wtorek, 12 lutego 2013

Rezygnacja Benedykta XVI – echa i refleksje

Proszę sobie zrekonstruować listę zarzutów stawianych Benedyktowi XVI przez jego przeciwników. Będzie to zarazem lista jego największych osiągnięć.

I. Medialne echa

Jeszcze nie zdążyliśmy dobrze ochłonąć po rezygnacji Benedykta XVI z godności Biskupa Rzymu, a już z różnych stron postanowiono nas ubogacić szeregiem cennych przemyśleń.

Po pierwsze, dowiedzieliśmy się, że była to bardzo dobra decyzja, bo oszczędziła wszystkim spektaklu publicznego dogorywania, jaki zafundował światu Jan Paweł II, budząc tym w hedonistyczno-nihilistycznych tzw. „ośrodkach opiniotwórczych” i pozostającej pod ich wpływem gawiedzi uczucie głębokiego dyskomfortu. Narracja ta pojawiła się m.in. w ściekach, czyli tzw. „forach” pod artykułami na gazeta.pl. Nie wiem, czy Państwo to pamiętają, ale oni nie mogli wprost zdzierżyć, że Papież poprzez swe pokorne cierpienie dawał światu ostatnią, potężną katechezę, idącą w poprzek eutanazyjnym trendom rozszalałej cywilizacji śmierci. Tym razem odetchnęli z ulgą – nie będzie powtórki.

Po drugie, oznajmiono nam, że był to papież „słaby i konserwatywny”, który postanowił odejść, bo nie był w stanie oczyścić stajni Augiasza, jaką jest watykański dwór, którą to mądrością uraczył nas prof. Jan Hartman na łamach „Rzeczpospolitej”. Swoją drogą, ciekawe, co skłoniło redaktora Chrabotę, by wpuszczać akurat przy tej okazji na łamy członka think tanku „Plan zmiany" 
Ruchu Palikota i rady polityczno-programowej SLD, czyli instytucji znanych ze swego żarliwego katolicyzmu. Może zresztą musiał, bo nie sposób nie zauważyć, iż medialna kariera prof. Hartmana niebywale przyśpieszyła po restytucji w 2007 roku loży B'nai B'rith Polin, on sam zaś jako jej członek-założyciel i wiceszef (od lutego 2012) jakoś tak dziwnie zhardział.

Po trzecie wreszcie, dzięki różnym „wujkom dobra rada” wiemy, jaki powinien być kolejny papież – postępowy, młody i najlepiej spoza Europy. Tu mamy do czynienia z klasycznym „wishful thinking” skupiającym jak w soczewce antyreligijne przesądy lewactwa, które będzie w stanie zaakceptować Kościół Rzymski dopiero wówczas, gdy ten wyprze się własnego nauczania na wzór choćby takich anglikanów. Na tym potencjalnym papieżu z Azji lub Afryki mogą się zresztą lewacy nieźle przejechać, bowiem tak się składa, że tamtejsze Kościoły lokalne są często bardziej zachowawcze od zliberalizowanych do bólu wspólnot europejskich, których hierarchowie posuwają się niekiedy wręcz do zanegowania katolicyzmu – tak w sferze nauczania moralnego, jak i dogmatyki. Polecam tu choćby książkę Terlikowskiego „Koń trojański w mieście Boga – pół wieku po Soborze”.

Ciekawe, tylko co powiedzą, gdy zdarzy się „papa negro” będący katolickim odpowiednikiem obyczajowych poglądów Johna Godsona. Zaczną wyzywać go od „czarnuchów”?

II. Refleksje

Nie ukrywam, że rezygnację Benedykta XVI przyjąłem z mieszanymi uczuciami. Trudno oczywiście oczekiwać heroizmu na miarę Jana Pawła II, nie ulega jednak wątpliwości, że Joseph Ratzinger papieżem być nie chciał. Wedle jego słów, modlił się wręcz, by kardynałowie wybrali na Stolicę Piotrową kogoś innego. Czy Benedykta XVI przygniotła odpowiedzialność, wiek, choroba, czy może kombinacja wszystkich tych czynników – pewnie nigdy się nie dowiemy. Najgorzej byłoby, gdyby się okazało, że kardynał Ratzinger postanowił po prostu wrócić do pracy naukowej i pisania prac teologicznych gdzieś w klasztornych murach, gdyż – niezależnie od ich wartości – następca św Piotra nie jest panem samego siebie, bo to nie on się postawił na czele Kościoła, tylko został tam postawiony z inspiracji Ducha Świętego. Byłaby to Jonaszowa dezercja od odpowiedzialności. Mam nadzieję, że nie wchodzi to w rachubę.

Co pozostanie po papieżu Benedykcie XVI? Sądzę, że wbrew medialnym kliszom, wcale nie „kontynuacja pontyfikatu Jana Pawła II”, tylko przede wszystkim kontynuacja jego własnego dzieła jako prefekta Kongregacji Nauki Wiary, kiedy to jako „pancerny kardynał” i „rottweiler Pana Boga” kładł tamę rozpanoszonemu „duchowi Soboru”. Będzie zapamiętany jako niezłomny obrońca doktryny i nauczania Kościoła, który walnie przyczynił się do powściągnięcia modernistycznego nowinkarstwa „postępowych” teologów, bicz Boży na odstępstwa „teologii wyzwolenia” (to jeszcze jako prefekt KNW), reanimator rytu trydenckiego Mszy Świętej oraz papież, który sprowadził dialog ekumeniczny do właściwych proporcji.

Zresztą, proszę zrekonstruować sobie listę zarzutów stawianych Benedyktowi XVI przez jego przeciwników. Będzie to zarazem lista jego największych osiągnięć.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Ilustracja z portalu wPolityce.pl

sobota, 9 lutego 2013

Prawicowi celebryci i zakon „świętych Jerzyków”

Do prawicowych celebrytów: nie próbujcie więcej odgrywać Bóg wie kogo, bo kończy się to żenadą i potem tylko ludzie się z was śmieją.

I. „Święci Jerzykowie”

Znana i ceniona blogerka elig opublikowała ciekawy wpis „Pokorni czytelnicy i niepokorni autorzy” w którym odniosła się do głosów krytyki pod adresem publicystów, którzy wrócili do publikowania w hajdarowiczowskiej „Rzeczpospolitej”. Elig uświadamia nam, że dziennikarze to nie są jacyś herosi w typie św. Jerzego – pogromcy smoka – tylko ich rola jest zgoła odmienna: rzetelne informowanie czytelników, docieranie do nich z faktami tudzież opiniami i z tego punktu widzenia, powrót kilku prawicowych celebrytów na łamy „Plus Minus” (które z kolei stanowi autonomiczny quasi-tygodnik w ramach „Rzepy”) jest dla czytelników korzystne.

I wszystko zgoda, wszystko racja, gdyby nie ten drobny szczegół, że sami ci publicyści od dłuższego czasu kreowali się ni mniej ni więcej, tylko właśnie na takich „świętych Jerzych” i rycerzy w lśniących zbrojach. To oni ometkowali się „brandem” „autorów niepokornych” i wyszli poza tradycyjną, dziennikarską rolę, pretendując do roli bojowników o wolność słowa, działaczy społecznych walczących o równouprawnienie w przestrzeni publicznej pozamainstreamowego przekazu, liderów „drugiego obiegu” i tak dalej. Szczytem tego „opozycyjnego wzmożenia” było odejście z „Rzeczpospolitej” i „Uważam Rze” po pacyfikacji obu tytułów przez Grzegorza Hajdarowicza, spuentowane gromkim zapewnieniem Rafała Ziemkiewicza, że „nigdy z Hajdarowiczem nie będzie w aliansach”.

No cóż, już wtedy, w tekście „Słupy układu”, generalnie chwaląc pryncypialną postawę załogi „Uważaka”, wyraziłem nieśmiałą obawę: Miejmy tylko nadzieję, że nie zaczną się łamać pod wpływem brutalnej rzeczywistości i nie zaczną się ciche powroty, bo wtedy heroizm zamieniłby się w farsę - ku uciesze reszty zblatowanych z władzą mediodajni.” I niestety, farsa się odegrała – wprawdzie powrót nastąpił nie do „URz”, tylko do „Rzepy”, ale różnica to de facto żadna – Hajdarowicz jest ten sam.

Zwróćmy uwagę – gdyby ci panowie nie sadzili się tak ostro, nie wchodzili w buty jakiejś niby-politycznej opozycji, tylko po prostu wykonywali swą dziennikarsko-publicystyczną robotę, to nikt by się ich nie czepiał, że publikują tu czy tam, nikt by im nie zaglądał do kieszeni w poszukiwaniu hajdarowiczowskich srebrników. Tak jak nikt nie czepia się prof. Andrzeja Nowaka, że udzielił wywiadu dla „Plusa Minusa”. Nie dlatego, że nikt nie śmie, tylko dlatego, że prof. Nowak nie odstawiał cyrku z trzaskaniem drzwiami.

Tymczasem, „nasi” prawicowi celebryci taki cyrk odstawili i to z przytupem, a teraz dziwią się, że ktoś ICH - „autorów niepokornych” - trzyma za słowo. No, niewyobrażalne. Rycerze zakonu „Świętych Jerzyków” są zaskoczeni, zniesmaczeni i w ogóle nie rozumieją o co chodzi...

II. Brand „niepokornych”

Wróćmy jeszcze na chwilę do „brandu” „niepokornych”. Handlowego terminu „brand” używam nie bez przyczyny. Otóż, z perspektywy czasu uważam, że ową „niepokorność” potraktowali oni jako jako markę, znak handlowy, pozwalający na sprzedaż ometkowanych tymże znakiem towarów. O rynkowej sile tej marki świadczy fakt, że Jacek Karnowski zapowiedział proces przeciw obecnemu „URz” o podtytuł „tygodnik autorów niepokornych”. Prawicowa gawiedź miała zapełniać salę w „Klubie Ronina”, cieszyć się z dowcipasów Warzechy, kupować ich tytuły prasowe, książki, klikać w „niepokorne” portale... a oni mieli odgrywać rolę intelektualnych „liderów opinii”, łaskawie pozwalających się okadzać. I chyba autentycznie sądzili, że uda się im zaczarować odbiorców na tyle, że ci przełkną każde ich dziwne manewry. A tu zaskoczenie: jednak nie przełknęli.

Doprawdy, trudno nie przyznać tu racji Toyahowi, czy Coryllusowi, którzy ten szwindel rozgryźli już dawno temu, za co zbierają notoryczne cięgi od rozindyczonych komentatorów, za „rozbijanie prawicy” i „atakowanie naszych”. Do mnie, przyznam się, świadomość ta docierała dość opornie, może instynktownie broniłem się przed rzeczywistością. Niemniej, od ponad roku pogłębiała się we mnie nieufność wobec gwiazd prawicowej sceny publicystycznej. Po raz pierwszy dałem temu wyraz w notce ze stycznia 2012 roku „Spór o drugi obieg z blogerskiego punktu widzenia”, w której zaprotestowałem gwałtownie przeciw różnym uroszczeniom prawicowych „liderów opinii”, kreujących się na drugoobiegowych guru. Przyleźli, cholera, na gotowe i z miejsca ustawiają się na czele.

Przepraszam za poniższe autocytaty, ale obawiam się, że części Czytelników nie będzie się chciało klikać w archiwalne teksty, więc pozwolę sobie przytoczyć niektóre fragmenty:

„Co, myśleliście, że sami przyszli, bo się w nas nagle zakochali? A skoro zostali już wyrzuceni na margines, to zaczęli się rozglądać i kombinować (nawyk zawodowy), jakby tu sobie urządzić odskocznię do powrotu gdy karta się odwróci i zagospodarować publikę. Łatwo im idzie, bo w sumie przyszli na gotowe, grunt przygotował kto inny.” (...)

„Teraz zmuszeni są od czasu do czasu poocierać się o nas, a nawet wydusić okazjonalnie kilka zdawkowych słów pochwały i pokokietować, bo przecież ktoś musi oglądać te filmy, kupić „Uważam Rze”, zapełnić salę na spotkaniu, nagłośnić w sieci jakąś inicjatywę, czy kliknąć na portal braci Karnowszczaków, ale nie łudźmy się. Dla spadochroniarzy z głównego nurtu stanowimy mierzwę, niczym – uczciwszy proporcje - „Solidarność” dla KOR-owskich „doradców”.

(…) „zawodowi publicyści sprawiają wrażenie, że w ich świadomości drugi obieg się narodził dopiero wówczas, gdy parę osób z ich grona zostało do tego drugiego obiegu wyrzuconych. Tak to zgrabnie filtrują rzeczywistość przez pryzmat swej branży. No ludzie...”

Kolejnym etapem, skoro już pod wpływem elig wszedłem w osobistą retrospektywę, było rozczarowanie zamilczaniem przez „zawodowców” blogosfery – i to mimo Kongresu Mediów Niezależnych - czemu dałem wyraz w tekście „Dwa światy” z czerwca 2012.

"Minimum wzajemności w relacjach – tego należy bezwzględnie wymagać od światka „naszych” żurnalistów, jeśli faktycznie ciągniemy w tym samym kierunku.

Na razie jednak sytuacja przedstawia się tak, jakby trwała jakaś podskórna batalia o monopolizację „niezależnego” przekazu – i to bynajmniej nie ze strony blogosfery. Przeciwnie, to raczej w odniesieniu do profesjonalnych dziennikarzy i tworzonych przez nich mediów można mieć wrażenie, iż programowo ignorując blogosferę dążą, by za wszelką cenę wypchnąć ją z szerszej świadomości, zanim jeszcze się na dobre w niej zagnieździła. Robią miejsce dla siebie: jedynych uprawnionych przedstawicieli - ust, piór, kamer i mikrofonów - „wolnego słowa”, tudzież „opcji niepodległościowej”. Trafili do „drugiego obiegu” wyrzuceni z głównonurtowych mediodajni, przychodząc niejako „na gotowe”, gdyż podglebie stworzyła przed nimi właśnie blogosfera – i zawłaszczają przekaz, bezwzględnie grając na siebie.”

Ostatecznie wyzbyłem się złudzeń przy okazji sprawy Grzegorza Brauna i parszywego zachowania „prawicowych celebrytów”, którzy nagle uznali za koniczne odcinać się na wyprzódki od „ekstremizmów” - pod wpływem absurdalnej nagonki rozpętanej przez „Wyborczą” dwa i pół miesiąca po słynnym dziś spotkaniu w „Klubie Ronina”. Najwyraźniej doszli do wniosku, że tacy nieobliczalni wariaci jak Grzegorz Braun, który zawsze mówi to co myśli, szkodzi ich pieczołowicie cyzelowanemu „brandowi” „autorów niepokornych”.

Potem jeszcze dowiedziałem się, że żaden z tych gwiazdorów nie zainteresował się losem trzech młodych ludzi bezpodstawnie przetrzymywanych w areszcie na Białołęce od czasu Marszu Niepodległości – mimo że ich znajomi alarmowali o tym wszelkie możliwe „nasze” media. Pewnie nie mieli czasu, by się przejechać na tę Białołękę, bo byli zajęci pielęgnowaniem własnej niepokorności.

III. Wyjście z sytuacji

I już krótko na sam koniec. Czy widzę dla „naszych” celebrytów wyjście z arcygłupiej sytuacji w którą sami się wpędzili? Owszem. Niech powiedzą jasno i wyraźnie: jesteśmy dziennikarzami, zarabiamy pisaniem na życie i będziemy publikować wszędzie tam, gdzie nam zapłacą i zanadto nie ocenzurują, starając się dotrzeć do maksymalnej liczby odbiorców. To będzie jasne i uczciwe postawienie sprawy, tym bardziej, że często faktycznie mają coś ciekawego do powiedzenia. Sądzę, że wielu odbiorców produkowanych przez nich treści naprawdę potrafi oddzielić to co oni piszą od całej reszty.

Tylko niech nie próbują więcej odgrywać Bóg wie kogo, bo kończy się to żenadą i potem tylko ludzie się z nich śmieją.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

P.S. Jeśli chodzi o tę część tekstu elig w której porusza kwestię blogosfery - nie odniosłem się, bo o swoim spojrzeniu na tę tematykę niedawno pisałem w tekście: http://niepoprawni.pl/blog/287/blogosfera-swiatlo-odbite

wtorek, 5 lutego 2013

Z frontu zacieśniania stosunków

Projekt ustawy o udziale zagranicznych funkcjonariuszy we wspólnych operacjach na terytorium RP – czyli podkładka dla obcej interwencji.

I. Bliskie spotkania z „Czarodziejem” Czurowem

Ostatnio zwróciły moją uwagę dwa doniesienia z frontu zacieśniania stosunków dwu- i wielostronnych. Pierwsze dotyczy kontynuacji owocnej współpracy polsko-rosyjskiej w trudnej kwestii przeprowadzania wolnych i demokratycznych wyborów, tak by przy wszelkich pozorach proceduralnych wygrał ten, co trzeba. Inaczej nie potrafię wyjaśnić celowości urządzania bliskich spotkań III stopnia oficjeli z Państwowej Komisji Wyborczej z Władimirem Czurowem, szefem rosyjskiej Centrali Komisji Wyborczej – o czym poinformował portal niezalezna.pl.

W tym kontekście warto przypomnieć, że PKW korzysta z rosyjskich serwerów do transmisji i przetwarzania danych, zaś Władimir Czurow nosi w kręgach putinowskiego reżimu ksywę „Czarodziej”. W repertuarze magicznych sztuczek ma m.in. fałszowanie kart wyborczych, dopisywanie głosów reżimowym kandydatom, odmowę rejestracji opozycyjnych komitetów i inne „triki”. Nadmieńmy jeszcze, że zaplanowana na ten rok konferencja w Moskwie będzie już drugą taką nasiadówką – po konferencji warszawskiej zorganizowanej we wrześniu ubiegłego roku. Jak bowiem objawił nam przewodniczący PKW, Stefan Jaworski: „Jest to międzynarodowa konferencja zorganizowana po porozumieniu z Centralną Komisją Wyborczą w Rosji, która służy wzajemnemu poznaniu prawa wyborczego, jak i praktyki stosowania prawa wyborczego. (…) Rosjanie są ciekawi naszych rozwiązań, a my oczywiście ich.”

II. Podkładka dla „bratniej pomocy”

No, ale co zrobić, gdyby prywislańscy Aborygeni jednak zaczęli coś podejrzewać i wyszli protestować przeciw zaimplementowanym na krajowym gruncie sztuczkom czarodzieja Czurowa? Wiadomo, na takie pogwałcenie praworządności należy odpowiedzieć z całą stanowczością „demokratycznego państwa prawnego” i stąd planowane przez Dyktaturę Matołów kolejne uszczelnienie systemu pełzającej represjonizacji. Tym razem chodzi o usankcjonowanie wezwania na pomoc zagranicznych interwentów w ramach, oczywiście, „partnerstwa” i „bratniej pomocy”.

Coś takiego planuje właśnie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w skierowanym właśnie do Sejmu projekcie ustawy „o udziale zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników we wspólnych operacjach lub działaniach ratowniczych na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej” (http://www.sejmometr.pl/sejm_druki/2202449) . Niby chodzi tu o spełnienie wymogów UE w zakresie współpracy policyjnej i ratowniczej między krajami członkowskimi, ale Dyktatura Matołów nie byłaby sobą, gdyby w pozornie neutralnym akcie prawnym nie zechciała przemycić kilku zapisów mogących potencjalnie zostać użytymi w charakterze „przykręcenia śruby” ludności tubylczej. Ustawa bowiem nie ogranicza się do określenia zasad współpracy przy zwalczaniu przestępczości międzynarodowej, terroryzmu, czy działań ratowniczych w przypadku katastrof lub klęsk żywiołowych.

Oto w art. 2 projektu czytamy:

„Użyte w ustawie określenia oznaczają:

1) wspólne operacje – wspólne działania prowadzone na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z udziałem zagranicznych funkcjonariuszy lub pracowników: (…)

b) w związku ze zgromadzeniami, imprezami masowymi lub podobnymi wydarzeniami (…)

- prowadzone przez funkcjonariuszy lub pracowników Policji, Straży Granicznej, Biura Ochrony Rządu lub Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego”

Nieco dalej zaś, w art. 8, zostajemy poinformowani, iż zagraniczni funkcjonariusze będą mieli identyczne uprawnienia jak służby krajowe, w tym prawo do użycia broni palnej i środków przymusu bezpośredniego w trybie przewidzianym w ustawie z 1990 roku o policji.

Żeby nie zanudzać szczegółami, odsyłam do analizy Stanisława Żaryna na portalu wPolityce.pl oraz lektury projektu ustawy wraz z uzasadnieniem – zaręczam, że tego typu „kwiatków” jest w projekcie o wiele więcej.

Jeśli owe „wspólne operacje” z udziałem „zagranicznych funkcjonariuszy”, przeprowadzane „w związku ze zgromadzeniami, imprezami masowymi lub podobnymi wydarzeniami” nie są podkładką dla ewentualnej zagranicznej interwencji, w razie gdyby miejscowe służby nie mogły sobie poradzić ze społecznymi niepokojami, to nie wiem, czego jeszcze trzeba.

III. Porządek w Warszawie

Warto zwrócić uwagę na zapobiegliwość Dyktatury Matołów, najwyraźniej liczącej się z możliwością „wariantu greckiego”, który to scenariusz przy obecnej skali zadłużenia państwa z pewnością nie jest wykluczony. Ponadto, nie można mieć pewności, czy chronicznie niedoinwestowana i biedująca policja wykazałaby się należytą energią przy pacyfikacji zamieszek, wojska zaś, jak wiadomo, praktycznie nie mamy. W takiej sytuacji być albo nie być obecnego reżimu oraz spokój ducha brukselskich tudzież berlińskich władców Europy zależeć będzie od sprawnej reakcji np. policji niemieckiej, lub zgoła OMON-u. Oczywiście, wezwanych w „sytuacji, w których Rzeczpospolita Polska będzie potrzebować międzynarodowej pomocy w postaci interwencji odpowiednich służb, w przypadkach ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego, zapobiegania przestępczości, w trakcie zgromadzeń, imprez masowych, klęsk żywiołowych, katastrof oraz innych poważnych zdarzeń” - jak czytamy w p.2 rządowego uzasadnienia do projektu ustawy.

Zauważmy, że Polska ma świeżo za sobą jedną z największych na świecie „imprez masowych” i to połączoną ze „zgromadzeniami” na międzynarodową skalę – czyli Euro 2012. Jakoś nie dało się odczuć deficytów we współpracy z krajami uczestników mistrzostw Europy. Co innego taki Marsz Niepodległości, rozjątrzający „faszystowskie” emocje, czy protesty związkowców, którzy posuwają się do oblężenia Sejmu RP - siedziby demokratycznie wyłonionych elit przefiltrowanych profilaktycznie przez serwery naszych „wschodnich partnerów”. Z takimi wiadomo – nie ma się co pieścić.

Mieliśmy już nowe przepisy dotyczące stanów wyjątkowych, nielegalnie zakupione LRAD-y, które następnie pośpiesznie legalizowano post factum, teraz mamy projekt ustawowego zabezpieczenia obcej interwencji, gdyby sytuacja w Polsce wymknęła się spod kontroli. Nie ma to jak wszechstronne, systemowe przygotowania, by w razie czego „porządek zapanował w Warszawie”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

piątek, 1 lutego 2013

Ruch Narodowy - „nowocześni endecy”?

Polska potrzebuje „nowoczesnych endeków” potrafiących znaleźć adekwatny język i metody działania – stosowne do wyzwań współczesności.

I. Miejsce dla narodowców

W listopadzie ubiegłego roku, kilka dni po Marszu Niepodległości na którym organizatorzy zadeklarowali powstanie Ruchu Narodowego, zastanawiałem się jakie perspektywy rysują się przed narodowcami. Dziś można uznać, że przyszłość Ruchu Narodowego zdaje się pomału krystalizować, podobnie jak sama inicjatywa. Jak donosi „Rzeczpospolita”, narodowcy zamierzają wiosną zwołać kongres, który ma zintegrować różne środowiska i powołać do życia jakąś nową strukturę. Najprawdopodobniej nie będzie to partia, choć pewnie kiedyś i na to przyjdzie pora, lecz szeroka platforma społeczno-polityczna organizująca funkcjonowanie narodowych środowisk i wyznaczająca zasadnicze kierunki działania.

Jak dla mnie wygląda to obiecująco, uważam bowiem, że na polskiej scenie politycznej powinno być miejsce dla znaczącego ugrupowania narodowego – i to nie gdzieś na marginesie, ale w parlamencie, jako pełnoprawna reprezentacja części Polaków podzielających narodowe przekonania. Mało który element polskiej historii został zohydzony i zakłamany w powszechnym odbiorze tak, jak tradycja endecka i spuścizna Romana Dmowskiego. Inna sprawa, że część „post-endecji” sama przyłożyła do tego rękę kolaborując z komunistami i współtworząc tzw. „endokomunę” będącą połączeniem najgorszych elementów obu ideologii.

Obecnie jednak, zważywszy choćby na mocno odmłodzone narodowe kadry, można mieć nadzieję na nowe oblicze Ruchu Narodowego – nie obciążone komunistycznymi i bezpieczniackimi zaszłościami, mitygujące nieprzytomne rusofilskie i „panslawistyczne” ciągoty. Dobrym zwiastunem jest tu pożegnanie się z panem Oparą i środowiskiem „Nowego Ekranu” oraz – jak mniemam – z udającymi patriotów trepami rodem z Układu Warszawskiego. To posunięcie panów Winnickiego z MW i Holochera z ONR pozytywnie rokuje na przyszłość.

II. Narodowcy a PiS

Warto w tym kontekście zastanowić się nad relacjami Prawa i Sprawiedliwości z przyszłym ugrupowaniem narodowym. Uważam, że atakowanie Ruchu jest błędem, gdyż formacja ta po kolejnych wyborach będzie naturalnym sojusznikiem i dopełnieniem parlamentarnej układanki po prawej stronie. PiS nie ma bowiem szans na zdobycie samodzielnej większości, a tym bardziej większości konstytucyjnej – to mrzonki. Wieloletnia opozycyjność „zużywa” bowiem nie mniej niż sprawowanie władzy. Dlatego PiS będzie narodowców zwyczajnie potrzebował. Zresztą, jak ktoś trafnie stwierdził, obecna rzeczywistość jest taka, że Dmowski i Piłsudski staliby dziś po tej samej stronie barykady – jak w 1918 roku.

PiS już raz - po 10.04.2010 - popełnił błąd, odsyłając z kwitkiem ludzi, którzy pod wpływem smoleńskiego wstrząsu zaczęli garnąć się do publicznej działalności – jako niesformalizowani sympatycy lub chcąc wstąpić w szeregi partii. PiS-owski establishment uznał, że tych gorącogłowych narwańców nie potrzebuje, zasiedziali działacze upatrywali w nich zagrożenie i konkurencję. Byłoby fatalnie, gdyby Prawo i Sprawiedliwość popełniło kolejny błąd skreślając zawczasu możliwość koalicji z narodowcami, tym bardziej, że podejrzewam, iż część odepchniętego wówczas najaktywniejszego elektoratu może obecnie współtworzyć, bądź pozostawać częścią zaplecza Ruchu Narodowego.

Pozostaje pytanie, czy Jarosław Kaczyński okaże się pragmatykiem – w najlepszym rozumieniu tego słowa - zdolnym wznieść się ponad antyendeckie fobie, czy też wezmą górę emocje „piłsudczykowskie” - i to z okresu, gdy obóz sanacyjny był już z Narodową Demokracją totalnie „na noże”, pakując narodowców do Berezy na równi z komunistami.

III. Nowocześni endecy

Swój akces do konsolidującego się środowiska narodowców zgłosił Rafał Ziemkiewicz, dokonujący w ostatnim czasie twórczej reinterpretacji dorobku Narodowej Demokracji, tak by dorobek ów przystosować do naszych czasów. Jeżeli faktycznie uda mu się uzyskać status głównego ideologa tej formacji (a wyraża taką nadzieję otwartym tekstem) to można będzie tylko przyklasnąć, do tej pory bowiem na intelektualnych salonach narodowców panowała banda, z przeproszeniem, spierniczałych dziadygów, na dodatek po uszy unurzana w PRL-u.

Jeśli zatem również w warstwie ideowej uda się zrobić „nowe otwarcie”, choćby w rodzaju tego wyłożonego przez Ziemkiewicza w „Myślach nowoczesnego endeka”, nadając nowy sens myśli narodowej i odsuwając na boczny tor zapiekłych doktrynerów, którzy nie raczą przyjąć do wiadomości, że nie żyjemy w latach 30-tych ubiegłego stulecia – to będzie można mówić o wielowymiarowym renesansie narodowej formacji. Polska potrzebuje „nowoczesnych endeków” potrafiących znaleźć adekwatny język i metody działania – stosowne do wyzwań współczesności. Natomiast obóz niepodległościowy potrzebuje obu płuc – zarówno tradycji piłsudczykowskiej, jak i endeckiej.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/perspektywy-ruchu-narodowego