środa, 31 sierpnia 2011

Kampania powtórzonych błędów?


Głowy nie dam, czy Tomasz Poręba nie odnalazł w sztabie wyborczym jakiejś kiecki po Kluzikowej i nie przebiera się w nią ukradkiem. Kampania wygląda tak, jakby to robił.



I. Jadowite pochwały.


Cholera, nie jest dobrze...Salonowi politolodzy zaczynają chwalić PiS za „zmianę wizerunku”. Rafał Chwedoruk zadowolony jest, że PiS za sprawą hasła „Polacy zasługują na więcej” wyzbywa się oblicza partii antysytemowej, komplementuje wyciszenie tematyki smoleńskiej, a także to, że PiS „nie oferuje nam wyrazistej i spójnej wizji świata jak w wyborach 2007 roku”, dzięki czemu obniża motywację wyborców Platformy. Z kolei Wojciechowi Jabłońskiemu podoba się połączenie wątków prawicowych i lewicowych w haśle wyborczym, przy czym ów mąż uczony wystawia mimowolnie świadectwo samemu sobie, uznając za prawicowy element słowo „Polacy”. Dość dobrze obrazuje to stan umysłów elit, dla których „prawicowością” trąci samo wymienienie narodowości białych murzynów zamieszkałych między Tatrami a Bałtykiem. Natomiast człon „zasługują na więcej” wedle Jabłońskiego „zawiera wyraźną postawę roszczeniową”. Nie przychodzi mu do głowy, że owo „zasługiwanie na więcej” może odnosić się do sprawnie funkcjonującego państwa, które potrafi skończyć to co zaczęło, nie zadowalając się jedynie rozgrzebanymi placami budów. Słowem nacjonal-socjalizm, stara śpiewka wyznawców Antypisa, ale pan Jabłoński inaczej najwyraźniej nie potrafi, takie już ma wyżłobione w mózgu koleiny interpretacyjne – w każdym razie, uważa z jakichś powodów, że tubylcza ludożera hasło „Polacy zasługują na więcej” podłapie.


Tymczasem dla mnie hasło to zahacza nieco o kapitulanctwo – „PO generalnie ma prawidłowy kurs, tylko że my zrobimy to lepiej”... W ten sposób to mogą sobie polemizować chadecy z socjaldemokratami w Niemczech, gdzie realia są adekwatne do tego typu łagodnych sloganów, ale nijak się ma do sytuacji w Polsce doprowadzonej przez ostatnie cztery lata przez Dyktaturę Matołów na skraj przepaści. Oj, wyczuwam tu rękę szefa sztabu wyborczego, Tomasza Poręby i fascynację spod znaku „jak to robią w Unii”...


Zdanie politologów podzielają umiarkowanie konserwatywni publicyści, których niezłym reprezentantem jest Piotr „włos na czworo” Zaręba. Ten w felietonie „Spokojny Kaczyński, czyli PO w kłopocie” nasładza się, że PiS „umiejętnie schodzi z linii strzału”, a Kaczyński „prawie nie krzyczy” z czego wysnuwa wniosek bliski Chwedorukowi, że takie unikanie ostrej konfrontacji sprawi, iż Platformie będzie trudniej wystraszyć wyborców i zmobilizować ich przeciw Kaczyńskiemu.


No, krótko mówiąc – szafa gra: wzorcowa kampania, bez szkodliwego awanturnictwa, elektorat poszerzamy, PO w kłopocie...


II. W kiecce Kluzikowej.


Zaraz, zaraz – czy my już nie słyszeliśmy tej śpiewki? Jasne, słyszeliśmy i to całkiem niedawno, podczas ostatniej kampanii prezydenckiej, kiedy to również można było przeczytać miodem pisane teksty o umiarkowanej strategii Kluzik-Rostkowskiej i reszty wesołej gromadki, która obecnie orbituje coraz bliżej platformianego słoneczka.


Przypomnijmy sobie - wówczas identyczny chór specjalistów i komentatorów komplementował, zachwycał się i piał peany na cześć ocieplonego wizerunku Jarosława Kaczyńskiego, pozytywnego przekazu, odejściu od wojowniczej retoryki i innych takich, a na końcu – o „znakomitym” wyniku wyborczym. Tym „znakomitym” wynikiem była – odświeżmy sobie pamięć – porażka z osobnikiem na poziomie umysłowym Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”, którego na zdrowy rozum każdy konkurent powinien zdystansować o kilka długości. Narracja była z grubsza taka – no, wprawdzie Kaczyński przegrał, ale za to z jakim wynikiem! Ci wszyscy wielbiciele kampanii w stylu ciepłych kluch zawodzą dziś na identyczną nutę.


Głowy nie dam, czy Tomasz Poręba nie odnalazł w sztabie wyborczym jakiejś kiecki po Kluzikowej i nie przebiera się w nią ukradkiem. Kampania wygląda tak, jakby to robił. To samo wygładzanie kantów na siłę – zwróćmy uwagę, jak wypłakiwał się w mediach na Ziobrę i Kurskiego, gdy ci poruszyli w Parlamencie Europejskim kilka kłopotliwych dla Tuska kwestii odnoszących się do jakości naszej demokracji: „Jeszcze dwie, trzy takie wrzutki z boku i mamy pozamiatane”. Czułem, że tak będzie. Wariant kampanii a la „Kluzik-bis” unosił się w powietrzu od pierwszych jego występów. Z Kaczyńskiego nie zrobił jeszcze słodkiego misia sprzed roku, ale choroba wie, co zobaczymy we wrześniu.


Pewną nadzieję na utwardzenie kursu daje wprawdzie bojkot picownych „debat” w „zaprzyjaźnionych” stacjach telewizyjnych, ale i tu dobiegają sprzeczne sygnały na zasadzie „no, może”. Adam Hofman zdążył już obwieścić, że przystąpienie do tej hecy będzie zależało od tego jak wyglądać będzie pierwsza debata. A jak niby ma wyglądać? Przecież każdy głupi widzi, że jedynym celem jest możliwość rzucenia się do gardeł PiS-owi przez resztę polityczno-medialnego towarzystwa. Czyj to pomysł tak dziarsko podchwycił Donald Tusk? Przypomnę, że inicjatywa wyszła z TVN24... Zresztą, niekonsekwencji PiS-u w relacjach z mediodajniami warto poświęcić osobną notkę.


III. Wygrać wbrew wszystkiemu.


Wrócę jeszcze do tekstu Zaręby. Otóż zauważa on, że jeśli Kaczyński „utrzyma się w tej roli, może nie wygra (chyba nie gra o zwycięstwo), ale uczyni przewagę Platformy niewielką, problematyczną”.


Coś mnie trafiło, gdy to przeczytałem. Co to ma być? Przepis na jakieś cholerne „zwycięstwo moralne”? Równie dobrze można by napisać, że Kaczyński przegrywając stosunkowo nieznacznie wybory prezydenckie uczynił przewagę Komorowskiego „problematyczną”. Jakoś nie zauważyłem, żeby Komorowski miał ze swą wygraną jakiekolwiek „problemy”. Nie będzie ich też miała Platforma, tylko - nawet jeśli wygra nieznacznie - szybciutko zawiąże koalicję z SLD, a jeśli trzeba, to i PSL, i będzie kontynuowała swe dzieło zniszczenia. Również niszczenia opozycji i pacyfikacji odczytywanych jako wrogie grup społecznych. Kolejne zmiany prawne poszerzające uprawnienia służb, gmeranie przy przepisach o stanie wyjątkowym, próby wprowadzania cenzury, punktowe uderzenia – czy to na Krakowskim Przedmieściu, czy antykibicowskie prowokacje, inwigilacja na niespotykaną w Europie skalę... cały ten system pełzającej represjonizacji o którym pisałem w dwóch częściach „Dyktatury matołów” (TU i TU) nie jest tworzony bez przyczyny.


Owszem, można umocnić się w roli wiodącej siły opozycyjnej i czekać na nieuchronny krach, który gdzieś w połowie następnej kadencji zmiecie Platformę, tylko pytanie, czy PO nie będzie wtedy przygotowana do wariantu siłowego, czy służby nie zdążą PiS-u zdezintegrować, czy partia wytrzyma porażkę... generalnie – czy za 2 lata będzie komu przejąć władzę z rąk Platformy i jej mocodawców. Przede wszystkim jednak – szkoda Polski, bo nadchodzący krach sprowadzi nas do roli „państwa upadłego” na okres pokolenia i zwyczajnie nie będzie czego ratować. Teraz jeszcze można gasić pożar, za dwa lata może być za późno.


Jeżeli Jarosław Kaczyński świadomie wchodzi w koleiny kampanii prezydenckiej, grając na niewielką przegraną, to trzeba wyraźnie powiedzieć, że źle się bawi. Dlatego, nawiązując do tekstu sprzed miesiąca „Czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory?” , powiem tak: Trzeba wygrać. Wbrew wszystkiemu. Nawet wbrew samemu PiS-owi z prezesem na czele. Jeśli nie chcą tej wygranej, to trzeba ją w nich wmusić kartkami wyborczymi. A potem mają ratować kraj. I to ratować skutecznie. A jeśli im się to nie uśmiecha, to niech spadają na ryby i nie zawracają ludziom głowy.


Gadający Grzyb

niedziela, 28 sierpnia 2011

Zjednoczony obóz IV RP


Zawarte w Sali Kongresowej małżeństwo nie musi być usłane różami. Wystarczy, że obie strony wykażą wobec siebie minimum lojalności.



I. Partia z Narodem ;)


W swoich notkach z reguły epatuję czarnowidztwem (co z tego, że uzasadnionym), więc tym razem z niekłamaną przyjemnością napiszę o wydarzeniu pozytywnym. Mam na myśli porozumienie o ścisłej współpracy podpisane przez PiS z dwudziestoma organizacjami politycznymi i społecznymi za sprawą którego wielu przedstawicieli tychże organizacji znalazło się na listach wyborczych Prawa i Sprawiedliwości. Porozumienie to, zawarte 20 sierpnia, w godnej oprawie, na konwencji PiS inaugurującej kampanię, jest oznaką politycznej dojrzałości i odpowiedzialności zainteresowanych stron i daje podstawy do wiary w lepsze jutro dla szeroko rozumianych środowisk niepodległościowych.


„Stronie społecznej” należy się pochwała za to, że nie uległa mirażom „trzeciej drogi”, która jakoby miała zagospodarowywać „niezdecydowany” elektorat - by „wesprzeć” PiS, rzecz jasna ;). Znamy tę narrację z innych łamów, nie będę się więc tutaj rozwodził nad tym, co oczywiste – żadna „trzecia siła” nie ma szans na wejście do parlamentu, a obowiązujący system liczenia głosów sprawi jedynie, że głosy oddane na taki twór zostałyby rozdzielone proporcjonalnie między te ugrupowania, które przekroczyłyby pięcioprocentową „gilotynę”. Czyli, niezależnie od intencji – obiektywny efekt oznaczałby osłabienie jedynej liczącej się siły opozycyjnej.


„Stronę partyjną” należy z kolei pochwalić za uniknięcie pokusy zamknięcia się w matrixie gabinetowych rozgrywek, w których łatwo można utracić kontakt z rzeczywistością i społecznym zapleczem. Taka alienacja nieuchronnie poskutkowałaby wyborczą klapą. Całe szczęście, Prawo i Sprawiedliwość doceniło obywatelską mobilizację, jaka nastąpiła na prawej stronie opinii publicznej po 10.04.2010.


II. PiS a „ruch niezgody”.


Katastrofa Smoleńska i „katastrofa posmoleńska”, której jednym z przejawów jest skandaliczne prowadzenie śledztwa i wielowymiarowa zapaść struktur państwa wyzwoliła, paradoksalnie, wielki ludzki potencjał – „ruch niezgody” na kompromitujące zachowanie polskich władz, na staczanie się Polski do roli kondominium, na postępującą degrengoladę życia publicznego. Namacalnym efektem owego „ruchu niezgody” stała się społeczna samoorganizacja – zaczęły powstawać stowarzyszenia wyrażające w zinstytucjonalizowanej formie emocje i postulaty tych, dla których 10 Kwietnia stał się chwilą moralnego wstrząsu. Wiele spośród zaktywizowanych w ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy środowisk (np. Solidarni 2010, Ruch Społeczny im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego) znalazło się wśród sygnatariuszy porozumienia.


W swym tekście sprzed paru miesięcy „Dlaczego zagłosuję na PiS”, nawiązując do znanego hasła Chłodnego Żółwia, że politycy są jak krowy i bez naszej troskliwej opieki zawsze wejdą w szkodę, zgłosiłem postulat „otorbienia” Prawa i Sprawiedliwości rozmaitymi oddolnymi ruchami obywatelskimi. Miło zobaczyć, że myśli wielu osób poszły podobnym torem :) Owo „otorbienie” - ważna rzecz – musi funkcjonować na zasadzie autonomii: organizacje społeczne winny wystrzegać się zwasalizowania i wchłonięcia przez partyjny aparat, który – jak to aparat - pewnie z chęcią wykorzystałby instrumentalnie poparcie udzielone mu na fali obywatelskiego wzmożenia, by po wyborach odesłać uciążliwy balast „społeczny” do kąta. Że PiS ma takie ciągoty, może choćby świadczyć chwiejne stanowisko w sprawie aborcji i brzydka zabawa działaczami „pro life”, czego wyrazem stało się odesłanie na „niebiorące” trzecie miejsce na liście wyborczej posła Jana Dziedziczaka – przewodniczącego parlamentarnego zespołu na rzecz ochrony życia.


Dlatego należy wysyłać czytelne sygnały, że poparcie nie jest udzielone bezwarunkowo, a złożone obietnice będą egzekwowane. Trzeba jasno powiedzieć, że w przypadku sprzeniewierzenia się wyborczym zobowiązaniom, PiS może następnym razem poparcia nie uzyskać. Tylko w ten sposób można sprawić, że „aparat” będzie się liczył z głosem wyborców, realnie wpływać na kurs partii i korygować w jakimś stopniu jej polityczno-ideową linię.


III. Trudne małżeństwo.


PiS, przynajmniej póki co, zdaje się dostrzegać, że przebudzony po 10.04 „ruch niezgody” to ludzie myślący, wymagający i w razie czego potrafiący rozliczyć polityków nawet ze „swojego” obozu, a nie karne wojsko wrzucające karty do urn na rozkaz. Władze partii z Jarosławem Kaczyńskim na czele, z większym bądź mniejszym entuzjazmem gotowe są brać ten fakt pod uwagę i jak na razie wydają się liczyć z politycznym potencjałem oddolnej, obywatelskiej aktywizacji. Największym błędem ze strony Jarosława Kaczyńskiego i jego „dworu” byłoby natomiast zlekceważenie popierających ich dziś środowisk po wyborach, na zasadzie „murzyn zrobił swoje... a poza tym murzyn i tak nie ma innej opcji niż znów nas wesprzeć i na nas zagłosować”. Efektem takiej arogancji (do której PiS-owski aparat również wykazuje skłonność) byłoby roztrwonienie jedynego realnego potencjału, jaki obecnie PiS ma do swej dyspozycji.


Zawarte w Sali Kongresowej małżeństwo z pewnością nie będzie usłane różami. Nie musi. Wystarczy, że wszystkie strony mimo nieuchronnych tarć i dąsów wykażą wobec siebie minimum lojalności, przy czym ciężar utrzymania związku spoczywa przede wszystkim na Prawie i Sprawiedliwości, jako silniejszym partnerze w tym mariażu. Powtórzę – lekceważenie, traktowanie per noga, arogancja „zawodowych działaczy”, niedotrzymanie zobowiązań – to wszystko byłoby błędem nie do wybaczenia. Osobną kwestią jest impregnacja na działalność dezintegracyjną, którą niewątpliwie podejmą służby „tajne, widne i dwupłciowe”, zawsze uaktywniające się gdy wyczują zagrożenie dla swych interesów.


To tyle przestróg. Mimo wszystko nie tracę jednak optymizmu i nadziei na powstanie po prawej stronie nowej jakości – ugrupowania politycznego pozostającego w obopólnej, korzystnej dla Polski symbiozie z możliwie szerokim i zorganizowanym zapleczem społecznym.


Gadający Grzyb


PS. Lista sygnatariuszy porozumienia (http://wybierzpis.org.pl/aktualnosci/a,12,konwencja-pis-wspolnie-dla-polski.html):


Maciej Łopiński (Ruch Społeczny im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego), prof. Jan Tadeusz Duda (Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego w Krakowie), prof. Stanisław Mikołajczak (Klub Akademicki w Poznaniu, Warsztaty Idei Obywateli Rzeczypospolitej), Wojciech Boberski (Stowarzyszenie Polska Jest Najważniejsza), Jerzy Milewski (Klub Dobrego Państwa), Barbara Nowak (Towarzystwo Nauczycieli Szkół Polskich), Prof. Włodzimierz Bernacki (Społeczny Komitet Budowy Pomnika Ofiar Tragedii Narodowej pod Smoleńskiem), Ewa Stankiewicz (Solidarni 2010), Profesor Zdzisław Krasnodębski (Stowarzyszenie Twórców dla Rzeczypospolitej), Magdalena Merta (Stowarzyszenie Rodzin Katyń 2010), Marek Dyżewski (Wrocławski Społeczny Komitet Poparcia Jarosława Kaczyńskiego), Jerzy Chrościkowski (Solidarność Rolników Indywidualnych), Stanisław Gogacz (Ruch Odbudowy Polski), Marek Zagórski (Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe), Piotr Gaglik (Klub „Spotkanie i Dialog”), Łukasz Schreiber (Klub Prawicy Bydgoskiej), Andrzej Melak (Komitet Katyński), Zdzisław Podkański (PSL Piast), Edward Gałązka (Stowarzyszenie Społeczne Grudzień 70 Styczeń 71), Kazimierz Drzazga (Stowarzyszenie Osób Represjonowanych w Stanie Wojennym w Szczecinie).

czwartek, 25 sierpnia 2011

Polska w strefie rażenia „rządu gospodarczego”


Czy polska w ramach paktu Euro Plus będzie musiała podporządkować się decyzjom przyszłego „rządu gospodarczego” strefy euro?



I. Formalizacja strefy „Deutsche Euro”.


Kanclerz Angela Merkel i prezydent Francji Nicolas Sarkozy ogłosili niedawno konieczność powstania „rządu gospodarczego” państw strefy euro. Cóż, skoro Niemcy i Francja na coś się decydują, to prędzej czy później wprowadzą zamierzenia w życie, oczywiście prezentując je jako wynik wspólnych ustaleń „wszystkich” zainteresowanych państw, które w poczuciu odpowiedzialności za losy Europy i tak dalej godzą się, akceptują, zwierają szeregi, tara rara, wpisz dowolne.


Rzecz jasna, ci pomniejsi gracze, szczególnie z południa Eurolandu, zostaną w ramach tzw. „duszenia w ciemnym pokoju” postawieni pod ścianą i uprzejmie ostrzeżeni, że w razie sprzeciwu nie będą mogły liczyć na transze pomocowe, gdy zaczną bankrutować na podobieństwo Grecji.


W ten oto sposób dopięty zostanie proces, który opisałem nie tak dawno w notce „Deutsche Euro”, mający na celu uczynienie z marki waluty prawdziwie globalnej i ukonstytuowanie „miękkiej” hegemonii polityczno-gospodarczej Niemiec w Europie (z pewnymi koncesjami na rzecz Francji i – proporcjonalnie – mniejszych gospodarczo państw i państewek, żeby sprawa toczyła się w miarę gładko). To spięcie potencjałów gospodarczych pod „aksamitnym” patronatem głównego rozgrywającego w UE w zasadzie dokonało się w momencie wprowadzenia do obiegu w 2002 roku eurowaluty w miejsce dotychczasowych walut narodowych. Teraz zostało tylko sformalizowanie i usystematyzowanie stanu faktycznego, do czego idealnego pretekstu dostarczyła plajtująca Grecja. Pieniądz służy temu, kto ma w jego sprawie najwięcej do powiedzenia – tym kimś były, są i będą Niemcy, a że współczesna „deutsche marka” nazywa się dla niepoznaki „euro”, to doprawdy, jedynie techniczny szczegół.


II. Europa dwóch prędkości.


Swoją drogą, tyle nas straszono powstaniem „Europy dwóch prędkości”, jeśli będziemy stawać okoniem i nie podżyrujemy grzecznie rozmaitych rozwiązań, które dawano nam do podżyrowania z traktatem lizbońskim na czele. Różni dobrzy wujkowie radzili, że powinniśmy „pozostawać w głównym nurcie”, bo jak nie, to „Europa” (w domyśle – ta „prawdziwa Europa”, czyli kraje dawnej piętnastki) się obrazi i pójdzie swoją drogą, wyrzucając nas na margines. Więc godziliśmy się, podpisywaliśmy różne szkodliwe bzdury, nie robiliśmy wbrew, zbierając pochwalne klepnięcia po plecach i całe pół kadencji Buzka w europarlamencie – a tu proszę, okazało się, że jak „Europa” (czyli Niemcy) uzna za korzystne zrobić sobie „dwie prędkości”, to i tak je zrobi, choćby pod postacią „rządu gospodarczego” de facto ustawiającego politykę gospodarczą całej Unii i nasze zasługi w wyczuwaniu dobrego momentu żeby siedzieć cicho nie mają tu nic do rzeczy.


Ale nie rozpaczajmy. Ta „pierwsza prędkość”, czyli kraje strefy euro, które chcąc nie chcąc wejdą do „rządu gospodarczego”, tracą właśnie resztki suwerenności polityczno-gospodarczej. Chyba przecież nikt się nie łudzi, że ich realna rola w owym rządzie będzie czymś więcej niż dostosowywaniem do lokalnej specyfiki woli wyrażonej przez niemieckiego hegemona wspieranego przez Francję, która bodaj jako jedyna może liczyć na jakieś realne ustępstwa w zamian za swe poparcie.


„Euro jest projektem politycznym” - wyznał kiedyś w przypływie szczerości były (?) agent KGB, a obecnie zawodowy euroentuzjasta Romano Prodi. Obecnie mamy niepowtarzalną okazję obserwować ujawnianie całej głębi, drugiego i trzeciego dna tamtej, niesłusznie zbagatelizowanej, wypowiedzi.


III. Euro Plus.


Chciałbym w tym momencie napisać, że nasza chata z kraja, że możemy sobie siedzieć i przypatrywać się, pogryzając popcorn, jak nieszczęśnicy, którzy wyrzekli się waluty narodowej na rzecz „euro-marki”, osuwają się w ostateczną zależność od ekonomiczno-politycznego, niemieckiego imperium. Tak niestety nie jest, albowiem decyzje „rządu gospodarczego” pod niemieckim patronatem będą rykoszetem biły również w nas i to z kilku względów.


Po pierwsze – generalnie, gospodarka to zespół naczyń połączonych, a w przypadku Unii Europejskiej nawet bardzo połączonych. Po drugie – Polska jest wręcz patologicznie uzależniona od koniunktury w Niemczech, które są naszym największym partnerem handlowym i który za rolę „adwokata” w procesie akcesyjnym do UE wystawiają nam nieustający rachunek na najróżniejszych polach. Po trzecie wreszcie – nasz Umiłowany Przywódca, który teraz podobno „rządzi Europą”, nie pytając nikogo o zdanie wprowadził nas do pokracznego, lecz potencjalnie bardzo niebezpiecznego tworu o nazwie „Euro Plus”.


Owo „Euro Plus” zwane uprzednio „Paktem na rzecz konkurencyjności” współtworzą kraje strefy euro i 6 państw spoza – Polska, Dania, Rumunia, Bułgaria, Litwa i Łotwa. Został on przyjęty podczas marcowego szczytu w Brukseli (noc 24/25.03.2011) i jest modyfikacją niemiecko-francuskiego porozumienia na rzecz konkurencyjności skierowanego pierwotnie do państw strefy euro. Co ciekawe, to właśnie Tusk, najwyraźniej przerażony „dwiema prędkościami” i pałając obsesją „pozostawania w głównym nurcie” wymógł ponoć na Angeli Merkel możliwość przystąpienia również krajów spoza strefy euro (stąd „Euro Plus”), która to niewczesna inicjatywa może już wkrótce odbić się bolesną czkawką.


IV. Euro Plus pasem transmisyjnym „rządu gospodarczego”.


Mówiąc w telegraficznym skrócie, największe niebezpieczeństwo z tymże Paktem związane polega na niedoprecyzowaniu czym on jest i do czego zobowiązują się jego członkowie – szczególnie ci pozostający poza eurolandem. Euro Plus ma bowiem charakter dość ogólnikowej deklaracji politycznej. Nakreślono pewne cele, takie jak ustawowe limity zadłużenia, reforma systemu emerytalnego, zwiększenie zatrudnienia, ograniczenie biurokracji czy powiązanie płac z produktywnością. Brzmi to racjonalnie i ma na celu m.in. zdyscyplinowanie zadłużających się ponad miarę państw z południa Europy, jednakże jak pokazuje doświadczenie, w Unii wszystko jest płynne i koniec końców Euro Plus może się okazać czymś zupełnie innym niż nam się z początku wydawało.


Obawa ta jest tym bardziej uzasadniona, że realizacja Paktu ma się „ucierać” na corocznych spotkaniach, zaś już teraz mówi się o wydłużaniu wieku emerytalnego i harmonizacji podatków, co zresztą współgra z deklaracją ze szczytu w Brukseli:



„Pakt Euro Plus (...) ma wzmacniać gospodarczy filar Europejskiej Unii Walutowej i osiągnąć nową jakość koordynacji polityki gospodarczej, celem poprawy konkurencyjności, i w ten sposób prowadzić do wyższego poziomu konwergencji" (wytł. moje)



Jeżeli dodamy, że teraz Niemcy z Francją ogłosiły konieczność powstania „rządu gospodarczego”, w skład którego wejdzie 17 państw strefy euro, które są zarazem trzonem paktu Euro Plus, to wkrótce może się okazać, że polityczny gest bez większych praktycznych konsekwencji jakim wydawał się Tuskowi nasz udział w Pakcie, stanie się dla nas pułapką, a Euro Plus przekształci się w „pas transmisyjny” za pomocą którego przyszły „rząd gospodarczy” (czyli w praktyce – Niemcy) będzie narzucał swe rozwiązania państwom nie należącym do eurolandu.


Możliwa jest zatem sytuacja, że decyzje podjęte przez „rząd gospodarczy” do którego nie należymy będą jakimś cudem obowiązywały również nas ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak oto znajdziemy się w bezpośredniej strefie rażenia owego „rządu” akceptując w imię mglistej „solidarności europejskiej” decyzje podjęte bez naszego udziału, tak jak bez udziału „polskiej prezydencji” europejscy możni porozumieli się w kwestii powołania „pierwszej prędkości”, pokazując przy okazji gdzie mają tę „europejską solidarność”.


Gdybym był naiwny, to sugerowałbym rządowi jeśli nie wystąpienie z Paktu, to przynajmniej wysłanie przy pierwszej nadarzającej się okazji mocnego sygnału, że nie będziemy respektować ustaleń podjętych za naszymi plecami. Ale naiwny nie jestem, więc nie sugeruję, bo na samą myśl o takiej „euro-zbrodni” i to podczas „prezydencji” naszym mężykom stanu robi się zapewne ciemno przed oczami.


V. Euro-prezydencja.


Tak już na zakończenie – rząd Platformy miał dość naiwny zamiar dojechać do wyborów na fali europrezydencji. Miały być szczyty, sznyty, flesze, spotkania, potrząsanie grabkami, klepanie po pleckach i ramionkach, uśmiechy do kamer – wszytko odpowiednio nagłośnione propagandowo przez reżimowe mediodajnie, tak by otumaniona ludność tubylcza odniosła wrażenie, że dzięki naszym mężykom stanu liczymy się w Europie, że nas lubią, cenią, szanują... A tu skucha. Okazało się, że jak przychodzi do rozwiązywania naprawdę poważnych problemów, to spotyka się Merkel z Sarkozym i nawet gest wiernopoddańczej lojalności w postaci przystąpienia do owego nieszczęsnego „Euro Plus” nie powstrzymuje możnych przed pokazaniem „europrezydentom” co to „rządzą Europą” gdzie jest ich miejsce. Nasze mediodajnie pojęły to w mig, bowiem o tuskowej prezydencji zrobiło się cichutko niemal natychmiast po wybrzmieniu ostatnich dźwięków inauguracyjnego koncertu i szczekaczki wzięły się za roztrząsanie innych tematów.


A biedny Donio, co to wyobrażał sobie, że zostanie zaproszony na salony, musiał obejść się smakiem i ukradkiem wycierając smarki przeboleć, że Merkel i Sarkozy nie chcieli go nawet do parzenia herbaty i podawania paluszków. Nie pozwolili mu również siedzieć w ustawionym gdzieś w kącie dziecięcym kojcu i kręcić kolorowym bączkiem. Trudno się dziwić – gdy dorośli zaczynają rozmawiać o poważnych sprawach, to dzieci zostają grzecznie acz stanowczo wyproszone za drzwi.


Gadający Grzyb

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Krajobraz po przejęciu – post scriptum


Czy „Rzeczpospolita” skończy jak „Dziennik”, a „Uważam Rze” jak „Przekrój”?



I. Co tam, panie, w Gremi Media....


Kilka dni temu dowiedziałem się o istnieniu pana Rumianka. Podobno przez ostatnie pięć miesięcy rzeczony Rumianek o imieniu Artur był naczelnym notującego kolejne rekordy dołowania „Przekroju” (sprzedaż ogółem w czerwcu 2011 - 31 614 egz. wobec 37 636 egz. w czerwcu roku 2010) oraz „Sukcesu”. Jak kilka dni temu podały mediodajnie, Rumianek bynajmniej nie został wywalony z roboty, lecz w nagrodę skierowano go na placówkę w Mongolii na nowy odpowiedzialny odcinek w spółce wydającej oba tytuły - Gremi Media.


Gremi Media jak wiadomo należy do pana Grzegorza Hajdarowicza, kultywującego millerowską tradycję proreżimowych biznesmenów (w oryginale: „biznesmenów przyjaznych lewicy”), którzy to biznesmeni cechują się wielce intrygującymi właściwościami polegającymi na tym, że niezależnie od wszystkiego nie dzieje się im krzywda (ot rzymska paremia „chcącemu nie dzieje się krzywda” w realiach III RP). Chcącemu Hajdarowiczowi krzywda również się nie stała, czego wymownym świadectwem stało się kupno przez niego od brytyjskiego Mecomu w ekstraordynaryjnym trybie większościowego pakietu (51,1%) w spółce „Presspublica” wydającej m.in. „Rzeczpospolitą” i „Uważam Rze”, mimo iż Mecom jak się zdaje wcale pozbywać się „Presspubliki” nie miał zamiaru. Ot, cuda „wolnorynkowej gospodarki”, którą ponoć mamy tak krystaliczną, że mucha nie siada, a kto by wątpił, ten pisowiec - ciuś, ciuś...


O sprawie pisałem szeroko w tekście „Krajobraz po przejęciu”, nie będę się więc powtarzał, nadmienię jedynie, iż zaraz po tym znamiennym wydarzeniu Ministerstwo Skarbu, zaprzestało działań mających na celu rozwiązanie spółki, ba – zadeklarowało nawet gotowość zbycia swego pakietu, gdyż nagle przestało widzieć sens w posiadaniu mniejszościowych udziałów w wydawnictwie.


II. Politruk Rumianek.


Wracając do pana Rumianka: otóż został on oddelegowany – uwaga! - na stanowisko pełnomocnika d/s programowych spółki Gremi Media. Innymi słowy – będzie pełnił rolę współczesnego politruka, czuwającego nad właściwą linią podległych spółce wydawnictw. Brzmi to interesująco w kontekście zapewnień o zachowaniu umiarkowanie konserwatywno-liberalnej linii „Rzepy” i „Uważam Rze”, a także rozpoczynającej się kampanii wyborczej, tym bardziej, że najdalej do końca września spodziewana jest zgoda UOKiK na sfinalizowanie transakcji i wtedy pan Rumianek będąc już po wstępnym reaserchingu znajdzie warunki by rozwinąć skrzydła.


Należy nadmienić, iż Rumianek Artur przejawia zadziwiającą odporność na porażki, co jest kolejnym świadectwem specyficznych reguł rządzących naszym życiem medialnym – jak już ktoś wejdzie do obiegu (zwłaszcza z „właściwych pozycji”), to niezależnie od realnych wyników w tymże obiegu pozostaje, zaliczając kolejne stanowiska, niczym za minionych ponoć czasów „sprawdzeni, partyjni fachowcy”. Prócz przewodzenia „Przekrojowi” pan Artur był bowiem także szefem działu „Kraj” „Dziennika” i serwisu Dziennik.pl, co może podpowiadać to i owo, w jaki sposób będzie w najbliższej przyszłości rozumiany i realizowany „umiarkowanie konserwatywno-liberalny” kurs tytułów Presspubliki, a zwłaszcza jaki może być finał sprzedażowo – biznesowy tego rejsu. „Rzeczpospolita” skończy jak „Dziennik”, „Uważam Rze” jak „Przekrój” i kolejna zgryzota z jątrzącymi, niekonstruktywnymi krytykantami przestanie dręczyć cenne głowy naszych Umiłowanych Przywódców.


III. Biznesowy smrodek.


Zwrócę jeszcze uwagę Czytelników na ciekawą koincydencję. Otóż do Gremi Media należy NFI Jupiter, który to fundusz pożyczył panu Hajdarowiczowi ponad 20 baniek na zakup Mecom Poland Holdings SA pod „zastaw cywilny oraz zastaw rejestrowy na udziałach spółki Gremi Media Spółka z o.o. z siedzibą w Krakowie oraz weksel własny in blanco wystawiony przez Pożyczkobiorcę” (cyt. za raportem Komisji Nadzoru Finansowego).


Ta pożyczka jest interesująca z kilku względów. Po pierwsze: NFI Jupiter jest własnością Gremi Media, więc Hajdarowicz pożycza pieniądze tak jakby od siebie, ale nie do końca. Po drugie: na pożyczkę musiała wyrazić zgodę Komisja Nadzoru Finansowego, gdyż jej kwota opiewa na sumę przekraczającą 10% kapitału własnego Funduszu, zatem NFI Jupiter musi być przekonany, że tak znaczna pożyczka zostanie zwrócona.


Skąd to przekonanie?


I tu wracamy do zasygnalizowanej na wstępie podrozdziału koincydencji. Tak się składa, że opisywana pożyczka została udzielona na superkrótki termin, bowiem jej zwrot wraz z oprocentowaniem ma nastąpić do 30 września tego roku. Zupełnym przypadkiem, przed 30 września ma nastąpić zatwierdzenie przez UOKiK transakcji sprzedaży Mecom Poland Holdings SA wraz z jego udziałami w „Presspublice”. Skłania to do dwóch podejrzeń:


Po pierwsze: pan Hajdarowicz jest pewien, że UOKiK operację zatwierdzi, inaczej nie kładłby sobie pętli na szyję w postaci wymienionych wyżej rozlicznych zabezpieczeń pożyczki (weksel in blanco!).


Po drugie i ważniejsze: zaraz po zatwierdzeniu, NFI Jupiter zastanie zaspokojony najprawdopodobniej za pomocą majątku świeżo nabytej Presspubliki, który w jakiś sposób zostanie z tej spółki wyprowadzony przy życzliwej bierności mniejszościowego udziałowca – czyli Skarbu Państwa. Że co? Że to działanie na szkodę spółki, za które grożą paragrafy? Nie rozśmieszajcie mnie. Nasza krystalicznie czysta, wolnorynkowa rzeczywistość nie takie już przekręty widziała.


Jeśli ktoś widzi inny sposób w jaki pan Hajdarowicz mógłby do 30 września spłacić 20 milionów 200 tysięcy z odsetkami, nie rujnując przy tym Gremi Media i siebie osobiście, to czekam na propozycje.


Cała operacja odbije się oczywiście na kondycji finansowej „Presspubliki” i spowoduje spadek jej wartości, co da Skarbowi Państwa wygodny pretekst do zbycia swych 48,9% udziałów i to po niewygórowanej cenie, które to udziały trafią rzecz jasna w odpowiednie i nieprzypadkowe ręce, jeśli nie pana Hajdarowicza, to jakiegoś innego, równie „przyjaznego” biznesmena.


W międzyczasie „Rzepa” i „Uważam Rze” spektakularnie zadołują na skutek zmian programowo-redakcyjnych przeprowadzonych przez Artura Rumianka i chronicznego niedofinansowania będącego skutkiem wyprowadzenia z firmy ponad 20 milionów złotych, co skończy się marginalizacją, lub nawet zamknięciem „Uważam Rze”, zaś „Rzeczpospolita” wypadnie z konkurencji „kioskowej”, jadąc na prenumeracie zamawianej przez tych, których interesują jedynie jej fachowe, „kolorowe” strony i bezpowrotnie tracąc swój opiniotwórczy charakter.


Jedność moralno-polityczna na rynku opinii III RP zostanie przywrócona. Zostaną wprawdzie tytuły związane z „Gazetą Polską” oraz internet, ale i na tych wichrzycieli Dyktatura Matołów znajdzie sposób. Wszystko w swoim czasie...


Gadający Grzyb

sobota, 20 sierpnia 2011

„Wolny” rynek wita „Gazetę Polską Codziennie”


... czyli nowy prawicowy tytuł zdobędzie czytelników ale nie reklamy.



I. „Gazeta Polska Codziennie” na start!


To się porobiło – zaplute karły reakcji spod znaku IV RP, smoleńscy nekrofile, sfrustrowani krytykanci i jadowici pisowcy z „Gazety Polskiej” bezczelnie rozwijają swą destrukcyjną działalność godzącą w ustrój oraz sojusze i nie pytając o pozwolenie specjalistów od rynku mediów zamierzają wystartować 9 września z dziennikiem pod odkrywczą nazwą „Gazeta Polska Codziennie”. Tytuł ma być nieco tabloidalny w formie i prawicowy w treści, co jako żywo sugeruje, że Tomasz Sakiewicz & co. wyciągnęli wnioski z internetowego sukcesu portalu „wPolityce.pl” i zapragnęli zrobić coś podobnego w wersji papierowej, uznając że jest nisza, zapotrzebowanie i w ogóle. Pewnie jest, nie przeczę – nowemu dziennikowi jako wierny i wieloletni czytelnik „GaPola” życzę powodzenia i przede wszystkim – zyskowności.


Ta zyskowność staje się palącą potrzebą, jeśli „Gazeta Polska” chce wskoczyć na wyższy poziom edytorski, bo wszystko wskazuje na to, że w obecnej, anachronicznej formule tytuł osiągnął sprzedażowe maksimum, od miesięcy utrzymując się na poziomie sześćdziesięciu-siedemdziesięciu tysięcy sprzedanych egzemplarzy i szóstym miejscu w rankingu tygodników opinii. Innymi słowy – stagnacja. Na dość wysokim poziomie rynkowym, ale stagnacja. Treść treścią, ale „wizaż” typowy dla „niszowej, prawicowej gazety z lat 90-tych” jest ewidentnie do zmiany – niewątpliwy sukces jaki odniosła „GP” w ciągu ostatniego roku został bowiem osiągnięty mimo wizualnej szpetoty tygodnika, a nie dzięki niej. Kto sądzi inaczej pozostaje w „mylnym błędzie”, zaś każdy kto widział choćby kilka okładek „GP”, ten wie o czym mówię.


II. Ach, ten „kontent”...


Dobra, już milknę ze swoimi nieproszonymi radami. Są inni, lepsi ode mnie, albowiem, jak podaje portal wirtualnemedia.pl: „Gazeta Polska Codziennie” zdobędzie czytelników ale nie reklamy. Proszę, proszę – tytuł jeszcze nie zadebiutował, a już pochyla się nad nim z czułością zespół specjalnej troski złożony ze specjalistów z rodzimych domów mediowych, którzy już wiedzą, że na reklamę nowa gazeta nie ma co liczyć.


Posługując się branżowym wolapikiem przyznają wprawdzie łaskawie, że „istnieje potrzeba zaistnienia takiego tytułu, prawicowy czytelnik bardzo się ostatnio bowiem zaktywizował” (Dariusz Sachajko, commercial director w Universal McCann), tudzież „lżejsza formuła w tym przypadku może się sprawdzić i sprzedaż może być naprawdę stosunkowo wysoka” (Monika Rychlica, head of non-broadcast media w domu mediowym Initiative Media Warszawa), by niemal na jednym oddechu zaraz dodać: „lżejszy kontent stosunkowo łatwo znaleźć w sieci, pytanie, czy czytelnicy będą chcieli za niego dodatkowo płacić?” (Monika Rychlica) i „(...) trudno jednak wyrokować, czy nowy dziennik przyjmie się na rynku” (Dariusz Sachajko).


Na koniec zaś przygważdżają niewczesne zapędy prawicowych oszołomów: „na pewno ‘Gazecie Polskiej Codziennie’ nie będzie łatwo pozyskiwać reklam. Klienci preferują bowiem kontent neutralnie polityczny. Nawet jeśli tytuł będzie miał wysoką sprzedaż, nie oznacza to wcale, że osiągnie on sukces reklamowy” (Dariusz Sachajko). Wtóruje mu pani Monika „head-coś-tam” Rychlica: „’Gazeta Polska’ reklamowo nie istnieje, tygodnik ‘Uważam Rze’ ma z reklamami problemy”. I dodaje: „Nowym tytułom jest dwa razy trudniej o reklamy niż dotychczasowym, a tytułowi o skrajnym charakterze może być jeszcze trudniej. (wytł. i skróty moje - GG)


No i wszystko jasne – żeby Sakiewicz potem nie płakał, że nie został ostrzeżony. Wszystko pięknie, czytelnicy się znajdą, nawet dość liczni, ale z reklam nici, bo nie ten „kontent”.


Ach, ten „kontent”, prawda? Gdyby nie „kontent”, to media-plannerzy popędziliby do nowych tytułów jak w dym, a już „commercial directorzy” i „headzi” od „non-broadcast mediów” w szczególności, tylko ten „kontent”, wicie-rozumicie... jakiś taki skrajnie upolityczniony... nie to co apolityczna „Polityka”, tudzież równie apolityczny „Wprost” czy inny „Newsweek”... Tam „kontent” jest, wiadomo, bez zarzutu. Albowiem, moi mili „kontent” jest, jak sama nazwa wskazuje, od tego, by kontentować „waadzę” ze szczególnym uwzględnieniem obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, który to obóz decyduje co i jak, roztaczając swą czułą opiekę nad rynkiem mediodajni, by żaden frustrat i oszołom nie mieszał tubylcom w głowach.


Jako żywo przypomina to historię niedawnego artykułu w „Press”, na potrzeby którego autor - Mariusz Kowalczyk – wydzwaniał do firm reklamodawców „Uważam Rze” (również potencjalnych) zapytując z troską w głosie, czy aby nie przeszkadza im „wizerunek upolitycznionej i skrajnej w opiniach gazety”.


III. Niewidzialny target.


Pisałem już o tym mechanizmie w notce „Niewidzialny target”, tu więc jedynie skrótowo powtórzę: na polskim rynku medialno-reklamowym źle widziane jest reklamowanie się w nieprawomyślnych tytułach. Żeby prowadzić interes we względnym spokoju, należy żyć dobrze z „waadzą” (nie tylko tą oficjalną, ale również z reprodukującym się esbeckim układem polityczno-urzędniczo-biznesowym), czyli m.in. nie finansować nieodpowiedniej prasy. Cel takiego działania jest oczywisty i sprowadza się do zagłodzenia mediów, gdyż sprzedaż to jedynie część dochodów pisma, co widać na przykładzie opisywanej „Gazety Polskiej”, która mimo wysokiego nakładu wciąż nie może sobie pozwolić na unowocześnienie „dizajnu”.


Pytani o to mądrale w rodzaju cytowanych wyżej Dariusza „commercial director” Sachajko czy Moniki „head-coś-tam” Rychlicy będą oczywiście bredzili o „kontentach” (prawdziwe znaczenie tego terminu już wyjaśniłem), względnie nie tej grupie docelowej – nieatrakcyjnym „targecie”. Słowem, wychodzi na to, że prawicowy czytelnik niczego nie kupuje – nie używa kosmetyków, nie jeździ samochodem, nie korzysta z telefonów komórkowych, nie je, nie pije, a mieszka zapewne w ziemiance. Taki „niewidzialny target” i tyle.


Ostatnio, jak doniósł portal wPolityce.pl nastąpił dalszy postęp w sferze racjonalizacji tego reklamowego apartheidu i swoistego wykluczenia konsumenckiego potężnej rzeszy obywateli. Oto:



„Szef domu mediowego Omnicom Media Group Jakub Bierzyński tłumaczy na portalu ‘Press’ dlaczego projekty medialne adresowane do ludzi o poglądach prawicowych są z góry skazane na porażkę: ‘Reklamodawcy nie garną się do prasy prawicowej. Jej czytelnicy nie są skłonni do zakupów i nie poddają się działaniom marketingowym’ – wyjaśnia Bierzyński.” (wytł. moje – GG)



W zasadzie powinniśmy być dumni – my, prawicowcy, jawimy się jako samodzielnie myślący, odporni na manipulację i racjonalnie wydający pieniądze, odpowiedzialni ludzie.


Opinia ta jednak mówi nam też mimowolnie co nieco o podejściu pana Bierzyńskiego do reklamy jako takiej i mediach jako jej nośniku: otóż wedle szefa Omnicom-Coś-Tam, reklama z założenia pomyślana jest jako oszustwo mające skłonić rzesze lemingów zwanych na tę okoliczność uprzejmie „konsumentami” do bezmyślnego trwonienia pieniędzy, zapożyczania się i bezwolnego podążania za podsuwaną im modą. Media, które reklamy prezentują, mają takie postawy utrwalać i promować - aktywnie współuczestniczyć w kształtowaniu i wychowywaniu konsumenta. Z natury rzeczy zaś wyklucza to treści odbiegające od uładzonego, mainstreamowego przekazu i skłaniające – o zgrozo! - do samodzielnego myślenia.


No, ale przecież wszyscy wiemy, że gadanie pana Jakuba to tylko... gadanie właśnie, mające „przykryć” mechanizm „głodzenia” nieprawomyślnych mediów. Nad czymś takim, jak etyczna reklama pan z Omnicomu pewnie nawet się nie zastanawiał. No i najlepsze: te krytyczne opinie o „zdolności reklamowej” prawicowych mediów płyną z ust ludzi... od których w znacznej mierze zależy, gdzie zamieszczą reklamy swych klientów! Czyli „kontrowersyjność” „kontentu” jest m.in. kwestią subiektywnej oceny, poglądów i sympatii macherów z domów mediowych.


Na zakończenie przypomniała mi się polemika jaką toczyłem onegdaj pod tekstem „Niewidzialny target” z komentatorem o pseudonimie „planner”, który odcięcie prawicowych gazet od reklamowego wodopoju tłumaczył tysiącem obiektywnych i fachowych względów, dorzucając jeszcze amatorszczyznę w pozyskiwaniu reklamodawców. Człowiek ów zaktywizował się na portalu tylko pod tym jednym tekstem, a gdy polemika wygasła, oddalił się do innych obowiązków. Szczerze mówiąc, liczę na powrót i kontynuację.


Gadający Grzyb

wtorek, 16 sierpnia 2011

Odklejony


Ta przypadłość dotyka prędzej czy później wszystkich rządzących: odklejenie od rzeczywistości i wiara we własną propagandę,



w tym również w spreparowane na użytek tejże propagandy dane i szumne zapowiedzi. Nie inaczej stało się z Donaldem Tuskiem, który jak się zdaje autentycznie uwierzył, że jak coś przed kamerami obieca, to z mocy jakiegoś nadnaturalnego prawa znajduje to automatyczne przełożenie na rzeczywistość i zyskuje z miejsca walor wykonalności.


I. Amatorska putinada.


Nie potrafię sobie inaczej wytłumaczyć powodu dla którego Tusk postanowił nawiedzić zniszczone przez lipcowe nawałnice „zagłębie paprykowe”. Nie sposób inaczej pojąć zwłaszcza tego, dlaczego nie zorganizowano spotkania w konwencji starannie wyreżyserowanej „gospodarskiej wizyty” Umiłowanego Przywódcy, gdzie wyselekcjonowani rozmówcy zapewnialiby przed kamerami Premiera i telewidzów, że surówka z pieca płynie... to jest, że pomoc dotarła, odbudowujemy się, dziękuję bardzo, jeżeli zaś są jakieś niedociągnięcia, to występują one z wyłącznej winy nieudolnych urzędników niższego szczebla, których Przywódca mógłby w świetle reflektorów spektakularnie opierdzielić. Innymi słowy, troska w oku, namaszczona powaga i zmarszczona brew kiedy trzeba (słynne „pamiętajmy, kto co spieprzył”), krótko mówiąc – profesjonalna putinada w kryzysowej kurteczce, jak rok temu podczas powodzi.


Tuskowym „bibliotekarzom” najwyraźniej jednak rzuciły się na mózgi sondaże naszprycowane sterydami niczym mięśniak z osiedlowej siłowni i postanowili postawić na spontan. W wyniku tej nieszczęsnej decyzji nasz kieszonkowy Putin zmuszony został do wysłuchiwania z rosnącym zniecierpliwieniem tasiemcowych „kwękoleń” „paprykarzy” o kilkusetzłotowych zapomogach, braku obiecanego wsparcia, biurokratycznych barierach... no, co za amatorszczyzna.


Koniec końców, doszło, jak pamiętamy, do upokarzającej ewakuacji premiera z niewdzięcznych Sadów-Kolonii, czy jak tam się nazywała ta pipidówa, którą Umiłowany Przywódca pragnął zaszczycić możliwością zrobienia mu „pijaru”.


Szok towarzyszący chwilowemu wystawieniu głowy poza własny matrix był na tyle głęboki, iż niegdysiejszy Mistrz Bajeru zrezygnował w przebłysku instynktu samozachowawczego z kolejnej zaplanowanej „spontanicznej wizyty” w dewastowanym przez szkody górnicze Bytomiu, gdzie zapewnianie ewakuowanym z grożących zawaleniem budynków ludziom nowych mieszkań idzie mniej więcej tak samo sprawnie, jak wypłacanie obiecanych funduszy rolnikom z „zagłębia paprykowego”.


II. Tusk „spalony” na trybunach Lechii.


Zamiast tego, postanowił ukoić skołatane nerwy odwiedzinami na gdańskiej PGE Arenie, gdzie na inaugurację obiektu „jego” Lechia podejmowała Cracovię. Miało być lekko, miło i przyjemnie, zgodnie z założeniem, że Premier ma się kojarzyć z pozytywami, słowem – powrót do bezpiecznych, propagandowych korzeni. I tu znów komuś, a być może nawet płemiełowi osobiście własna psudo-kibolska, stworzona na potrzeby „pijaru”, legenda stadionowego watażki pomieszała się z rzeczywistością.


Otóż „Donaldinho” i jego bajkopisarze nie docenili kibicowskiej solidarności i nie raczyli przyjąć do wiadomości, że „Donek” jeśli nawet kiedykolwiek był uznawany za jednego ze „swoich” (czemu raczej przeczą wspomnienia czołowych kibiców Lechii z lat 70- i 80-tych, którzy kogoś takiego jak Tusk najzwyczajniej w świecie z tamtych lat nie kojarzą), to już dawno „swojakiem” być przestał. Stał się renegatem z kibicowskiej społeczności, znienawidzonym wrogiem nr 1, co zresztą kibole „jego” Lechii na PGE Arena dali mu szybko odczuć, witając swego byłego koleżkę od szlaucha gwizdami, słynnym hasłem zaczynającym się od słów „Donald, matole...” i wywieszając ogromny transparent z hasłem: „nie jesteś, nie byłeś, nie będziesz nigdy kibicem Lechii”.


Tak więc, nawet w gdańskim mateczniku, Tusk przekonał się, że na trybunach jest spalony i nie ma co liczyć na propagandowe ogrzanie się w cieple „swoich” kibiców. Zostaje śledzenie meczów w telewizji, w coraz węższym gronie i przy coraz liczniejszych butelkach wina i na nic wyrokowanie do spółki z Wołkiem Tomaszem, kto jest a kto nie jest godzien miana kibica. No i żałosne meczyki z wazeliniarzami, usłużnie dającymi się przedryblować naszemu mini-Kaliguli, który zawsze musi wygrać swój wyścig rydwanów.


To zlekceważenie skali nienawiści, którą premier rozpętał względem swej dostojnej persony wśród kiboli, to chyba bodaj jeszcze silniejszy objaw zarysowanego we wstępie „odklejenia” od rzeczywistości niż nieszczęsna wycieczka do „paprykarzy”. Najwyraźniej stadionowe trybuny pomyliły się komuś z przyjaznym zaciszem studia Tusk Vision Network i „przyjaciółmi” ze stacji komercyjnej, którzy zawsze taktownie wiedzą, jakie pytania zadać, w jakim kontekście przedstawić niewygodne fakty, a jakich kwestii nie wolno poruszać pod żadnym pozorem.


III. Okrutny chłopiec.


Tego rodzaju dysonanse poznawcze, kiedy to przez piarowski matrix co i rusz przebija skrzecząca, zgrzebna pospolitość muszą nieźle szargać nerwy premiera. Dodajmy, że dysonans poznawczy u osoby z natury słabej psychicznie i mało odpornej na porażki (co z tego, że podpompowanej przez Ostachowicza „treningiem osobowości”) jaką jest Donald Tusk, skutkuje wybuchami niepohamowanej agresji. Stąd te wszystkie „kurwy”, które sadzi bez opamiętania w gronie współpracowników i groteskowe sceny furii godne Hitlera z „Upadku”, gdy wygraża szefowi Narodowego Centrum Sportu, że sam będzie zap...ć z łopatą na budowie Stadionu Narodowego.


„Narracja” i „pijar” to jedyne co mu zostało. I niby wie, że spartolił wszystko co mógł, ale z drugiej strony nie jest w stanie przyjąć tego do wiadomości. Stąd ta ucieczka w fikcję własnego „przekazu”, skutkująca postępującym zanikiem zdolności rozróżniania własnej, podtrzymywanej polityką sondażową propagandy od rzeczywistości, czego kuriozalne efekty mogliśmy obserwować właśnie przy okazji fiaska wizyty u poszkodowanych rolników i wizerunkowej kompromitacji na stadionie Lechii.


Tusk mentalnie pozostał chłopcem, niezdolnym do udźwignięcia ciężaru odpowiedzialności. Tyle, że im chłopiec ten jest starszy i poddawany z jednej strony coraz większej presji, a z drugiej – pompowany „osobowościowym” praniem mózgu, jakie zafundował mu Ostachowicz po podwójnej klęsce w 2005 roku, tym bardziej staje się wyrachowany i okrutny, o czym mogło się już przekonać wielu jego politycznych partnerów.


Jednak nie ma nic za darmo. Za takie eksperymenty się płaci i to srogo. Tusk już jest o krok od zostania psychicznym wrakiem, a tylko kolejny dzieli go od szaleństwa, co widać chociażby na konferencjach prasowych, gdy padnie niewłaściwe pytanie. Cały przekrój przelewających się mimowolnie przez oblicze premiera negatywnych emocji podczas konferencji po prezentacji raportu komisji Millera, czy pomieszane ze wściekłością zagubienie podczas spotkania w Sadach-Kolonii pokazują, że Tusk przestaje się kontrolować nawet podczas ważnych publicznych „pokazówek”, co do pewnego momentu było jego mocną stroną.


IV. „Nie wytrzymasz”.


Historia i literatura znają tego typu przypadki – ludzi, których przerosła rola i którzy swe mentalne niedostatki próbują nadrabiać podłością i okrucieństwem. Takich jak chociażby Kaligula czy Neron. Rzecz jasna, Tusk to taki tyranek w wersji mini, od poprzedników różni go skala możliwości, łączy zaś niedojrzałość, podatność na deprawację władzą, i... emocjonalna potrzeba akceptacji, której brak wyjątkowo źle znosi i którą próbuje wymusić tak na bezpośrednim otoczeniu, jak i na społeczeństwie. Świadczy o tym chociażby pogłębiające się w miarę upływu kadencji (zwłaszcza po 10.04.2010) sondowanie, na ile można się posunąć w sekowaniu opozycji, odczytywanych jako wrogie grup społecznych, opozycyjnych mediów, największa w UE skala inwigilacji, gmeranie przy przepisach o stanie wyjątkowym, dostępie do informacji publicznej...


Z wymienionymi wyżej figurami łączy Tuska również tłumione poczucie winy, bo jest osobnikiem o zbyt słabej konstrukcji psychicznej, by wziąć całkowicie w karby własne sumienie. On wie, że ceną za osobisty, polityczny sukces było zaprzedanie się bez reszty siłom żywotnie zainteresowanym w utrzymaniu zgniłego, kartoflanego status quo III RP, oraz - naturalną koleją rzeczy – ich zagranicznym patronom.


Z tej drogi nie ma już powrotu. Tu jest „rubel za wejście, dwa – za wyjście” i trzeba tym traktem kroczyć do końca, wikłając się coraz bardziej, aż do otwartego wystąpienia przeciw własnemu narodowi włącznie, czego ukoronowaniem była zarówno Katastrofa Smoleńska będąca m.in. efektem gry duetu Tusk-Putin obliczonej na zdeprecjonowanie Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, jak postawa w sprawie smoleńskiego śledztwa i w następstwie zapaść Polski na arenie międzynarodowej, a także przyśpieszony rozkład instytucji państwa. Jak daleko Tusk zajdzie na tej drodze bez powrotu być może będzie nam dane odczuć na własnej skórze, gdy pewnego dnia przemówią zainstalowane na ulicach Warszawy LRAD-y.


Chyba, że wcześniej naprężona struna psychiki pęknie, albowiem Donald Tusk ma również co nieco wspólnego z pewnym bohaterem literackim, mianowicie, z Chilonem Chilonidesem z „Quo Vadis”. Tym, któremu Petroniusz rzekł: „nie wytrzymasz”.


Gadający Grzyb

sobota, 13 sierpnia 2011

Wokół śmierci Leppera


... czyli luźne dywagacje „wywijającego trupem” złego człowieka



I. „Znaczący progres” w sztuce samouśmiercania.


Siadając do pisania siedem tysięcy dziewięćset czterdziestej siódmej blogerskiej notki dotyczącej śmierci Andrzeja Leppera muszę na wstępie zauważyć, że czuwająca nad naszą umęczona krainą Niewidzialna Ręka wspięła się pod obecnymi rządami na nowy poziom fachowości. Nie będę tu ryzykował tezy, iż owe wyżyny są zasługą aktualnego nie-rządu, ani tym bardziej, że są zasługą Donalda Tuska osobiście, choć słynna stop-klatka mogłaby to i owo sugerować. Ale to raczej Tusk jest narzędziem Niewidzialnej Ręki, która na niego postawiła, a nie na odwrót. Poprzestanę więc na wyrażeniu przypuszczenia, iż „atmosfera”, którą różni Kuczyńscy i Żakowscy straszyli lemingów za rządów PiS i która przyprawiała o duszności Marię Peszek – otóż, nie tamta, nienawistna, lecz obecna, pełna miłości „atmosfera” od kilku lat zdaje się wyjątkowo sprzyjać podnoszeniu dość specyficznych kwalifikacji wśród przeróżnych panów od „śrubek w samochodzie, odkręcanych”.


Wróć! - co też ja plotę... żadni panowie od śrubek przecież nie istnieją, to jedynie wraża pisowska propaganda, sianie zamętu i podważanie wiarygodności demokratycznego państwa prawa przez różnych polskich Breivików. Zatem powiedzmy tak: polscy samobójcy, a przynajmniej ci pozostający w kręgu szeroko rozumianego życia publicznego, zrobili - jak to mówią komentatorzy sportowi - „znaczący progres” w sztuce samouśmiercania, pozbawiając organa ścigania i wiodące mediodajnie bólu głowy związanego z badaniem okoliczności zgonu i uzasadnianiem na użytek gawiedzi jedynie słusznej wersji zdarzeń. Dodajmy, że uprzejmość ta rozciąga się również na tzw. nieszczęśliwe wypadki, które jak wiadomo chodzą po ludziach. Także i tu, zmęczeni „polskim piekłem” delikwenci odchodzą w sposób, rzekłbym, bezproblemowy - po cichutku, bezapelacyjnie, ostatecznie i w sposób nie budzący wątpliwości.


II. Casus Sekuły.


A przypomnijmy sobie panujące w tej materii jeszcze nie tak dawno temu bezhołowie. Ileż problemów dostarczył taki Ireneusz Sekuła, który, jak znakomicie pamiętamy, w 2000 roku postrzelił się trzykrotnie w brzuch, raz zresztą nie trafiając. Co za fuszerka: facet raz się postrzelił, popatrzył na bebech, stwierdził że nie teges, wiec strzelił ponownie – i proszę sobie wyobrazić – spudłował. Ech, fajtłapa. Jak sobie bracie ładujesz kulę w brzuch, to nerwy należy trzymać na wodzy, rączka nie może zadrżeć. No, ale pan Sekuła mężnie się pozbierał, przyłożył gnata po raz trzeci... i bingo! Wreszcie wykitował. Ta-dam, fanfary i kurtyna.


Do takich niezaprzeczalnych wniosków doszły w każdym razie nasze organy ścigania, po wnikliwym śledztwie. Warto nadmienić iż Sekuła, podobnie jak Lepper, miał popaść w finansowe tarapaty, co z miejsca zostało uznane za przyczynę targnięcia się na życie. Podobnie jak Lepper miał pewne, a nawet (do czasu) owocne, to i owo ze spec-służbami. No, ale gdzież tu porównać jatkę i najboleśniejsze z możliwych postrzały w brzuch od których umiera się godzinami (kto oglądał „Wściekłe psy”, ten wie o co chodzi) z elegancką, pojedynczą bruzdą wisielczą, brakiem śladów po osobach trzecich... elegancja-Francja, jakby na przekór zapowiedzi, że „Wersalu nie będzie”.


III. „Zmęczeni życiem”.


No, ale złych ludzi nie brak, zaś źli ludzie mają to do siebie, że sieją ferment i wątpliwości. Nawet dobrym ludziom coś się przypadkiem wypsnie. Nie zapomnę, jak w zeszłą sobotę (02.08.2011) któryś z prezenterów radiowej „Trójki” zapowiadając jakiś materiał dotyczący sprawy, wygłosił frazę „zabójstwo Andrzeja Leppera”. Spłoszony, natychmiast poprawił na neutralne „śmierć Andrzeja Leppera”, ale słowa poszły w eter, ja zaś je przytaczam w charakterze przestrogi dla innych żurnalistów, by w każdej chwili służby na odpowiedzialnym odcinku mediodajni zachować wzmożoną czujność, samodyscyplinę i nie pozwolić wyrwać się z ust temu, co uporczywie siedzi w tyle głowy.


Ale tamten z „Trójki” to był jednak dobry człowiek, pewnie wzięto pod uwagę całokształt nienagannej służby i może nawet nie pojechano mu po premii. Co innego nienawistnicy ogłaszający, że nic im się w tym samobójstwie nie klei. Owi opętani nienawiścią do demokracji polscy Breivikowie podnoszą, że denat miał zmienić front w sprawie afery gruntowej, która dzięki przeciekowi doprowadziła do przedterminowych wyborów i zwycięstwa Platformy Obywatelskiej. Ba, miał ujawnić tożsamość „przeciekowca”. A wtedy już od rzemyczka...


A jeżeli nawet, to co? To co, pytam? Czy to takie dziwne, że ktoś powziąwszy taką wiadomość mógł z dobrego serca doradzić Lepperowi, że wskutek takiego nagłego zagubienia wektorów jest już najwyraźniej „zmęczony polityką”, podobnie jak holenderscy staruszkowie są „zmęczeni życiem” i w związku z tym pora na „dobrą śmierć”? Taki doktor Kevorkian robiący w polityce mógł ponadto złożyć zapewnienie, że rodzina na tym nie ucierpi, tak jak w drugiej części „Ojca chrzestnego” Tom Hagen zapewnił Frankie Pentangeliego, a jego pryncypał Michael Corleone dotrzymał słowa.


W tym kontekście przestaje dziwić pozostawiona w charakterze listu pożegnalnego stop-klatka z wizerunkiem Umiłowanego Przywódcy. Jest ona informacją dla Niewidzialnej Ręki, której aktualny Umiłowany Przywódca jest figurantem, że denat aluzju poniał, zrobił co trzeba i by zgodnie z umową zostawić w spokoju jego bliskich. Po co jeszcze cokolwiek pisać? Taki brat Andrzeja Leppera zrozumiał wszystko w mig starannie omijając podczas mowy pogrzebowej wątek obecnych władz naszego umęczonego kraju, gardłując natomiast o Ziobrze i Kaczyńskim, którzy najpewniej osobiście powiesili mu brata, gdyż - jak stwierdził - w samobójstwo byłego wicepremiera nie wierzy (cyt. „Nie wierzę w to, że to mogłeś zrobić. Musiał ci ktoś pomóc”).


IV. Wykończeni „polskim piekłem”.


Snując te swoje luźne dywagacje złego człowieka „wywijającego trupem” (Grzegorz Sroczyński - „Wyborcza”) nie mogę pominąć jeszcze jednego wątku dotyczącego, że się tak wyrażę, estetyki zejść wypadkowo-samobójczych. Pamiętamy zapewne o takich przypadkach jak „zawałowa” śmierć Michała Falzmanna, która pociągnęła za sobą sznureczek kolejnych zgonów. Ileż było z tym zamieszania, spekulacji rozpuszczanych przez żłobicieli rys na wizerunku naszej demokracji. A Marek Karp, ordynarnie zepchnięty z drogi przez TIRa-widmo na białoruskich numerach? A poseł Józef Gruszka z komisji d/s PKN Orlen, który walnął naparstek kawy i dostał wylewu, a choć przeżył, pozostał inwalidą? Tego ostatniego trzeba było wpierw wrobić w aferę szpiegowską na rzecz Rosji... ależ było krzyku.


Dziś tak nie ma. „Zmęczeni życiem” rozstają się z tym światem zachowując pełną dyskrecję, niczym Dyrektor Generalny Kancelarii Premiera Grzegorz Michniewicz (powiesił się), niczym szyfrant Zielonka (ten się utopił, ale zadbał, by dokumenty pozwalające na identyfikację były czytelne), niczym prof. Marek Dulinicz mający stanąć na czele wyprawy polskich archeologów na pobojowisko Siewiernyj (wypadek samochodowy). Wszyscy osobno, bez rozgłosu i w zasadzie – beż przyczyny. Wykończyło ich „polskie piekło” i tyle. Tak, to musiało być to i nic innego.


Podobnie jak „polskie piekło” wykończyło najpewniej Roberta Pazika a wcześniej Sławomira Kościuka zamieszanych w zabójstwo Krzysztofa Olewnika nad którym to mordem unosi się szereg rozmaitych smrodków, z których smrodek kryminalny wydaje się być akurat stosunkowo najmniej cuchnący. Z pewnością Robert Pazik nie mógł znieść siejącej nienawiść pisowskiej propagandy o której opowiedział mu brat Dariusz z którym miał widzenie tuż przed samobójstwem. Wziął i się powiesił w monitorowanej celi, podobnie jak Lepper w siedzibie Samoobrony do której nie mógł wejść nikt przypadkowy.


V. Warunki atmosferyczne.


Te wszystkie śmierci o których wspomniałem (nie wyczerpując bynajmniej katalogu) to oczywiście oderwane, w żaden sposób nie powiązane ze sobą fakty. Łączy je wszakże jedno – żadna z nich nie miała miejsca za rządów Prawa i Sprawiedliwości. No nie - jest biedaczka Blida, która zginęła wskutek własnej ignorancji, nie wiedząc, że „bezpieczna amunicja” może zabić gdy strzeli się z przyłożenia. Ale wbijmy sobie do głów: to w latach 2005-2007 panowała „duszna atmosfera IV RP” przez którą Maria Peszek o mało co nie zeszła na suchoty. Ani przedtem, ani obecnie „atmosfera” nie panowała i nie panuje. W ogóle, to nie ma żadnej „atmosfery”, a kto by o „atmosferze” wspominał, ten polski Breivik i dzieciobójca.


Jak zmieniają się „warunki atmosferyczne” w naszej umęczonej krainie może świadczyć to, że po śmierci bandziora Pazika Tusk poczuł się jednak zobowiązany, by rzucić na żer ówczesnego ministra sprawiedliwości - Zbigniewa Ćwiąkalskiego. Porównajmy to ze stanem po 10.04.2010, gdzie „waadza” nie czuje się zobowiązana do niczego, a czuwająca nad tą „waadzą” Niewidzialna Ręka w szczególności. Spójrzmy: po zagadkowej śmierci byłego wicepremiera i wicemarszałka Sejmu niezależna od niczego prokuratura „z marszu” podaje przyczynę śmierci, zanim jeszcze dobrze nie odcięto wisielca od sznura, sekcję robi się „pro forma” po trzech dniach i uznaje sprawę za załatwioną. Podobnie jak wcześniej w kwestii zgonów Zielonki, Michniewicza, prof. Dulinicza...


***


Tak na zakończenie, przypomniała mi się opinia Rafała Ziemkiewicza o Tusku, jako o doskonale „krytym” mafiozie, który na pytania dotyczące śmierci rozmaitych osób wznosi oczy ku niebu i woła: „a co ja mam z tym wspólnego?”. Oczywiście, to porównanie padło w innym kontekście – „utrącania” przeciwników politycznych - poza tym, ten wypacykowany i „wypijarowany” „mafiozo” może być, jak już wspomniałem, co najwyżej kukiełką sterowaną przez wiszącą nad nami Niewidzialną Rękę... Niemniej, z biegiem lat, a szczególnie po Katastrofie Smoleńskiej, analogia ta zaczyna nabierać znamion przerażającej dosłowności.


Gadający Grzyb

wtorek, 9 sierpnia 2011

Polityka finansowa na bieszczadzkim szlaku...


...czyli jak na skutek „reformy” parki narodowe znalazły się na krawędzi przepaści.



I. Pożegnanie z karnetami.


W życiu bym nie przypuszczał, że skutki polityki finansowej nie-rządu Donalda Tuska dopadną mnie na bieszczadzkich szlakach. A jednak – jak się okazuje, rozpaczliwe posunięcia mające na celu wyskrobywanie pieniędzy z najdalszych zakamarków państwowej szkatuły nie oszczędziły nawet kieszeni turystów.


Ale do rzeczy. Otóż, przy pierwszym wyjściu na szlak poprosiłem, jak to mam w zwyczaju, o tygodniowy karnet na wszystkie szlaki Bieszczadzkiego Parku Narodowego. Jest to popularna, lubiana przez turystów i wygodna forma, poza tym - jak łatwo się domyślić - korzystniejsza finansowo od każdorazowego kupowania „jednorazówek”. Jakież było moje zdumienie, kiedy pan w budce poinformował mnie, że w tym roku karnetów nie ma - nabyć można tylko bilety jednorazowe, na dodatek sprzedawane pod postacią ordynarnych paragonów z kasy fiskalnej, a nie jak dotychczas estetycznych mini-pocztówek, które same w sobie stanowiły miłą pamiątkę z turystycznej wyprawy. Co więcej, cena biletu jest różna w zależności od stopnia „obłożenia” szlaku. I tak, drogi piechurze, za popularną trasę Wołosate – Tarnica zabulisz więcej, niż np. za mniej uczęszczaną Widełki – Bukowe Berdo.


II. Finansowa centralizacja.


Coś mnie wtedy tknęło. Przypomniałem sobie mianowicie artykuł, który przeleciałem wzrokiem kilka miesięcy temu na stronach „Rzeczpospolitej”. Wtedy zbagatelizowałem go i wzruszyłem jedynie ramionami nad bezdenną głupotą naszych Umiłowanych Przywódców.


W rzeczonym tekście opisano zmiany zasad finansowania parków narodowych. Do tej pory bowiem te nader pożyteczne instytucje w dużej części (średnio – ok. 1/3) finansowały się same za pomocą dochodów ze sprzedaży biletów i z gospodarstw pomocniczych. Pieniądze te szły do kasy danego parku narodowego i przeznaczano je m.in. na konserwację szlaków, budowę wiat, schronów turystycznych – słowem, pielęgnację infrastruktury. Kto widział (jak zdarzyło się to niżej podpisanemu w zeszłym roku w Karkonoszach) chłopaków rozbijających w siąpiącej mżawce kamienie, by wyłożyć nimi ścieżkę, którą to ścieżkę należy następnie okopać rowkami odprowadzającymi deszczówkę, ten wie o czym mówię. Mozolna, ręczna robota, wykonywana za pomocą ciężkich młotów i szpadli - po to, by Jaśnie Pan Turysta ;) mógł przespacerować się po górach nie ubłociwszy zbytnio traperów...


Wszystko to stanęło pod znakiem zapytania na skutek nowelizacji ustawy o finansach publicznych. Otóż od bieżącego roku scentralizowano finansowanie parków narodowych. Zlikwidowano gospodarstwa pomocnicze, prócz tego wszystkie parki zostały zobowiązane do odprowadzania przychodów do centralnego budżetu Ministerstwa Środowiska, które następnie będzie rozdzielało pieniądze poszczególnym placówkom.


III. Turystyczna biurokratyzacja.


Zresztą, pal licho te parę złotych więcej, które musiałem wydać na bilety jednorazowe, zamiast na tańszy karnet. Absurd tego rozwiązania jest porażający również z innych względów i doprowadza pracowników BPN do białej gorączki. Jak wyjaśnił mi bileter przy wejściu na Bukowe Berdo, co pięć dni przyjeżdża inkasent, który zbiera pieniążki ze wszystkich punktów sprzedaży biletów. Takim ministerialnym inkasentom należało zapewne stworzyć miejsca pracy: przydzielić służbowe samochody, lub zapewnić zwrot kosztów amortyzacji (a eksploatacja samochodu w górach i na nizinach to dwie różne sprawy), przydzielić służbowe paliwo, rozpisać delegacje...


Do tego należy poszerzyć zastęp ministerialnych pań Halinek z księgowości, które tę kasę będą zliczały i rozliczały, stworzyć jakieś procedury redystrybucyjne i przydzielić urzędników do zawiadywania podziałem tego, co uprzednio wpłynęło z parków narodowych... Jezu słodki.


Ciekawe, co ma na to powiedzieć wicedyrektor Biebrzańskiego Parku Narodowego, któremu przyznano (na rok!) 500 zł na paliwo do służbowego samochodu?


IV. „Ministerstwo da, albo i nie da.”


Pan bileter z Bukowego Berda klął w żywy kamień i trudno się dziwić. Bo, jak to ujął, „ministerstwo da, albo i nie da”. Efekt zaś może być taki, że za kilka lat oznaczenia szlaków znikną, bagienne odcinki wyłożone drewnianymi chodnikami zgniją, wiaty się rozsypią... Poza tym, wiadomo że inaczej się pracuje „na swoim”, ze świadomością, że zarobione pieniądze idą do „własnego” przedsiębiorstwa (w tym wypadku – parku narodowego, a pracownicy parków są w większości szczerze oddani swym placówkom), inaczej zaś odwala się pańszczyznę wiedząc o tym, że pieniądze i tak wywędrują do Warszawy. Warszawa zaś, powtórzę - „da, albo i nie da”. Wydajność gospodarcza parków narodowych musi zatem spaść - nie ma innej opcji. Tak to już jest w gospodarce centralnie sterowanej, którą, z tego co mi wiadomo, przerabialiśmy gruntownie przez kilkadziesiąt lat i mieliśmy do niej nie wracać. Jeszcze jedno – nawet, jeśli ministerstwo zwróci danym parkom wypracowaną przez nie kasę (w co szczerze wątpię), to zapewne z potrąceniem kosztów urzędniczych związanych z jej zbieraniem i redystrybucją.


Póki co jednak, ministerstwo pieniędzy nie daje – od początku roku mnożą się zaległości w przekazywaniu kolejnych transz funduszy wypłacanych (a w zasadzie – nie wypłacanych) ze specjalnej rezerwy budżetu państwa, co stawia pod znakiem zapytania m.in. zaplanowane inwestycje (np. w ochronę przyrody), również te realizowane przy wsparciu funduszy unijnych, gdzie należy zagwarantować określony wkład własny. Można się zatem spodziewać, że czarny scenariusz przewidujący rozkład infrastruktury może się w znacznej mierze spełnić. Jak na ironię, Bieszczadzki Park Narodowy zainwestował ostatnio w szereg nowiutkich, przestronnych wiat, których do tej pory na tamtejszych szlakach rozpaczliwie wręcz brakowało...


V. Samozadowolenie Ministerstwa Środowiska.


Oto, proszę Państwa, kolejna odsłona „taniego państwa”, które to „tanie państwo” nieugięcie walczy z biurokracją. Swoją drogą, to że Skarb Państwa sięgnął nawet po mikroskopijne w perspektywie całego budżetu dochody generowane przez parki narodowe samo w sobie świadczy o skali zapaści finansów publicznych.


Ach, byłbym zapomniał – na swoich stronach Ministerstwo Środowiska z dumą zawiadamia, iż finansowanie parków narodowych znalazło się pod kontrolą. Czyni to przy okazji prac nad nowelizacją ustawy o ochronie przyrody, która została wymuszona przez wspomnianą wyżej nowelizację ustawy o finansach publicznych. Na jej mocy parki narodowe mają zostać przekształcone z państwowych jednostek budżetowych w państwowe osoby prawne, które, jak zachwyca się minister prof. Andrzej Kraszewski, będą miały dzięki temu możliwość pozyskiwania dochodów z różnych źródeł.


Zagadką pozostaje, dlaczego obu ustaw nie znowelizowano równolegle, tak by zapewnić parkom narodowym płynne przejście z jednej formy prawno-organizacyjnej w drugą. Póki co bowiem, nowelizacji ustawy o ochronie przyrody wciąż nie uchwalono, nie wiadomo również kiedy zostanie uchwalona i wejdzie w życie, kiedy zostaną opracowane przepisy wykonawcze... Na dzień dzisiejszy parki narodowe są okradane z wypracowanych pieniędzy w zamian otrzymując jedynie budżetowe ochłapy dalece nie wystarczające na zapewnienie normalnego funkcjonowania i Bóg jeden wie jak długo potrwa ta finansowa prowizorka.


Tak więc, drogi turysto, jeśli lubisz sobie połazić rekreacyjnie i nie należysz do zapaleńców, którzy uznają tylko nieoznaczone ścieżki, kompas i przeżycia w typie Beara Gryllsa – śpiesz się, bo być może niedługo zwyczajnie nie będziesz miał którędy pójść.


Gadający Grzyb