Polski zwyczajnie nie stać na biedę. Trzydzieści lat byliśmy Bangladeszem Europy. Najwyższa pora z tym skończyć.
I. Płacowa rewolucja
Ogłoszona podczas niedawnej konwencji wyborczej PiS zapowiedź radykalnego podniesienia w najbliższych latach płacy minimalnej wywołała prawdziwą burzę. Nic dziwnego – jeżeli propozycje faktycznie wejdą w życie, sporą część Polaków czeka bezprecedensowy wzrost zarobków. Przypomnijmy, że obecnie płaca minimalna wynosi 2250 zł. brutto, natomiast od przyszłego roku ma to być 2600 zł. brutto, by na koniec 2020 r. osiągnąć pułap 3000 zł. brutto, zaś do końca 2023 r. - już 4000 zł. brutto. Czegoś takiego jeszcze nie przerabialiśmy, toteż w mediach wciąż tkwiących mentalnie w balcerowiczowskim, neoliberalnym paradygmacie, zaroiło się z miejsca od prognoz wieszczących upadek konkurencyjności polskiej gospodarki, falę bankructw przedsiębiorstw oraz skokowy wzrost inflacji i bezrobocia. Podobne apokaliptyczne tony towarzyszyły wprowadzaniu programu „500+” - Polski rzekomo nie było na to stać (w myśl „doktryny Rostowskiego” - „piniędzy nie ma i nie będzie”), dług publiczny miał poszybować pod niebiosa, państwo w przeciągu kilku lat miało zbankrutować i podzielić los Grecji, a może nawet Wenezueli. Dodatkowym efektem miało być finansowanie „patologii”, która owe, jak to mawiano z pogardą, „pińćset” przepije, oraz masowe porzucanie pracy – przy czym nikt nie zadał sobie pytania, w jakich warunkach zmuszeni byli dotąd egzystować Polacy, skoro pięćset czy tysiąc złotych więcej miesięcznie robiłoby aż taką różnicę.
Krótko mówiąc, stara śpiewka biznesowego establishmentu, przyzwyczajonego do konkurowania niskimi kosztami pracy, czemu w 2015 r. dała wyraz Henryka Bochniarz z „Lewiatana” twardo zapowiadając w wywiadzie dla „Wyborczej”, że „etatów nie będzie”. Wedle tej wizji, Polska miała być krajem „elastycznego rynku pracy”, co w praktyce oznaczało niskopłatne „śmieciówki” i funkcjonowanie w warunkach permanentnej niepewności zatrudnienia. Społeczne skutki przyjęcia takiego modelu przerobiliśmy na własnej skórze: to m.in. problemy z kredytem na mieszkanie i w związku z tym odwlekanie decyzji o założeniu rodziny i posiadaniu dzieci, fala emigracji zarobkowej w poszukiwaniu godniejszych warunków życia czy narastanie zjawiska „working poor” („pracującej biedoty”) - czyli ludzi, których mimo podjęcia pracy w pełnym wymiarze nie stać było na zaspokojenie podstawowych potrzeb. Uczenie nazywa się to prekaryzacją – prekariat, to inaczej osoby żyjące w warunkach wiecznej niestabilności bytowej i zawodowej.
Program „500+” był pierwszym, znaczącym wyłomem w tym antyrozwojowym schemacie. Nagle okazało się, że dzięki uszczelnieniu ściągalności podatków Polskę nie tylko na to stać, ale w efekcie do realnej gospodarki trafiło więcej pieniędzy, napędzając dzięki większej konsumpcji wzrost gospodarczy i tym samym wpływy podatkowe do państwowej kasy, czego skutkiem były rekordowo niskie deficyty, a w przyszłym roku być może uda się osiągnąć po raz pierwszy od 1989 r. równowagę budżetową. Śmiem twierdzić, że podobne efekty przyniesie program podwyższenia płacy minimalnej. Co więcej – ów zwiększony popyt wewnętrzny może dla gospodarki stanowić swoistą poduszkę bezpieczeństwa w przypadku osłabienia światowej koniunktury.
II. Wyższe płace są konieczne
By odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego PiS zdecydował się na tak rewolucyjny krok w kwestii wzrostu wynagrodzeń, warto przyjrzeć się sytuacji, jaka panowała u nas pod tym względem do tej pory. Otóż dotąd Polacy zarabiali (i często wciąż zarabiają) obelżywie mało – i to nie tylko na tle Europy Zachodniej, ale również wielu krajów naszego regionu. Pewnym impulsem stwarzającym presję na wzrost wynagrodzeń stał się program „500+”, dość skutecznie jednak zneutralizowany masowym napływem pracowników z Ukrainy i Azji. Popularne w narracji organizacji przedsiębiorców i liberalnych mediów hasło o „rynku pracownika” jest (może poza największymi miastami) propagandowym mitem. Udział płac w PKB, mimo że ostatnio zaczął nieznacznie rosnąć, wciąż sytuuje nas w ogonie Europy – wynosi on w Polsce 48 proc. (przy unijnej średniej 55,4 proc.), co daje nam piąte miejsce od końca. Jeszcze wyraźniej widać to, gdy spojrzymy na godzinowe koszty pracy. W Polsce godzinowy koszt pracy to 10,1 euro przy unijnej średniej 27,4 euro/godz. - za nami są jedynie Bułgaria, Rumunia, Litwa, Węgry i Łotwa. Kolejny mit, to rzekomo przytłaczające narzuty na pracę (podatki i składki na ubezpieczenia społeczne) – tzw. koszty pozapłacowe to u nas przeciętnie 18,4 proc. - 1,86 euro/godz. (unijna średnia to 23,7 proc., czyli 6,5 euro/godz.). Również dynamika wzrostu płac nie powala na kolana – między 2017 a 2018 r. płace wzrosły w Polsce o 6,8 proc., co wypada blado na tle wielu naszych regionalnych sąsiadów (przykładowo, w Czechach odnotowano wzrost o 11,2 proc., na Liwie – 10,4 proc., w Rumunii – 11,2 proc., na Łotwie – 12,9 proc.).
Pod jednym względem jednak królujemy – to różnice zarobków i związane z tym rozwarstwienie społeczne. Osławioną „średnią krajową” (ponad 5000 zł. brutto) mało kto ogląda na oczy. Dwie trzecie pracowników zarabia poniżej tej kwoty, zaś dominanta (czyli najczęściej wypłacane wynagrodzenie) to... odpowiednik płacy minimalnej. Wniosek? Mityczną „średnią” pompuje stosunkowo wąska grupa najlepiej zarabiających. Za płacę minimalną haruje aż 13,7 proc. Polaków i jest to najwyższy odsetek w Europie, co niedawno raczył przyznać nawet ultraopozycyjny portal „OKO.press” powołując się na raport „Minimum wages in 2019: annual review” autorstwa Eurofund – Europejskiej Fundacji na Rzecz Poprawy Warunków Życia i Pracy. Co więcej, przez zdecydowaną większość okresu transformacji wzrost wynagrodzeń w Polsce nie nadążał za wzrostem produktywności, co rodzi pytanie: kto przez te lata „konsumował” ową nadwyżkę?
III. Zerwać z „Bangladeszem Europy”!
Proszę wybaczyć ów wywód okraszony cyferkami, ale jest on niezbędny, byśmy uświadomili sobie miejsce, w którym się znajdujemy. Otóż z przytoczonych danych wyłania się obraz charakterystyczny dla krajów Trzeciego Świata: wąska, bogata elita i spauperyzowana większość społeczeństwa. Taka jest cena za przyjęty (czy też raczej, narzucony nam po 1989 r.) model „rozwojowy” gospodarki „półperyferyjnej”, czyli opartej na podwykonawstwie, w swej istocie neokolonialnej. Jej konsekwencją jest tzw. „pułapka średniego rozwoju”, powodująca, że nasz kraj pozostaje na wiecznym „dorobku” bez szans na dogonienie państw zaawansowanych. Polska gospodarka została wepchnięta w ślepy zaułek konkurowania tanią siłą roboczą – i jak pokazuje historia ostatnich 30 lat, bez odgórnego, państwowego impulsu nie będziemy mieli szans na wyrwanie się z tego marazmu. Takim impulsem musi być zwiększenie zamożności Polaków. Pierwszym krokiem był program „500+” ograniczający obszary nędzy. Krokiem kolejnym powinien być znaczący wzrost wynagrodzeń.
Wskutek niskich płac utraciliśmy ponad 2 mln. obywateli w wieku produkcyjnym, wypchniętych na emigrację. To efekt porównywalny jedynie ze stratami ludzkimi poniesionymi w wyniku przegranej wojny. Należy radykalnie zerwać z epoką postkolonializmu i konkurowaniem tanią siłą roboczą, bo płacimy za to coraz wyższą cenę. Już teraz pojawiła się rosnąca grupa bieda-emerytów z głodowymi świadczeniami, bo większa część ich aktywności zawodowej przypadła na okres panowania nisko płatnych „śmieciówek”. Jeśli nie powstrzymamy tej tendencji, czeka nas wkrótce porażająca fala nędzy. Tymczasem polskie elity gospodarcze zamknęły się mentalnie w latach 90-tych, utwierdzane w tym przez międzynarodowe gremia i grupy nacisku, które mają własny interes w utrzymaniu Polski w roli wiecznego petenta-podwykonawcy. Czas się przebudzić z tego letargu. Do tej pory Polska przegrywała wojnę. Wojnę ekonomiczną. Czas zacząć wygrywać. Wzrost płac jest tu niezbędnym bodźcem promodernizacyjnym, bez którego nie wkroczymy na nowe tory. Polski zwyczajnie nie stać na biedę. Trzydzieści lat byliśmy Bangladeszem Europy. Najwyższa pora z tym skończyć.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Koniec prezesów na śmieciówkach?
Regresywny system podatkowy, czyli śmierć frajerom!
Dywidenda obywatelska – eksperyment czy konieczność?
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 38 (20-26.09.2019)
"Przypomnijmy, że obecnie płaca minimalna wynosi 2250 zł. brutto, natomiast od przyszłego roku ma to być 2600 zł. brutto, by na koniec 2020 r. osiągnąć pułap 3000 zł. brutto, zaś do końca 2023 r. - już 4000 zł. brutto." - super, przestaniemy być Bangladeszem Europy i to jest akurat dobre. Ale z Bangladeszu nie staniemy się (może to niezbyt trafne określenie) "Syberią" Europy? Co mam na myśli? 2600 -> 4000 zł to wzrost o 65%. Przedsiębiorca zatrudniający polskich pracowników może zastanowić się 3 razy, czy podnieść płace o 65%, czy też może przenieść się w inne miejsce. Życzę Polakom jak najlepiej i płacy minimalnej 4000 zł, ale obawiam się takich właśnie konsekwencji.
OdpowiedzUsuń