niedziela, 29 września 2019

Klimatyczne zdziecinnienie

Współczesna pajdokracja sterowana jest z zaplecza przez bandę cynicznych wyjadaczy spod znaku „Global Warming Industry” i zostanie skasowana z dnia na dzień, gdy tylko osiągną swe cele.

I. Pielgrzymka klimatyczna

Cały świat wstrzymał oddech. Młodociana klimatystka Greta Thunberg przemówiła podczas inauguracji nowojorskiego szczytu klimatycznego ONZ. 16-letnie bożyszcze ekologistów (nieustająco przypominam: ekologia to nauka, „ekologizm” to ideologia) dało do wiwatu zgromadzonym dostojnikom, ale zanim przejdziemy do szczegółów speechu, zwrócę uwagę na całą otoczkę poprzedzającą ów wiekopomny moment. Otóż, jak wiemy, szwedzka aktywistka klimatyczna, by nie pozostawiać po sobie „śladu węglowego” wyruszyła za ocean nie samolotem, lecz „zeroemisyjnym” jachtem użyczonym do tego celu przez księstwo Monaco, słynące poza tym z wyścigów Formuły1 i będące wielką przystanią luksusowych, paliwożernych, dieslowskich jachtów. Hipokryzja aż wyje. Jednostka pływająca panienki Thunberg była jednak do tego stopnia ascetyczna, że nie wyposażono jej nawet w prysznic i toaletę, zaś naturalne potrzeby załatwiano do „niebieskiego wiaderka”, z dumą zaprezentowanego przez kapitana łajby przed wyruszeniem w rejs. Rodziło to uzasadnione obawy, że po zejściu na amerykański ląd małą Gretę będzie poprzedzała specyficzna atmosfera – tak jak we wspomnieniach mieszkańców Kresów wkroczenie do ich miejscowości Armii Czerwonej poprzedzał narastający smród. Biorąc pod uwagę powyższe obawy, nie dziwi, że świat - a przynajmniej uczestnicy szczytu i obsługujący go dziennikarze - przed wejściem na mównicę naszej współczesnej ascetki woleli na wszelki wypadek wstrzymać oddech. Na szczęście okazało się, że Greta przed swym występem została wykąpana i odziana w czyste szaty, tak więc świat mógł wypuścić z ulgą powietrze z płuc i od tej pory wszyscy oddychali już w miarę swobodnie – no chyba, że ktoś się zakrztusił wysłuchując nieprzytomnych banialuków wygadywanych przez „klimatyczną Joannę d'Arc”.

Pozostaje do wyjaśnienia jeszcze zagadka „niebieskiego wiaderka” ze zgromadzoną zawartością: czy poddano je utylizacji, czy też zachowano na wieczną pamiątkę dla potomności? Zważywszy, że dotąd Gretę Thunberg zdążono okrzyknąć „mesjaszem naszych czasów” i „współczesnym Dawidem”, to rzeczone wiaderko ma szansę stać się cenną relikwią rodzącego się na naszych oczach kultu współczesnej klimatycznej świętej i obiektem mistycznej adoracji roztaczającym wokół powalający „odor sanctitatis”. W dobie wystawiania w muzeach słoików z fekaliami nic nie stoi na przeszkodzie, by pójść o krok dalej i uczynić również takie utensylium przedmiotem religijnego uwielbienia. Kościół św. Grety z niecierpliwością czeka na tę duchową, hm, strawę.

Małostkowi zawistnicy podnosili wprawdzie, że cała eskapada okupiona została wielokrotnie większym „śladem węglowym”, niż gdyby panna Thunberg udała się do Nowego Jorku normalnie samolotem – bo i tak trzeba było wysłać drugą zmianę załogi, by sprowadziła jacht z powrotem do Europy, a i pierwsza zmiana też powróci drogą lotniczą. Sądzę jednak, iż klimat doskonale zdaje sobie sprawę, że to wszystko odbyło się dla jego własnego dobra i zbytnio się nie obrazi. W końcu, skoro cała ludzkość pada przed szwedzką nastolatką na twarz, to i klimatowi nie pozostaje nic innego, jak ugiąć przed jej majestatem kolano.


II. Homilia św. Grety

W każdym razie, po tych budujących napięcie przygotowaniach nastąpił punkt kulminacyjny – Greta Thunberg przystąpiła do wygłaszania swych nauk. Czegóż tam nie było! Ciskała z wysokości gromy na klimatyczną gnuśność wiernych, wytykała odstępstwa od doktryny, podkreślała błędy i wypaczenia, potępiała zdradę i zaprzaństwo oraz niecne uczynki wyrządzone klimatowi i bliźnim, napominała, że czas jest bliski, straszyła wiekuistym potępieniem... Słowem, byliśmy świadkami płomiennej homilii wygłoszonej przez najwyższą kapłankę apokaliptycznej sekty klimatystów. Wszystko podkreślone ekstatyczną mimiką i tonem głosu, tak by do każdego dotarło, że z klimatem nie ma żartów, proroctwa się dopełniają i jeśli się nie nawrócimy, zostaniemy spaleni żywym ogniem.

Wsłuchajmy się w jej słowa, cytowane obficie i należną czcią przez portal gazeta.pl: „To wszystko jest złe. Nie powinno mnie tu być. Powinnam być w szkole po drugiej stronie oceanu. Mimo to wy wszyscy przychodzicie do nas, młodych ludzi, po nadzieję?! Jak śmiecie?! Ukradliście moje marzenia i moje dzieciństwo swoimi pustymi słowami”. Padły słowa o „rozpadających się ekosystemach”, „masowym wymieraniu” i opieszałości w walce ze zbrodniczym dwutlenkiem węgla: „Jak śmiecie udawać, że da się to rozwiązać za pomocą dotychczasowych działań i jakichś technicznych rozwiązań?! Przy dzisiejszym poziomie emisji pozostały budżet emisji CO2 zniknie kompletnie za mniej niż osiem i pół roku”. I wreszcie, groźba nieuchronnej kary: „Nie pozwolimy wam się z tego wywinąć. Właśnie tutaj, właśnie teraz nakreślamy linię. Świat się budzi. I zmiana nadchodzi - czy wam się to podoba, czy nie”.

Pamiętajmy – jest źle, bo Grecie Thunberg ktoś ukradł dzieciństwo i marzenia. Jakiś zły polityk zabrał jej kucyka? Ktoś powiedział, że nie ma jednorożców i św. Mikołaja?


III. Klimatyczna pajdokracja

No dobrze, żarty na bok. Cały ten żenujący spektakl jest kolejnym świadectwem upadku cywilizacji. Spójrzmy – jakaś zindoktrynowana, fanatyczna nastolatka, borykająca się z szeregiem emocjonalnych ułomności jest przyjmowana na światowych salonach, by pleść napisane jej przez klimatycznych piarowców brednie. Wychodzi na mównicę ONZ i opiernicza zebranych dostojników na czym świat stoi – a wszyscy, jak jeden mąż, pokornie jej słuchają i żaden ani piśnie. W jednym Greta Thunberg ma rację: ona faktycznie powinna być w tej chwili w szkole, zamiast szlajać się po świecie z jednego klimatycznego „eventu” na drugi – i to z błogosławieństwem rodziców, którzy zapewniają, że podczas podróży Greta się uczy... „pogłębiając swoją wiedzę o klimacie”, czyli mówiąc po ludzku, nasiąkając „ekologiczną” politgramotą. Znamy to z własnej historii – tych wszystkich absolwentów wieczorowych kursów marksizmu-leninizmu, rzucanych następnie na „front walki ideologicznej”, tych „pryszczatych” stalinistów „ruszających z posad bryłę świata”. I dokładnie kimś takim jest Greta Thunberg, tylko w mniej siermiężnym, bardziej atrakcyjnym opakowaniu. Bo też, co opisał niedawno brytyjski „Sunday Times”, za fenomenem „aktywistki” stoi profesjonalne zaplecze piarowskie, bogate NGO'sy i ekologiczny przemysł, szykujący się do wielkiego skoku na rządowe zamówienia publiczne z zakresu wdrażania „zielonych technologii”. Zresztą, jej ojciec, aktor Svante Thunberg, jest zawodowym impresariem, prowadzącym dotąd karierę żony i matki Grety – śpiewaczki operowej Maleny Ernman. Teraz przerzucił się na promowanie córki, czyniąc z niej idealny dla współczesnych mediów produkt marketingowy. Patrząc pod tym kątem, można Grecie, wykorzystywanej i manipulowanej przez otoczenie tylko współczuć – szczególnie, że jak wszystko wskazuje, naprawdę uwierzyła w swe posłannictwo.

Nie ma natomiast usprawiedliwienia dla świata dorosłych, którzy na niej żerują, bądź z wyrachowaną powagą wysłuchują jej „przesłań” - bo „tak trzeba”, bo gdyby odmówili przyjęcia „prorokini”, zjadłyby ich żywcem lewackie media. Podobnie było z aktywnością słynnego wokalisty Bono, wygłaszającego kilka lat temu rzewne kocopoły na kolejnych szczytach typu G-20. Dziś natomiast mamy będące pokłosiem promowania Grety Thunberg „młodzieżowe strajki klimatyczne”, nad którymi pochylają się głowy państw, a media nagradzają uczestników pełnym zachwytu cmokaniem.

O czym to świadczy? O postępującym zdziecinnieniu. „Dobra”, „idealistyczna” młodzież poucza zacofanych „starych”. Starożytni ukuli na to termin „pajdokracja” oznaczający „rządy dzieci”. Czym kończy się zrównywanie dzieci z dorosłymi wie każdy, kto przeczytał powiastkę Janusza Korczaka o królu Maciusiu I. Tyle, że ta współczesna pajdokracja sterowana jest z zaplecza przez bandę cynicznych wyjadaczy spod znaku „Global Warming Industry” i zostanie skasowana z dnia na dzień, gdy tylko osiągną swe cele.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 39 (27.09-03.10.2019)

Pod-Grzybki 179

Poszedłem na film „Legiony”. Rany, jak ja się wynudziłem! Na sali może 10-15 osób (seans niedzielny, godz. 18:30), a na ekranie przez grubo ponad dwie godziny jakieś drętwe i łzawe kostiumowe romansidło udające film historyczno-wojenny. Do czegokolwiek nadawały się może dwie sekwencje: szarża pod Rokitną i atak na bagnety pod Kostiuchnówką - w sumie chyba jakieś 15 - 20 minut. Wszystko to przy zaangażowaniu 4 scenarzystów (błąd identyczny jak przy „Smoleńsku” - zaprzyjaźnieni literaci musieli zarobić?) i z budżetem 27 mln. zł. W dodatku prawicowe media bulwersują się, że „Legiony” nie zgarnęły żadnej nagrody na festiwalu w Gdyni. Cóż, nagradzano tam gorsze gnioty i „Legiony” pominięto ewidentnie z przyczyn politycznych (jako film „pisowski”), ale trzeba też uczciwie powiedzieć, że ten film obiektywnie na żadne nagrody nie zasługuje. No, jeśli tak mają wyglądać nasze „hollywoodzkie” produkcje promujące Polskę i naszą historię, to ja dziękuję, postoję. Na „Piłsudskiego” zwyczajnie nie pójdę - niech „nasi” nauczą się w końcu robić dobre filmy, zamiast szantażować publikę „patriotyczną” tematyką, myśląc, że to samo z siebie nabije im frekwencję.


*

Z tej samej, filmowej beczki. Na festiwalu w Gdyni wybuchła awantura o film „Solid Gold” Jacka Bromskiego. Kurczę, ten facet to nielichy cwaniak. Najpierw napisał „pisowski” scenariusz o aferze Amber Gold i poszedł po kasę do Kurskiego – a potem, by wywinąć się od środowiskowego ostracyzmu, podczas montażu jak gdyby nigdy nic zmasakrował własne dzieło, wycinając kluczowe sceny (w tym słynnych peowskich „burłaków” ciągnących samolot OLT Express po płycie lotniska). TVP, jako producent musiała zareagować i próbowała wycofać pocięty film z festiwalu. I to dało Bromskiemu znakomity pretekst by pozować na męczennika i „niezależnego twórcę” gnębionego przez pisowską cenzurę. „Środowisko” oczywiście podchwyciło temat i Bromski z miejsca stał się „bojownikiem o wolność twórczą”, czemu dawano wyraz podczas różnych egzaltowanych wystąpień. Słowem, majstersztyk manipulacji. Bromskiemu w Gdyni należy się pomnik – jako wzorcowemu przykładowi towarzyskiego konformizmu i „świadomej autocenzury”. A swoje i tak zarobił. Mistrz.


*

Z weselszych wieści. Tutejsze celebryctwo postanowiło wspomóc totalną opozycję podróbką pamiętnej akcji „zabierz babci dowód” i pojechało z „profrekwencyjną” akcją „Nie świruj, idź na wybory” w ramach której m.in. Pszoniak z Łukaszewiczem postanowili wykonać przed kamerą własne wersje tańca św. Wita. Tym samym, niechcący obnażyli przed publicznością swój stan ducha – oni po prostu zwariowali z nienawiści do PiS i wreszcie im się „ulało”. Teraz już cała Polska wie, jak reaguje Wojciech Pszoniak, gdy przypadkiem zobaczy w telewizji Jarosława Kaczyńskiego.


*

Z wieści jeszcze weselszych. Odbył się XI Kongres Kobiet i feministki jak zwykle dostarczyły wiele tzw. „lol-contentu”. W ramach bloku tematycznego „Centrum Praw Zwierząt” odbyły się panele: „Przemoc ma płeć – życie samic zwierząt hodowlanych” oraz „Zoopolis: o szacunek dla istot ludzkich i pozaludzkich”. Omawiano w nich takie problemy, jak „sztuczna inseminacja, wymuszone i przerwane macierzyństwo, spieniężona laktacja i niechciana starość”, tudzież „podobne” pozycje społeczne... kobiet i zwierząt, a także „siostrzeństwo ponadgatunkowe” - bo „uprzedmiotowienie samic zwierzęcych” ma mieć związek z traktowaniem kobiet w społeczeństwie. Ponadto niezawodna Sylwia Spurek „wkręcona” przez youtubera z Pyta.pl oznajmiła, iż „krowy są gwałcone”. Ehem, to ostatnie ponoć faktycznie niekiedy się zdarza w myśl dewizy „każdy rolnik postępowy sam zapładnia swoje krowy”. A więc Kongres Kobiet szowinistycznym krowo...om mówi twarde „nie”!


*

Ale, powyższe ma swoje reperkusje. Czy od tej pory zwrócenie się do feministki „ty krowo”, będzie oznaczało afirmację ponadgatunkowego siostrzeństwa? A skoro mówimy o inseminacji i gwałceniu krów – co z bykami zmuszanymi do dawania nasienia? To przecież takie upokarzające! No chyba, że zawołanie „samiec – twój wróg” przekłada się również na jakże skomplikowany obszar relacji międzygatunkowych. Eko-feministkom proponuję zatem hiszpański przysmak – bycze jądra, których konsumpcja będzie słuszną ideologicznie zemstą na szowinistycznym, zwierzęcym patriarchacie.


*

Poza wszystkim – pani Spurek wraz z „siostrami” w swej eko-szajbie zaprezentowała modelowe podejście animistyczne, charakterystyczne, przypominam, dla dzieci i ludów prymitywnych. Tylko patrzeć, jak ogłoszą oficjalny kult Matki Ziemi... a nie, wróć – już to zrobiły. W ramach „Centrum Duchowego” na Kongresie odbyły się „warsztaty” z „głębokiej ekologii” pn. „Przywróćmy miłość do Matki Ziemi”.


*

Z myślenia magicznego. Nagłówek w gazeta.pl: „Rozbierają się, a lodowce przykrywają kołderkami. Lód i tak się topi”. To o „ratowaniu” szwajcarskich lodowców – w jego ramach fotograf Spencer Tunick robi fotki tabunom nagich ludzi zagnanych na alpejskie lodowce. Mnie robi się zimno od samego patrzenia i „artysta” pewnie liczy na podobny efekt – gdy lodowiec zobaczy stado zmarzniętych golasów, to z pewnością wskutek empatii też zrobi mu się chłodniej i przestanie topnieć.


*

Lewacka maligna w pełnej okazałości. Arcypostępowy premier Kanady, Justin Trudeau okazał się kryptorasistą! Wydało się, że 20 lat temu wystąpił na balu kostiumowym przebrany za Alladyna z wysmarowaną na brązowo facjatą! Od razu się przyznam – w dzieciństwie bawiłem się w Indian i malowałem sobie na twarzy „barwy wojenne”. O, Wielki Manitou, przepraszam! Tylko co na to wszystko Jacek Hugo-Bader, który na Marszu Niepodległości wypastował się na Makumbę?


*

Pośmialiśmy się, a teraz wkraczamy w brudny i ponury świat polityki pełen mrocznych tajemnic. Oto prof. Wojciech Sadurski podczas nasiadówki z działaczami Obywateli RP objawił swój rodzinny dramat: „moja siostra głosuje na PiS!”. Tragedia ma jednak i drugą stronę – brat siostry Sadurskiego głosuje na PO! Komuż tu bardziej współczuć, ach komu?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 39 (27.09-03.10.2019)

Dziecięca krucjata Global Warming Industry

Macherom stojącym za plecami „oddolnego” ruchu klimatycznego marzy się najwyraźniej powtórka z rewolty roku 1968 – tym razem jednak nie pod czerwonym, a pod „zielonym” sztandarem.

Niech młodzi ludzie protestujący w Europie pojadą manifestować do Polski i pomogą mi przekonać tych, których ja nie mogę” - powiedział dziennikarzom Emmanuel Macron, odpytywany na okoliczność opóźnień w realizacji unijnej polityki klimatycznej. Wszystko w kontekście ONZ-owskiego szczytu klimatycznego, którego główną gwiazdą stała się młodociana eko-celebrytka Greta Thunberg oraz zainspirowanego przez nią Młodzieżowego Strajku Klimatycznego, jaki miał miejsce 20 września w 150 krajach świata, w tym 37 państwach europejskich. Cóż, my raczej nie będziemy podsyłać Macronowi protestujących, bo ma ich aż w nadmiarze. Niedługo stuknie okrągły rok protestów „żółtych kamizelek” z kilkunastoma ofiarami śmiertelnymi, setkami rannych demonstrantów i policjantów i tysiącami zatrzymanych. Protestów, dodajmy, podczas których francuskie siły porządkowe wykazały się niespotykaną brutalnością – bestialskie pacyfikacje umożliwiło przeniesienie do „zwyczajnego” prawodawstwa przepisów zarezerwowanych wcześniej dla stanu wyjątkowego, wprowadzonego po zamachach terrorystycznych. W ten sposób, formalnie „stan wojenny” zniesiono tylko po to, by... trwał on nadal, tym razem już jako element „cywilnej” codzienności. Ostatni weekend, to znów starcia z demonstrantami i ponad 100 aresztowanych osób. Ale nad tym żaden Timmermans się nie pochyli, bo protesty „żółtokamizelkowego” plebsu są z gruntu niesłuszne ideologicznie i idą w poprzek wielkich interesów możnych tego świata.

Przypomnijmy, iż ruch „żółtych kamizelek” jest osobistym dziełem Macrona i jego projektu „transformacji energetycznej” zakładającej odejście od paliw kopalnych na rzecz „zielonych technologii”, którego koszta przerzucono na najuboższe warstwy społeczne i dogorywającą pod brzemieniem kolejnych obciążeń fiskalnych klasę średnią, głównie z chronicznie niedoinwestowanej francuskiej prowincji. Zapalnikiem było radykalne podniesienie akcyzy na paliwo, zwłaszcza dieslowskie, co było o tyle perfidnym zagraniem, że wcześniej francuski rząd przez dziesięciolecia promował samochody dieslowskie za pomocą całego systemu zachęt, wskutek czego dziś we Francji jeździ najwięcej diesli w Europie. W zamian ledwo wiążącym koniec z końcem ludziom zaproponowano dopłaty do aut elektrycznych, co zważywszy na ich cenę, zakrawa na drwinę.

Ale, czego się nie robi, by dogodzić „zielonemu przemysłowi”, który w histerii na tle globalnego ocieplenia wyczuł wielką kasę i w związku z tym zmontował gigantyczny, ogólnoświatowy lobbying złożony z „ekologicznych” NGO'sów, agencji piarowskich, mediów i profesjonalnych grup nacisku antyszambrujących w gabinetach decydentów? Nie wspominając już o globalnej finansjerze, żywotnie zainteresowanej nowym polem do spekulacji? Ten cały konglomerat, który pozwalam sobie określać jako „Global Warming Industry” zbyt wiele już zainwestował, by się wycofać – a warunkiem opłacalności „zielonych technologii” jest wydębienie od rządów odpowiednich preferencji finansowych oraz sztuczne zawyżenie cen tradycyjnych źródeł energii poprzez opodatkowanie, by zdławić ich konkurencyjność. Efektem będzie skokowy wzrost wszelkich kosztów życia: od cen towarów po obciążenia podatkowe – bo ktoś tę „zieloną transformację” musi przecież sfinansować i na pewno nie będą to globalne korporacje.

Jednak w warunkach funkcjonowania państw nominalnie demokratycznych nawet potężna oligarchia władzy i pieniądza musi liczyć się do pewnego stopnia z nastrojami tłumu. Toteż rzucono wielkie siły i środki na odcinek medialnej propagandy oraz badań naukowych mających uzasadniać konieczność odejścia od dotychczasowego modelu surowcowo-energetycznego, przy jednoczesnym zamilczaniu i piętnowaniu sceptyków, zwanych oskarżycielsko „negacjonistami klimatycznymi”. Modelowym przykładem jest tu kariera wspomnianej Grety Thunberg, za którą – jak wykrył brytyjski „Sunday Times” - stoją zawodowi lobbyści na usługach „zielonego sektora” ostrzącego sobie zęby na największe w historii zamówienia publiczne. Jednak sama Greta gromiąca na światowych salonach przywódców za opieszałość w redukowaniu emisji gazów cieplarnianych, to za mało – potrzebuje zaplecza w postaci zindoktrynowanych mas na ulicach. I tu właśnie kłania się niedawny „Globalny Strajk dla Klimatu”, którego kluczowym komponentem były protesty młodzieżowe. Macherom stojącym za plecami tego „oddolnego” ruchu marzy się najwyraźniej powtórka z rewolty roku 1968 – tym razem jednak nie pod czerwonym, a pod „zielonym” sztandarem. Mnie zaś przychodzi na myśl znana z wojen krzyżowych krucjata dziecięca z 1212 r. Tłumy rozmodlonych dzieci miały wyzwolić „czystością serc” Ziemię Świętą z rąk muzułmanów. Załadowano je na kupieckie statki, po czym te, które przeżyły podróż, wylądowały jako żywy towar na saraceńskich targach niewolników. Dzisiejsi pożyteczni idioci ideologii „klimatyzmu” gotują sobie i nam podobny los – ku uciesze „Global Warming Industry”, którego bonzowie już podliczają spodziewane zyski.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Global Warming Industry

Żółte kamizelki czyli francuska wiosna


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 39 (27.09-03.10.2019)

czwartek, 26 września 2019

Greta Thunberg i klimatyczna pedagogika wstydu

Rejs Grety Thunberg i jego przesłanie ma służyć eskalacji czegoś, co trawestując słynne określenie Bronisława Wildsteina pozwolę sobie nazwać „klimatyczną pedagogiką wstydu”.

I. „Święta” Greta od niebieskiego wiaderka

Szkoda, że eko-wagarowiczka Greta Thunberg w ramach swej morskiej eskapady na szczyt klimatyczny ONZ w Nowym Jorku nie zahaczyła o Grenlandię. Wszyscy w zasadzie wiemy o co biega z tym rejsem, ale dla porządku pokrótce przypomnę. Otóż 16-letnia obecnie Greta, robiąca za współczesną inkarnację Pippi Langstrump skrzyżowanej z klimatyczną Joanną d'Arc, zasłynęła w ubiegłym roku za sprawą notorycznych wagarów podszytych ekologicznym „ideolo”. Młoda ekologistka (przypominam – ekologia to nauka, „ekologizm” natomiast jest ideologią) urywała się z lekcji, by pod budynkiem szwedzkiego parlamentu protestować przeciw globalnemu ociepleniu, który to format medialny (wraz z charakterystycznymi warkoczykami) zapożyczyła u nas w te wakacje 13-letnia Inga Zasowska, nie zapłaciwszy wszakże swej szwedzkiej koleżance tantiem autorskich. Jak można mniemać, po rozpoczęciu roku szkolnego mama Ingi nie pozwoli jednak córce wagarować – choćby dlatego, że nie będzie mogła liczyć na wspólny, ekscytujący rejs sponsorowany przez rodzinę książęcą z Monaco. Cóż, „zbuntowana klimatycznie” szwedzka panienka z dobrego domu i artystycznej rodziny (matka jest śpiewaczką operową, ojciec aktorem) jest dla świata bardziej interesująca i nikt nie zamierza entuzjazmować się polską podróbką, skoro na wyciągnięcie ręki ma bardziej autentyczny i postępowy skandynawski oryginał – a i zainteresowanie tutejszych mediów po chwili wzmożenia wyraźnie opadło.

W każdym razie, mała Greta wybrała się do Nowego Jorku drogą morską, by nie zostawiać po sobie tzw. „śladu węglowego”, jaki generuje w postaci emisji CO2 podróż samolotem. Niemiecki „Bild” szybko jednak wykrył, że logistyczna obsługa rejsu „kosztuje” klimat dużo więcej, niż gdyby Greta wraz z towarzyszącym jej ojcem normalnie poleciała na ONZ-owski szczyt, jak wszyscy inni. Okazało się bowiem, że do Nowego Jorku tak czy inaczej musi udać się pięcioosobowy zespół (oczywiście samolotem), by sprowadzić jacht do Europy, ponadto obecna załoga również powróci do domu drogą lotniczą. Żeby było zabawniej, sponsorujące wyprawę księstwo Monaco słynie z „emisyjnych” wyścigów Formuły1 oraz z tego, że jest przystanią dla największych, paliwożernych dieslowskich jachtów, wyklinanych przez eko-aktywistów jako pomniki próżności bogaczy zatruwających dla swej egoistycznej przyjemności oceany i, rzecz jasna, emitujących zbrodnicze CO2.

Ale nic to, grunt, że jacht jest ekstremalnie „ekologiczny” - nie tylko czerpie energię z paneli słonecznych, ale nie ma na pokładzie takich burżuazyjnych fanaberii jak prysznic czy toaleta, wskutek czego naturalne potrzeby, jak oznajmił z dumą kapitan jednostki, załatwiane są do „niebieskiego wiadra”. Zagadką pozostaje, dlaczego podkreślono akurat kolor tego utensylium, bo w końcu i tak wszystko wyląduje w falach oceanu, w związku z czym może wystarczyłoby stare, poczciwe sr*** na rufie, jak to drzewiej bywało – bez konieczności angażowania pośrednika w postaci rzeczonego wiaderka, które, nawiasem mówiąc, zapewne jest zrobione z nieekologicznego plastiku. Przypominam też, że niegdyś na żaglowcach używano drewnianych kubłów na linie, którymi wciągano przez burtę morską wodę do mycia pokładu i osobistych ablucji. Czy niebieskie wiaderko będzie służyło również do tego?

Osobną niewiadomą, rozpalającą moją tyleż dociekliwą co chorą wyobraźnię, jest kwestia, czy klimatyczna święta po zejściu na ląd zatrzyma się w hotelu, gdzie będzie miała okazję wziąć normalną kąpiel, by zmyć z siebie nabyty w trakcie rejsu „odor sanctitatis”. W przeciwnym razie, jej aura mogłaby zmasakrować nienawykłe do takich mistycznych doznań nozdrza oenzetowskich dostojników i powalić ich pokotem na ziemię. Stanowiłoby to zresztą szczytne nawiązanie do znanych z abnegacji średniowiecznych ascetów, mających w pogardzie potrzeby grzesznego ciała i umartwiających je również w ten sposób. Ciekawi mnie także, w jaki sposób święta Greta od klimatu zamierza udać się do kolejnego celu swych peregrynacji – czyli odległego Santiago de Chile, gdzie odbyć się ma klimatyczny szczyt COP25. Być może otrzymała dar błyskawicznego przenoszenia się z miejsca na miejsce, a może nawet bilokacji z którego słynęli niektórzy święci. W końcu, małej Grety nigdy nie za wiele, a skoro już za życia parafia kościoła luterańskiego w Malmö okrzyknęła ją „mesjaszem naszych czasów”, zaś Franz Jung - jak najbardziej katolicki biskup niemieckiego Würzburga – przyrównał ją do biblijnego Dawida, to niech czyni z tych darów użytek. Niezawodne media z pewnością nie darują nam kolejnych szczegółów.


II. Narzędzie „Global Warming Industry”

No dobrze, ale czemu zacząłem od Grenlandii? Otóż, gdyby Greta Thunberg zboczyła nieco z kursu i zahaczyła o tę wyspę, mogłaby zobaczyć chociażby zrekonstruowaną osadę Wikingów, stanowiska archeologiczne i usłyszeć, że jej praprzodkowie w liczbie kilku tysięcy żyli tam w najlepsze między X a XIV wiekiem, prócz parania się łowiectwem hodowali bydło a nawet uprawiali rolę, ponadto na „zielonym lądzie” funkcjonowało biskupstwo i docierał handel morski... Wszystko dzięki tzw. średniowiecznemu optimum klimatycznemu, gdy przeciętna temperatura była wyższa niż obecnie, a lodowce nad którymi dziś ekologiści załamują ręce miały o wiele mniejszy zasięg. Wikingów wymroziła dopiero rozpoczynająca się w XIV w. „mała epoka lodowa”, z której teraz od stosunkowo niedawna (gdzieś od XIX w.) szczęśliwie wychodzimy. Może spojrzałaby wówczas innym okiem na „topniejące lodowce”, a nawet uświadomiła sobie, że walka z „globalnym ociepleniem” to w rzeczywistości skazane na niepowodzenie próby „zawrócenia” klimatu z powrotem do kończącego się właśnie okresu ochłodzenia? A całe to „globalne ocieplenie”, to nic innego jak rozpoczynająca się epoka kolejnego klimatycznego optimum? Może wręcz odważnie zapytałaby, jaki był poziom mórz i oceanów w czasie średniowiecznego ocieplenia i czy topniejące wówczas lodowce zatopiły pół Europy, czym straszy się nas obecnie? I o ile ów poziom wzrósł od czasu rewolucji przemysłowej, kiedy to rzekomo ocieplany przez człowieka klimat zaczął topić narosłe od XIV-XV w. masy lodu?

Niestety, to biedne dziecko nie będzie miało takiej szansy, stanowi bowiem idealny produkt „Global Warming Industry” i zarazem ofiarę ideologicznego prania mózgów. Co najbardziej obrzydliwe, wykorzystywane jest przez własnych rodziców do uprawiania celebryckiego eko-lansu. Już w zeszłym roku jej matka wydała książkę, w której prócz obowiązkowego biadolenia nad klimatem rozpisywała się o chorobie Grety i jej siostry (zespół Aspergera), a premiera dziwnym trafem zbiegła się w czasie z początkiem słynnego „szkolnego strajku klimatycznego” Grety. Mamy zatem klasyczne robienie „fejmu” na „modnej” chorobie, brylowanie za sprawą córki na różnych „klimatycznych” galach i w kolorowych czasopismach, zaś sama Greta „dała twarz” prospektowi emisyjnemu kreującej się na „ruch społeczny” eko-spółki „We Don't Have Time”, wg specjalistów wielokrotnie zwiększając jej wartość. Wystarczy zresztą posłuchać „przesłań” Grety Thunberg, w których motyw „braku czasu” (by powstrzymać „zmiany klimatyczne”) przewija się jak mantra. Wszystko wskazuje więc na to, że fenomen Grety Thunberg jest typową piarowską „wydmuszką” - zręczną kreacją jej rodziców i speców od marketingu. Trzeba dodać, że prócz zespołu Aspergera, Greta cierpi również na ADHD, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne oraz „mutyzm wybiórczy” (wybiórczość mówienia – osoba w jednych sytuacjach mówi, w innych milknie – np. w szkole, czy wśród obcych), czemu na ogół towarzyszy m.in. wycofanie i nadwrażliwość emocjonalna.

I ta straumatyzowana nastolatka, z definicji podatna na różne „aktywistyczne” sugestie, zamiast zostać poddana stosownym terapiom, ustawiana jest na szpicy globalnej, ideologicznej batalii i cynicznie utwierdzana przez bliższe i dalsze otoczenie w swych obsesjach. Jest po prostu mięsem armatnim, narzędziem służącym do nakręcania spirali moralnego i emocjonalnego szantażu – bo któż by się nie wzruszył, widząc dzielną dziewczynkę bohatersko przełamującą własne ograniczenia w imię „słusznej” sprawy i działającej – jak sama zapewne szczerze wierzy – dla dobra całej planety? Nawiasem, czy jej słynne „programowe” unikanie samolotów aby na pewno ma przyczyny ideowe? Czy nie wynika po prostu ze zwykłej fobii przed lataniem, jaka jest udziałem wielu ludzi?


III. Zielony totalitaryzm

Biorąc pod uwagę powyższe - jaka jest prawdziwa przyczyna słynnego rejsu Grety Thunberg? I nie mam tu na myśli jej osobistych – jak wspomniałem, zapewne szczerych – motywacji, lecz intencje przyświecające macherom stojącym za jej plecami, specom od propagandy, dla których Greta jest wymarzonym instrumentem manipulowania światową opinią publiczną i masowymi emocjami. Otóż ten rejs i jego klimatyczne przesłanie ma służyć eskalacji czegoś, co trawestując słynne określenie Bronisława Wildsteina pozwolę sobie nazwać „klimatyczną pedagogiką wstydu”.

Widok dzielnej dziewczynki przemierzającej odważnie ocean ma nas zawstydzić. Mamy – ludzie bogatego Zachodu – poczuć głęboki dyskomfort psychiczny z powodu naszego rozpasanego stylu życia: tych lotów samolotami, podróży w najdalsze zakątki świata i nieustannego „śladu węglowego” jaki za sobą zostawiamy. Wstyd to potężny bodziec dyscyplinujący – u nas michnikowszczyzna jechała na tym patencie przez dobre ćwierć wieku, a na niektórych nawet dziś on działa. By zagłuszyć ów dyskomfort, poddani tresurze ludzie może nie wyrzekną się dobrowolnie dotychczasowego modelu życia, ale będą bardziej skłonni popierać ekologiczne postulaty, wpłacać datki na stosowne organizacje, w miarę możności kupować droższe produkty z nalepką „eko” oraz głosować na partie i polityków głoszących „zielone” programy – aby tylko uspokoić sumienie w błogim przeświadczeniu, że się „coś” zrobiło dla wspomożenia walki z ociepleniem. A gdy już właściwe siły spod znaku „Global Warming Industry” zdobędą wystarczające wpływy i władzę, to urządzą całą ludzkość na „zielono” - czy się to będzie komuś podobało czy nie. I tak niepostrzeżenie sami założymy sobie na szyje „ekologiczne” obroże – to, co miało być teoretycznie świadomym, indywidualnym wyborem, nagle stanie się surowo egzekwowanym przymusem. Samochód, mięso, tworzywa sztuczne? Zapomnij – zabronione! I jeszcze masz świergolić z ekologicznego klucza, deklarując kolejne „cele klimatyczne”, niczym dawni stachanowcy podejmujący „dobrowolne zobowiązania” śrubujące normy pracy. Witamy w zielonym totalitaryzmie.

Temu właśnie służy ta propagandowa „pokazucha” sporządzona wedle klasycznych, sowieckich wzorców – w stalinowskim ZSRR ubrano by Gretę w pionierski mundurek z czerwonym krawatem i kazano pływać ku chwale przodującego ustroju, tudzież w imię zwycięstwa socjalizmu, która to idea i dziś nie jest obca światowemu eko-lewactwu. A potem byłyby wizyty w szkołach, domach dziecka, zakładach pracy... czyli tak jak obecnie, z tą różnicą, że Greta Thunberg wizytuje ekologiczne wiece i konferencje. Wszystko to w atmosferze nieustającego moralnego szantażu – patrz, dzielna Greta płynie przez ocean w łajbie bez sracza – a ty co? Ile zmarnowałeś dziś wody w łazience? Wylegujesz się w wannie, zamiast brać szybki prysznic? Myjesz się pod bieżącą wodą, zamiast w misce, by potem spłukać mydlinami kibel? Wstydziłbyś się! Ten szantaż bazuje na czystym irracjonalizmie, ale właśnie o to chodzi – jechać na emocjach, nieustannie podgrzewać zbiorową histerię, tak by nikt nie miał chwili by ochłonąć i pomyśleć, czy aby to wszystko ma elementarny sens. Bo jak się zastanowić – jaka korzyść płynie z rejsu Grety? Co on ma pokazać? Że ludzkość powinna cofnąć się do epoki żaglowców i w imię redukcji emisji CO2 zrezygnować z transoceanicznego transportu statkami spalinowymi? Joseph Conrad, któremu zdarzało się pomstować na parowce zabijające romantyzm morskich podróży i redukujące rolę człowieka w starciu z siłami natury, byłby zachwycony.

To dlatego doniesienia „Bilda” o ekologicznym absurdzie całej tej rejzy spotkały się z gniewną reakcją ekologistów: nieważne, ile tam tego CO2 poszło do atmosfery, liczy się symbol! Dawanie świadectwa! Zwrócenie uwagi na problemy planety! Zupełnie, jakbyśmy do tej pory nie byli bombardowani tym agit-propem od rana do nocy. Ale nie – my tym misiem otwieramy oczy niedowiarkom i to nie jest nasze ostatnie słowo! I niech mi ktoś powie, że za „ekologizmem” nie stoi kolejna, totalniacka z ducha ideologia...


IV. Nawóz historii

Myślicie Państwo, że przesadzam? A gdzie tam – otóż warto wiedzieć, czym będzie się zajmował szczyt ONZ, który zaszczyci swą obecnością i radykalną przemową nasza „św. Greta od klimatu”. Mianowicie, jednym z tematów będzie przyjęcie raportu IPCC (oenzetowskiej agendy – Międzyrządowy Zespół ds. Zmian Klimatu) poświęconego w znacznej mierze rolnictwu. Na cenzurowanym znalazła się hodowla bydła, mająca odpowiadać za 14,5 proc. globalnej emisji gazów cieplarnianych wytwarzanych za sprawą człowieka, co ma stanowić emisyjny odpowiednik całej branży transportowej. Autorzy postulują zatem ograniczenie produkcji mięsa i zmniejszenie jego spożycia – bo krowy wydalają metan, a poza tym żrą paszę i chleją cenną wodę. Szaleństwo? Niemożliwe? Problem w tym, że doświadczenie uczy, iż takie szajby zawsze zaczynają się od niewinnych początków i tzw. dobrych chęci – a potem, ni stąd ni zowąd, stają się globalnym „standardem” sankcjonowanym przez międzynarodowe konwencje i skrupulatnie egzekwowanym. Niedawno w Niemczech SPD i Zieloni zgłosili projekt podniesienia VAT-u na mięso z 7 do 19 proc., a towarzyszą temu głosy, iż takie rozwiązanie powinno zostać wprowadzone na poziomie unijnym. Przyjęcie raportu IPCC będzie pierwszym krokiem w tym kierunku i „podkładką” do dalszych restrykcji przeciw „mięsożercom” „dewastującym planetę”. Krótko mówiąc – mięso zostanie opodatkowane tak samo, jak energetyka za sprawą limitów CO2.

To jednak nie koniec „klimatycznej pedagogiki wstydu”. Już teraz furorę robi tzw. „flygskam” – czyli po szwedzku „wstyd przed lataniem”, pod który podpięła się Greta Thunberg. Podróż samolotem ma wiązać się z publicznym napiętnowaniem. Zwróćmy uwagę – chodzi już nie tylko o samochody, paliwożerne SUV-y, czy prywatne helikoptery i odrzutowce, ale o zwykłe samoloty rejsowe. Co jeszcze zostawia „ślad węglowy”? W skrócie – wszystko, nawet posiadanie dzieci. Jak oświecili nas naukowcy ze szwedzkiego Lund University oraz kanadyjskiego University of British Columbia, posiadanie dziecka i jego „obsługa” generuje 58,6 tony CO2 rocznie. Widać zatem, że drogie mięso to dopiero wstęp do globalnej depopulacji. Idę zresztą o zakład, że za chwilę pod pręgierz trafi również rolnictwo „roślinne” - i to nie tylko za sprawą szkodliwości nawozów sztucznych, ale także tych naturalnych – bo wszak obornik i gnojówka zawierają ten upiorny, cieplarniany metan...

Do czego to prowadzi? Do wymuszonej biedy. Ludzkość, zwłaszcza ta na Zachodzie, zdaniem ekologistów jest zbyt bogata, zbyt rozpasana. Należy zatem wziąć ją za twarz – by przestała jeść, kupować, mnożyć się (to już się w znacznej mierze udało) i generalnie konsumować. Należy narzucić jej odgórnie życie wg wytycznych „zrównoważonego rozwoju”, co w istocie jest po orwellowsku zakłamanym synonimem ubóstwa i zastoju. Dlatego trzeba doprowadzić do sztucznego zawyżenia wszelkich możliwych kosztów życia – począwszy od prądu, poprzez paliwo, odzież, produkty codziennego użytku, aż po żywność. Oczywiście ów model „zaprogramowanego ubóstwa” w praktyce obowiązywał będzie tylko szare, ludzkie masy – czyli marksistowski „nawóz historii”. Oświecone elity ducha i pieniądza po staremu będą pić szampana w imieniu podległego im ludzkiego bydła. Dobra rada: na widok Grety Thunberg i jej podobnych najlepiej zatkać uszy i uciekać z krzykiem. A jeśli komuś naprawdę leży na sercu zrównoważony tryb życia, to warto zacząć od przestrzegania dni postnych – w ciągu roku trochę się ich uzbiera.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Na podobny temat:

Ekologizm jako narzędzie globalnej oligarchii pieniądza

Wrobieni w CO2

COP24, czyli eko-trolling

Global Warming Industry

Szczyt hipokryzji

Niemcy całe na biało


Artykuł opublikowany w miesięczniku „Polska Niepodległa” nr 10 (Wrzesień 2019)

Koniec „Bangladeszu Europy”

Polski zwyczajnie nie stać na biedę. Trzydzieści lat byliśmy Bangladeszem Europy. Najwyższa pora z tym skończyć.

I. Płacowa rewolucja

Ogłoszona podczas niedawnej konwencji wyborczej PiS zapowiedź radykalnego podniesienia w najbliższych latach płacy minimalnej wywołała prawdziwą burzę. Nic dziwnego – jeżeli propozycje faktycznie wejdą w życie, sporą część Polaków czeka bezprecedensowy wzrost zarobków. Przypomnijmy, że obecnie płaca minimalna wynosi 2250 zł. brutto, natomiast od przyszłego roku ma to być 2600 zł. brutto, by na koniec 2020 r. osiągnąć pułap 3000 zł. brutto, zaś do końca 2023 r. - już 4000 zł. brutto. Czegoś takiego jeszcze nie przerabialiśmy, toteż w mediach wciąż tkwiących mentalnie w balcerowiczowskim, neoliberalnym paradygmacie, zaroiło się z miejsca od prognoz wieszczących upadek konkurencyjności polskiej gospodarki, falę bankructw przedsiębiorstw oraz skokowy wzrost inflacji i bezrobocia. Podobne apokaliptyczne tony towarzyszyły wprowadzaniu programu „500+” - Polski rzekomo nie było na to stać (w myśl „doktryny Rostowskiego” - „piniędzy nie ma i nie będzie”), dług publiczny miał poszybować pod niebiosa, państwo w przeciągu kilku lat miało zbankrutować i podzielić los Grecji, a może nawet Wenezueli. Dodatkowym efektem miało być finansowanie „patologii”, która owe, jak to mawiano z pogardą, „pińćset” przepije, oraz masowe porzucanie pracy – przy czym nikt nie zadał sobie pytania, w jakich warunkach zmuszeni byli dotąd egzystować Polacy, skoro pięćset czy tysiąc złotych więcej miesięcznie robiłoby aż taką różnicę.

Krótko mówiąc, stara śpiewka biznesowego establishmentu, przyzwyczajonego do konkurowania niskimi kosztami pracy, czemu w 2015 r. dała wyraz Henryka Bochniarz z „Lewiatana” twardo zapowiadając w wywiadzie dla „Wyborczej”, że „etatów nie będzie”. Wedle tej wizji, Polska miała być krajem „elastycznego rynku pracy”, co w praktyce oznaczało niskopłatne „śmieciówki” i funkcjonowanie w warunkach permanentnej niepewności zatrudnienia. Społeczne skutki przyjęcia takiego modelu przerobiliśmy na własnej skórze: to m.in. problemy z kredytem na mieszkanie i w związku z tym odwlekanie decyzji o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, fala emigracji zarobkowej w poszukiwaniu godniejszych warunków życia czy narastanie zjawiska „working poor” („pracującej biedoty”) - czyli ludzi, których mimo podjęcia pracy w pełnym wymiarze nie stać było na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Uczenie nazywa się to prekaryzacją – prekariat, to inaczej osoby żyjące w warunkach wiecznej niestabilności bytowej i zawodowej.

Program „500+” był pierwszym, znaczącym wyłomem w tym antyrozwojowym schemacie. Nagle okazało się, że dzięki uszczelnieniu ściągalności podatków Polskę nie tylko na to stać, ale w efekcie do realnej gospodarki trafiło więcej pieniędzy, napędzając dzięki większej konsumpcji wzrost gospodarczy i tym samym wpływy podatkowe do państwowej kasy, czego skutkiem były rekordowo niskie deficyty, a w przyszłym roku być może uda się osiągnąć po raz pierwszy od 1989 r. równowagę budżetową. Śmiem twierdzić, że podobne efekty przyniesie program podwyższenia płacy minimalnej. Co więcej – ów zwiększony popyt wewnętrzny może dla gospodarki stanowić swoistą poduszkę bezpieczeństwa w przypadku osłabienia światowej koniunktury.


II. Wyższe płace są konieczne

By odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego PiS zdecydował się na tak rewolucyjny krok w kwestii wzrostu wynagrodzeń, warto przyjrzeć się sytuacji, jaka panowała u nas pod tym względem do tej pory. Otóż dotąd Polacy zarabiali (i często wciąż zarabiają) obelżywie mało – i to nie tylko na tle Europy Zachodniej, ale również wielu krajów naszego regionu. Pewnym impulsem stwarzającym presję na wzrost wynagrodzeń stał się program „500+”, dość skutecznie jednak zneutralizowany masowym napływem pracowników z Ukrainy i Azji. Popularne w narracji organizacji przedsiębiorców i liberalnych mediów hasło o „rynku pracownika” jest (może poza największymi miastami) propagandowym mitem. Udział płac w PKB, mimo że ostatnio zaczął nieznacznie rosnąć, wciąż sytuuje nas w ogonie Europy – wynosi on w Polsce 48 proc. (przy unijnej średniej 55,4 proc.), co daje nam piąte miejsce od końca. Jeszcze wyraźniej widać to, gdy spojrzymy na godzinowe koszty pracy. W Polsce godzinowy koszt pracy to 10,1 euro przy unijnej średniej 27,4 euro/godz. - za nami są jedynie Bułgaria, Rumunia, Litwa, Węgry i Łotwa. Kolejny mit, to rzekomo przytłaczające narzuty na pracę (podatki i składki na ubezpieczenia społeczne) – tzw. koszty pozapłacowe to u nas przeciętnie 18,4 proc. - 1,86 euro/godz. (unijna średnia to 23,7 proc., czyli 6,5 euro/godz.). Również dynamika wzrostu płac nie powala na kolana – między 2017 a 2018 r. płace wzrosły w Polsce o 6,8 proc., co wypada blado na tle wielu naszych regionalnych sąsiadów (przykładowo, w Czechach odnotowano wzrost o 11,2 proc., na Liwie – 10,4 proc., w Rumunii – 11,2 proc., na Łotwie – 12,9 proc.).

Pod jednym względem jednak królujemy – to różnice zarobków i związane z tym rozwarstwienie społeczne. Osławioną „średnią krajową” (ponad 5000 zł. brutto) mało kto ogląda na oczy. Dwie trzecie pracowników zarabia poniżej tej kwoty, zaś dominanta (czyli najczęściej wypłacane wynagrodzenie) to... odpowiednik płacy minimalnej. Wniosek? Mityczną „średnią” pompuje stosunkowo wąska grupa najlepiej zarabiających. Za płacę minimalną haruje aż 13,7 proc. Polaków i jest to najwyższy odsetek w Europie, co niedawno raczył przyznać nawet ultraopozycyjny portal „OKO.press” powołując się na raport „Minimum wages in 2019: annual review” autorstwa Eurofund – Europejskiej Fundacji na Rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy. Co więcej, przez zdecydowaną większość okresu transformacji wzrost wynagrodzeń w Polsce nie nadążał za wzrostem produktywności, co rodzi pytanie: kto przez te lata „konsumował” ową nadwyżkę?


III. Zerwać z „Bangladeszem Europy”!

Proszę wybaczyć ów wywód okraszony cyferkami, ale jest on niezbędny, byśmy uświadomili sobie miejsce, w którym się znajdujemy. Otóż z przytoczonych danych wyłania się obraz charakterystyczny dla krajów Trzeciego Świata: wąska, bogata elita i spauperyzowana większość społeczeństwa. Taka jest cena za przyjęty (czy też raczej, narzucony nam po 1989 r.) model „rozwojowy” gospodarki „półperyferyjnej”, czyli opartej na podwykonawstwie, w swej istocie neokolonialnej. Jej konsekwencją jest tzw. „pułapka średniego rozwoju”, powodująca, że nasz kraj pozostaje na wiecznym „dorobku” bez szans na dogonienie państw zaawansowanych. Polska gospodarka została wepchnięta w ślepy zaułek konkurowania tanią siłą roboczą – i jak pokazuje historia ostatnich 30 lat, bez odgórnego, państwowego impulsu nie będziemy mieli szans na wyrwanie się z tego marazmu. Takim impulsem musi być zwiększenie zamożności Polaków. Pierwszym krokiem był program „500+” ograniczający obszary nędzy. Krokiem kolejnym powinien być znaczący wzrost wynagrodzeń.

Wskutek niskich płac utraciliśmy ponad 2 mln. obywateli w wieku produkcyjnym, wypchniętych na emigrację. To efekt porównywalny jedynie ze stratami ludzkimi poniesionymi w wyniku przegranej wojny. Należy radykalnie zerwać z epoką postkolonializmu i konkurowaniem tanią siłą roboczą, bo płacimy za to coraz wyższą cenę. Już teraz pojawiła się rosnąca grupa bieda-emerytów z głodowymi świadczeniami, bo większa część ich aktywności zawodowej przypadła na okres panowania nisko płatnych „śmieciówek”. Jeśli nie powstrzymamy tej tendencji, czeka nas wkrótce porażająca fala nędzy. Tymczasem polskie elity gospodarcze zamknęły się mentalnie w latach 90-tych, utwierdzane w tym przez międzynarodowe gremia i grupy nacisku, które mają własny interes w utrzymaniu Polski w roli wiecznego petenta-podwykonawcy. Czas się przebudzić z tego letargu. Do tej pory Polska przegrywała wojnę. Wojnę ekonomiczną. Czas zacząć wygrywać. Wzrost płac jest tu niezbędnym bodźcem promodernizacyjnym, bez którego nie wkroczymy na nowe tory. Polski zwyczajnie nie stać na biedę. Trzydzieści lat byliśmy Bangladeszem Europy. Najwyższa pora z tym skończyć.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Polacy dziadami Europy

Bangladesz Europy

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne

Jak nierówna jest Polska?

Koniec prezesów na śmieciówkach?

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?

Koniec Bantustanu?

Koniec z BIT's? Nareszcie!

ISDS, czyli korpo-dyktat


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 38 (20-26.09.2019)

Pod-Grzybki 178

Ciekawe, kto zwycięży – państwo czy korporacje? Mówię oczywiście o podniesieniu płacy minimalnej zapowiedzianej przez Jarosława Kaczyńskiego podczas konwencji w Lublinie – do 4000 zł. brutto na koniec 2023 r. Tematowi poświęcam dłuższy tekst, ale zamieszczę tutaj jeszcze jedną refleksję. Otóż Kaczyński swą zapowiedzią wysłał wielkim koncernom komunikat, jakiego nie odważył się sformułować jeszcze nikt przed nim: „migacie się z płaceniem podatków i wyprowadzacie z Polski zyski? To my was zmusimy, żebyście część tych zysków z którymi uciekacie przeznaczyli na płace dla najniżej wynagradzanych pracowników – i w ten sposób zostaną one w Polsce. Jęczycie, że nie dacie rady? To na wasze miejsce przyjdą inni, lepiej dostosowani, bo Polska to zbyt duży rynek, by z niego rezygnować. Co, nie przyszło wam do głowy, że nie ma ludzi niezastąpionych, należy być „elastycznym” i tę samą gadkę, którą wciskacie waszym korpo-szczurkom, można zastosować do was samych? Przyswajacie? Lepiej przyswójcie, dobrze radzę. Płaćcie uczciwie, wy pazerne s...ny – a jak nie chcecie, to zwijajcie się stąd. Nic tu po was”.


*

Ale, żeby nie było tak wesoło: w programie PiS zapowiedziane jest także ustawowe uregulowanie zawodu dziennikarza na podobieństwo zawodów lekarskich i prawniczych. Jednocześnie zapisano, że „ustawa nie będzie w żadnym stopniu ograniczać zasady otwartości zawodu dziennikarza”. Kurczę, już to widzę: możesz sobie być dziennikarzem, ale musisz wyspowiadać się przed odpowiednim gremium, które będzie oceniało, czy się nadajesz. Po to PiS walczy z korporacyjnymi klikami, by teraz tworzyć nową, własną? Przypomina mi to regulacje z czasów PRL dotyczące artystów estradowych. Wtedy, by zostać oficjalnie zakwalifikowanym jako „artysta estradowy”, trzeba było się wylegitymować przed spec-komisją wykształceniem muzycznym potwierdzającym m.in. umiejętność gry na dwóch instrumentach. W efekcie, np. Beata Kozidrak z „Bajmu” taką artystką nie była, bo nie miała papierów, mimo że jej przeboje śpiewała cała Polska i non-stop musiała się przebijać przez jakieś biurokratyczne procedury, żeby np. wystąpić na festiwalu w Opolu. Tak więc, PiS-ie – nie idźcie tą drogą!


*

A propos – może by tak się zająć osławionym art.212 par. 2 Kodeksu Karnego (zniesławienie za pomocą „środków masowego komunikowania” zagrożone karą do roku odsiadki), który umożliwia różnym bonzom nękanie niewygodnych dziennikarzy prywatnymi pozwami karnymi „za słowo”? Przypominam, że gdy PiS było w opozycji, to zapowiadało jego zniesienie – i co, punkt widzenia zmienia się wraz z punktem siedzenia? Teraz w programie PiS zapowiada, że art. 212 zostanie zniesiony... ale pod warunkiem wprowadzenia wspomnianej wyżej ustawy, która „ureguluje” to całe dziennikarskie rozpasanie wg jakichś wprowadzanych odgórnie „standardów”. No ludzie... Poza wszystkim, to jest totalna głupota podsuwająca opozycji idealny pretekst do wrzasku o „pisowskiej dyktaturze”. Pisał to kretyn czy sabotażysta?


*

Na szczęście mamy „najgłupszą opozycję świata”, zatem Grzegorz Schetyna, po tym jak minął mu atak furii, gdy dowiedział się, że nie jest trawiony nawet we własnym elektoracie, wystawił „kandydatę na premierę” w osobie Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, której głównym atutem mają być zasłużeni pradziadkowie z czasów II RP – Władysław Grabski i Stanisław Wojciechowski. Domyślam się, iż ma to oznaczać, że przymioty są dziedziczne – tak jak w hodowlach rasowych psów i kotów, albo koni pełnej krwi. Tak więc, pani Kidawa-Błońska została wystawiona do wyborczego wyścigu niczym rodowodowa klacz w Wielkiej Pardubickiej - z dżokejem-Schetyną na grzbiecie.


*

Tymczasem na lewicy skandal na miarę „Me too”. Monika Jaruzelska zgwałciła Czarzastego i nasikała mu do butów! A nie, wróć – nie Monika Jaruzelska, tylko jej pies i nie Czarzastego, tylko suczkę aktualnej faworyty szefa SLD, czyli Anny Marii Żukowskiej. Wedle tej ostatniej, musiała swoją „sunię” wziąć na ręce, by ochronić ją przed „gwałtem” - a wtedy ta męska, szowinistyczna świnia – czyli pies Jaruzelskiej - nasikał pani Annie Marii do butów. Dziwne. Musiała zdjąć buty, żeby podnieść „sunię”? To na czym ona te buty nosi? Na rękach? A zawiązuje je nogami?


*

Eko-szajba zatacza coraz szersze kręgi. Jerzy Stuhr, Mariusz Szczygieł i bliżej mi nieznany Tomasz Sadlik pozwali Skarb Państwa z powodu smogu. Tym samym, poszli w ślady aktorki Grażyny Wolszczak, która wyprocesowała metodą „na smog” 5 tys. zł. - po czym okazało się, że jest „ambasadorką” marki Volvo i jeździ po mieście wielkim, dieslowskim SUV-em. Oczywiście, żaden z panów nie pozwie władz swoich miast – bo okazałoby się, że to uderza w ich politycznych faworytów z „totalnej opozycji”. Również w czasach rządów PO podobne pomysły nie przychodziły im do głów, choć smog był dokładnie taki sam, jak obecnie. Mam pomysł – niech nałykają się spalin z rury wydechowej samochodu Grażyny Wolszczak, a potem pozwą ją do sądu. Wtedy przynajmniej ten cały absurd miałby pozory wiarygodności.


*

Na marginesie - w porównaniu z trującym przemysłem PRL-u, a tym bardziej z XIX-wieczną epoką „węgla i pary” spowijającą miasta obłokami dymu i innych toksycznych wyziewów, żyjemy obecnie w warunkach niemal sanatoryjnych. Ale, co ja będę tłumaczył – Państwo to wiedzą, a Stuhr nawet gdyby przypadkiem przeczytał, to i tak nie uwierzy...


*

Ale to jeszcze nic. „Katolicki” publicysta Szymon Hołownia ogłosił: „zwierzęta, które spotkałem w życiu będą mnie sądzić na Sądzie Ostatecznym”. I tym samym „postępowy” katolicyzm przekroczył nową barierę – szamańskiego neopoganizmu, bowiem to właśnie w tego typu systemach wierzeń uznaje się, że zwierzęta mają „dusze”, które szamani „przywołują” podczas specjalnych rytuałów. Domyślam się, że następnym krokiem Hołowni będą ekstatyczne tańce wokół ogniska i przywoływanie dusz bizonów za wstawiennictwem Wielkiego Manitou. I w tym momencie mój mózg wyłącza światło i mówi wszystkim Państwu „dobranoc” - do następnego tygodnia!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 38 (20-26.09.2019)

Kaczyński sięga do „głębokich kieszeni”

Model wzrostu opartego na taniej sile roboczej musi się skończyć i właśnie zapowiedziano pierwszy realny krok do zerwania z Polską jako wiecznym „Bangladeszem Europy”.


Na świat tutejszego biznesu padł blady strach. Jarosław Kaczyński podczas wyborczej konwencji PiS w Lublinie zapowiedział skokowy wzrost płacy minimalnej – z obecnych 2250 zł. brutto najniższa krajowa ma na koniec 2020 r. podskoczyć do 3000 zł., zaś do końca 2023 r. osiągnie poziom 4000 zł. brutto. Słowem, rewolucja. Od razu pojawiły się dwie przeciwstawne narracje. Wg pierwszej, rządowej, tak radykalna podwyżka stanowić ma impuls modernizacyjny: skłonić do większej automatyzacji, innowacyjności, podnoszenia wydajności i nade wszystko odejścia od królującego dotąd antyrozwojowego konkurowania tanią siłą roboczą. Wersja druga, płynąca ze strony opozycji i związanych z nią mediów oraz części ekonomistów tudzież organizacji biznesowych, podnosi niebezpieczeństwo utraty konkurencyjności, wzrostu bezrobocia, inflacji, szarej strefy i bankructw mniejszych przedsiębiorstw w których koszty zatrudnienia stanowią dominujące obciążenie finansowe. Niektórzy jeszcze łudzą się, że to tylko taka wyborcza retoryka. Cóż, na ich miejscu przypomniałbym sobie zapowiedź wprowadzenia „500+” z 2015 r. - wtedy też sądzono, że to gruszki na wierzbie, bo, mówiąc klasykiem, „piniędzy ni ma i nie będzie”. Okazało się, że program wprowadzono – głównie dzięki osobistemu uporowi Jarosława Kaczyńskiego, wbrew sporej części własnej partii. Krążą legendy o tym, jak niektórzy działacze pielgrzymowali na Nowogrodzką by „wyjaśnić” liderowi, że się nie da – no, może 200, 300 złotych – ale nie pięćset! Nic z tego – Kaczyński postawił na swoim i przypuszczam, że podobnie będzie z pensją minimalną.

No dobrze, ale co tak naprawdę zapowiedział Kaczyński? Otóż jest to nic innego, jak opodatkowanie biznesu tylnymi drzwiami. Walka z mafiami vatowskimi, lewym paliwem czy optymalizacją podatkową - to jedno. Udało się dzięki temu zdobyć fundusze na transfery socjalne. Kolejnym krokiem jednak musi być wzrost wynagrodzeń. Do tej pory bowiem, mimo bajdurzenia o „rynku pracownika” i „presji płacowej”, dynamika wzrostu płac w Polsce odstawała nawet od wielu państw naszego regionu – w czym znaczny udział miało masowe sprowadzanie gastarbeiterów z Ukrainy i Azji. Zmiana, szczególnie na prowincji, słabo widocznej z perspektywy Warszawy i innych dużych miast, była jedynie taka, że ulubiony „tekst motywacyjny” przedsiębiorców („na twoje miejsce jest dziesięciu chętnych”) zastąpiony został przez „na twoje miejsce czeka dziesięciu Ukraińców”. Wciąż 2/3 Polaków zarabia poniżej mitycznej „średniej krajowej”, a dominanta zarobków kręci się wokół płacy minimalnej. A zatem, ową „minimalną” należy podnieść – jeżeli się inaczej nie da, to odgórnie, ustawowo.

W tym sensie, Kaczyński sięgnął do tzw. głębokich kieszeni. Od dłuższego czasu wielu ekonomistów zastanawia się, co zrobić, by wielkie korporacje przestały „chomikować kapitał” i wpuściły go do realnej gospodarki, zamiast inwestować np. w instrumenty finansowe, zakładając w tym celu nawet własne banki. Kaczyński zaproponował właśnie rozwiązanie – uwolnienie kapitałów poprzez wyższe płace. Jest to swoista forma „luzowania ilościowego dla ludzi” również podnoszonego przez część ekonomistów wskutek nieskuteczności „luzowania” w wydaniu FED czy EBC, napędzającego jedynie bańki spekulacyjne i nie przenikającego do realnego obiegu gospodarczego.

Kaczyński zakomunikował między wierszami rzecz w gruncie rzeczy banalną, którą można streścić lapidarnym komunikatem: płać, albo spadaj! Chcesz robić u nas interesy? To płać pracownikom jak ludziom, a nie jak niewolnikom. Rząd ma w tym oczywiście również własny interes, bo wyższe płace przekładają się na wyższe wpływy budżetowe – nie tylko z ZUS-u i PIT-u, ale przede wszystkim podatków pośrednich, kluczowych w warunkach panującego u nas tzw. regresywnego systemu podatkowego. Kolejny skutek, to wzrost konsumpcji będący „dopalaczem” dla koniunktury – efekt był zauważalny już po wprowadzeniu „500+”, teraz ma być podobnie.

Istotne jest również zmniejszenie nierówności społecznych – wg prognoz, podwyżka płacy minimalnej sprawi, iż najniższe wynagrodzenie może przekroczyć nawet 60 proc. średniej krajowej (obecnie jest to zaledwie ok. 47 proc.). To istotne o tyle, że problem narastających nierówności i związanych z tym zagrożeń dla rozwoju gospodarczego oraz stabilizacji społecznej przyprawia od dłuższego czasu o ból głowy nawet takie świątynie neoliberalizmu jak Bank Światowy czy MFW i w tym roku był tematem przewodnim szczytu w Davos.

Osobny temat, to drobni przedsiębiorcy. Oni faktycznie mogą odczuć zmiany dość boleśnie, dlatego należałoby pomyśleć o stosownym systemie ulg, z jednym zastrzeżeniem: należy oddzielić ziarno od plew, tj. odsiać najpierw osoby na fikcyjnym samozatrudnieniu, dlatego niezbędny byłby powrót do pomysłu „testu przedsiębiorcy”. Jedno jest pewne: model wzrostu opartego na taniej sile roboczej musi się skończyć i właśnie zapowiedziano pierwszy realny krok do zerwania z Polską jako wiecznym „Bangladeszem Europy”.

Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Davos, czyli piknik na wulkanie

Polacy dziadami Europy

Bangladesz Europy

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne

Jak nierówna jest Polska?

Koniec prezesów na śmieciówkach?

Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!

Podatek od nędzy

Janusze biznesu

Chcemy niewolników!

Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?

Koniec Bantustanu?

Koniec z BIT's? Nareszcie!

ISDS, czyli korpo-dyktat


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 38 (20-26.09.2019)

Opowiedzieć Polskę światu

Trzeba chwycić Zachód za łeb i zmusić go do przyswojenia elementarnych faktów z naszej historii i ich wpływu na obecny kształt Europy.

I. Polska narracja historyczna w natarciu

Zdarzało mi się niekiedy krytykować nieudolną politykę historyczną „dobrej zmiany” ze szczególnym uwzględnieniem marazmu Polskiej Fundacji Narodowej, która zdawała się nie mieć żadnego pomysłu na spożytkowanie swego ćwierćmiliardowego budżetu. Teraz więc, dla równowagi, warto pochwalić – bo jest za co. Akcja przeprowadzona przez PFN wspólnie z Instytutem Nowych Mediów przy okazji 80. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej była modelowym przykładem, jak należy takie rzeczy robić. W ramach inicjatywy „Opowiadamy Polskę światu. 1939-2019” najbardziej opiniotwórcze zagraniczne gazety opublikowały prasowe nagłówki z września 1939 r., prócz tego zamieszczono teksty prezydenta Andrzeja Dudy, premiera Morawieckiego, wicepremiera i szefa MKiDN Piotra Glińskiego oraz szeregu polskich i zagranicznych historyków. Artykuły te dobitnie przypominały gdzie rozpoczęła się wojna, kto na kogo napadł, unaoczniły zagranicznym czytelnikom polski wkład w wojenny wysiłek pokonania III Rzeszy oraz przypomniały poniesione przez Polskę ofiary ludzkie i materialne – wszystko to w kluczowych wydaniach z rocznicowego weekendu 30.08-01.09.2019. Wreszcie zachodni odbiorca miał okazję dowiedzieć się o rotmistrzu Pileckim, rodzinie Ulmów, Janie Karskim czy naszym wkładzie w złamanie kodu Enigmy. Materiały ukazały się m.in. w takich pismach, jak niemiecki „Die Welt”, belgijski „Le Soir”, francuskie „Le Figaro” i „L'Opinion”, hiszpański „El Mundo”, amerykańskie „Washington Post”, „Chicago Tribune” i brytyjski „Sunday Express”. Prócz czołowych przedstawicieli rządu w projekcie wzięli udział m.in. prof. Wojciech Roszkowski jako konsultant historyczny, a także – co istotne – poważani, zagraniczni historycy, przydając tym samym akcji waloru obiektywizmu i wiarygodności. W świat poszła opowieść o zbrodniczym nalocie na Wieluń, jałtańskiej zdradzie, stratach w dziedzictwie kulturowym i rabunku polskich dzieł sztuki – do tej pory w znacznej części nie odzyskanych.

Co więcej, rocznicy towarzyszyły również inne przedsięwzięcia. W eksponowanym miejscu nowojorskiego Times Square na gigantycznym reklamowym telebimie co 20 minut pojawiało się hasło „Przypominamy światu, że 80 lat temu Niemcy napadły na Polskę, rozpoczynając II Wojnę Światową”, którego tło stanowiło słynne zdjęcie niemieckich żołnierzy wyłamujących polski szlaban graniczny – to z kolei zasługa polonijnej Polsko-Słowiańskiej Federalnej Unii Kredytowej. Charakterystyczne, że również niemieckie media funkcjonujące w Polsce – Deutsche Welle i Interia wraz portalem Wirtualna Polska przygotowały cykl materiałów pod wspólnym tytułem #ZbrodniaBezKary, w których przypominają niemieckie zbrodnie wojenne (począwszy od prowokacji gliwickiej) i sprawców, którzy uniknęli odpowiedzialności. Pasem transmisyjnym jest tu niemiecki nadawca publiczny - Deutsche Welle, dzięki któremu tamtejsi odbiorcy będą mieli szansę dowiedzieć się o tragedii Wielunia (nazwanego „Polską Guernicą”) czy takich oprawcach, jak Erich von dem Bach-Zelewski. Czyżby podnoszenie kwestii reparacji zaczęło przynosić pierwsze efekty? Warto odnotować również aktywność Instytutu Polskiego w Pradze, który we współpracy z czeskimi mediami przedstawił naszym sąsiadom wspólne epizody II Wojny Światowej, jak obrona Tobruku, Bitwa o Anglię czy przemarsz przez Czechy Brygady Świętokrzyskiej NSZ i wyzwolenie obozu koncentracyjnego w Holiszowie.


II. Przekaz poszedł w świat

Ta ofensywa znakomicie współgrała z oficjalnymi obchodami 80. rocznicy wybuchu II Wojny Światowej. Świat usłyszał ważne słowa prezydenta Niemiec, Franka-Waltera Steinmeiera, mówiącego o niemieckich zbrodniach, kajającego się i proszącego o wybaczenie. Proszę to sobie porównać z poprzednimi okrągłymi obchodami w 2009 r. na Westerplatte, organizowanymi przez rząd Donalda Tuska – niebo i ziemia. Nawet nieobecność Donalda Trumpa paradoksalnie sprawiła, że słowa strony niemieckiej wybrzmiały głośniej, bo nie przesłoniła ich mowa amerykańskiego prezydenta. Z kolei wiceprezydent Mike Pence wygłosił niemal mesjanistyczne przemówienie, podkreślając naszą determinację, 1000-letnią historię i nazywając Polskę „ojczyzną bohaterów”. Ktoś powie, że słowa nic nie kosztują – jasne, ale słowa idą w świat, są jednym z narzędzi uprawiania polityki i kształtowania zbiorowej opinii. Należy też wspomnieć o niespodziewanej wizycie Angeli Merkel – chciała oczywiście wykorzystać nagłą absencję Trumpa, by symbolicznie podkreślić znaczenie Niemiec jako sąsiada Polski, lecz niezależnie od intencji przyczyniła się do podniesienia rangi uroczystości.

Ciekawym efektem ubocznym było wizerunkowe spacyfikowanie polityczno-medialnej opozycji. Groteskowa impreza Aleksandry Dulkiewicz w Gdańsku została całkowicie przyćmiona, a opinia publiczna zapamiętała z niej co najwyżej lapsus o „egzotycznych gościach”. Co więcej, uciszone zostały także lewackie media, tak skłonne do wyszydzania „polskiej martyrologii”. Artykułów w niemieckiej prasie, obecności Angeli Merkel i przemówienia Steinmeiera wyszydzić nie mogły, uderzyłyby bowiem w swoich mocodawców na których nieustannie się orientują i od których niezmiennie wyglądają pomocy. Miarą sukcesu jest również nerwowa reakcja ośrodków rosyjskich oraz izraelskiej prasy - „Haaretz” pomstował na rzekome umniejszenie podczas obchodów znaczenia żydowskich ofiar wojny, pisząc wprost, że w „wojnie o kulturę pamięci” polski rząd „zdobył ostatni bastion”. Sporo w tym przesady, niemniej jednak faktycznie, przedstawiając skutecznie nasz punkt widzenia odnieśliśmy pierwsze od długiego czasu, choć pośrednie, zwycięstwo nad propagandą „holocaust industry”.


III. Lobbying pamięci

Wniosek z powyższego jest jasny: a więc jednak można. Okazuje się, że jesteśmy w stanie skutecznie przebijać się przez mur kłamstwa, zniesławienia, przypisywania nam nie popełnionych zbrodni. Metoda zdawałoby się oczywista – nawiązanie współpracy z zagranicznymi mediami, wykupywanie artykułów sponsorowanych, zaangażowanie polskich i zachodnich historyków, intelektualistów... Aż chce się zapytać: dlaczego dopiero teraz? Czy naprawdę trzeba było czekać aż cztery lata, by u schyłku kadencji „dobra zmiana” zdobyła się na przeprowadzenie sprawnej akcji informacyjnej, pokazującej polskie spojrzenie na najnowszą historię? Dlaczego podobnej inicjatywy zabrakło przed rokiem, przy okazji obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości? Kolejnych rocznic Powstania Warszawskiego? Czy przełamywanie urzędniczego bezwładu musiało trwać aż tak długo? Liczono na to, że historię opowie za nas jakiś Jonny Daniels?

Teraz należy pójść za ciosem. Międzynarodowa ofensywa historyczna nie może zakończyć się na tym jednym epizodzie, inaczej szybko pójdzie w zapomnienie. Ta ze wszech miar udana akcja powinna być dopiero początkiem, pierwszym uderzeniem, za którym pójdą kolejne. Musimy wywierać stałą presję na zachodnią opinię publiczną, prowadzić nieustanny „lobbying pamięci” wśród tamtejszych liderów opinii i mediów, wykorzystując zdobyte dziś przyczółki i wciąż poszerzając zasięg oddziaływania. Najbliższa, zupełnie wyjątkowa okazja i „egzamin dojrzałości” z historycznego marketingu już za niecały rok – to setna rocznica Bitwy Warszawskiej 1920 r., kiedy to ocaliliśmy Europę przed bolszewickim potopem – tylko co z tego, skoro Europa o tym nie wie? Dodajmy, nie wie od samego początku i nie chce wiedzieć z pełną premedytacją. Dość powiedzieć, że po zwycięstwie nad bolszewikami, Francuzi urządzili fetę... generałowi Weygandowi, gładko przypisując mu autorstwo historycznego triumfu. To pokazuje skalę wyzwania, które jednak bezwzględnie należy podjąć. Mówiąc wprost, trzeba chwycić Zachód za łeb i zmusić go do przyswojenia elementarnych faktów z naszej historii i ich wpływu na obecny kształt Europy. Winniśmy wyciągnąć praktyczne wnioski z podstawowej zasady: „opowiedz swoją historię, zanim zrobią to za ciebie inni”. Opowiadajmy więc Polskę światu – aż do skutku.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 37 (13-19.09.2019)