zakończenia budowy elektrowni w Visaginas (rok 2020) i w Żarnowcu (rok 2022), a póki co sprowadzać brakujący prąd z innych kierunków, albo zainwestować chociażby w modernizację połączenia z ukraińską elektrownią „Chmielnicki”? A co z mającymi ponoć powstać elektrowniami gazowymi?


W paru notkach (np. TU i TU) wysnułem „spiskową” teorię, że Rosja zapragnie odbić sobie na innych polach to co utraciła przy okazji negocjacji gazowych na skutek wmieszania się w ostatniej chwili Komisji Europejskiej. Import prądu z Kaliningradu wygląda na część tej „rekompensaty”, zaś Kreml uzyska kolejne narzędzie nacisku – do groźby zakręcenia gazowego kurka dojdzie atomowy „pstryczek-elektryczek”.


Gadający Grzyb


ilustracja: „Rzeczpospolita”

środa, 25 maja 2011

Jak Platforma dziki kraj zbudowała


PO została powołana do życia jako polityczna ekspozytura „układu” - z inspiracji służb specjalnych i przy użyciu mafijnych pieniędzy.



I. Ekspozytura.


Były szef CBA Mariusz Kamiński powiedział w wywiadzie dla „Uważam Rze”, iż Platforma Obywatelska była współfinansowana z mafijnych pieniędzy, których praniem miał zajmować się Mirosław Drzewiecki. Ponieważ Kamiński powołuje się na zeznania świadka koronnego, który to status nie jest przyznawany byle obszczymurkom, lecz „skruszonym” gangsterom o wiarygodności potwierdzonej w toku odpowiednich działań operacyjnych, nie można tej informacji zbyć wzruszeniem ramion.


Jeżeli dodatkowo przypomnimy sobie co o powstaniu Platformy mówił Gromosław Czempiński, który miał być jednym z akuszerów tego ugrupowania, to wszystko zaczyna układać się w spójną całość. Taką mianowicie, że projekt o nazwie PO został powołany do życia jako polityczna ekspozytura „układu”: z inspiracji i pod egidą służb specjalnych, finansowany zaś był - przynajmniej w początkowym okresie istnienia - przez mafię. Ot, kolejny przykład charakterystycznej dla krajów postkomunistycznych symbiozy między wywodzącymi się z poprzedniego ustroju spec-służbami a światem zorganizowanej przestępczości. Takie wzajemne ubezpieczenie: służby trzymają „kryszę” nad mafią, ta odwdzięcza się brzęczącą monetą, obie struktury zaś sprawują pieczę nad swą ekspozyturą polityczną, która to ekspozytura ze swej strony dba o interesy swoich promotorów w zamian za ich poparcie.


Dziś można śmiało powiedzieć, że była to nad wyraz udana i opłacalna inwestycja.


II. Umorzenia i „odpolitycznienie” prokuratury.


Patrząc pod tym kątem przestaje dziwić, dlaczego pod rządami PO umorzono po cichu różne śledztwa godzące w interesy jej patronów. Weźmy choćby taką mafię paliwową. Nagle okazało się, że żadnej mafii nie ma i nigdy nie było, zaś wielomiliardowe straty poniesione przez Skarb Państwa z tytułu jej działalności to zapewne jakieś chore wymysły obłąkanych z nienawiści pisowskich „spiskomaniaków”. Tak mniej więcej można wnioskować ze sposobu umorzenia sprawy – ściągnięto do jej prowadzenia prokuratora na co dzień zajmującego się wypadkami samochodowymi, a ten po miesiącu ukręcił śledztwu łepetynę. Można oczywiście wierzyć, że ów heros w ciągu miesiąca dogłębnie zapoznał się z 300 tomami akt i uznał je za makulaturę. Niektórzy pewnie nawet wierzą...


W świetle powyższego zupełnie inaczej wygląda „wielka reforma” wyłączająca prokuraturę spod nadzoru Ministra Sprawiedliwości. Poumożano to co było do umorzenia, następnie zaś zadbano, by tych spraw już nikt nigdy nie odgrzebał. Minister może bezradnie rozkładać ręce, bo wszak na „odpolitycznioną” prokuraturę nie ma już wpływu, zaś nowa prawnicza korporacja prędzej odgryzie sobie... no, mniejsza co sobie odgryzie, niż wróci do tak niewygodnych i niezdrowych tematów. W praktyce funkcjonowania IIIRP prokuratura byłaby zdolna powrócić do „śmierdzących” spraw jedynie wskutek „nacisków”, czyli po prostu woli politycznej odpowiedniego ministra, dysponującego silną pozycją w rządzie i twardym poparciem większości parlamentarnej. Bardzo „eleganckie” pozbycie się odpowiedzialności. Rączki czyste, więc o co wam, pisowcy malkontenci, chodzi?


III. Platformerski pitawal.


Spójrzmy teraz na aferę hazardową. Mniejsza już o knajacki język wyzierający ze stenogramów pogwarek między Rychem a Zbychem, tudzież trącące gangsterskimi zwyczajami spotkania na stacji benzynowej i cmentarzu. Jak wiadomo, hazard pod każdą szerokością geograficzną powiązany jest z przestępczym półświatkiem, jeżeli zaś dodać wspomnianą wyżej specyfikę krajów postkomunistycznych – powiązania między mafijnym podziemiem a służbami – przestaje dziwić gorliwość prominentnych polityków Platformy w zaspokajaniu biznesowych potrzeb pana Sobiesiaka za bliżej nieokreślone (he, he) przysługi.


O tych przysługach mógłby pewnie więcej powiedzieć trzeci bohater afery - „Miro” Drzewiecki. W szczytowym jej okresie niechęć Donalda Tuska do ostatecznego pożegnania się z partyjnym „funflem” tłumaczono tym, że ów „funfel” jako długoletni skarbnik partii mógłby doznać nagłego przypływu szczerości i podzielić się swą rozległą wiedzą z ciekawską publicznością. Donald to wiedział i Miro wiedział również, zaś każdy z nich wiedział, iż ten drugi wie, że on wie. Tak funkcjonuje sieć mafijnych współzależności gwarantujących dyskrecję i – khe, khe – wzajemne „zaufanie”. Mafijne pieniążki, nawet jeśli zostały przytulone przed wieloma laty, sznurują usta bardzo skutecznie. Milczenie - „omerta” - jest tutaj nie tyle złotem, co wyrazem rozsądnej troski o własne zdrowie.


IV. Protegowani „Niewidzialnej Ręki”.


Taak... informacja o pranych przez „Drzewka” funduszach, które ułatwiły start „projektowi PO” jest ostatnim puzzlem ponurego obrazka, pokazującego, że rządzi nami banda obwiesi na usługach przestępczo-służbowej „niewidzialnej ręki”. A że zarówno część mafijna, jak i służbowa owej „ręki” ma swoje podwieszenie w odpowiednich strukturach w Rosji, przestają dziwić również pozostałe posunięcia obecnej ekipy - choćby bierność wobec Nord Stream’u, efekt negocjacji gazowych, odpuszczenie sobie aktywnej polityki wschodniej i – oczywiście – porażająca nieudolność w sprawie Katastrofy Smoleńskiej, a kto wie - może nawet i sama Katastrofa...


Zaprawdę, Miro Drzewiecki twierdząc, że Polska to dziki kraj, doskonale wiedział co mówi. W końcu zarówno on, jak i całe jego parszywe ugrupowanie konsekwentnie ów „dziki kraj” budowało – ku ukontentowaniu swych mocodawców.


Gadający Grzyb

sobota, 21 maja 2011

Dyktatura matołów


Ukryte przesłanie akcji przeciw właścicielowi strony AntyKomor.pl jest jasne: czujne oko Saurona widzi wszystko, więc lepiej nie szurać.

Stefan Kisielewski podsumował niegdyś gomułkowszczyznę dosadnym określeniem „dyktatura ciemniaków”. Jak wiadomo, odwdzięczono mu się za to łomotem spuszczonym przez tzw. „nieznanych sprawców”. A przecież Kisiel, choć popularny, nie był w stanie Gomułce realnie zagrozić. Dzisiaj wprawdzie metody anonimowych pobić się nie stosuje (na razie?), ale sam mechanizm wybiórczych, punktowych szykan wydaje się jakby znajomy.

I. Pełzająca represjonizacja.

Przyznam się, że kiedy premier Tusk ogłosił rządową wojenkę z „kibolami”, do której pretekstu dostarczyła tzw. prowokacja bydgoska zastanawiałem się, czy to nie jest aby poligon doświadczalny, swoiste testowanie wariantu siłowego w planowanej rozprawie z opozycją. Po ostatnich wydarzeniach doszedłem jednak do wniosku, że „waadza” postawiła na inne rozwiązanie. Zamiast wprowadzać coś w rodzaju stanu wyjątkowego i delegalizować PiS, co wywołałoby fatalne wrażenie w Europie (i to w trakcie polskiej prezydencji), zdecydowała się na „pełzającą represjonizację” życia publicznego, do której ideologicznego uzasadnienia dostarczył oszalały z nienawiści do „Kaczora” i „moherów” Salon, wrzeszcząc o groźbie faszyzacji Polski. Owa „pełzająca represjonizacja” ma na celu wytworzenie wrażenia, że lepiej trzymać gębę na kłódkę i nie gardłować przeciw „waadzy”, bo „waadza” ma długie łapy i może nimi przydusić każdego niekonstruktywnego krytykanta.

Taki to „edukacyjny” wymiar ma niedawna akcja ABW przeciw administratorowi strony AntyKomor.pl, o której do niedawna mało kto słyszał. I śmiem twierdzić, że padło na niego właśnie z powodu tej niszowości - ukryte przesłanie jest jasne: czujne oko Saurona widzi wszystko, więc lepiej nie szurać. Podkreślam jeszcze raz – cel ataku został wybrany z absolutną premedytacją. Na podobnej zasadzie, z zachowaniem wszelkich proporcji, uderzono np. w Stanisława Pyjasa, który wszak nie był pierwszoplanowym opozycjonistą. Tamto zabójstwo miało na celu pacyfikację krakowskich środowisk studenckich, podobnie jak obecne szykany wymierzone są w poszczególne grupy – póki co w kibiców i coraz śmielej wkraczających do „realu” prawicowych internautów.

II. Sfrustrowane matoły.

Trudno nie zadumać się nad tym, jak rządzące nami nieudaczne matoły stają się przewrażliwione na punkcie jakiejkolwiek krytyki pod swoim adresem – zwłaszcza, jeśli ta krytyka podszyta jest sarkazmem czy ironią. Zupełnie jak Kisielowi „ciemniacy” - mają niespotykaną dotychczas medialną ochronę, sondaże niezmiennie pokazują wyraźną przewagę nad konkurencją, sprawują niepodzielne rządy do spółki z wyjątkowo spolegliwym koalicjantem, a mimo to każda formułowana publicznie krytyka działa na nich jak płachta na rozjuszonego buhaja. Co więcej, odnoszę wrażenie, że boli ich samo istnienie środowisk wobec których oficjalnie okazują lekceważącą pogardę: jacyś „kibole”, jakieś „mohery”, jacyś internetowi „opluwacze”...

Śmiem twierdzić, że wiem, co za tymi nerwowymi reakcjami stoi: poczucie, że ich rządy to pasmo klęsk, że spieprzono wszystko, co tylko można było spieprzyć, na wszystkich polach. I strach, że ta świadomość dotrze w końcu także do podtruwanych propagandowym czadem wyborców. Życie w takim napięciu, z majaczącym na horyzoncie widmem Trybunału Stanu, musi bardzo frustrować naszych matołów.


III. Walka z „faszyzacją”.


Stąd te wszystkie podchody: dwukrotna próba wprowadzenia do internetu tylnymi drzwiami cenzury, notoryczne problemy z wynajmem sal na pokazy „drugoobiegowych” filmów, akcja Radosława Sikorskiego przeciw listom dyskusyjnym na portalach gazet, nasilenie działań przeciw Presspublice (dziwnym trafem akurat wtedy, gdy tygodnik „Uważam Rze” trafił na czoło rankingów sprzedaży), represje wobec namiotu Solidarnych 2010, delegalizacja zniczy i tulipanów, czy słynne już mandaty po 500 zł dla kibiców za anty-donaldowy transparent wystawione z wykorzystaniem artykułu Kodeksu Karnego będącego spadkiem po PRL-u. To ostatnie stanowi zresztą ostateczne potwierdzenie, że tzw. „chuligani” zaczęli Tuskowi przeszkadzać dopiero w momencie, gdy na trybunach pojawiły się antyrządowe treści, bo wszak na stadionach od lat nie było tak spokojnie jak ohttp://www.blogger.com/img/blank.gifbecnie.

Dowiedzieliśmy się przy okazji, że „Donald” jest konstytucyjnym organem państwa, ale co tam – nie takich rzeczy jeszcze pewnie się dowiemy. Na przykład tego, że jeśli punktowa „pełzająca represjonizacja” uzupełniona najwyższą w UE liczbą podsłuchów i orzecznictwem rozgrzanych sądów okaże się niewystarczająca, to godne, słuszne i zbawienne stanie się odwołanie do „nieznanych sprawców”, którzy wszak w przeszłości niejednemu gardłującemu „faszyście” dali już radę.


Gadający Grzyb


Ilustracja jest screenem ze strony AntyKomor.pl opublikowanym na portalu Niezalezna.pl.

czwartek, 19 maja 2011

Niewidzialny target


...czyli o "wykluczeniu konsumenckim" i zagłodzeniu prawicowych mediów słów kilka.



I. Wykluczenie konsumenckie.


Nie wiem, czy Państwo zdają sobie z tego sprawę, ale w naszym kraju istnieje wielosettysięczna, a może nawet i wielomilionowa rzesza ludzi, którzy niczego nie kupują – nie używają kosmetyków, nie jeżdżą samochodami, nie korzystają z telefonów komórkowych, nie jedzą, nie piją a mieszkają zapewne w ziemiankach. To jak funkcjonują, ktoś zapyta. Głowy nie dam, ale przypuszczam, że żyją czystą nienawiścią skondensowaną w czarnych, okrytych moherem duszach.


Tą grupą są czytelnicy prawicowych gazet. Jeżeli weźmiemy do ręki taki „Newsweek” czy inną „Politykę” a nawet, niech tam, coraz bardziej dołujący „Przekrój”, ujrzymy szpalty nafaszerowane reklamami dóbr wszelakich, bez których wedle rozeznania reklamodawców czytelnik tychże mediów obejść się nie może. Gdy z kolei zajrzymy do „Gazety Polskiej”, czy „Uważam Rze” zobaczymy strony zapełnione wyłącznie treściami wychodzącymi spod ręki redaktorów, reklam zaś albo wcale, albo co najwyżej kilka.


Nie może być inaczej – reklamodawcy uznali, że telefony komórkowe, środki higieny, pojazdy mechaniczne, napoje gazowane, komputery i cała reszta akcesoriów adresowanych do MWzWM jest tym średniowiecznym moherom doskonale zbędna.


II. Niewidzialny „target”.


Przedstawiciele domów mediowych gdy ich o to zapytać zbywają kwestię gładką formułką, że czytelnicy gazet reprezentujących wrażliwość, nazwijmy to, konserwatywno-niepodległościową, to „nie te ten target”, zupełnie jakby milcząco zakładali prawdziwość obiegowego schematu o „starszych, gorzej wykształconych, biedniejszych z małych ośrodków”.


Jest to oczywisty fałsz i ci łgarze od reklamy doskonale o tym wiedzą. Owszem, z punktu widzenia reklamodawcy najatrakcyjniejszym konsumentem jest, z tego co pamiętam, osoba między 20 a 50 rokiem życia, nieźle zarabiająca i nie obciążona zbyt liczną rodziną – taka, której chce się używać życia, za które to „używanie” uznaje się nie wiedzieć czemu kupowanie miliona najróżniejszych pierdół. Tyle, że wystarczy spojrzeć na demonstrację z 10.04, by przekonać się, że tzw. „mohery” reprezentują pełen przekrój społeczny i wiekowy, zaś telewizyjne obrazki prezentujące w kadrze wzorem Macieja Szczepańskiego garstkę staruszek mają się do rzeczywistości jak pięść do nosa.


Domy mediowe oczywiście muszą dysponować odpowiednimi badaniami, z których wynika absurdalność tezy, że czytelnicy np. takiego „Uważam Rze” to biedna wiocha, którą stać co najwyżej na alpagę. Zresztą, w każdym normalnym kraju sukces na niełatwym prasowym rynku tygodnika, który zaraz po debiucie przebojem wdarł się na podium, skutkowałby automatycznie sypnięciem się ofert. To samo tyczy się również „Gazety Polskiej”, która w ciągu roku wyskoczyła z niszy i doszlusowała nakładem do krajowej czołówki. Nie wspomnę już o największym tygodniku - „Gościu Niedzielnym” dzierżącym sprzedażową palmę pierwszeństwa.


III. Zagłodzić prawicowe media.


W zasadzie można by się cieszyć, że reklamowy kit nie zapycha naszych cennych mózgów, gdyby nie jeden szkopuł: otóż we współczesnych realiach sprzedaż to jedynie fragment dochodów gazety i to wcale nie największy, lwią część natomiast generują reklamy. Bez stabilnej pozycji na tym rynku żadne pismo nie ma co marzyć o rozwoju. I tu dotykamy sedna procederu, którego istotą jest „zagłodzenie” nieprawomyślnych mediów.


Jak zwykle bowiem, gdy dzieją się rzeczy niewytłumaczalne zdroworozsądkowo należy pamiętać o tym, że w Polsce, z jej systemem kartoflanej demokracji, interesy może robić ten, kto żyje dobrze z władzą i szeroko rozumianym establishmentem III RP zakorzenionym jeszcze w PRL-owskich „układach” - a na układy, wiadomo, nie ma rady. Natomiast wymienione wyżej pisma wspierają poglądy i postawy zagrażające najbardziej żywotnym interesom tegoż establishmentu, toteż odcięcie ich od reklam jest naturalną konsekwencją przyjętej linii programowej.


W ten sposób np. zagłodzono skutecznie w latach 90-tych „Czas Krakowski” - dziennikarze do dziś wspominają, jak potencjalni reklamodawcy sumitowali się mówiąc, że owszem, dali by reklamę, ale chcą mieć spokój w interesach, bo „waadzy” takie wspieranie prawicowej gazety by się nie spodobało. A że „waadza” gdy chce, może uziemić każdego, przekonał się Roman Kluska i wielu innych. Inny przykład, to przypadek „Gazety Polskiej”, kiedy to zawarła kontrakt reklamowy z państwowym wówczas „Hortexem” - wkrótce potem były wybory, do władzy doszło SLD, zmieniono szefostwo spółki i podpisany już kontrakt zerwano, narażając firmę na wypłacenie dużego odszkodowania, zaś managera odpowiedzialnego za umowę wywalono z roboty. „Życie” Wołka (cokolwiek byśmy o nim dziś nie sądzili) również padło po tym, jak reklamodawcy zaczęli uciekać w popłochu po opublikowaniu „Wakacji z agentem”. Dziś podobny mechanizm obserwujemy na przykładzie czarnego pijaru wokół SKOK-ów, które śmią od czasu do czasu zamieszczać reklamy w „Gazecie Polskiej” jako bodaj jedyna duża firma.


Jak widać, realia się nie zmieniły ani o jotę, zaś proceder „głodzenia” prawicowych mediów trwa w najlepsze. I żaden mityczny „target” ani biznesowa kalkulacja nie mają z tym nic wspólnego.


***


Pan Arłukowicz Bartosz został niedawno pełnomocnikiem d/s wykluczonych, których to wykluczonych ma być w Polsce cała masa. Proponuję zatem cel pierwszej kampanii, gdy już pan minister zadomowi się w nowym gabinecie: walka z wykluczeniem konsumenckim czytelników prawicowej prasy. Reklama dla każdego!


Gadający Grzyb

poniedziałek, 16 maja 2011

Euro-koalicja przeciw polskim łupkom?


Potencjał złóż gazu łupkowego w Polsce spędza sen z powiek nie tylko Gazpromowi, lecz również naszym „euro-sojusznikom”.



I. Niewygodne łupki.


Jak donosi „Dziennik Gazeta Prawna”, a wraz nim m.in. „Rzeczpospolita” i portal „wPolityce.pl”, francuski parlament pod naciskiem lobby atomowego uchwalił ustawę zabraniającą pozyskiwania gazu łupkowego metodą szczelinowania hydraulicznego, wzorując się na analogicznych rozwiązaniach kanadyjskiej prowincji Quebec i amerykańskiego stanu Nowy Jork. Pretekstem był rzekomo negatywny wpływ tej technologii na czystość wód gruntowych. Całkowicie zignorowano przy tym fakt, że ujęcia wód gruntowych znajdują się na głębokości maks. 500 – 600 m, tymczasem szczelinowania dokonuje się 2 – 3 tys. metrów pod ziemią. Jak z pakietem klimatycznym – była „wola polityczna” by uchwalić, to uchwalono - bez zawracania sobie głowy zbędnymi faktami.


Innymi słowy, właśnie okazało się, że potencjał złóż gazu łupkowego w Polsce spędza sen z powiek nie tylko Gazpromowi – jest równie niebezpieczny dla różnych branżowych i ideologicznych grup interesu, nazwijmy to – euroazjatyckich. Uruchomienie wydobycia gazu niekonwencjonalnego w Polsce (bo w żadnym innym europejskim kraju złóż w takiej skali jak nasza nie odkryto) uderza bowiem w obecny „porządek energetyczny”: stawia pod znakiem zapytania nie tylko francuski atom (możliwa konkurencja - elektrownie gazowe), ale również rosyjską dominację surowcową w regionie i plany ekspansji na Zachód, a także współpracę gazową Rosja – Niemcy przypieczętowaną świeżo położonym Gazociągiem Północnym oraz sens wydawania miliardów eurorubelków, które mają być wpompowane w różne „ekologiczne” projekty pozyskiwania energii.


Poza tym, może się okazać, że łupki sprawią, iż „pakiet klimatyczny” i związany z nim drastyczny skok cen energii w najbliższych latach, nie wyhamuje naszej gospodarki na tyle, na ile liczyli jego twórcy. Skandal!


II. Koalicjanci.


Chciałbym tu zwrócić uwagę, że wspólnota interesów sprawia, iż rysuje się nam arcyciekawa koalicja. „Ekolodzy” (a właściwie „ekologiści”, gdyż ekologia to nauka zaś ekologizm to ideologia, powtarzam to przy każdej okazji) podsypani jurgieltem Gazpromu idą w niej pod mankiet z lobby atomowym, do tego rządy potęg „starej Europy” - Niemiec i Francji – nie są, delikatnie mówiąc, zainteresowane by wyrosła im pod bokiem dynamiczna, „nowoeuropejska” konkurencja.


Dlatego też (obawa ta jest już formułowana) można się spodziewać, że Niemcy i Francja będą za jakiś czas próbowały przeforsować na forum unijnym (arcywygodne narzędzie!) rozwiązania uniemożliwiające eksploatację złóż gazu łupkowego. Wszystko z troski o naszą przyrodę rzecz jasna – wszak poligon doświadczalny jakim była „obrona doliny Rospudy” wykazał niezbicie, iż polska przyroda jest wspólnym europejskim dobrem, które należy chronić przed polskimi barbarzyńcami. Współgra z takim podejściem polityka Gazpromu organizującego już od dłuższego czasu rozmaite kursokonferencje na których cierpliwie tłumaczy jakim strasznym zagrożeniem ekologicznym jest wydobycie shale gas.


Euro-dyrektywy, których możemy oczekiwać uzyskają oczywiście pełne wsparcie „ekologistów”, tego możemy być pewni, albowiem podobnie jak z Rospudą, odbyło się już „próbne strzelanie”, którym było przekupienie przez Nord Stream niemieckich ekologów protestujących przeciw bałtyckiej rurze. Wystarczyło sypnąć 10 milionów euro na „Fundację Ochrony Przyrody Niemieckiego Bałtyku” i voila! (szerzej w notce „Ekologiści a Nord Stream”). Wpisuje się to zresztą w sowiecką tradycję sponsorowania zachodniego lewactwa, tyle że dziś odbywa się to już w pełni jawnie, legalnie i z poparciem „czynników rządowych” po obu stronach.


III. „Będziemy postępowali wedle własnego rozeznania” .


No dobrze, zagrożenia z grubsza naszkicowane, a co na to Polska? Ano, Gazprom rozwija swą ofensywę pijarowską bombardując zachodni świat polityki i środowiska opiniotwórcze antyłupkową eko-propagandą, nasz rząd natomiast ani du-du. Nie organizujemy własnych „sympozjów i seminariów”, by choć częściowo zneutralizować przekaz Kremla i wsparcie jakie ów przekaz uzyskuje w zachodnich ośrodkach polityczno-biznesowych.


Donald Tusk wprawdzie odgraża się, że „będziemy postępowali wedle własnego rozeznania” , ale jeśli to „rozeznanie” ma wyglądać tak jak w przypadku Nord Streamu, czy naszych, pożal się Boże, „reakcji” na przyblokowanie świnoujskiego gazoportu rosyjsko-niemiecką rurą, to marnie widzę. Tak się bowiem składa, że – jak wszystkim wiadomo – Gazociąg Północny został położony gdzie chcieli i jak chcieli jego twórcy, zaś rząd Tuska-Pawlaka nabrał wody w usta i dalej płynie sobie spokojnie „z głównym nurtem” kontentując się tzw. „dobrą prasą” w Niemczech i uzależniającą nas od Rosji długoterminową umową z Gazpromem.


Niezłą lekcją niemieckiego podejścia była wypowiedź wiceszefowej niemieckiego MZS, Cornelii Pieper dla „Rzeczpospolitej”, która najpierw stwierdziła, że „w Polsce obawy są przesadzone”, by zaraz dodać:



„jeżeli Polska będzie obstawała przy rozbudowie portu dla statków o większym zanurzeniu, to Niemcy są gotowe to poprzeć. Oczywiście jeżeli polskie plany pogłębiania dna morskiego nie będą naruszały europejskich praw o ochronie przyrody. Dziwię się, że podnosi się te problemy. Tyle dobrego się w stosunkach polsko-niemieckich dzieje, powinniśmy się skoncentrować na przyszłości. (wytł. moje - GG)



O ile zakład, że „plany pogłębienia dna”, gdy przyjdzie co do czego, nie okażą się zgodne z „europejskimi prawami o ochronie przyrody”? Poza tym, nie zapominajmy, że na straży będą czuwać „ekologiści” z powołanej przez Nord Stream „Fundacji Ochrony Przyrody Niemieckiego Bałtyku”...


A poza tym, „tyle dobrego się dzieje”, więc wybierzmy przyszłość prawda? Na cholerę te wielkie statki zawijające do Polski. Wyręczymy was naszym portem w Rostocku...


IV. Postaw czerwonego sukna.


Z podobnym podejściem zapewne spotkamy się ze strony Niemiec, Francji, „ekologistów” i struktur unijnych gdy na ostrzu noża stanie kwestia wydobycia gazu łupkowego: „w zasadzie tak, ale...” - i tu padnie kilometrowa lista obostrzeń ekologicznych czyniących całą zabawę niewykonalną i/lub nieopłacalną. A Rosja będzie sobie stała skromnie z boku, zacierając ukradkiem spracowane czekistowskie ręce, do których to rąk tak dobrze pasuje twarda waluta.


Jeżeli już mam gdzieś wypatrywać jakiejś nadziei (pod obecnym rządem), to raczej w ekonomicznych interesach firm zainteresowanych eksploatacją gazu łupkowego. Tak się składa, że francuski koncern „Total” nie przejmując się stanowiskiem połączonych sił nadsekwańskich lobbies - atomowego i ekologicznego (sic!) - odkupił od amerykańskiego Exxon Mobil 49% udziałów w koncesji na poszukiwanie gazu łupkowego na Lubelszczyźnie. Firmy inwestujące w polskie łupki to poważna siła i poważne pieniądze. Mogą uruchomić własny lobbing, jeśli zaś przekupią obecny polski nie-rząd, to kto wie, może niespodziewanie i „nasi” zdecydują się stanąć okoniem „antyłupkowej” koalicji. Tyle, że po wszystkim może się okazać, iż w kwestii złóż znajdujących się na polskim terytorium Polska nie będzie miała nic do powiedzenia... rozdrapana niczym postaw czerwonego sukna.


Ale to dywagacje. Póki co, Gazprom ma u nas pozycję hegemona, jeżeli zaś prawdą jest, iż (jak podał portal „wPolityce.pl”) ponad 50% koncesji wydanych przez Ministerstwo Ochrony Środowiska na eksploatację złóż gazu łupkowego trafiło w ręce firm powiązanych z rosyjskimi służbami i rosyjską mafią (szerzej w notce „Polskie łupki dla Gazpromu”), to z pozyskania jednego z naszych największych bogactw wyjdą nici, zaś polska gospodarka przyduszona tzw. „pakietem klimatycznym” utkwi w marazmie na dziesięciolecia.


***


To naprawdę ostatni dzwonek, by odsunąć od władzy rządzącą ekipę i wziąć sprawy we własne ręce. Nikt inny tego za nas nie zrobi.


Gadający Grzyb

środa, 11 maja 2011

O naprawie Rzeczypospolitej


Blogerskie refleksje wokół Kongresu „Polska Wielki Projekt”.



I. Medialne otumanienie.


Tyle łez wylewano w mediodajniach nad mizerią intelektualnego zaplecza naszych bytów politycznych. Że to, panie kochany, nic się nie dzieje, brak systemowych koncepcji, partie wydają pieniądze podatnika na durne spoty i billboardy... A tu proszę, Instytut Sobieskiego zorganizował w zeszłym tygodniu wielki pięciodniowy kongres „Polska Wielki Projekt” (04 – 08.05.2011) podczas którego naszkicowano kompleksową diagnozę obecnego stanu państwa i podano rozwiązania mające służyć, że tak zaszyję Fryczem-Modrzewskim, „naprawie Rzeczypospolitej”. I co? Ano – nic. Ogarnięcie tematu najwyraźniej przerosło możliwości naszych luminarzy pióra, tudzież mikrofonu. A to jakaś na poły prześmiewcza notka w „Wyborczej”, a to wzmianka w jednej czy drugiej telewizji, gdzie zauważano co najwyżej briefing Jarosława Kaczyńskiego z obowiązkowym wtrętem, że miał miejsce podczas konferencji „prawicowych” czy wręcz „pisowskich” intelektualistów (trzeba było słyszeć jakim tonem wymawiano słowo „intelektualista” mające odnosić się do „pisiorów”)...


Doprawdy, obawiam się, że dziennikarska brać o mało nie skręciła sobie karków od starannego patrzenia przez te kilka dni w inną stronę. Wszyscy bowiem, jak jeden, żyli kolejną wrzutką rządu Tuska – Ostachowicza, czyli wojną z kibolami, która – takie odnoszę wrażenie – miała m.in. właśnie „przykryć” odbywający się Kongres. Co ciekawe, również „Rzeczpospolita” (jeden z medialnych patronów przedsięwzięcia) jakoś nie pokusiła się o szersze relacje z kolejnych paneli. Przeglądam dział „Opinie” i widzę tam tylko jeden programowy tekst prof. Krasnodębskiego (tekst piszę 10.05). Wszystkich już otumaniło?


II. Stać nas na IV RP.


Ale ja w zasadzie nie o tym chciałem. Otóż, gdy przeglądam na stronach Instytutu Sobieskiego materiały, gdy słucham nagrań wystąpień kolejnych prelegentów (choćby w Niepoprawnym RadiuPL), to widzę po stronie, nazwijmy to hasłowo, „propaństwowo-niepodległościowej” olbrzymi intelektualny potencjał, który do niedawna żył niejako w uśpieniu, lub co najwyżej w „drugim obiegu”, a który obecnie dobija się z coraz większą mocą o prawo głosu i traktowanie jako równorzędnego uczestnika debaty publicznej. Tego siły IIIRP nie będą w stanie na dłuższą metę ignorować.


Kongres pokazał bowiem jedną, podstawową rzecz: obóz IV Rzeczypospolitej stać na kompleksowy program przebudowy państwa, na spójną wizję dotyczącą zarówno najrozmaitszych aspektów polityki wewnętrznej, jak i spraw międzynarodowych, zaś jego podstawowym wyznacznikiem jest upodmiotowienie Polski i Polaków. Spójrzmy zresztą na poszczególne bloki tematyczne Kongresu:


1. Polska – wyzwania strategiczne


2. Infrastruktura. Na czym rozpędzić rozwój Polski?


3. Rządy i sądy w Polsce


4. Polska racja stanu


5. Jakie młodych Polaków chowanie?


6. Nauka i innowacje, czyli jak budować przewagę


7. Media publiczne, prywatne i społeczne


8. Nowoczesność – projekt tradycyjny (o postępie i roli inteligencji w polskiej tradycji intelektualnej)


9. Jak konserwatyści mogą kształtować polskie miasta?


Każdy z tych punktów oczywiście rozbity został na kilka wystąpień, prowadzonych przez liczne grono specjalistów z najróżniejszych dziedzin. Od siebie dodam, iż całościowy obraz wyłaniający się z poszczególnych wykładów, prelekcji i debat pokazuje daleko posuniętą degrengoladę budowanej i „modernizowanej” od 20 lat Polski. Innymi słowy – fiasko rzekomo bezalternatywnego projektu III RP. Państwo nie działa, albo działa wadliwie we właściwie wszystkich swych obszarach. Owo „państwo na niby” nie realizuje żadnego ze swych zadań – od zapaści samodzielnej polityki zagranicznej, poprzez sypiącą się infrastrukturę po sferę edukacji i sprawy społeczne. Co więcej, Polska ma poważny problem ze swą tożsamością i co za tym idzie – określeniem racji stanu.


Nie jesteśmy jednak w sytuacji bez wyjścia. Jeżeli Prawo i Sprawiedliwość, jedyna na dzień dzisiejszy realna siła opozycyjna, zechce sięgnąć w praktyce rządzenia po specjalistów (często bez jednoznacznych partyjnych afiliacji, wbrew temu co plotły media o „pisowskiej” rzekomo imprezie), którzy właśnie zbiorowym wysiłkiem zarysowali „wielki projekt”, to będą wszelkie dane po temu by wyjść z obecnego stanu degenerującego marazmu. A wszak, zasoby intelektualne IV RP nie ograniczają się jedynie do uczestników Kongresu.


III. Intelektualny bezwład „łże-elit”.


Kolejną refleksją, która się nasuwa, jest miałkość, by nie powiedzieć dosadniej, propozycji dla Polski coraz bardziej zgeronciałych „elit” IIIRP - owego „salonu” starającego się trzymać w słabnącej garści życie intelektualne współczesnej Polski. Zadam tu retoryczne pytanie: czy temu środowisku, mówiąc skrótowo – warszawce i krakówkowi - przyszło do głowy, by zorganizować podobną konferencję, mierzącą się bez złudzeń z kondycją naszego państwa i wyzwaniami, które przed nim stoją?


Nie, nie przyszło, gdyż dla tych państwa historia skończyła się na wejściu do Unii Europejskiej, zaś dalszy rozwój i modernizacja mają nastąpić niejako same z siebie wraz z wdrażaniem kolejnych urodzonych w Brukseli dyrektyw i zaleceń. Tyle, skrótowo rzecz ujmując, mają do zaproponowania społeczeństwu. Wszelkie antagonizmy, sprzeczne interesy, nierówności i braki roztopią się w europejskiej magmie, jeżeli zaś owa euro-modernizacja napotyka na jakieś przeszkody, to tylko z powodu kulturowego „zacofania” Polaków. Z oczywistych względów nie są w stanie dokonać krytycznej analizy dorobku III RP, gdyż sami ów dorobek w znacznej mierze współtworzyli.


Ach, zapomniałbym - na wszelkie udokumentowane diagnozy, pokazujące że zbudowany przez nich twór jest sypiącą się ruiną trzymającą się kupy chyba tylko z przyzwyczajenia, potrafią jedynie zatkać uszy i wrzeszczeć o „faszyzmie”.


Dlatego Kongres należało za wszelką cenę zamilczeć, bądź wyśmiać – każda próba merytorycznej polemiki skazana byłaby na porażkę i „saloniarze” doskonale o tym wiedzą. Bo – uchowaj Brukselo – miejscowa gawiedź mogłaby się przekonać, że po „tamtej stronie” nie stoi banda oszalałych „moherów” i „faszystów”, tylko kompetentni, propaństwowo nastawieni naukowcy i intelektualiści formułujący koherentną i realistyczną wizję sanacji Polski, zupełnie odmienną od urządzonego nam przez luminarzy IIIRP priwislańskiego grajdołka.


***


Na zakończenie dwie dobre wiadomości. Pierwsza – obecne „łże-elity” ustąpią pola, zmusi ich do tego „coraz bardziej otaczająca rzeczywistość”, to tylko kwestia czasu. Oni sami to zresztą przeczuwają i stąd te potępieńcze wrzaski. Druga – kongresy Instytutu Sobieskiego będą odbywać się co roku – z pożytkiem dla Rzeczypospolitej i nas wszystkich, jak sądzę.


Gadający Grzyb

poniedziałek, 9 maja 2011

Dlaczego zagłosuję na PiS?


Piszę o tym raz, jeden – świadomie na kilka miesięcy przed wyborami, bo słabo wychodzi mi płodzenie partyjnych agitek.



I. Prawica wyśniona kontra „partia drugiego wyboru”.


Tak więc, jak w tytule: dlaczego zagłosuje na PiS? Też mi nowina, mógłby wzruszyć ramionami Czytelnik znający jako-tako moją blogerską publicystykę. Otóż, wbrew pozorom, sprawa nie jest tak oczywista, bowiem dla mnie Prawo i Sprawiedliwość jest klasyczną „partią drugiego wyboru”. Docelowo pragnąłbym widzieć w Polsce prawicę zbliżoną do modelu anglosaskiego – Torysów doby Margaret Thatcher, czy Republikanów czasów Reagana. Prawicę konserwatywną światopoglądowo, przywiązaną do tradycji, antykomunistyczną (czytaj też - antyagenturalną) i wolnorynkową.


Wolnorynkową – tu ważne zastrzeżenie – nie w sensie tzw. „neoliberalizmu”, pod którą to nazwą kryje się oligopol żyjących w symbiozie z władzą wielkich korporacji, tylko wspierającą przedsiębiorczość tzw. „zwykłych ludzi”. Wspierającą, czyli – nie utrudniającą działalności. Tyle i aż tyle. Swojego czasu napisałem w notce „Oligarchowie kontra klasa średnia”: „Samodzielna firma rodzinna jest większą wartością, niż ta sama rodzina pracująca w międzynarodowych koncernach.” Byłaby to również partia obywatelska – z prawyborami, w których bierze udział nie tylko partyjny „aktyw”, ale również zarejestrowani sympatycy – choćby członkowie różnych stowarzyszeń i inicjatyw „otorbiających” to moje wyśnione ugrupowanie.


Do pewnego momentu swe nadzieje wiązałem z UPR (teraz możecie się śmiać, sam chętnie się z tego śmieję). Zmarnowałem mnóstwo kartek wrzucanych do urny na tę partię, bądź na Korwina osobiście. Inna sprawa, że alternatywa była, jaka była. PiS nadal, jak wspomniałem, jest dla mnie „drugim wyborem”... tylko co począć, jeżeli po „odkochaniu się” w Korwinie, wciąż „pierwszego wyboru” nie mam, a zakochiwać się po raz drugi w jakiejkolwiek partii czy polityku nie mam zamiaru?


II. Z pełną świadomością wad...


Otóż, w najbliższych wyborach zagłosuje na Prawo i Sprawiedliwość z pełną świadomością wszystkich wad tego ugrupowania. Mimo tego, że jako wiodąca siła opozycyjna PiS radzi sobie, hmm, średnio. Mimo słabego refleksu (przykładowo, o kontrakcie gazowym i rurze na torze podejściowym do Świnoujścia zaczęli krzyczeć gdy było już po ptokach); mimo marazmu struktur terenowych; mimo dworu wokół lidera złożonego z BMW; mimo nieporadności wizerunkowej; mimo nieufności wobec niezależnych inicjatyw; mimo głosowania za nowelą ustawy medialnej próbującą założyć tylnymi drzwiami kaganiec na internet... można by te grzechy mnożyć, znamy je wszyscy. Jedynie w sprawie katastrofy smoleńskiej, skupiającej jak w soczewce tragiczny stan naszego państwa, PiS trzyma rękę na pulsie (jeszcze tego by brakowało, gdyby nie).


No cóż... Będę teraz plótł banały, niemniej PiS jest jedyną liczącą się siłą polityczną otwarcie kontestującą postokrągłostołowy, kartoflany system, który przez jego apologetów i beneficjentów utożsamiany jest z demokracją jako taką (szerzej o tym utożsamianiu pisałem w „Anatomii propagandy strachu”). I proszę mi tu nie wyskakiwać z tekstami, że Kaczyńscy też byli przy „okrąglaku”. Jarosław Kaczyński traktował bowiem „okrągły stół” jako taktyczny etap, nie jako zaklepanie systemu na wieki wieków. Dlatego utworzył partię polityczną – PC i dlatego związał się z Wałęsą, który w jego ówczesnej kalkulacji (błędnej, jak się okazało) „rokował” na zerwanie z wyklarowanym w magdalenkopodobnych okolicach „układem”. Co się stało po wygraniu przez „Wałka” prezydentury – wiemy. „Bolesław” pogonił „kaczorów” w diabły, zwalił na nich winę za swój kampanijny radykalizm i ani myślał realizować przedwyborczych obietnic (pogonienie komuchów „w skarpetkach” i takie tam). Kulminacją „wałkowszczyzny” była nocna zmiana i obalenie rządu Jana Olszewskiego.


III. „Otorbiać” krówki!


Wróćmy do współczesności. Przy wszystkich wadach, powtarzam, PiS pozostaje jedyną siłą pozwalającą realnie myśleć o IV RP rozumianej jako kompleksowa przebudowa państwa i likwidacja dręczących Polskę systemowych patologii. IV RP ma skutkować również (a może - przede wszystkim) zmianą nastawienia Polaków do Rzeczpospolitej – dobra wspólnego wszystkich obywateli. Kondycja państwa ma bowiem bezpośrednie przełożenie na to, czy Polakom „chce się chcieć”. Nie oznacza to, rzecz jasna, ślepego uwielbienia – choroby obecnego systemu politycznego nie ominęły również Prawa i Sprawiedliwości. Determinuje to m.in. system finansowania partii i ordynacja wyborcza. Dlatego tak istotne jest pilnowanie, jak nieustająco postuluje Chłodny Żółw, by nasze krówki – politycy nie właziły w szkodę.


Owo „pilnowanie krówek” może przybrać postać rozmaitych ruchów społecznych, obywatelskich, „otorbiających” partię. To już się dzieje, po 10.04.2010 widać wzmożenie (bez ironii), tyle że „polityczne krówki” - partyjny aktyw - liczą, iż owe ruchy zapewnią im bezwarunkowe poparcie, mięsko armatnie w czasach okołowyborczych. A potem, tych wszystkich „Solidarnych 2010”, blogerów i resztę tałatajstwa będzie można olać – do następnej kampanii.


Trzeba „krówki” wyprowadzić z błędu. Należy wysyłać czytelne sygnały, że poparcie nie jest udzielone bezwarunkowo i raz na zawsze. Że następnym razem „krówki” mogą tego poparcia nie uzyskać.


Jeżeli w perspektywie kilku następnych lat owe „otorbiające” ruchy okrzepną, istnieje szansa, że my - obywatele z opcji, hasłowo rzecz ujmując, „niepodległościowej” - zyskamy realny wpływ na programowo-polityczną linię partii. Grunt, to nie dać się zwasalizować, a z czasem może nawet doczekamy się opisanej na początku tekstu partycypacji w partyjnych prawyborach (lub czegoś podobnego, w wersji nieformalnej). Staniemy się istotnym głosem w politycznym życiu Polski. Wejdziemy w skład republikańskiego wielkiego namiotu.


IV. ŁŁ - nie ten target, nie te założenia.


Na zakończenie, nie mogę się nie odnieść do koncepcji Łażącego Łazarza – owego „ruchu”, „oddolnego” i „aktywizującego” na bazie „Nowego Ekranu”. Czynię to z czystego egoizmu - choćby dlatego, aby nie można było mi zarzucić chowania głowy w piasek. Otóż, nawet gdyby nie te wszystkie pałętające się w tle „sowy” i „pro militio” (nie rozstrzygam – Ścios pisze jedno, Łazarz drugie) to moment na start tego typu inicjatywy został wybrany fatalnie. Gdyby ów projekt został ogłoszony po październikowych wyborach, sympatyzowałbym z nim. Mógłby stać się kolejnym, ważnym elementem „otorbiania” PiS-u i uzyskiwania wpływu na linię polityczną naszych „krówek”.


Nie odmawiam Łazarzowi dobrych intencji, cenię go, ale sądzę, że w tym przypadku kombinuje nie w tą stronę.


No i jeszcze to założenie, iż jest to oferta skierowana do zniechęconych i niezaktywizowanych obywateli, którzy nigdy nie zagłosowaliby na PiS, ale mają też dosyć Platformy... w tym do 3 milionów obecnych/byłych wojskowych i ich rodzin... Cóż, trzeba było w takim razie założyć internetowy odpowiednik „NIE” w nowej szacie, a nie prawicowy „Nowy Ekran”. Tak się składa, że mam w dalszej rodzinie emerytowanego wojskowego kontrolera lotów i - o ile wiem - jest to osoba dość reprezentatywna dla tego środowiska. Prędzej padnie trupem, niż zagłosuje na cokolwiek trącącego prawicą.


A tak, jeżeli ta akcja w ogóle wypali, to może się skończyć urwaniem jakiegoś procenta głosów – z puli, którą dostałby PiS - i zamieszaniem. Para w gwizdek.


No, chyba, że to tylko taki chwyt marketingowy...


***


Khem, ponarzekałem sobie na Prawo i Sprawiedliwość, na Łazarza i zgłosiłem pobożne życzenie „otorbienia” PiS-u, podpierając się bez zapytania o zgodę Chłodnym Żółwiem. Nie ma co, wyszła mi ta agitka...


Gadający Grzyb

czwartek, 5 maja 2011

Hodowla agentury wpływu – post scriptum


Czego możemy się spodziewać po stypendystach Gazpromu na podstawie tekstu Jarosława Ćwiek-Karpowicza – krótka analiza.



I. A ja znowu o hodowli...


W zasadzie, po napisaniu tekstu „Kłamstwa Aleksandra Miedwiediewa”, będącego swoistą kontynuacją „Hodowli agentury wpływu” (cz.1 i 2 TU i TU) miałem dać sobie spokój z tematem gazpromowskich stypendiów dla doktorantów Uniwersytetu Warszawskiego (bo cóż tu więcej można dodać) – ale nie dawał mi spokoju tekst opublikowany jakiś miesiąc temu na łamach „Rzeczpospolitej”, będący pokłosiem polemiki między publicystą Arturem Bazakiem (wskazującym na zagrożenia płynące ze stypendialnej współpracy z Gazpromem), a Aleksandrem Miedwiediewem, wiceprezesem rosyjskiego molocha, broniącym dość rozpaczliwie tej nieszczęsnej kooperacji.


Artykuł o którym mowa nosi tytuł „Gazprom walczy o wizerunek”, a jego autorem jest Jarosław Ćwiek-Karpowicz - z notki pod tekstem można się dowiedzieć m.in. iż „(...) jest absolwentem politologii i socjologii na Uniwersytecie Warszawskim. W czasie studiów był na rocznym stypendium w Moskwie. (wytł. moje - GG) Obecnie pracuje jako analityk w Polskim Instytucie Spraw Międzynarodowych (...)”.


II. Analityczna analiza pana analityka.


Generalną tezę obecnego analityka PISM można sprowadzić do stwierdzenia, że program stypendialny jest tylko niewinnym chwytem „pijarowym” obliczonym na poprawę wizerunku rosyjskiej firmy – wszak w Niemczech Gazprom sponsoruje wiele inicjatyw naukowych, kulturalnych i sportowych (w tym klub FC Schalke04). Problem w tym, że autor nie chce zauważyć, iż owa pijarowska działalność sponsoringowa ma na celu jedynie odwrócenie uwagi, „przykrycie” korupcjogennej działalności koncernu, czego najbardziej spektakularnym przykładem jest posada w Nord Streamie dla niemieckiego eks-kanclerza Gerharda Schroedera, ostatnio zaś – przekupienie ekologów z Meklemburgii sfinansowaną przez tenże Nord Stream fundacją. Nasuwające się pytanie, jak owa aktywność Gazpromu przekłada się na ponadstandardową (mówiąc delikatnie) przychylność jaką cieszy się ta firma u naszych zachodnich sąsiadów, nie zostaje nawet zadane, nie wspominając już o udzieleniu odpowiedzi.


Autor kilkukrotnie podkreśla legalność działalności rosyjskiego monopolisty – i znów, jakby uporczywie nie chciał dostrzec, że poszczególne przedsięwzięcia mogą być w stu procentach zgodne z prawem, a jednocześnie działać na niekorzyść polskiej racji stanu, którą jest uzyskanie suwerennej pozycji w relacjach z rosyjskim gigantem, a nie dodatkowe „zacieśnianie stosunków”.


Pod koniec tekstu pada paradne stwierdzenie, iż „trudno byłoby znaleźć formalny powód odmowy współpracy ze strony polskiej uczelni”. To potrzebny jest jakiś formalny powód? Wiadomo że Gazprom objeżdżał ze swą stypendialną propozycją niczym komiwojażer większość ważniejszych ośrodków uniwersyteckich w kraju – władzom np. Uniwersytetu Jagiellońskiego żaden formalny powód do odmowy nie był potrzebny. Formalny powód nużny był jedynie Uniwersytetowi Warszawskiemu i proszę – biedacy takowego powodu nie znaleźli...


Dalej jest o przejrzystości zasad, o tym że dzięki programowi stypendialnemu rosną nakłady na naukę, że stypendyści będą mieli bezpośredni dostęp do przedmiotu swych badań, zaś w przyszłości skorzysta na tym „nie tylko polska nauka, ale również biznes i administracja państwowa”. Taak, na panu Ćwiek-Karpowiczu, byłym moskiewskim stypendyście, polska administracja państwowa skorzystała wręcz niemożebnie...


Tu zróbmy przerwę, by stłumić rozpaczliwy chichot, po czym podnieśmy dwa paluszki i zapytajmy pana analityka: czy jest jakikolwiek kraj z postsowieckiej strefy wpływów, który skorzystał - naukowo, biznesowo, administracyjnie – jakkolwiek, na gazpromowskiej współpracy? Bo póki co, dowiadujemy się z Wiki Leaks o brutalnym szantażu energetycznym zastosowanym wobec Bułgarii, gdy ta chciała nieco poluzować obrożę, m.in. próbując zachować dystans wobec projektu South Stream.


III. Świeża krew dla „Partii Gazpromu”.


Przypominam ten artykuł sprzed miesiąca, bo pokazuje on jak w soczewce retorykę i sposób argumentacji z jakimi zapewne spotkamy się przy okazji przyszłych publicznych wystąpień warszawskich stypendystów – gdy już odbędą swe praktyki w Gazpromie, obronią swoje doktoraty i staną się błyskotliwymi naukowcami, analitykami, członkami think-tanków, ekspertami przy strukturach rządowych, słowem – wejdą w skład szeroko rozumianego intelektualnego zaplecza polskiego państwa. Wszak pan Ćwiek-Karpowicz jest, podkreślę raz jeszcze, analitykiem w państwowej instytucji jaką jest Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, do zadań którego należy m.in. przygotowywanie prognoz i ekspertyz dla najwyższych organów władzy, czy szkolenie w ramach Akademii Dyplomatycznej kadr dla MSZ.


Ilu jeszcze siedzi tam podobnych „analityków”? Sądząc z naszej obecnej polityki wobec Rosji i jej gospodarczo-surowcowego oręża jakim jest Gazprom – wielu. Zbyt wielu.


W pierwszej części postu wytłuściłem informację, iż pan Ćwiek-Karpowicz, którego analityczne mądrości właśnie pokrótce wypunktowałem, podczas studiów przebywał na rocznym stypendium w Moskwie. Nie twierdzę, że jest świadomym rosyjskim agentem wpływu – nie mam takiej wiedzy. Twierdzę natomiast, że pisze tak, jakby takowym agentem był – jeśli nawet nie doszło do werbunku, to ten stypendialny roczek wystarczył, aby pan analityk „w temacie” Rosji i Gazpromu nabawił się swoistej „ślepej plamki” nie pozwalającej dostrzec oczywistych zagrożeń nie tylko dla Polski, ale i dla całej Europy Środkowo-Wschodniej.


Przyglądajmy się stypendystom. Tym bardziej, że poprzez udział EuRoPolGazu nasze państwo (konkretnie - PGNiG) finansuje w ¼ ich gazpromowskie obrazowanije. Nie zarzucam doktorantom a priori złych intencji, niemniej, przystępując do programu stają się naturalnymi kandydatami na nowe pokolenie - „świeżą krew” - dla rozsianej po byłych demoludach „partii Gazpromu”, działającej na rzecz przekształcenia naszego regionu w coś na kształt surowcowego neo-RWPG. Pierwsza dwójka, wyłoniona w marcu tego roku, to: Wioletta Mela (Wydział Lingwistyki Stosowanej) i Konrad Dynkiewicz (Wydział Dziennikarstwa i Nauk Politycznych).


Zapamiętajmy te nazwiska i wszystkie następne, gdy wkrótce jako „apolityczni fachowcy” będą próbowali urabiać nas analitycznymi mądrościami w stylu pana Jarosława Ćwiek-Karpowicza.


Gadający Grzyb