wtorek, 29 października 2019

Przed bitwą o prezydenturę

Już dziś apeluję o wdrożenie złotej zasady: nie ma wroga na prawicy!

I. Przypływy i odpływy

Jednym z ciekawszych zagadnień w powyborczych remanentach jest analiza przepływów elektoratów poszczególnych ugrupowań w porównaniu z wyborami 2015 r. Z sondaży exit i late poll IPSOS wynika, iż najbardziej stabilny elektorat ma PiS – pozostało przy nim 90 proc. wyborców z 2015 r., 4 proc. przeszło do PSL a po 2 proc. do KO i Konfederacji. Do tego PiS wykazało się dużym potencjałem mobilizacyjnym – spośród wyborców, którzy nie głosowali w 2015, a poszli do urn teraz, PiS zgarnęło 23 proc., choć trzeba zauważyć, że tu lepsza okazała się Koalicja Obywatelska z wynikiem 27 proc, a tuż za plecami uplasowała się idąca pod szyldem SLD Lewica – 22 proc. To daje odpowiedź na pytanie, dlaczego mimo poprawy wyniku, PiS nie zwiększyło stanu posiadania w Sejmie – konkurenci wykazali się większym bądź zbliżonym przyrostem „świeżych” głosów. Po raz kolejny potwierdza się teza, że „rezerwowy” elektorat PiS trudniej nakłonić do głosowania, co stanowi wyzwanie przed wiosenną kampanią prezydencką.

Większość sejmową dla PiS-u, poza zdyscyplinowanym „twardym” elektoratem, uratowały przepływy wśród ugrupowań opozycyjnych. Na KO zagłosowało 69 proc. wyborców Platformy z 2015, a 16 proc. przeszło do Lewicy. PiS ugrało tu zaledwie 4 proc., zaś PSL – 9. Jeszcze większemu rozczłonkowaniu uległ dawny elektorat Nowoczesnej – 54 proc. poszło do KO, 28 do Lewicy, 9 do PSL, a po 4 proc. zebrały PiS i Konfederacja. Z lewicowej koalicji (tzw. „Zlew”) z 2015 r. 71 proc. zostało przy Lewicy, a 18 proc. przeszło do KO. Potwierdziło się więc, że oba główne bloki opozycyjne – liberalny i lewicowy będą „kanibalizowały” sobie nawzajem zbliżony elektorat. Z wyborców PSL przy ludowcach pozostało 68 proc. wyborców, zaś po 9-10 proc. odebrały im KO, Lewica i PiS.

Ciekawie sprawy się mają z wyborcami Kukiz'15. Aż 24 proc. zgarnęła Konfederacja, po 22 proc. - PiS i PSL, 16 proc. - KO, a 12 proc. - Lewica. Wynika z tego, że PSL utrzymał na powierzchni transfer Kukiza (co jest pewnym zaskoczeniem), warto też dodać, że ludowcy przytulili 11 proc. spośród tych, którzy nie głosowali w 2015 r.

Tu uwaga pod adresem Konfederacji. Potwierdziło się to, o czym kiedyś tu pisałem – walenie w PiS z nadzieją, że właśnie tam znajdzie się potencjalnych wyborców jest bez sensu. Podstawowe „żerowiska” wolnościowców i narodowców są dwa: były elektorat Kukiza oraz praca nad pozyskaniem świeżego elektoratu – spośród osób, które nie głosowały w 2015, a poszły do wyborów w 2019, Konfederacji przypadło aż 15 proc. Tędy droga panowie do poszerzania wyborczej bazy, podgryzanie PiS-u nic wam nie da, możecie co najwyżej połamać sobie zęby.


II. Co się dzieje z Polonią?

Teraz kolejna sprawa, może nieco marginalna, ale mogąca mieć wpływ na wybory prezydenckie, gdyby w drugiej turze doszło do walki „łeb w łeb”. Chodzi o wyniki wyborcze wśród Polonii, szczególnie z Ameryki Północnej i Europy Zachodniej, gdzie łącznie wzięło udział w wyborach 215,9 tys. naszych rodaków (w skali świata – 314 tys.). Otóż PiS wygrało bodaj jedynie w USA i Kanadzie. W całej reszcie państw zwyciężyła KO, a PiS niekiedy notowało nawet trzecie miejsce, za Lewicą. Ogółem KO zdobyła za granicą 38,95 proc. głosów, PiS – 24,89 proc., Lewica – 20,67 proc., Konfederacja – 11,39 proc., PSL – 4,11 proc. To jest wprost niebywałe zważywszy, iż większość głosów oddano w Europie Zachodniej i można domniemywać, że gros z nich pochodziło od ostatniej fali migracji Polaków – tych wypchniętych za chlebem głównie za rządów PO-PSL. Zagłosowali zatem na tych, przez których musieli wyjechać z kraju, szukając godnych warunków życia. Tu uwaga – w USA zagłosowało 29,5 tys. osób, a np. w Wielkiej Brytanii – ponad 88,5 tys., w Niemczech zaś – 46 tys. Zmienia się więc geograficzny ciężar rozlokowania polonijnych wyborców.

Generalnie jednak z powyborczych danych wyłania się dla PiS obraz pozytywny – zwiększyło swoje poparcie niemal w całej Polsce, praktycznie w każdej gminie. Jednak w perspektywie wyborów prezydenckich należy pamiętać, że w drugiej turze, gdy pozostanie dwóch kandydatów, będziemy mieli do czynienia z plebiscytem „za” lub „przeciw”. Można się spodziewać, że kandydat opozycji, kim by nie był, zsumuje rozproszone głosy obozu „anty-PiS”. To, co nie działa w przypadku wyborów partyjnych, gdzie dodatkowo mamy metodę d'Hondta (elektoraty poszczególnych partii idących w koalicji nie muszą się prosto „dodawać”, jak to stało się w przypadku wyborów do Parlamentu Europejskiego), może zadziałać przy okazji wyborów prezydenckich, w których decyduje prosta, arytmetyczna większość bez różnych „przeliczników”. Przedsmak tego mieliśmy już teraz przy większościowych wyborach senackich – opozycyjny „pakt senacki” pozbawił PiS dotychczasowej przewagi w izbie wyższej parlamentu.

Wniosek? Decydować będą detale, może nawet śladowe ilości głosów. Zatem, przede wszystkim należy utrzymać mobilizację we własnych wyborczych szeregach – śmiertelnym błędem może się okazać chociażby lekceważenie konserwatywnego elektoratu „odpuszczonego” na rzecz poszukiwań mitycznego „centrum”. Po drugie – trzeba zdwoić wysiłki w kierunku pozyskania wyborców niezdecydowanych, a tym bardzo często imponuje sprawczość i zdecydowanie w działaniu. Po trzecie wreszcie – nie warto zrażać do siebie wyborców Konfederacji wrzaskami o „agenturze” i „ruskich onucach”. Tych kilka procent może się okazać w maju 2020 r. języczkiem u wagi.


III. Przed kampanią wiosenną

To ostatnie kieruję szczególnie pod adresem prorządowych mediów – zarówno publicznych, jak i prywatnych. Jeśli TVP Kurskiego zrobi Dudzie „kampanię” równie finezyjnie ciosaną siekierą, jak ta na rzecz PiS-u, to może być licho. Już lepiej nie robić żadnej – przypomnę, że w 2015 r. Andrzej Duda wygrał mimo tego, że media publiczne nie były jeszcze w rękach „dobrej zmiany”. Sekowanie Konfederacji, pozbawianie głosu w państwowych mediach, pomijanie przy podawaniu wyników sondażowych – słowem, cały ten repertuar nieczystych chwytów, jaki TVP zaprezentowała ostatnio – jest nie tylko chamski. Jest przede wszystkim przeciwskuteczny, co pokazał wyborczy wynik i pozostaje mieć nadzieję, że zostaną z tego wyciągnięte właściwe wnioski, również personalne. Redaktorowi Sakiewiczowi natomiast, jeśli faktycznie leży mu na sercu reelekcja obecnego prezydenta, a nie jakieś własne, partykularne interesiki, doradzałbym, by wiosną powstrzymał się od kuriozalnych apeli w rodzaju tego, jaki przed wyborami parlamentarnymi wystosował do Konfederacji o wycofanie się ze startowania w wyborach. Takie głosy jedynie działają odstręczająco na elektorat na prawo od PiS – to po prostu jest obraźliwe, sugeruje bowiem, że wyborcy Konfederacji nie mają prawa do swej reprezentacji. Warto również dać sobie na wstrzymanie z gardłowaniem o „gawnojedach” i „pożytecznych idiotach” - bo to właśnie od nich, od tego miliona wyborców z hakiem, może zależeć wynik prezydenckiej batalii.

Ujmę to jeszcze inaczej: każdorazowo, gdy celebryci i tzw. intelektualiści z obozu „totalnej opozycji” - te wszystkie Jandy, Nurowskie, Markowskie, Hartmany, Stuhry i Matczaki – zabierają głos obrzygując z całą właściwą im butą i pogardą zwyczajnych ludzi, mieszkańców prowincji, wyzywając ich od ciemnego motłochu, patologii kupionej za „pińćet” i co tam jeszcze mają w swym repertuarze obelg – zacieramy ręce, czyż nie? Cieszymy się i nagłaśniamy każdy taki przypadek, bo doskonale wiemy, że potraktowani w ten sposób wyborcy prędzej odgryzą sobie rękę, niż zagłosują na lewactwo. No więc, dlaczego niektórzy z naszego obozu w podobny sposób zachowują się wobec wyborców Korwina, Brauna czy narodowców? Naprawdę uważacie, że to działa i tamci skruszeni i zawstydzeni przerzucą swoje głosy na PiS? Otóż nie, nie przerzucą – takie potraktowanie odniesie tylko jeden skutek: w kluczowym momencie, w drugiej turze wyborów prezydenckich zostaną w domu. Dlatego już dziś apeluję o wdrożenie złotej zasady: nie ma wroga na prawicy!


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Jest dobrze, ale nie beznadziejnie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 43 (25-31.10.2019)

Pod-Grzybki 183

Na początek dobra wiadomość. Jak wiadomo, „globalne ocieplenie” oznacza tyle, że gdzieś od XIX w. wychodzimy pomału z trwającej od schyłku średniowiecza tzw. małej epoki lodowej i wkraczamy w okres kolejnego optimum klimatycznego, zmierzając do temperatur jakie panowały mniej więcej tysiąc lat temu. Ma to jednak swoje konsekwencje – otóż na Syberii zaczyna się roztapiać wieczna zmarzlina. To zaś powoduje, iż zagrożone jest wszystko, co na owej zmarzlinie wybudowano – domy, drogi, instalacje wydobywcze ropy i gazu, cała infrastruktura... Jak wyczytałem, dotychczasowy obszar wiecznej zmarzliny obejmuje jakieś 60 proc. terytorium Rosji. Tak więc, drodzy Państwo, niedługo Rosja przestanie być problemem – po prostu utonie w bagnie.


*

Maja Ostaszewska level hard. W wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” wystrzeliła ze spostrzeżeniem, że „świnie mruczą swoim dzieciom jakby kołysanki”, ponadto wyznała, iż ze względu na jej popularność, nie podzielenie się swymi przemyśleniami w internecie byłoby „marnotrawstwem potencjału”. Cóż, mam nadzieję, że zanim PiS odbierze Mai Ostaszewskiej internet, zdąży jeszcze zademonstrować jakąś piosenkę, której nauczyła się podpatrując zwyczaje trzody chlewnej – bardzo chciałbym usłyszeć w jej wykonaniu jakąś, ehem, świńską kołysankę...

*

Olga Tokarczuk się rozkręca, pokazując oblicze fanatycznej eko-weganki. Podczas spotkania z czytelnikami we Wrocławiu stwierdziła, że „za 50 lat będziemy wstydzili się, że jedliśmy mięso. Jestem pewna, że tak się stanie. Myślę, że mięso będzie obłożone ogromną akcyzą i tylko najbogatsi ludzie będą sobie mogli na to pozwolić”. Oczywiście Olga Tokarczuk sama tego nie wymyśliła – przymusowe odejście od mięsa to bowiem pomysł krążący już od dawna wśród zielonych totalitarystów na Zachodzie. Taka Tokarczuk czy Sylwia Spurek jedynie przeszczepiają te importowane koncepcje na nasz grunt. Konsekwencją, czego noblistka zresztą nie ukrywa, będzie powrót do czasów, gdy możliwość jedzenia mięsa była wyznacznikiem statusu społecznego – cała reszta ludzkości zostanie wtrącona w odgórnie zaplanowaną nędzę. Osobiście sądzę jednak, że opodatkowanie mięsa nie wystarczy – trzeba wprowadzić kartki i karę śmierci za nielegalny ubój. W ten sposób będziemy mieli stan wojenny i okupację w jednym. Niech żyje „Nowy Zielony Ład”!


*

Z powyborczych remanentów. Wiecie Państwo jak zagłosowała Polonia? Otóż PiS wygrało jedynie w USA. W Europie Zachodniej natomiast bezapelacyjnie zwyciężyła Koalicja Obywatelska – od Wielkiej Brytanii po Niemcy – na co zdecydowany wpływ mieli masowi migranci zarobkowi z lat 2007-2015. I to jest zagadka, bowiem wychodzi na to, że Polacy z zagranicy zagłosowali na tych, którzy podczas swych rządów wypchnęli ich na emigrację. Są wdzięczni, że mogą tyrać na niemieckich budowach i zmywać gary w londyńskich knajpach?


*

Ale są i wieści weselsze. Do Sejmu nie dostał się Stanisław Piotrowicz – postać jak mało która obciążająca wizerunkowo obóz „dobrej zmiany”. Do dziś nie potrafię pojąć, jak można było uczynić PRL-owskiego prokuratora twarzą reformy sądownictwa. Naczalstwo PiS-u jednak brnie dalej i jak wieść niesie namawia posłów, którzy wyprzedzili Piotrowicza na Podkarpaciu, by zrezygnowali z mandatu. Jak rany, mam nadzieję, że nikt się jednak nie ugnie – wystarczy, że do Sejmu dostał się Czarzasty.


*

Kolejna dobra wiadomość – nie pomogła słynna przedwyborcza herbatka z Jarosławem Kaczyńskim i do Sejmu nie wszedł również naczelny wegetariański eko-oszołom „dobrej zmiany”, czyli Krzysztof Czabański. Może teraz będzie miał więcej czasu, żeby zająć się repolonizacją mediów, zamiast rujnować branżę hodowli zwierząt futerkowych pomysłami rodem z głowy Sylwii Spurek i Olgi Tokarczuk? Jako poseł jak nic ochoczo zgłosiłby 100-proc. akcyzę na mięso, a wyborcy za 500+ mogliby kupić sobie co najwyżej szczaw i mirabelki.


*

Schetyna wygrał wybory! Konkretnie – zmiażdżył rywali w obu wrocławskich więzieniach i w areszcie śledczym. Na 1360 oddanych głosów zgarnął aż 427, a Koalicja Obywatelska łącznie dostała 671 głosów – czyli ponad 49 proc. W tym kontekście zupełnie nie rozumiem, dlaczego PO tak obawia się ewentualnego wdrożenia programu „Cela+”. Przecież za kratkami będą się czuli jak w domu, wśród swojaków.


*

Tymczasem w obozie Zjednoczonej Prawicy rozpoczynają się jakieś dziwne powyborcze harce - gowinowcy i ziobryści tak się wbili w dumę z tytułu tego, że udało im się wprowadzić po 18 posłów, że zaczynają stawiać Kaczyńskiemu jakieś warunki. Panowie, ci wasi posłowie wjechali na plecach PiS, a wyborcy nie kojarzą nawet nazw tych waszych partyjek. Gdybyście poszli samodzielnie, mielibyście guzik z pętelką, więc może trochę wyluzujcie, dobra?


*

Na Krystynę Jandę zawsze można liczyć. Tysiąc osób – nawet po stronie lewicowo-liberalnej - może mówić jej, żeby wreszcie się zamknęła, bo obrażanie wyborców PiS i mieszkańców prowincji tylko dodatkowo utwierdza ich w niechęci do PO i lewicy, ale nie – ta obsesja jest od niej silniejsza. Jak wiemy, po wyborach zamieściła na Facebooku grafikę z wyliczeniem, za ile złotych w przeliczeniu na dobę PiS „kupił” sobie wyborców różnymi programami socjalnymi (wyszło 8 zł. 75 gr.), porównując tę kwotę z ceną, jaką w Warszawie należy zapłacić za noc z prostytutką (ponoć 2256 zł.). Wyszło, że wyborcy PiS to tanie dziwki. Żeby było śmieszniej, okazało się, że grafika pochodzi od zaprzysięgłego wolnorynkowca i zwolennika... Konfederacji. Janda ma prawo czuć się zniesmaczona, bo jej teatrzyki tylko od 2005 do 2017 r. otrzymały łącznie 15 mln. zł. dotacji, z czego w samym 2017 r. było to 2 mln. 450 tys. - a więc 6 712 zł. dziennie. No i wszystko jasne – trudno, by tak luksusowa kurtyzana nie czuła odrazy do jakichś tanich ulicznic. Tylko zaniżają stawki i psują jej interes.


*

Na zakończenie – PiS musiałby upaść na głowę, by zgodnie z obawami Mai Ostaszewskiej zabierać celebrytom internet. Przecież nikt nie napędza im skuteczniej wyborców. Są w tym lepsi niż Wałęsa.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 43 (25-31.10.2019)

Regionalna płaca minimalna – a regionalne ceny?

Ustawowa podwyżka wynagrodzeń powinna nastąpić PRZEDE WSZYSTKIM na prowincji, bo wielkie ośrodki radzą sobie bez niej.

Oj, chyba rusza lobbying przeciw zapowiadanym przed wyborami podwyżkom płacy minimalnej. Jak pamiętamy, jedną z koronnych zapowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, swoistym „500+” na nową kadencję, było zwiększenie minimalnych wynagrodzeń do 4000 zł. brutto od końca 2023 r. Już wtedy, we wrześniu, uaktywnił się Rzecznik Małych i Średnich Przedsiębiorców Adam Abramowicz, wychodząc w rozmowie z TVN24BiS z propozycją płacy minimalnej dedykowanej do danego regionu. Od pomysłu Kaczyńskiego zdążyła się w międzyczasie zdystansować min. przedsiębiorczości Jadwiga Emilewicz. Teraz natomiast ponownie zabrał głos Adam Abramowicz, podtrzymując w rozmowie z „Faktem” postulat regionalnej płacy minimalnej. Na pozór brzmi to rozsądnie: w regionach biedniejszych, gdzie są niższe koszty utrzymania, płace mogą również być niższe. I tak, w przyszłym roku najniższe wynagrodzenie wynosić ma 2600 zł. brutto, zaś wg Abramowicza, zmiany można by zniuansować na podstawie danych GUS – w Warszawie minimalna pensja mogłaby wynosić 2800 zł., a np. w województwie podlaskim 2400 zł. brutto.

No dobrze, a teraz wyjaśnię, dlaczego regionalizacja zarobków to bzdura. Otóż nawet w ramach tego samego regionu występują znaczące dysproporcje. Inaczej żyje się w stolicy regionu, nieco inaczej w mniejszym mieście, a jeszcze inaczej na wsi. Tego zwyczajnie nie da się uśrednić danymi GUS-u. Znane powiedzenie mówi, że gdy jedna osoba je mięso, a druga kapustę, to statystycznie obie jedzą bigos – i tak jest również z regionalną „zamożnością”. Nawet w ramach najbogatszego województwa mazowieckiego zieją gigantyczne dysproporcje pomiędzy Warszawą a peryferiami – i ta prawidłowość dotyczy również innych regionów. W przytoczonym przez Abramowicza woj. podlaskim również inne są realia życia w Białymstoku, a inne na prowincji. Już samo to skreśla pomysł Rzecznika MŚP na starcie.

Ale idźmy dalej. Co wywołało falę migracji zarobkowej z Polski w ostatnich latach, drenując nasz kraj z ponad 2 mln. par rąk do pracy – ludzi często młodych, najbardziej rzutkich i produktywnych, których dziś rozpaczliwie próbujemy zastąpić Ukraińcami czy zgoła Bengalczykami? Niskie zarobki i brak perspektyw na poprawę. Owe niskie zarobki to problem przede wszystkim prowincji, zostawionych samym sobie peryferii – i one też najdotkliwiej odczuły tę wyrwę demograficzną, to stamtąd wyjechało najwięcej Polaków za chlebem. Regionalizacja zarobków oznacza petryfikację tego stanu rzeczy, gwarancję, że odpływ populacji będzie postępował.

Kolejna rzecz: w Polsce koszty utrzymania i tak są niewspółmiernie wysokie w stosunku do zarobków, a dominanta (najczęściej wypłacane wynagrodzenie) oscyluje wokół płacy minimalnej. Gwarantuję panu Abramowiczowi, że niezależnie od miejsca zamieszkania, gros Polaków ledwie wiąże koniec z końcem, a lwią część zarobków pochłaniają rachunki i kupno podstawowych produktów – żywności, ubrań. Ich ceny jakoś nie chcą się „zregionalizować” - „Biedronka” jest wszędzie taka sama. Podobnie zaczyna być z czynszami, zwłaszcza na rynku wynajmu, kluczowym w warunkach chronicznego niedoboru mieszkań. Powód? Bardziej opłaca się wynająć mieszkanie „pod Ukraińców” i upchnąć ich z dziesięciu metodą „na śledzia”, zgarniając wielokrotnie więcej, niż od młodego małżeństwa na dorobku – i idę o zakład, że statystyki GUS słabo to wychwytują, jeśli w ogóle. Tłumaczę szczegółowo, jak krowie na rowie, bo odnoszę wrażenie, że z perspektywy Warszawy wydaje się, że mieszkańcy prowincji żyją powietrzem, a wszystko cudownym sposobem dostaje się im za bezcen. Gdyby tak było, to nie obserwowalibyśmy procesu „zasysania” młodych ludzi przez metropolie. To taka „wewnętrzna migracja”, której przyczyny są identyczne jak emigracji za granicę. A więc ustawowa podwyżka wynagrodzeń powinna nastąpić PRZEDE WSZYSTKIM na prowincji, bo wielkie ośrodki radzą sobie bez niej.

Co zatem należy zrobić, by nie dobić małych i średnich przedsiębiorstw? Można (i powinno się) pomyśleć o systemie ulg (ale tylko dla MŚP, nie dla wielkich koncernów, które i bez tego mają u nas eldorado). Budżetowi państwa i tak się to opłaci, gdyż wyższe wynagrodzenia przełożą się na zwiększone wpływy z podatków, głównie pośrednich – bo w warunkach regresywnego systemu podatkowego to właśnie najmniej zarabiający w swej masie (bo jest ich najwięcej) utrzymują państwo brocząc VAT-em i akcyzą przy każdych zakupach – a nie stosunkowo nieliczni zamożni. Powtarzam się, ale co i rusz napotykam uporczywe odmowy zrozumienia podstawowej sprawy – Polska wlecze się w ogonie Europy jeśli idzie o udział płac w PKB, dynamikę wzrostu wynagrodzeń (i to również na tle krajów naszego regionu!), za to przoduje pod względem rozwarstwienia dochodów – inaczej mówiąc, nieliczna mniejszość najlepiej zarabiających nabija mityczną „średnią krajową”. Wszystko to razem składa się na osławioną „pułapkę średniego rozwoju” i „półperyferyjną gospodarkę”, a mówiąc po ludzku – na model typowy dla krajów III świata.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Koniec „Bangladeszu Europy”

Kaczyński sięga do „głębokich kieszeni”


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 43-44 (25.10-07.11.2019)

niedziela, 20 października 2019

Jest dobrze, ale nie beznadziejnie

PiS uzyskał po raz drugi mocny mandat do rządzenia – ale z szeregiem zastrzeżeń i wątpliwości. Prawica ma niewiele czasu na przegrupowanie szeregów, bo prezydencka batalia tak naprawdę jest tuż-tuż.


I. Mało brakowało

O mały włos... Naprawdę, niewiele brakowało, by Zjednoczona Prawica pożegnała się z samodzielną większością w Sejmie. Ostatecznie udało się zachować stan posiadania z 2015 r. - czyli 235 mandatów. I to jest niewątpliwie sukces – przy największej od 1989 r. frekwencji (61,74 proc.) ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego zdobyło nowych wyborców (43,59 proc. przy 37,58 proc. w 2015 r.), zyskując 6,1 pkt. proc. W liczbach bezwzględnych – w 2015 r. na PiS głosowało 5 711 687 wyborców, zaś w 2019 - 8 051 935, co oznacza przyrost głosów o 2 340 248. Można więc powiedzieć, że plan minimum został wykonany. Jednocześnie jednak nie da się ukryć, że apetyty były dużo większe i liczono na znaczący przyrost miejsc z Sejmie. Dał temu zresztą wyraz w swym wystąpieniu Jarosław Kaczyński, mówiąc „otrzymaliśmy dużo, ale zasługujemy na więcej”, w innym miejscu stwierdzając z kolei, iż jego partię czeka refleksja nad tym „co spowodowało, że poważna część społeczeństwa jednak uznała, że nie należy nas popierać”. A jest się nad czym zastanawiać – warto tu przypomnieć pogłębione badanie socjologiczne pt. „Polityczny cynizm Polaków”, które omawiam szerzej w bieżącym wydaniu „Polski Niepodległej”. Wg tego badania, twardy elektorat PiS wynosi obecnie 35 proc., zaś „elektorat rezerwuarowy” to kolejne 20 proc. - czyli łącznie 55 proc. Z tych „rezerw” PiS-owi udało się pozyskać 8,59 proc., a więc mniej niż połowę. Wystarczyło, by obronić dotychczasową pozycję – ale tylko tyle. Czyli, niby „pykło”, lecz jakoś nie do końca. Autorzy przywołanego badania zwracali uwagę, że „rezerwowy” elektorat PiS rzadziej chodzi do wyborów, niż analogiczne elektoraty ugrupowań opozycyjnych, co znajdowało potwierdzenie w późniejszych sondażach wskazujących na demobilizację wyborców Zjednoczonej Prawicy. W najbliższym czasie obóz rządzący czeka więc poważna orka nad aktywizacją potencjalnych zwolenników, zwłaszcza w kontekście przyszłorocznych wyborów prezydenckich, bo wbrew pozorom druga kadencja Andrzeja Dudy wcale nie jest przesądzona.

W Sejmie jednak PiS przynajmniej się obronił. Nie da się natomiast usprawiedliwić porażki w Senacie. W 2015 r. PiS wprowadził 61 senatorów, by w tej kadencji stracić 12 miejsc i tym samym większość w izbie wyższej parlamentu. To oczywiście nie jest jeszcze tragedia, ale może spełnić się scenariusz o którym pisałem przed tygodniem - „izba refleksji” może zostać zamieniona przez „totalną opozycję” w „izbę obstrukcji”. W kluczowych sprawach trzeba będzie się zmagać z próbami sabotowania ustaw, wszystko będzie szło o wiele wolniej. Tu trzeba zauważyć, że nawet tzw. „senatorowie niezależni” wywodzą się z obozu opozycyjnego, więc naprawdę ciężko będzie ciułać głosy dla poszczególnych projektów. Odnoszę wrażenie, że PiS rzucił wszystkie siły w kampanii na odcinek sejmowy, licząc iż przewagę w Senacie osiągnie siłą rozpędu. Tymczasem na tym froncie partie opozycyjne zwarły szyki, wystawiając w ramach „paktu senackiego” w większości okręgów jednego kandydata, by nie rozpraszać głosów – i ta taktyka się sprawdziła.

Dodatkowo, w wyborach do Sejmu obóz „anty-PiS” (PO-KO, Lewica, PSL) uzyskał w skali kraju łącznie 8 958 824 głosy – a więc o ponad 900 tys. więcej od Zjednoczonej Prawicy. Jeśli doliczyć Konfederację z 1 256 953 głosami, przewaga wynosi grubo ponad 2 miliony. PiS może dać na mszę w intencji metody d'Hondta premiującej największe ugrupowania.


II. Przełamanie duopolu

No właśnie, jaki szerszy obraz wyłania się z tych wyborów? Przede wszystkim okazuje się, że Polacy nie życzą sobie systemu dwupartyjnego. Polityczny duopol i wieczna nawalanka na linii PiS-PO dla wielu stała się zwyczajnie nużąca, co zaowocowało „kontrolnym” oddaniem głosu na którąś z alternatywnych opcji. Świadczy o tym nie tylko dwucyfrowy wynik lewicy startującej pod szyldem SLD (12,56 proc.), ale nadspodziewany sukces PSL z Kukizem (8,55 proc.), a nade wszystko Konfederacji (6,81 proc.). Ta ostatnia dwójka to chyba największe zaskoczenie. Okazało się, że wbrew moim nadziejom Kukiz nie pogrzebał ludowców i ten fenomen godzien jest osobnych analiz.

No i wreszcie Konfederacja – wydawało się, że wysoka frekwencja pogrzebie antysystemowców, którzy dotąd nie byli w stanie przebić szklanego sufitu kilkuset tysięcy głosów. Swój triumf (bo tak należy na to patrzeć) konfederaci zawdzięczają przede wszystkim mobilizacji najmłodszego elektoratu (18-29 lat) – z tej grupy wiekowej zagłosowało na nich ponad 20 proc., co jest trzecim wynikiem po PiS i KO. I tu nie tyle kamyczek, co wręcz głaz należy wrzucić do propagandowego aparatu PiS. Stawiam tezę, że do sukcesu Konfederacji walnie przyczyniła się przaśna, toporna propaganda TVP Jacka Kurskiego. Bojkotowanie, jak by nie było, ogólnopolskiego komitetu wyborczego balansującego w sondażach na granicy progu wyborczego było tak bezczelne i groteskowe, że zwyczajnie musiało przynieść efekt odwrotny od zamierzonego. Nie zapraszanie polityków Konfederacji przy jednoczesnym pompowaniu lewicy, przypieczętowane aferą z pominięciem przy podawaniu sondażowych wyników, za co TVP przegrała (zasłużenie) proces w trybie wyborczym – ta ostentacyjna stronniczość aż gryzła w oczy. Nic więc dziwnego, że na ostatniej prostej konfederatów „zagospodarował” TVN, prezentując polityków tej formacji już nie jako „faszystów”, lecz wyważonych, zdroworozsądkowych wolnorynkowców. Kurski najwyraźniej zapomniał, że TVP nie jest jedyną telewizją w Polsce i sam „sprezentował” Konfederację konkurencji – a ta nie omieszkała skwapliwie skorzystać z podarunku. Jeżeli ktoś powinien beknąć za wynik PiS poniżej oczekiwań, to w pierwszym rzędzie powinien być to „Kura”. Tu znów odwołam się do wspomnianego wyżej badania – otóż wynika z niego, że wyborcy prawicowi mają często bardzo krytyczny stosunek do przekazu mediów publicznych – a na dodatek na ogół oglądają również programy informacyjne pozostałych stacji oraz, co równie ciekawe, często nie życzą sobie zbyt miażdżącej przewagi politycznej PiS, instynktownie szukając jakiejś przeciwwagi.

Generalnie jednak, układ w Sejmie wskutek wejścia Konfederacji jest wręcz idealny. Wbrew rachubom TVN-u, konfederaci nie pozbawili PiS samodzielnej większości i partia Jarosława Kaczyńskiego utrzymała władzę – ale nie „bezkarną”. Wielokrotnie formułowałem tu pogląd, że Prawo i Sprawiedliwość potrzebuje nad sobą „bata” - i to z prawej strony, by nie zastygło w pysze i samozadowoleniu. Dzięki Konfederacji, partia rządząca odebrała niezbędną lekcję pokory, a do stawu z pisowskimi karpiami wdarł się przebojem antysystemowy szczupak, który zadba o to, by nie obrosły tłuszczem. Taki „dyscyplinator” może się okazać zbawienny w pewnych sprawach typu polityka wschodnia, brak asertywności w relacjach z USA czy żydowskie roszczenia majątkowe. Jeśli tylko nie zaczną zanadto „kucować”, to 11 posłów Konfederacji może okazać się wartościowym uzupełnieniem obecnego składu parlamentu. A dla PiS rada na przyszłość – pogódźcie się z tym, że istnieje bardziej radykalna grupa wyborców (zwłaszcza młodych), których nie da się „zakopać” i którzy zwyczajnie mają prawo do swej parlamentarnej reprezentacji.


III. Przed bitwą prezydencką

Niewątpliwie te wybory pokazały, że w narodzie zaczyna coś podskórnie buzować. Zdiagnozowanie tego fermentu to zadanie dla PiS w najbliższych miesiącach. Warto zauważyć wynik Małgorzaty Kidawy-Błońskiej – wprawdzie startowała z najbardziej przyjaznego KO okręgu warszawskiego, ale ponad 416 tys. głosów i tak robi wrażenie. Wygrała tu „matczynym” wizerunkiem - w czym przypominała jako żywo... Beatę Szydło z 2015 r. Może za wcześnie wyciągać daleko idące wnioski, ale jeśli PO zdecyduje się ją wystawić w wyborach prezydenckich, to może być problem. Podsumowując, PiS uzyskał po raz drugi mocny mandat do rządzenia – ale z szeregiem zastrzeżeń i wątpliwości. Prawica ma niewiele czasu na przegrupowanie szeregów, bo prezydencka batalia tak naprawdę jest tuż-tuż.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

O co toczy się gra

Polityczny cynizm, czy zdrowy rozsądek?


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 42 (18-24.10.2019)

Pod-Grzybki 182

Habemus Nobel! Szwedzka ekspozytura międzynarodowego lewactwa postanowiła wspomóc polskich ideowych pobratymców przyznając Oldze Tokarczuk swoją środowiskową nagrodę. Jak wiadomo, literackiego Nobla przyznaje się głównie za poglądy – oczywiście, jeśli laureat przy okazji potrafi pisać, to tym lepiej, ale nie jest to warunek konieczny. Podobnie z Noblem pokojowym – taki Barack Obama dostał go tylko za to, że nie jest Georgem W. Bushem. I nasze salony odczytały wyróżnienie trafnie, z miejsca ogłaszając, że jest to ICH noblistka. Ale cieszmy się i my, zawsze mogło być gorzej – przecież równie dobrze Nobla mogła dostać Nurowska.


*

Monika Olejnik rulez! Zarządziła, by odtąd każdy, bez względu na płeć, wiek, stan cywilny i umysłu – paradował mając przy sobie „zamiast lub obok torebki” książkę Olgi Tokarczuk: „spacerujmy po ulicach, parkach, lasach, sklepach, teatrach, kinach i stadionach oraz kościołach i innych miejscach – z książką! Z książką Olgi Tokarczuk”. Czytać na szczęście nie trzeba, co z niejaką ulgą przyjął min. Gliński. W związku z apelem, mam receptę na to, jak uchodzić za osobnika, jak to się mówi na salonach, „na pewnym poziomie” - oczytanego i inteligentnego światowca nadążającego za trendami: 1) kupujemy jakąkolwiek książkę Olgi Tokarczuk (niestety, w stwarzanie pozorów należy zainwestować); 2) wyginamy grzbiet książki, tak by wyglądała na czytaną; 3) ruszamy z nią w miasto zadawać szyku. A co, niech się chamy napatrzą, jak wygląda kulturalny człowiek!


*

Pewien problem może być z zabieraniem książki Olgi Tokarczuk do kina - przecież na sali podczas projekcji jest ciemno. Gdyby jednak Państwo zauważyli, jak w trakcie seansu ktoś uporczywie udaje, że czyta książkę Olgi Tokarczuk, należy zachować spokój – a po filmie dyskretnie się zbliżyć i poprosić o autograf. To zapewne będzie Monika Olejnik.


*

Bonus: gdy w kościele demonstracyjnie zaczniecie się modlić z książki Olgi Tokarczuk zamiast, jak te wsiowe mohery, z książeczki do nabożeństwa i ktoś zwróci wam uwagę – będziecie mogli odtąd zażywać męczeńskiej chwały jako ofiara prześladowań katolickiego ciemnogrodu. Wasze akcje w tzw. eleganckim towarzystwie z miejsca podskoczą o jakieś 50 proc.


*

Mam tylko jeden zgryz – Monika Olejnik zaleciła również zabieranie dzieł Noblistki do lasu. Że też ja tego wcześniej nie wiedziałem! Proszę sobie wyobrazić, że w sobotę byłem właśnie w lesie, na grzybach – i nie miałem ze sobą książki Olgi Tokarczuk! Zamiast tego, jak ostatni prymityw, wziąłem kozik i wiaderko. Jaki wstyd! Teraz przez to faux pas czuję się jak skończony palant.


*

Nieco poważniejąc – nie wiem, jak Państwo, ale ja nie mogłem słuchać tych rytualnych zapewnień „naszych” o „radości” z Nobla dla tej polakożerczej lewaczki. Polityków jeszcze rozumiem – inaczej nie mogli tuż przed wyborami. Ale reszta? Ostatecznie dobił mnie min. Gliński, który by zmazać niewczesne wyznanie, że nie był w stanie doczytać żadnego z jej rozwlekłych dzieł do końca, pośpieszył z zapewnieniem, iż jego ministerstwo wycelowało 700 tys. zł. na tłumaczenia dorobku Tokarczuk na wszystkie możliwe języki. Czyli, mówiąc po ludzku, dorzuciło się do szerzenia w świecie antypolskiej propagandy. No, teraz nawet Papuasi będą mogli zabierać książki Olgi Tokarczuk do dżungli na polowania i czytać o tym, jak to Polacy ciemiężyli niewolników.



*

Zmieńmy temat. Polacy nie przestają mnie zadziwiać. Opublikowano wyniki sondażu z którego wynika, że 66 proc. respondentów jest za zniesieniem celibatu księży. Zarazem, w dość rozpowszechnionym nurcie tzw. ludowego antyklerykalizmu panuje opinia o „pazerności klechów”. Ehem, drodzy rodacy, wyobraźcie sobie, że ten „pazerny kler” ma jeszcze na utrzymaniu rodziny... Nic wam się tu nie gryzie? Jak to mawiają w internetach – fuck logic...


*

Jeszcze przed wyborami Klaudia Jachira złożyła na policji zawiadomienie o przestępstwie – stała się mianowicie obiektem tzw. gróźb karalnych wysyłanych jej przez rozjuszonych internautów. Krótko mówiąc – czołowa polityczna hejterka i prowokatorka, godna następczyni Palikota, żali się, że sama stała się obiektem hejtu ze strony tych, których obrażała. Słowem - ani mózgu, ani honoru. No chyba, że Jachira to lepsza cwana gapa i celuje w pokojowego Nobla, jako ofiara „politycznej przemocy”. I wiecie co? Wcale nie jest bez szans.


*

Czerscy niczym św. Jerzy pokonali smoka! Konkretnie, twitterowicza o nicku „Smok05”. Tak im zalazł za skórę, udzielając się nie tylko na Twitterze, ale i na internetowym forum „Gazety Wyborczej”, że uskutecznili „dziennikarskie śledztwo” - i podali jego dane. Imię i nazwisko, miasto zamieszkania, firmę w której pracuje, PESEL... Słowem, Stefan Michnik może nie jest na Czerskiej obecny ciałem, ale duchem – na pewno. No, to teraz czekam na ujawnienie adresów dziennikarzy „Wyborczej” - w końcu, jak można , to można.


*

Jerzy Stuhr próbował załagodzić słynne słowa o „folwarcznych chłopach”. Wyszło na to, że on bynajmniej nie uważa, iż wszyscy chłopi są nienawistni i chcą się mścić na „elitach”. Są też chłopi „dobrzy”. Krótko mówiąc, „arystokrata” Stuhr podzielił plebs na ten potulny, słuchający się autorytetów i salonów oraz na chamów zbuntowanych. Dobrze rymuje się to z wypowiedzią pawianogrzywego prof. Radosława Markowskiego, który ze swych parnasów ocenił, że elektorat PiS „nie ma kwalifikacji obywatelskich”. Profesor wie co mówi, wszak przed laty zasłynął propozycją wprowadzenia w Polsce apartheidu – pisowski „ciemnogród” miałby zostać „instytucjonalnie oddzielony” od postępowego, platformerskiego „jasnogrodu”. Inny „kwalifikowany obywatel” z tej stajni, to nasz ulubieniec prof. Jan Hartman, który niegdyś, gdy Platformie spadły słupki dał wyraz swej obywatelskiej trosce słowami: „Tusku, k...a, zrób coś! Obiecaj ludziom lody, albo co”. I teraz wyobraźmy sobie tę komisję weryfikacyjną: Stuhr, Markowski, Hartman, siedzący za stołem i oceniający „kwalifikacje obywatelskie” kolejnych delikwentów. Uff, mało brakowało...

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 42 (18-24.10.2019)

GAFA – koniec finansowego raju?

Librę” można by dopuścić - ale tylko jako wspólną „walutę technologiczną” e-koncernów, a jej wprowadzenie do obiegu odbywałoby się jedynie w formie wynagrodzenia stanowiącego dla użytkowników „GAFY” formę ekwiwalentu za udostępniane dane.

OECD postanowiła zabrać się (chciałoby się powiedzieć – wreszcie) za ucywilizowanie podatkowej bandyterki uprawianej przez międzynarodowe technologiczne korporacje, synonimizowane zbiorczo jako GAFA – od największych graczy: Google, Apple, Facebook, Amazon. Do tej pory bowiem podmioty z tej branży wykorzystując specyfikę globalnej sieci skutecznie unikały opodatkowania w krajach w których realnie wypracowywały swe gigantyczne zyski. Jak już kiedyś tu wspominałem, taki Facebook nie zapłacił w 2017 r. ani złotówki podatku CIT, mimo że na reklamach (szacunki PwC) zarobił w Polsce 596,5 mln. zł. Wszystko dlatego, że rozliczenia reklamodawców następowało z ulokowaną w Irlandii spółką Facebook Ireland Limited, korzystającą w tym kraju z rozwiązań charakterystycznych dla rajów podatkowych. Podobnie rzecz się ma z innymi podmiotami z tej branży. Jak szacuje OECD (dane za euractiv.pl) w skali globalnej rządy tracą na tego typu procederze ok. 240 mld. dolarów rocznie – a są to wyliczenia nader ostrożne, bowiem wg organizacji Tax Justice Network kwota ta jest ponad dwukrotnie wyższa.

Dotykamy tu zresztą szerszego problemu agresywnej optymalizacji i rajów podatkowych, którego zaledwie częścią są fiskalne sztuczki internetowych koncernów. Jest to, mówiąc wprost, zorganizowana kradzież, w której rolę „dziupli” do melinowania „fantów” i zarazem paserów pełnią raje podatkowe. Okradane są nie tylko budżety państw, ale przede wszystkim uczciwie działający przedsiębiorcy i zwykli obywatele. Państwa, by załatać podatkowe „dziury” zadłużają się bardziej niż byłoby to konieczne – podobnie cierpią lokalni podatnicy zmuszeni do płacenia zarówno za siebie, jak i za podatkowych cwaniaków. Takie są konsekwencje optymalizacyjnego złodziejstwa.

Do skasowania rajów podatkowych daleka droga, choć aż się prosi o wprowadzenie podatku od międzynarodowych przepływów kapitałowych, niemniej OECD poczyniła pierwszy krok we właściwym kierunku. Ponieważ dotychczasowe formy opodatkowania nie zdały egzaminu, postawiono na globalny podatek cyfrowy. Podobne rozwiązanie wprowadziła już Francja, zmuszona jednak przez Trumpa (gros technologicznych gigantów to firmy amerykańskie) do obietnicy zrekompensowania ewentualnej „nadpłaty”, gdyby okazało się, że podatek francuski będzie wyższy od tego wprowadzonego przez OECD. My również mieliśmy swoje zapędy w tym kierunku, jednak błyskawicznie zostaliśmy przywołani do porządku przez wiceprezydenta USA Mike'a Pence'a, który przy okazji tegorocznych obchodów rocznicy wybuchu II Wojny Światowej „z głęboką wdzięcznością” podziękował nam za odstąpienie od daniny cyfrowej, która „mogłaby utrudnić wymianę handlową” z naszym hegemonem zza oceanu.

Teraz zatem wszystko w ręku OECD. Specjalna grupa robocza przed kilkoma dniami opublikowała projekt wytycznych dla nowego podatku. Rzecz dotyczyć ma łącznie 134 państw, a kluczowa propozycja zakłada, iż spółki technologiczne będą płacić podatki tam, gdzie mają obroty, niezależnie od tego, czy zarejestrowały w danym kraju formalnie swą działalność. A zatem, przywołując wspomniany wyżej przykład Facebooka, podatek od zysków z reklam byłby płacony w Polsce, a nie w Irlandii. Projekt będzie jeszcze poddany konsultacjom, m.in. podczas najbliższego spotkania ministrów finansów grupy G-20 w Waszyngtonie, a jego ostateczny kształt mamy poznać w styczniu przyszłego roku. Ambitne plany zakładają, że „podatek GAFA” zostałby ustanowiony jeszcze w 2020 r. Oczywiście, podstawową sprawą jest tu jego wysokość – czy w skali ogólnoświatowej zbliży się ona do owych 240 mld. dolarów rocznie wyliczonych przez OECD, czy skończy się na jakimś ochłapie rzuconym na odczepnego. No i rzecz jasna - czy w trakcie negocjacji nie zostaną wmontowane jakieś sprytne furtki czyniące całą inicjatywę fikcją. Warto jeszcze zauważyć, iż Unia Europejska ustami nominowanego właśnie komisarza ds. gospodarczych i finansowych Paolo Gentiloniego zapowiedziała, że podatek cyfrowy zostanie wprowadzony na terenie UE nawet w przypadku fiaska projektu OECD.

Osobiście uważam, że należy pójść o krok dalej, czemu dałem wyraz w niedawnym felietonie „Czy Facebook i Google są za darmo?”. Otóż koncerny technologiczne wypracowują swe dochody w znacznej mierze dzięki wszechstronnej monetyzacji najróżniejszych danych pozostawianych przez nas w sieci – to jest waluta, którą realnie płacimy za rzekomo „darmowe” usługi, dostając w zamian tak naprawdę świecidełka. I tu zgłaszam postulat – jakiś czas temu Zuckerberg wystąpił z pomysłem własnej kryptowaluty Libra. Sprawa ugrzęzła zablokowana przez świat polityki i finansów. Ja bym ją odblokował, pod jednym wszakże warunkiem: otóż „Librę” można by dopuścić - ale tylko jako wspólną „walutę technologiczną” e-koncernów, a jej wprowadzenie do obiegu odbywałoby się jedynie w formie wynagrodzenia stanowiącego dla użytkowników „GAFY” formę ekwiwalentu za udostępniane dane. Dziś te dane mają od nas za bezcen – niech więc wreszcie zaczną za nie płacić.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Czy Facebook i Google są za darmo?

Podatkiem w Zuckerberga


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 42 (18-24.10.2019)

piątek, 11 października 2019

O co toczy się gra

Totalni” nie grają o zwycięstwo – grają o możliwość sabotażu i permanentnej destabilizacji państwa. To jest ich plan na te wybory.

I. O co gra Zjednoczona Prawica?

Ten artykuł trafi do Państwa rąk w piątek, 11 października – tuż przed ciszą wyborczą. To dobry moment, by przypomnieć jeszcze raz o stawce tych wyborów – o co gra obóz patriotyczno-niepodległościowy, a o co obóz „totalnej opozycji” spod wielu szyldów. I już na pierwszy rzut oka widać podstawową różnicę – o ile Zjednoczona Prawica swe cele deklaruje z otwartą przyłbicą, to ugrupowania opozycyjne ukrywają swe rzeczywiste zamiary za zasłoną dymną.

Generalnie, partii Jarosława Kaczyńskiego wraz z koalicjantami chodzi o kontynuowanie dzieła reform, które docelowo mają nieodwracalnie zmienić Polskę. Przekształcić nasz kraj z postkomunistycznego bantustanu – żerowiska sitw, obcego kapitału wyprowadzającego dotąd „prawem i lewem” miliardy euro i dolarów, kondominium pod komisarycznym, polityczno-gospodarczym zarządem ościennych potęg – w normalne państwo działające w interesie swych obywateli. Reformy te, jak wiemy, w trakcie upływającej kadencji realizowane były czasem w sposób połowiczny, chwiejny, część zabuksowała w miejscu, niektóre milczkiem odłożono na półkę czekając na bardziej sprzyjające okoliczności. Ale też należy obiektywnie zauważyć, że nie wszystkie zaniechania wynikały z błędów obecnej ekipy – wewnętrzny opór materii był potężny, bowiem przez ostatnie ponad ćwierć wieku Polska obrosła gęsto licznymi grupami interesu, żywotnie zainteresowanymi trwaniem dotychczasowego systemu wraz z jego patologiami. Na powyższe nałożył się nacisk zagranicy – przede wszystkim Berlina i brukselskiego centrum polityczno-administracyjnego, z majaczącą w tle ręką Moskwy, zawsze chętnej do podziału polskiego tortu. W niezmiennym interesie wymienionych pozostaje utrzymanie Polski w pozycji wiecznego petenta-wasala - państwa słabego, będącego rezerwuarem taniej siły roboczej, rynkiem zbytu, podwykonawcą dla gospodarek Zachodu, do tego uzależnionego od rosyjskich surowców. Do tej starej koncepcji „Mitteleuropy” w naszych czasach dołożono element kolejny: kolonizację ideologiczną, mającą sprawić, by Polacy przestali być Polakami, by odrzucili swą historię, wstydliwie wyrzekli się religii, tradycji, kultury, przyjmując w zamian narzucane nam z zewnątrz wynaturzone, lewackie wzorce, które przez ostatnie kilkadziesiąt lat zdewastowały społeczeństwa Europy Zachodniej. To potężne siły, dlatego może się im przeciwstawić jedynie rząd dysponujący jednoznacznym, społecznym mandatem, czujący za plecami poparcie zdecydowanej większości narodu.

Drugim filarem polityki prawicowej koalicji jest przywrócenie godności, również materialnej, marginalizowanym wcześniej grupom społecznym. To dlatego program „500+” i pozostałe transfery społeczne spotkały się z tak wściekłą reakcją, podobnie, jak niedawno zapowiedź znaczącego podniesienia w najbliższych latach płacy minimalnej. Rzecznikiem tej postawy był Jacek Rostowski ze słynnymi słowami „pieniędzy nie ma i nie będzie”. Fakt, za jego czasów rzeczywiście pieniędzy nie było, pochłoniętych przez czarne dziury w podatku VAT, CIT i akcyzie. Nagle jednak się „odnalazły” w różnych tzw. „głębokich kieszeniach”. Te miliardy, które poszły do obywateli, zasilając przy okazji gospodarkę, ktoś jednak realnie stracił – i owi „ktosie” zrobią wszystko, by je odzyskać.

Podsumowując – dla PiS, by kontynuować wytyczoną drogę, planem minimum jest stabilna większość umożliwiająca samodzielne rządy. Ideałem jest większość konstytucyjna, pozwalająca na zmianę obecnej, głęboko dysfunkcyjnej ustawy zasadniczej, „szytej” na miarę postkomunistycznych układów.


II. Obóz ancien regime

O co gra obóz, który sam siebie, ustami Grzegorza Schetyny nazwał „opozycją totalną”? Jest to obóz beneficjentów patologicznego systemu III RP, dążący do restauracji starych porządków – klasyczny ancien regime, pragnący, „żeby było tak, jak było”. Innego programu nie mają – i czują, że te wybory są ostatnim momentem, kiedy powrót do władzy, znaczenia i pieniędzy jest jeszcze możliwy. Za cztery lata będzie dla nich już za późno. Ale tego prawdziwego programu ujawnić rzecz jasna nie mogą – stąd zmuszeni są do nieustannego podgrzewania histerii, rozhuśtywania społecznych emocji i eskalowania wojny domowej. Pretekstem może być cokolwiek - „obrona” konstytucji, „praworządności”, „wolnych sądów”, żerowanie na protestach kolejnych grup zawodowych, podłączanie się pod niepełnosprawnych, mniejszości seksualne, snucie katastroficznych scenariuszy „drugiej Grecji” czy wręcz „drugiej Wenezueli”... Na powyższe nakłada się wyjątkowo obrzydliwy spektakl szkalowania własnego kraju za granicą – rzecz niebywała w przypadku innych państw. Byliśmy świadkami bezwstydnych donosów do obcych stolic oraz unijnych instytucji i równie bezwstydnej satysfakcji, gdy ten czy ów zagraniczny polityk wycierał sobie Polską gębę. Oni nawet nie próbowali ukrywać, że liczą na zewnętrzną interwencję i naciski, mające finalnie wpłynąć na zmianę władzy w Polsce. W zamian oferują swym sponsorom, patronom i mocodawcom to samo co zwykle – siebie w roli kompradorskich nadzorców nadwiślańskiego bantustanu, pilnujących tu, na miejscu, obcych interesów i trzymających w ryzach miejscowy motłoch w zamian za zgodę na dalsze rozkradanie Polski. Dla ich zagranicznych zwierzchników taki układ jest idealny, bo dzięki temu nawet nie musieliby wypłacać jurgieltu z własnych kieszeni – jurgielt płaciliby tradycyjnie Polacy. Powtarzam: tylko o to im chodzi i o nic innego, cała reszta to wspomniana na wstępie zasłona dymna, dlatego też nie ma sensu pochylać się nad ich „propozycjami programowymi” - tymi wszystkimi „sześciopakami Schetyny”, których sami nie potrafią powtórzyć z pamięci.

Zarazem czują jednak, że są słabi – słabsi niż w 2015 r. Dlatego swe realne plany dostosowują do własnej słabości. Ich plan minimum, to wygrana w wyborach do Senatu – tak, by zamienić „izbę refleksji” w „izbę obstrukcji”. Jeżeli PiS uzyska większość w Sejmie, będzie w stanie tę senacką obstrukcję przełamać – ale wszystko będzie szło wolniej, jak po grudzie i w atmosferze nieustającej bijatyki. Natomiast plan maksimum „totalnych” to osiągnięcie na tyle wysokiego wyniku, by PiS, nawet jeśli wygra wybory, nie miał samodzielnej większości. Wtedy albo zmuszony byłby sformować rząd mniejszościowy – a czym to się kończy przekonaliśmy się w latach 2005-2007, albo trzeba by rozpisać przedterminowe wybory. Jest jeszcze trzeci element – rozparcelowanie państwa na udzielne księstwa samorządowe. Jak niedawno doniósł „Dziennik Gazeta Prawna”, opozycyjni samorządowcy przygotowali już pakiet stosownych ustaw, wyjmujących de facto samorządy spod jakiegokolwiek nadzoru i w efekcie godzących w unitarny charakter polskiego państwa. Przyczółkiem ma być opanowany przez opozycję Senat.

Krótko mówiąc, „totalni” nie grają o zwycięstwo – grają o możliwość sabotażu i permanentnej destabilizacji państwa. To jest ich plan na te wybory.


III. Mobilizacja!

Dlatego kluczowa będzie mobilizacja. Wg badań socjologicznych o wiele większy „potencjał mobilizacyjny” ma PiS – sięgający nawet 55 proc. Warunek jest jeden – nie wolno dać się uśpić optymistycznym sondażom i ruszyć do urn. Pamiętajmy, że mamy nową sytuację – dziś wysoka frekwencja sprzyja przede wszystkim nam. Tamci rzucili już dawno na szalę wszystkie zasoby i my musimy zrobić to samo – a głównym atutem po naszej stronie jest wielki potencjał rzesz zwykłych Polaków, z taką pogardą traktowanych przez „arystokrację” III RP. Słowa o „folwarcznych chłopach” nie biorą się znikąd – są wyrazem ich stosunku do własnego narodu. I jeżeli wygrają, tak właśnie będą nas traktować – jak pańszczyźnianych chłopów, co zresztą niejednokrotnie mieliśmy okazję przerabiać na własnej skórze po 1989 r. Do tej powtórki z najnowszej historii nie wolno dopuścić. W tych wyborach zadecydujemy, czy Polska ostatecznie wkroczy na nowe tory, czy też nastąpi recydywa starych porządków pod rządami tych, którzy już od dawna powinni użyźniać śmietnik historii.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 41 (11-17.10.2019)

Pod-Grzybki 181

Na finiszu kampanii TVP odpaliła „taśmy Neumanna” z których mogliśmy się dowiedzieć, że polityka jest cyniczna, politycy brzydko się wyrażają, a przekręty tych z PO mogą liczyć na ochronę sędziowskiej „nadzwyczajnej kasty” („Sąd to może wypierd...ić w kosmos, może to prowadzić trzy lata – bez znaczenia to jest.”). Słowem, same rewelacje... Jedna rzecz jest jednak charakterystyczna – żadne sędziowskie stowarzyszenie, żadne „Themis” czy inna „Iustitia” nie zaprotestowała jednym słowem przeciw tak przedmiotowemu traktowaniu. Siedzą grzecznie i cichutko, udając, że nie usłyszały tego, co usłyszały. I to mówi nam o kondycji sądownictwa więcej, niż wszystkie sążniste analizy.


*

Swoją drogą, zastanawiam się, jak PO prowadzi kampanię w Tczewie. Widzę to tak. Przychodzi polityk na spotkanie z wyborcami, po czym wesoło zagaja: „cześć po*eby!”, a następnie rozwijając wątek dodaje: „rzygam Tczewem! Głosujcie na mnie!”. Potem jeszcze zaproszą Wałęsę, który ich opatyczy i zwyzywa śp. Kornela Morawieckiego od „zdrajców” i „żelazny elektorat” mają zmobilizowany - publika szaleje, a słupki poparcia skaczą pod niebo. Poważnie, sądząc po nieustającej popularności takiego Trzaskowskiego czy innej Jachiry, „totalni” musieli dojść do nieuchronnego wniosku, że ich wyborcy to faktycznie stado sadomasochistycznych „po*ebów” - i stąd też adekwatne traktowanie.


*

„Gazeta Wyborcza” chwyta się brzytwy i postanowiła rozdać przed wyborami milion bezpłatnych egzemplarzy specjalnej „Gazety Przedwyborczej” - w miejscowościach poniżej 100 tys. mieszkańców, żeby ta prowincjonalna hołota w końcu zrozumiała na kogo należy głosować. Jak to ujął Jarosław Kurski – grozę rządów PiS należy wytłumaczyć ludowi „w prostych słowach”. I to jest niesamowite – oni naprawdę sądzą, że ludzie spoza „warszawki” są oczadziali od „pisowskiej propagandy” niczym chłop sanacyjny i trzeba im „wytłumaczyć” „prostymi słowami” rzeczywistość. Bo inaczej, sami z siebie, będą nadal siedzieli w tych swoich lepiankach i oglądali TVP. Przekładając ezopowe przesłanie Jarosława Kurskiego na normalny język, komunikat Czerskich brzmi zatem następująco: „słuchajcie, wy wsiowe tumany, jeśli jeszcze do was nie dotarło, jak strasznie obciachowy jest PiS, to my wam to pokażemy w naszej gazetce - za darmo, skoro żal wam odpalić parę złotych z tego pińćset, co dostajecie. Wbijemy wam to do tych waszych zakutych łbów prostymi słowami, żebyście nie mieli kłopotu ze skumaniem. Mata więc i czytajta - i jeżeli nie chcecie być dalej durnymi wsiokami, to macie zostać w domu, albo zagłosować na opozycję, kapewu?”.


*

Ale, trzeba oddać, że „Wyborcza” gra dwutorowo – dla prowincji przygotowała tabloidowe pisemko, ale już dla wielkomiejskich elit postarała się nieco bardziej. Wyrychtowała do spółki z samym „New York Timesem” specjalny dodatek „Władza” obnażający nikczemności różnych „populistów”, który w obu gazetach ukaże się w sobotę 12 października. Polityczna intencja jest ewidentna – a ja tylko przypominam, że wtedy w Polsce będzie już obowiązywała cisza wyborcza. Czy stosowne organy państwa będą miały odwagę, by zareagować na tę ostentacyjną, łamiącą prawo agitkę? Czy też „Wyborczej” po staremu wolno więcej?


*

Lobby LGBT dostało histerii, bo na lubelską gęj-paradę jacyś kontrdemonstranci przynieśli petardy – w związku z tym, waginosceptycy i penisosceptyczki stroją się w palmy męczeństwa jako niedoszłe ofiary „zamachu”. Rzucanie petardami faktycznie nie jest bezpieczne – a przede wszystkim durne i przeciwskuteczne. Mam lepszy pomysł. Otóż w 1944 r. Stalin zorganizował w Moskwie pokazowy przemarsz niemieckich jeńców – a pochód zamykały samochody-polewaczki, zmywające ślady po najeźdźcach. Rozwiązanie to polecam włodarzom miast nawiedzanych przez objazdowy cyrk LGBT – należy z pełnym spokojem wyrażać zgodę na gej-parady, a następnie bezpośrednio za demonstracją puszczać pojazdy MPO starannie czyszczące ulice. Wymowa symboliczna będzie oczywista dla wszystkich, a furia lewactwa po takim potraktowaniu – bezcenna.


*

Celebryckie rozterki rodem z gazeta.pl. Małgorzata Rozenek-Majdan: „Jak sobie myślę, że moi synowie mieliby mieć dziewczynę to jakoś mocno się tym denerwuję”. Hm, gdyby synowie przyprowadzili swoich chłopaków, byłoby wszystko OK?


*

Szaleństwo ekologistów – w nowojorskim ratuszu podczas spotkania z lewacką „polityczką” Demokratów Alexandrią Ocasio-Cortez jedna z klimatystek zgłosiła arcypostępowy postulat: „Pozostało nam tylko kilka miesięcy. Szwedzki profesor mówi, że możemy jeść zmarłych ludzi, ale to nie jest dostatecznie szybko. Musimy zacząć jeść dzieci! Nie mamy czasu! Jest za dużo CO2!”. I dalej: „Nawet jeżeli zbombardujemy Rosję, nadal będzie zbyt wielu ludzi i zbyt wiele zanieczyszczeń! Musimy więc pozbyć się dzieci. Musimy jeść dzieci!”. Trzeba przyznać, że nasza Sylwia Spurek jeszcze na to nie wpadła, ale zapewne wszystko przed nami – od dawna podejrzewałem, że od wegetarianizmu do kanibalizmu jest tylko krok, bo na dłuższą metę natury nie da się oszukać i skoro nie można jeść zwierząt, to pozostaje sięgnąć po jedyne pozostałe źródło mięsa. Ale jest jeszcze coś innego – otóż na filmiku widać, że słowa aktywistki nie spotkały się z cieniem sprzeciwu publiczności, zaś sama Ocasio-Cortez wystąpienie skwitowała jedynie słowami: „na szczęście, mamy więcej niż kilka miesięcy”. Od razu kamień spadł mi z serca – może zaczniemy konsumować dzieci dopiero za rok. A przy okazji – potwierdza się stara prawda, że dzieci są po to, by na starość człowiek miał co do garnka włożyć.


*

Ehem... tak mi przyszło jeszcze do głowy, więc ostrzegam na wszelki wypadek. Jeżeli mają Państwo w gronie znajomych jakichś „klimatystów”, to radzę nie afiszować się z dziećmi. W ich ustach powiedzenie „ten dzidziuś jest tak słodki, że chciałoby się go zjeść” może mieć całkiem dosłowne konotacje.


*

Na dziś to tyle. Ja osobiście nie mogę już się doczekać wyborczej niedzieli – coś mi mówi, że będzie lepsza niż Gwiazdka. A Państwo?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 41 (11-17.10.2019)

Widziały gały, co udzielały?

Sektor bankowy przez całe lata zachowywał się tak, jakby dyrektywa 93/13/EWG go nie dotyczyła. Sądzili, że im się upiecze? Że kwestia klauzul abuzywnych nie dotrze prędzej czy później do TSUE?

A więc stało się – wiszący w powietrzu topór wreszcie opadł. Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej (TSUE) ogłosił wyrok w sprawie tzw. kredytów frankowych. Piszę „tak zwanych”, ponieważ w istocie nie były to ani kredyty, tylko jakaś dziwaczna hybryda kredytu i opcji walutowej zabezpieczanej hipoteką i majątkiem klienta, ani tym bardziej „frankowe”, bo franków szwajcarskich nie było w obrocie – stanowiły one jedynie wirtualny przelicznik dla wypłacanej przez banki kwoty w złotówkach i ustalania późniejszych zobowiązań „kredytobiorcy”. I właśnie o owe przeliczniki w znacznej mierze chodzi, bowiem stosowne klauzule w umowach dawały często bankom pełną dowolność w ustalaniu wysokości rat w oparciu o wewnętrzne tabele kursowe. Na tym jednak repertuar nieczystych chwytów się nie kończy, na co swojego czasu zwracał uwagę m.in. raport Rzecznika Finansowego czy raport NIK z 2018 r., w którym wprost określono praktyki banków jako „niewłaściwe” i „nieuczciwe”.

No dobrze, ale co zrobić w przypadku stwierdzenia abuzywności zapisów umowy? Tego zagadnienia dotyczyły pytania prejudycjalne skierowane do TSUE przez Sąd Okręgowy w Warszawie rozpatrujący sprawę państwa Dziubaków przeciw Raiffeisen Bank. Państwo Dziubakowie wzięli w 2008 r. 40-letni „kredyt” indeksowany do franka w kwocie 400 tys. zł. i po latach wciąż pozostawało im do spłaty 520 tys. zł. Wnieśli więc pozew o unieważnienie umowy z tytułu nieuczciwych zasad indeksowania. Wątpliwości sądu dotyczyły m.in. wykładni dyrektywy EWG (93/13/EWG) w sprawie nieuczciwych warunków w umowach konsumenckich. W szczególności – czy sąd jest władny „ratować” umowę poprzez zastąpienie niedozwolonych warunków zapisami wynikającymi z prawa krajowego lub zasad współżycia społecznego; czy wolno utrzymać w mocy niedozwolone zapisy, jeśli w chwili rozstrzygnięcia byłyby korzystne dla klienta; wreszcie – czy umowa może pozostawać w mocy po usunięciu klauzul uznanych za abuzywne.

TSUE - zgodnie zresztą z wcześniejszą zapowiedzią rzecznika Trybunału i swą dotychczasową, prokonumencką linią orzecznictwa – stwierdził, iż kluczowy jest tutaj interes klienta. Po pierwsze, sądy nie mogą „uzupełniać” umów wstawiając w miejsce klauzul abuzywnych innych zapisów działających podobnie, ale nie obarczonych wadą (np. średniego kursu NBP w miejsce bankowych tabel kursowych). Po drugie – może unieważnić całość umowy, jeżeli znajdują się w niej zapisy skrajnie niekorzystne dla konsumenta. Po trzecie – umowę można utrzymać w mocy, ale tylko wtedy jeśli życzy sobie tego konsument.

Co to oznacza w praktyce? W przypadku unieważnienia umowy strony zwracają sobie nawzajem dotychczasowe świadczenia – w efekcie może się okazać, że klient już dawno spłacił swoje zobowiązanie i to z nadwyżką, którą powinien zwrócić mu bank. W wyniku takiego rozliczenia państwo Dziubakowie otrzymaliby 180 tys. zł. - i w podobnej sytuacji mogą być rzesze innych klientów. Wyrok TSUE nie zamyka też drogi do sądowego przewalutowania kredytów – umowa obowiązywałaby bez klauzuli indeksacyjnej, przy zachowaniu dotychczasowego oprocentowania. Krótko mówiąc, w jednym i drugim przypadku banki zostałyby zmuszone do zwrotu nieuczciwie osiągniętych korzyści.

Reakcja sektora bankowego? Tradycyjnie – mieszanina płaczu i pogróżek. Banki szacują swoje „straty” (o ile „stratą” można nazwać zwrot nienależnych świadczeń i zyski mniejsze od założonych) na 60 mld. zł., zaś Związek Banków Polskich niedwuznacznie zasugerował, iż banki zaczną się domagać zwrotu wypłaconego kapitału na podstawie przepisów o nienależnym świadczeniu. Dobre sobie, zważywszy, że tak jak w przypadku państwa Dziubaków, ów „kapitał” został już dawno spłacony.

Generalnie, do całej sytuacji jak ulał pasuje trawestacja ulubionego tekstu trolli internetowych: widziały gały, co udzielały? Sektor bankowy przez całe lata zachowywał się tak, jakby dyrektywa 93/13/EWG go nie dotyczyła. Sądzili, że im się upiecze? Że kwestia klauzul abuzywnych nie dotrze prędzej czy później do TSUE? Natomiast co do owych 60 mld. - trzeba pamiętać, że pieniądze te będą spływały w rytmie zapadających wyroków. I jest to bardzo dobra wiadomość, oznacza bowiem, że w najbliższych latach realna gospodarka zostanie zasilona bankową „kroplówką”. Zważywszy, że rocznie branża notuje zyski rzędu 15 mld. zł., nie jest to jakieś gigantyczne wyrzeczenie – trochę mniej kasy pójdzie na dywidendy (tylko w tym roku za granicę ma trafić ponad 2 mld. zł.) - i tyle.

I na zakończenie jeszcze jedna sprawa. W 2017 r. ABW wszczęła odnośnie „kredytów frankowych” śledztwo z art. 286 par. 1 KK w zw. z art. 294 par. 1 KK. - doprowadzenie do niekorzystnego rozporządzenia mieniem, czyli oszustwo. Jestem szalenie ciekaw, czy doczekamy się wreszcie posadzenia odpowiedzialnych osób z bankowego managementu na ławie oskarżonych? W końcu, biorąc za dobrą monetę wyliczenia bankowych „strat”, rzecz dotyczy 60 mld. zł., co wyczerpuje znamiona przestępstwa w stosunku do mienia znacznej wartości...


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

TSUE – bat na bankierów

Frankowe przepychanki

Frankowicze kontra Skarb Państwa

Kredyty frankowe – granda i bezradność

Kurs sprawiedliwy – dla wszystkich!

Kontratak banksterów

Kontratak banksterów – c.d.

Wytarzać banksterów w smole i pierzu

Polska na banksterskiej smyczy

Walutowy hazard

Gra kredytem

Kredytowa szulernia


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 41 (11-17.10.2019)