Inwestorzy będą musieli przyzwyczaić się do myśli, że nie jesteśmy już europejskim bantustanem wyznaczonym do roli jednego z obszarów kolonialnej eksploatacji.
No, może tak dobrze jak w tytułowym pytaniu jeszcze nie będzie, ale zaczynamy pomału wykonywać kroki zmierzające do poprawy statusu Polski w globalnym łańcuszku ekonomicznych zależności. Krytykowałem na tych łamach wicepremiera Morawieckiego m.in. za księżycowy „plan” czy za „strategiczną inwestycję” Mercedesa w Jaworze, którą sami sfinansujemy – więc dla odmiany teraz go pochwalę. Otóż Polska wreszcie na serio zabiera się za wypowiadanie umów typu BIT's (Bilateral Investment Treaties). Owe umowy o wzajemnym popieraniu inwestycji łączące nas z 60. państwami oznaczają ni mniej ni więcej, tylko uprzywilejowany status zagranicznych firm inwestujących w danym kraju i są patologiczną, neokolonialną praktyką dość rozpowszechnioną we współczesnym świecie. Pierwotnie chodziło o zabezpieczenie podmiotów gospodarczych działających w krajach niestabilnych, bądź mających problemy z korupcją czy niezależnością sądownictwa. BIT'sy okazały się jednak na tyle wygodne dla ponadnarodowych korporacji, że wkrótce zrobiły światową karierę, stając się nieodłączną częścią międzynarodowej wymiany gospodarczej. W Polsce apogeum zawierania tego typu umów przypadał na okres transformacji, kiedy to wszelkimi sposobami próbowaliśmy ściągnąć do siebie zagraniczne inwestycje.
Podstawową kontrowersją dotyczącą BIT jest mechanizm ISDS (Investor-to-State Dispute Settlement) pozwalający zagranicznej firmie pozwać rząd państwa w którym funkcjonuje przed międzynarodowy arbitraż – przy czym na ogół przedmiot pozwu, jak i jego wysokość nie są obwarowane żadnymi ograniczeniami. Jednym z ulubionych powodów takich procesów jest tzw. wywłaszczenie z zysków. Koncern uznaje np. że zmiany w prawie pozbawiają go części zakładanych korzyści – więc pozywa państwo-gospodarza (za podniesienie płacy minimalnej, za obostrzenia związane z ochroną środowiska, za regulacje dotyczące praw pracowniczych – słowem, za cokolwiek), przy czym postępowanie przed trybunałem arbitrażowym jest nader kosztowne, zagrożone odszkodowaniem liczonym często w setkach milionów dolarów, proces toczy się za zamkniętymi drzwiami, zaś od wyroku nie ma odwołania. Skutkuje to, szczególnie w przypadku uboższych państw, tzw. chilling effect (efektem zamrożenia) – rząd w obawie przed procesem rezygnuje często z wprowadzenia rozwiązań korzystnych dla obywateli, lecz mogących się odbić na zyskach zagranicznych potentatów. Przykładowo, w 2008 r. Polska musiała zapłacić 20 mln. dolarów koncernowi Cargill za wprowadzenie przepisów ograniczających produkcję izoglukozy, ponieważ kwoty produkcyjne były poniżej możliwości wytwórczych wrocławskiej fabryki koncernu. Warto też przypomnieć, że pozwami na bazie BIT groziły nam banki w przypadku ustawowego przewalutowania tzw. kredytów frankowych. Obecnie Polska ma 11 takich procesów na łączną kwotę 10 mld zł.
Jak łatwo zauważyć, taki system w praktyce wyjmuje obcy kapitał spod miejscowej jurysdykcji – co z kolei przekłada się na uprzywilejowaną pozycję podmiotów zagranicznych względem przedsiębiorców krajowych i uderza w fundament konkurencji, jakim jest równość rynkowych graczy wobec prawa. Zauważmy też, że „inwestor” przed arbitrażem nie może przegrać, co najwyżej nie wygra, natomiast państwo – odwrotnie, może liczyć jedynie na oddalenie pozwu. Potrzebę rewizji BIT'sów rząd sygnalizował już w lutym 2016 r., teraz przechodzi od słów do czynów – na pierwszy ogień pójdą umowy łączące nas z krajami UE, mamy tu bowiem podkładkę w postaci zaleceń Komisji Europejskiej, która podważa zgodność BIT's z prawem UE. Za obopólną zgodą rozwiązane zostaną umowy z Danią, Czechami, Estonią, Łotwą i Rumunią, natomiast jednostronnie wypowiemy umowę Portugalii, która nie zgadza się na jej wygaszenie. Wcześniej z własnej inicjatywy BIT wypowiedziały Włochy, generalnie rezygnujące z tego typu umów z państwami UE, a także Indie również odchodzące od BIT'sów.
Łatwo jednak nie będzie, bowiem państwa najbardziej zainteresowane naszym rynkiem nie chcą pozbawiać swoich firm tak poręcznego narzędzia nacisku – mówimy tu chociażby o Niemczech, Francji, czy Holandii. Trzeba też nadmienić, że w przypadku jednostronnego wypowiedzenia umowy nadal przez pewien czas (np. 10-20 lat) obowiązywać będą tzw. „sunset clauses”, czyli przepisy przejściowe wciąż pozwalające na ochronę inwestycji. Rozpoczęcie tego procesu jest jednak koniecznością, jeśli chcemy odzyskać elementarną swobodę manewru w relacjach z międzynarodowym kapitałem i np. efektywnie ściągać z niego podatki – zwłaszcza w odniesieniu do państw z którymi mamy rażąco negatywny bilans inwestycyjny. Miejmy też nadzieję, że stopniowo przyjdzie pora na wypowiadanie BIT'sów z krajami spoza UE. Polska nie przestanie przez to być atrakcyjnym rynkiem, ci którzy mają zainwestować i tak to zrobią, tyle że w cywilizowany sposób – po prostu będą musieli przyzwyczaić się do myśli, że nie jesteśmy już europejskim bantustanem wyznaczonym w globalnej rozgrywce do roli jednego z obszarów kolonialnej eksploatacji.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 38 (22-28.09.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz