piątek, 8 września 2017

Niemcy chcą nam zainstalować Tuska

Czy Angela Merkel wkroczy do gry robiąc roszadę – Tusk do Warszawy, Duda do Brukseli?


I. Mitteleuropa-bis

Zacznijmy od tego, co wszyscy wiemy. Obecne rządy Prawa i Sprawiedliwości z Jarosławem Kaczyńskim jako nieformalnym „naczelnikiem” to dla Niemiec skrajnie niewygodna i irytująca sytuacja. Przez osiem lat namiestniczej władzy PO Berlin przyzwyczaił się, że polska kolonia – istna perła w koronie Mitteleuropy – nie tylko nie neguje niemieckiej hegemonii, ale wręcz uprzedza życzenia swego patrona – tak, jak to było ze słynnym „hołdem pruskim” Radosława Sikorskiego, gdy wzywał Niemcy do „wzięcia odpowiedzialności za Europę”. Jak pamiętamy z historii, „branie odpowiedzialności za Europę” jest odwiecznym niemieckim celem i marzeniem, sięgającym korzeniami średniowiecza i Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Ów „cesarski uniwersalizm” mający jednoczyć kontynent pod kierownictwem Niemiec pozostaje niezmiennym wyznacznikiem polityki Berlina – na przestrzeni wieków zmieniały się jedynie zewnętrzne pozory i metody. Jest złośliwym rechotem historii, że po dwóch przegranych wojnach światowych Niemcy są dziś o krok od upragnionego celu – wykorzystując jako wehikuł dominacji struktury Unii Europejskiej, która wszak powstała m.in. po to, by trzymać Niemcy w ryzach.

Aby jednak komfortowo umościć się na tronie, Niemcy potrzebują głębszego oddechu, lebensraumu – a ten zapewnić im może tylko obszar Środkowej Europy z kluczowym elementem w postaci uzależnionej od nich Polski. Stąd też powrót do koncepcji Mitteleuropy (choć starannie unika się tego terminu) – czyli zbudowania wokół Niemiec grona państw satelickich stanowiących gospodarcze zaplecze, źródło taniej siły roboczej i rynek zbytu. Mówimy tu o współczesnej formie kolonializmu, z tą różnicą, że owe kolonie nie znajdują się gdzieś hen za morzem, lecz poręcznie, tuż pod bokiem, co znacznie ogranicza koszty eksploatacji i sprzyja budowaniu efektywnych szlaków komunikacyjnych na osi wschód-zachód. Kolonie te, pozostające w strukturach UE i formalnie dysponujące wszelkimi zewnętrznymi atrybutami suwerenności, mają jeszcze ten walor, że swymi głosami wspierają na forum unijnym niemieckie projekty, stanowiąc tym samym dla Berlina dodatkową dźwignię polityczną.

Aby opisywany tu mechanizm sprawnie funkcjonował spełniony winien zostać podstawowy warunek – w krajach Mitteleuropy rządzić musi każdorazowo ekipa z berlińskiego nadania, będąca wyrazicielem interesów „metropolii”. Stąd pieczołowite konstruowanie V kolumny, zarówno jeśli chodzi o ugrupowania polityczne, jak i instrumentarium społecznego oddziaływania – media, fundacje, system stypendialno-grantowy – niestrudzenie pracującego na rzecz przedstawiania Niemiec jako niedosiężnego wzorca cywilizacyjno-kulturowego do którego winniśmy równać. Bo wszak „demokracja kolonialna” polega na tym, by spacyfikowane i utrzymywane w permanentnym poczuciu niższości społeczeństwo wybierało właściwie.


II. Bunt w kolonii

Do pewnego momentu wszystko grało – Polska systematycznie wyrzekała się własnych podmiotowych aspiracji na rzecz płynięcia z „głównym nurtem”, rezygnując ze swych elementarnych interesów i sławiąc dobrodziejstwa euro-funduszy wydawanych pod dyktando mandarynów z Brukseli. Aż tu nagle coś zazgrzytało – Polacy uświadomili sobie, że gonią w piętkę (bo ceną, jaką Berlin z naszych pieniędzy płacił swej ekspozyturze, było milczące przyzwolenie na konserwację antyrozwojowych patologii), na dodatek zaczęli mieć serdecznie dosyć wciskanej im od 1989 r. „pedagogiki wstydu”. W efekcie, w 2015 r. pogonili rządzących z berlińskiego nadania folksdojczów i zagłosowali na ugrupowania zmiany – PiS i Kukiz'15. Z niemieckiego punktu widzenia był to po prostu bunt. I tak też traktują rząd PiS, który z różnym powodzeniem, ale jednak usiłuje realizować suwerennościową agendę – jako uzurpatorów w zrewoltowanej kolonii. A ponieważ dziś Berlin już nie może wysłać tu korpusu ekspedycyjnego, niczym w 1904 r. do Namibii, by ten wyrżnął w pień autochtonów, to walka toczy się innymi metodami, lecz z równą bezwzględnością.

Przywróceniu starego porządku służyć mają zarówno naciski zewnętrzne, zmierzające do międzynarodowej izolacji Polski, tak by funkcjonowała w skrajnie nieprzyjaznym otoczeniu, jak i próby wewnętrznej destabilizacji kraju, by w konsekwencji, mówiąc hasłowo, Polacy zatęsknili za Tuskiem i epoką „ciepłej wody w kranie”. Przy czym sama Angela Merkel woli trzymać się dyskretnie w cieniu, jako że ostentacyjne mieszanie się niemieckiego rządu w nasze wewnętrzne sprawy mogłoby wywołać efekt odwrotny do zamierzonego. Taktykę tę jakiś czas temu otwartym tekstem wyłuszczył „Die Welt” piórem Alexandra Wölla. Otóż, twierdzi on, iż krytyka z Niemiec pod adresem Polski zawsze umacnia kogoś, kogo nie chcemy wspierać” – konkretnie, Jarosława Kaczyńskiego. Dlatego też zmiany musi zaprowadzić samodzielnie polskie społeczeństwo obywatelskie, a wtrącanie się Niemiec do polskich spraw siły te raczej osłabi niż wzmocni. Podwójne weto prezydenta Dudy wobec ustaw o KRS i Sądzie Najwyższym ocenia on jako sukces „strategii niemieszania się”. Basuje mu Thomas Vitzthum, twierdząc iż w Berlinie wiąże się nadzieję z tym, że obecny przewodniczący Rady Europejskiej Donald Tusk stanie w szranki z partią Kaczyńskiego”, zaś wstrzemięźliwość Angeli Merkel w komentowaniu sytuacji w Polsce „ma sprzyjać przygotowaniu gruntu dla Tuska do wyborów.

Oczywiście nie oznacza to, że Merkel rezygnuje z gry na innych fortepianach. Ton niemieckiej prasy pozostaje niezmiennie skrajnie wrogi wobec polskiego rządu, co jest niewątpliwie obliczone na wywołanie rezonansu na Wisłą. Rola polskojęzycznych mediów z niemieckim kapitałem jest od lat ogólnie znana. Do tego dochodzi uruchomienie brukselskich marionetek – tych wszystkich „guyów”, Timmermansów i Junckerów, mających pod byle pretekstem wszczynać antypolskie hece i groteskowe procedury dyscyplinujące. Na powyższe nakłada się ekscytowanie wewnętrznych niepokojów w myśl hasła „ulica i zagranica”. Słowem, jak pisałem tu niedawno – plan zakłada obalenie niewygodnego rządu polskimi rękami przy wsparciu zagranicznych ośrodków nacisku, tak by umożliwić powrót Tuska na białym koniu i zaprowadzenie „porządku w Warszawie”.

A czasu jest coraz mniej, bowiem Niemcy czują, że wymyka im się z rąk nie tylko Polska, ale cały region. Do pewnego momentu Merkel mogła bagatelizować Grupę Wyszehradzką czy inicjatywę Trójmorza – ale w momencie, gdy wsparcia naszemu regionowi udzielił Donald Trump, zaczęła się inna rozmowa. Europa Środkowa powiązana gazociągami tłoczącymi gaz z polskiego gazoportu (i w przyszłości chorwackiego na wyspie Krk) oraz podłączona do Baltic Pipe z gazem z norweskich złóż, do tego ze szlakami komunikacyjnymi na osi północ-południe takimi jak Via Carpatia, wszystko zaś pod amerykańskim parasolem (a Trump nie ukrywa, że gra na osłabienie Niemiec) – temu Berlin nie może się biernie przyglądać, stąd instalacja Tuska w Warszawie staje się zadaniem priorytetowym.


III. Roszada Tusk za Dudę?

Powyższe tłumaczy, dlaczego PO i Nowoczesna prowadzą, zdawałoby się, samobójczą politykę, dekonspirując się jako niemiecka partia w Polsce. Inaczej po prostu nie mogą. Są zakładnikami - i to podwójnymi. Po pierwsze, są zakładnikami paramafijnych układów oligarchii III RP, funkcjonujących m.in. za niemieckim przyzwoleniem. Po drugie - są zakładnikami swych niemieckich protektorów i muszą realizować ich agendę, nawet na własną polityczną zgubę. A w Berlinie najwyraźniej liczą na powtórkę scenariusza z 2007 r. - pozostaje mieć nadzieję, że Polska jest już innym krajem niż wówczas.

Cóż jednak mają zrobić Niemcy, gdy polska gospodarka i budżet mają się dobrze, a PiS ma stabilne poparcie wzmacniane dodatkowo transferami socjalnymi i niskim bezrobociem? Muszą grać na rozbicie, dezintegrację obozu rządzącego (co również byłoby powtórką z 2007 r.).

I w tym miejscu, na koniec, sformułuję daleko idącą hipotezę co do której bardzo chciałbym się mylić, ale sądzę, że powinna zostać wypowiedziana na głos. Czy nagły przypływ „niezależności” prezydenta Dudy związany jest ze słynną 45-minutową rozmową telefoniczną z Angelą Merkel? Czy weta oraz niedawna odmowa generalskich nominacji mają z tym związek? Mówiąc wprost: czy Angela Merkel obiecała Dudzie jakieś stanowisko w Brukseli po zakończeniu kadencji? Przecież na zdrowy rozum, jeżeli Duda będzie kontynuował obecną linię, to PiS nie wystawi go do kolejnych wyborów – a to oznacza śmierć polityczną, bo bez partyjnego wsparcia nie ma co liczyć na drugą kadencję. Oczywiście, na brukselski stołek Andrzej Duda musiałby zasłużyć – np. blokując PiS-owi kluczowe reformy, tak by rząd pogrążył się w paraliżu, zaś obóz patriotyczny – w wewnętrznych wojenkach, być może zakończonych rozłamem. A w odpowiednim momencie Angela Merkel wkroczyłaby do gry robiąc roszadę – Tusk do Warszawy, Duda do Brukseli. Sądzę, że najbliższe tygodnie i zachowanie prezydenta dadzą nam odpowiedź - tymczasem zostawiam Państwa z tym materiałem do przemyśleń.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Merkel i Duda, czyli caryca Katarzyna i król Stasio

Timmermanslewacki burak roku


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 36 (06-12.09.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz