piątek, 15 września 2017

Reparacje – polska broń atomowa

Prawo jest po naszej stronie. Nie zawahajmy się go użyć – bo w końcu, jak nie teraz, to kiedy?



I. Papierowy „Tygrys” Bundestagu
Nie ma co – na wieść o samej możliwości zgłoszenia przez Polskę roszczeń odszkodowawczych za II wojnę światową Niemcom powiało po tyłku nieprzyjemnym chłodem. Przecież nie tak miało być – obszar Europy Środkowej stanowić miał jako Mitteleuropa gospodarczo-polityczne zaplecze dla niemieckiej hegemonii na kontynencie, Polska zaś w tym układzie winna pozostawać swoistą „perłą w koronie” - niczym Indie u szczytu kolonialnej potęgi Wielkiej Brytanii. Tymczasem ewentualny sukces Polski przed np. „sądem państw” (czyli ONZ-owskim Międzynarodowym Trybunałem Sprawiedliwości w Hadze), wywracałby ten układ do góry nogami – to Niemcy spętane liczoną w setkach miliardów (może nawet w bilionach) euro kontrybucją, stałyby się de facto naszym lennikiem. Słowem, sytuacja z berlińskiego punktu widzenia nie do odwrócenia bez uciekania się do wojny, co oznaczałoby z kolei niemieckie zbrojenia na miarę Hitlera – to zaś w obecnych warunkach nie byłoby możliwe, no chyba, że znów znaleźliby się hojni sponsorzy z wiadomych kręgów, niczym finansowi opiekunowie wujka Adolfa z lat trzydziestych XX wieku. Póki co jednak, taki scenariusz jest mało realny, czemu przy okazji „zagrożenia praworządności” dał wyraz niemiecki eurodeputowany Elmar Brok melancholijnie stwierdzając: „przecież nie możemy wjechać czołgami do Polski”.
Wobec powyższego, Niemcy postanowiły wystawić na wszelki wypadek papierowego „Tygrysa” – w miejsce historycznego imiennika chrzęszczącego gąsienicami i straszącego lufą kaliber 88 mm. Mowa o analizie wysmażonej w ekspresowym tempie przez Służbę Naukową Bundestagu na zlecenie wiceprzewodniczącego Bundestagu Johannesa Singhammera. Warto tu zwrócić uwagę na pewną dysproporcję. Przypomnę, że u nas o podobną ocenę zwrócił się do Biura Analiz Sejmowych szeregowy poseł Arkadiusz Mularczyk i kwestia ponoć okazała się „zbyt skomplikowana”, by rozwikłać ją do tej pory. A Niemcy? Reaguje druga osoba w parlamencie - zamawiasz i masz, w ciągu kilku dni, od ręki. (przypis – ze względu na cykl wydawniczy tygodnika artykuł powstawał jeszcze przed publikacją opinii Biura Analiz Sejmowych, która ukazała się 11 września 2017 r. - GG).
Jak można się było spodziewać, dokument Bundestagu jednoznacznie oddala polskie hipotetyczne roszczenia (piszę „hipotetyczne”, bo wszak są one u nas wciąż przedmiotem publicznych dywagacji, nie zaś konkretnych posunięć prawno-dyplomatycznych) – czemu ochoczo przyklasnęła rodzima V kolumna złożona z medialnych, politycznych tudzież naukowych folksdojczów i jurgieltników. Wszystko na zasadzie: skoro Berlin przemówił, to sprawa jest rozstrzygnięta - Berlin locuta, causa finita. Czyżby?

II. Polska nie zrzekła się reparacji!
Zrelacjonujmy pokrótce stanowisko Berlina. Otóż po pierwsze, odnosząc się do słynnej deklaracji rządu PRL z 1953 r. o zrzeczeniu się roszczeń wobec NRD, dowiadujemy się, iż Polska Rzeczpospolita Ludowa była państwem „suwerennym”, zaś jej decyzje są „wiążące”. Rymuje się to z wcześniejszą wypowiedzią zastępczyni rzecznika niemieckiego rządu Ulrike Demmer z 2 sierpnia 2017, kiedy to stwierdziła, że rezygnacja z roszczeń dotyczyła „całych Niemiec”. Kolejna rzecz, to potwierdzenia deklaracji z 1953 r., jakie padły ze strony Polski w 1970 i 2004 r. oraz brak podejmowania kwestii reparacji na przestrzeni minionych dziesięcioleci, co świadczyć ma o „rezygnacji” Polski z odszkodowań. Mamy również stwierdzenie o przedawnieniu polskich roszczeń. Argumentem koronnym natomiast ma być „Traktat 2+4” z 1990 r. umożliwiający zjednoczenie Niemiec i ponoć ostatecznie zamykający etap II wojny światowej. Innymi słowy, Niemcy Zachodnie dokonując za zgodą USA, ZSRR, Wielkiej Brytanii i Francji anschlussu NRD, „odziedziczyły” w spadku po niej dobrodziejstwo braku konieczności wypłacania odszkodowań Polsce.
Na pozór brzmi to logicznie i wiarygodnie. Tyle, że to g... prawda. Nic nie jest rozstrzygnięte, zaś analiza organu Bundestagu świadczy jedynie o braku realnych argumentów. Wszystkie powyższe elukubracje mają na celu jedynie rozmydlenie sedna sprawy.
Zacznijmy od deklaracji z dn. 23 sierpnia 1953 r. Faktycznie, rząd PRL zrzekał się w niej dalszych odszkodowań. Uprzednio pobieraliśmy je za pośrednictwem ZSRR na podstawie „Umowy o wynagrodzeniu szkód” z 16 sierpnia 1945 r. - za co „w podzięce” płaciliśmy ZSRR haracz m.in. w postaci obowiązkowych dostaw węgla zarzynających naszą powojenną gospodarkę. Jednak 22 sierpnia 1953 r. ZSRR i NRD zawarły układ w którym ZSRR rezygnował z pobierania reparacji – a dzień później, w niedzielny wieczór, Bierut zwołał nadzwyczajne posiedzenie władz owocujące wspomnianym oświadczeniem. Teoretycznie wszystko jest jasne - zrzekliśmy się rekompensat, sprawa zamknięta.
Problem w tym, że w świetle ówczesnej konstytucji ani rząd, ani Rada Państwa nie miały prawa wydać takiej deklaracji. Artykuł 25 p.7 głosił jedynie, iż Rada Państwa (forma kolegialnej „prezydentury”) „ratyfikuje i wypowiada umowy międzynarodowe” - w całej PRL-owskiej konstytucji nie ma ani słowa o jednostronnych deklaracjach zaciągających (czy to przez „rząd”, czy to przez „Radę Państwa”) na Polskę zobowiązania międzynarodowe, w rodzaju oświadczenia z 23 sierpnia 1953 r. Wspomniana deklaracja zatem była rażącym deliktem konstytucyjnym i jako taka jest od początku nieważna - nie niesie za sobą żadnych skutków prawnych, nawet w „porządku prawnym” PRL! Jest to sytuacja podobna jak z dekretem o stanie wojennym, kiedy to Rada Państwa również przekroczyła swoje konstytucyjne prerogatywy – bo nie miała prawa wydawać dekretów z mocą ustawy podczas trwającej sesji Sejmu. Co za tym idzie, wszelkie późniejsze „potwierdzenia” na jakie powołuje się Służba Naukowa Bundestagu (wiceministra spraw zagranicznych Józefa Winiewicza podczas negocjacji układu PRL-RFN z 1970 r. oraz rządu III RP z 2004 r.) również nie mają żadnej mocy prawnej. Czyli - na gruncie prawa międzynarodowego do niczego się nie zobowiązaliśmy.
Więcej – rząd PRL zaniechał wysłania oficjalnej noty do rządu NRD w powyższej sprawie, co odkrył podczas kwerendy po rządowych archiwach powołany przez prezydenta Warszawy śp. Lecha Kaczyńskiego zespół przygotowujący drugą część raportu o stratach wojennych Warszawy (dziwnym trafem, owa druga część, skupiająca się na zagadnieniach prawnych związanych z odszkodowaniami, jest nie do znalezienia w internecie). A zatem, rzekome zrzeczenie się przez Polskę reparacji nie ma żadnego odzwierciedlenia w układach bilateralnych. Inaczej mówiąc, to wszystko było „na gębę”. Z kolei Grzegorz Kostrzewa-Zorbas w 2014 r. odkrył, iż deklaracja władz PRL z 23 sierpnia 1953 r. nie została zarejestrowana w Sekretariacie ONZ. I tu już Niemcom robi się konkretnie mokro, bo na akty prawnomiędzynarodowe nie notyfikowane przy ONZ nie można się powoływać podczas postępowań przed organami Organizacji Narodów Zjednoczonych – a takim jest Międzynarodowy Trybunał Sprawiedliwości w Hadze do którego należałoby ostateczne rozstrzygnięcie.
Cóż więc pozostaje Niemcom? Mogą się powoływać na bierność kolejnych rządów PRL i III RP oraz na „przedawnienie”. Tyle, że w prawie międzynarodowym nie ma sztywno zdefiniowanej instytucji przedawnienia. Jeżeli już, to ma ono formę niedookreślonego prawnie zwyczaju, ale tu ocena, czy zaszło owo niby-przedawnienie i czy Polska zrzekła się roszczeń poprzez zaniechanie, należy do trybunału w Hadze - a ten może równie dobrze orzec na naszą korzyść, jak i Niemców. Lecz by to sprawdzić, należy wnieść tam stosowny, dobrze przygotowany i udokumentowany pozew.
No i wreszcie kwestia „Traktatu 2+4”. Ów traktat był taką bardziej cywilizowaną formą Jałty – dopuszczono nas jedynie do rozmów odnośnie polskich granic. Polska nie miała możliwości podjęcia w procesie negocjacyjnym odszkodowań wojennych. Rząd Mazowieckiego z ministrem Skubiszewskim zresztą nawet tego nie próbowali – i tu, paradoksalnie, ich tchórzostwo wychodzi nam dziś na dobre, bo możemy powiedzieć, że decyzje zostały podjęte bez naszego udziału i ponad naszymi głowami. To, co USA, ZSRR, Wlk. Brytania i Francja sobie uzgodniły z Niemcami – to ich sprawa. My, jeśli chodzi o reparacje, do niczego się nie zobowiązaliśmy.

III. Polska broń atomowa
Konkludując – nigdy i niczego nie zrzekliśmy się w sposób wiążący na gruncie prawa międzynarodowego. Ani w PRL, ani w III RP. Natomiast Niemcy, owszem, jak najbardziej traktatowo zgodziły się na obecne polskie granice. I tu jest ten haczyk z którego Berlin zdaje sobie sprawę, dlatego tak nerwowo oznajmia raz za razem, że sprawa reparacji jest „ostatecznie załatwiona” - jak raczył niedawno oznajmić rzecznik niemieckiego rządu Steffen Seibert. Jeśli zatem Niemcy uruchamiają dziś papierowego „Tygrysa” i grożą równie papierową „bombą atomową” w postaci uruchomienia wobec Polski artykułu 7 Traktatu Lizbońskiego („nie możemy trzymać języka za zębami” - te słowa Merkel są ewidentną reakcją na podniesienie przez nas sprawy reparacji) – to wiedzmy, że w odróżnieniu od przeciwników, mamy na podorędziu prawdziwą bombę. Prawo jest po naszej stronie. Nie zawahajmy się go użyć – bo w końcu, jak nie teraz, to kiedy?

Gadający Grzyb

Na podobny temat:

Czy Polska faktycznie zrzekła się reparacji?

Od reparacji do „polexitu”

Zbrodnie niemieckiego kolonializmu

Namibia, a sprawa polska

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 37 (13-19.09.2017)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz