sobota, 29 października 2011

Krajobraz po przejęciu – domknięcie



Dyktatura matołów, przekazując w putinowskim stylu Presspublikę proreżimowemu biznesmenowi, definitywnie zakończyła okres względnej medialnej pieriedyszki.


I. Ostatnie watahy IV RP

Bądźmy szczerzy, te kilka lat „Rzeczpospolitej” Lisickiego i parę miesięcy „Uważam Rze” - głównonurtowych pism niezależnych od rządzącej nami dyktatury matołów - było dla konserwatywnego przekazu w przestrzeni publicznej prezentem od losu, który nie miał prawa zaistnieć. Podobnie jak nie miało prawa się wydarzyć zwycięstwo PiS w 2005 roku i prezydentura Lecha Kaczyńskiego. Wszystko to zawdzięczamy czystemu zbiegowi okoliczności - oto dwie frakcje obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP w pewnym momencie pożarły się między sobą o wpływy i zamiast jak zwykle załatwić swoje porachunki po cichu, jedna ze stron postanowiła spór upublicznić. Jestem przekonany, że „agorowcy” do dziś gorzko żałują swej pokerowej zagrywki w wyniku której buldogi wylazły na chwilę spod dywanu i gryząc się o kość pokazały zdumionej gawiedzi fragmencik realiów „demokratycznego państwa prawa”. Efektem było „wzmożenie moralne” i dwulecie urządzania przedsionka IV RP, co na odcinku medialnym poskutkowało chwilowym (i mocno częściowym) przejęciem państwowych mediodajni, w tym – Presspubliki, które to podmioty na chwilę zaczęły jako-tako przypominać normalne media, a „Rzeczpospolita” nawet takim normalnym medium się stała.

Po 2007 roku „porzundek” na rynku mediów elektronicznych przywracano z rewolucyjną bezwzględnością, obracając TVP i Polskie Radio na powrót w mediodajnie. Z Presspubliką poszło trudniej, z uwagi na większościowego udziałowca, którym był brytyjski fundusz Mecom. Zresztą, do pewnego momentu dyktatura matołów chyba nawet nie za bardzo naciskała na przejęcie „Rzeczpospolitej”, być może uznając, że przyda się w ogólnym pejzażu taki pluralistyczny listek figowy, flankujący z umiarkowanych pozycji radykałów od Sakiewicza.

II. Dyktatura matołów kończy pieriedyszkę

Wszystko się zmieniło w momencie startu „Uważam Rze” i objęcia przez nowy tygodnik w ekspresowym tempie pozycji lidera na rynku tygodników opinii. Tego dyktatura matołów, szczególnie w warunkach zaistniałych po obnażającej fasadowość państwa Katastrofie Smoleńskiej zdzierżyć już nie mogła. Wytłumaczono więc brytolom z Mecomu, jakie są obiektywne uwarunkowania prowadzenia biznesu w kartoflanej republice, dlaczego powinni się kontentować działalnością na rynku mediów lokalnych i czemu należy odstąpić swój okręt flagowy wskazanemu przez „waadzę” biznesmenowi.

Tak więc, paradoksalnie, właśnie sukces „Uważam Rze” stał się gwoździem do trumny niezależności ostatnich mainstreamowych gazet. Dyktatura matołów przekazując w putinowskim stylu firmę proreżimowemu biznesmenowi, obwieściła tym samym definitywny kres względnej medialnej pieriedyszki.

O tym, że komunikat został właściwie odczytany, przemyślany, zrozumiany i przyswojony, świadczy zachowanie niemieckiego koncernu Neue Passauer Presse (Polskapresse), który błyskawicznie wywalił ze stanowiska redaktora naczelnego krakowskiego „Dziennika Polskiego” Piotra Legutkę – za to, że ten ośmielił się poprzeć protesty przeciw zmianom w redakcjach Presspubliki.

Tu uwaga – nie zgadzam się z głosami blogerów twierdzących, że swymi protestami środowisko dziennikarskie i ekipa „Rzepy”-”URz” ułatwiły zadanie Hajdarowiczowi, który musiał przez to pokazać kto tu rządzi. Był to raczej głos symbolicznego sprzeciwu wobec zmian, które zostały już dawno postanowione. Hajdarowicz bowiem wie doskonale na jakim świecie żyje, oraz kto, w jakich okolicznościach i dlaczego powierzył mu ten kolejny, medialny odcinek. (Więcej w tekstach „Krajobraz po przejęciu” i „Krajobraz po przejęciu – post scriptum”).

III. Plus-minus

Do „Rzeczpospolitej” i polityki redakcyjnej Pawła Lisickiego zdarzało mi się tu i ówdzie zgłaszać zastrzeżenia. Momentami drażniła mnie praktykowana przez niektórych dziennikarzy publicystyczna maniera szukania za wszelką cenę „drugiej strony”, czy udostępnianie łamów osobnikom pokroju Kuczyńskiego.

Takie wyważanie i „pluralizacja” wizerunku na siłę, skutkowały utratą wyrazistości i, jak sądzę, ograniczeniem niejako na własne życzenie liczby kupujących gazetę. Pluralizm nie polega bowiem na tym, by w tej samej gazecie umieszczać teksty od Kuczyńskiego po Wildsteina, gdyż w ten sposób zmusza się poniekąd czytelnika do sponsorowania honorarium Kuczyńskiemu. Chodzi o to, by na rynku istniały obok siebie różne tytuły, a czytelnik miał realny wybór. Nie wyobrażam sobie, by ktokolwiek kupił „Rzepę” dla tekstu Kuczyńskiego, że tak symbolicznie już pozostanę przy akurat tym nazwisku, skoro może kupić sobie „Wyborczą”, gdzie tego typu publicystów ma skolko ugodno. Tym bardziej, że redakcja „Wyborczej” dba o to, by ich czytelnik sponsorować Wildsteina nie musiał.

Tych wad pozbawione było „Uważam Rze”, oferujące czytelnikowi spójniejszy przekaz i treści których nie oferowały inne tzw. „cytowalne” media - stąd bezprecedensowy sukces tego tygodnika.

W ostatecznym rozrachunku dorobek Lisickiego należy jednak ocenić mocno na plus, o czym się wkrótce przekonamy, gdy zaprowadzanie nowej linii redakcyjnej w obu pismach ruszy na całego.

IV. Wróblewski pod nadzorem politruka

W swym lipcowym tekście „Krajobraz po przejęciu” naszkicowałem dwie drogi, którymi może podążyć „Rzeczpospolita” po przejęciu. Pierwsza, to powrót do „doktryny Fikusa”, który ponoć mawiał, że od polityki jest „Wyborcza”, a „Rzeczpospolita” ma być dziennikiem obsługującym tematykę prawno-gospodarczą. Druga opcja, to recydywa agresywnie salonowej gaudenowszczyzny, której symbolem stało się wyrzucenie na lekko tylko zawoalowane życzenie „Wyborczej” Bronisława Wildsteina po opublikowaniu przez tegoż jawnych zasobów osobowych z archiwum IPN, znanych później jako „lista Wildsteina”.

Osobiście typowałem wtedy na nowego naczelnego Macieja Łętowskiego, który przez swą działalność we władzach Presspubliki dał się poznać z odpowiedniej strony, ale Tomasz Wróblewski również obozowi beneficjentów i utrwalaczy III RP krzywdy nie zrobi. Z jego wstępniaka można wyinterpretować, że nowa „Rzepa” będzie gdzieś pomiędzy - na pewno zrezygnuje z kursu polemicznego wobec flotylli dowodzonej przez „Wyborczą”, wycofa się także z tak gryzących Salon wątków patriotycznych, narodowych, wspólnotowych i tradycjonalistycznych (to podkreślanie indywidualizmu).

Krytyka dyktatury matołów sprowadzona zostanie głównie do komentowania posunięć rządu z pozycji ekonomicznej racjonalności, co jest dość bezpieczne, bo dopóki państwo nie zbankrutuje, to gospodarcze diagnozy nie rozpalają emocji i dla większości są śmiertelną nudą. Poza tym, jestem dziwnie spokojny, że zawsze prócz tekstu zawierającego rozsądną, wyważoną i do bólu konstruktywną krytykę PO, znajdzie się „dla równowagi” artykuł o należycie antypisowskiej wymowie, skupiający się na wyliczaniu dlaczego PiS jest tak beznadziejną opozycją i dlaczego w związku z tym Kaczyński musi odejść.

Nad poprawnością linii czuwać będzie delegowany zawczasu politruk – Artur Rumianek, były naczelny „Przekroju”, którego Hajdarowicz oddelegował już w sierpniu na stanowisko pełnomocnika d/s programowych spółki Gremi Media.

V. „Rzepa” jak „Dziennik”, „Uważam Rze” jak „Przekrój”

Podsumowując – mdła, uładzona wata, w sam raz dla koncesjonowanej opozycji niezbędnej do zachowania pozorów pluralizmu opinii. Można się spodziewać, że „Rzeczpospolita” za jakiś czas podzieli los „Dziennika” z czasów duetu Krasowski-Michalski, czyli straci jakąkolwiek moc opiniotwórczą, zadołuje sprzedażowo, aż wreszcie z czymś tam się połączy (pewnie z Parkietem) w ramach „reorganizacji” tudzież cięcia kosztów i będzie sobie wegetować gdzieś na obrzeżach medialnej rzeczywistości.

A „Uważam Rze”? Prócz tego, że nie będzie już „inaczej pisane”, tylko pisane jak najbardziej właściwie, również straci czytelników i wyłoży się biznesowo wskutek rozdzielenia redakcji z „Rzepą” co oznacza z miejsca skokowy wzrost kosztów. Trzeba będzie stworzyć od nowa osobny zespół redakcyjny, zaplecze, biura, obsługę – słowem, wszystko to, co od strony redakcyjno-organizacyjnej było ze względu na oszczędności łączone do tej pory z „Rzeczpospolitą”. „URz” będzie miało szczęście, jeśli skończy w niszy jak „Przekrój”, lecz jak dla mnie, zapowiedziane zmiany organizacyjne to prosta droga do uśmiercenia tytułu w białych rękawiczkach.

To tyle – jeśli chcecie poczytać o innych, równie ciekawych aspektach przejęcia Presspubliki, to opisuję je w analizach: „Krajobraz po przejęciu” i „Krajobraz po przejęciu – post scriptum”. Miłej lektury.

Gadający Grzyb

środa, 26 października 2011

Z życia umysłowego dzikich


I jak tu nie przyznać racji prof. Zybertowiczowi, gdy mówi o społeczeństwie postkolonialnym? Ja bym tylko dodał, że dojrzeliśmy właśnie do powtórnej kolonizacji.

I. „Tylko bez polityki proszę!”

Podczas jednego ze spotkań pod namiotem Solidarnych 2010 prof. Zybertowicz przyrównał znaczną część tubylczego społeczeństwa do niektórych ludów prymitywnych, które nie widzą związku przyczynowo-skutkowego między seksem a pojawianiem się dzieci. Uczynił to omawiając scenkę z warszawskiego Dworca Centralnego podczas pamiętnego paraliżu kolei zafundowanego przez ministra Grabarczyka w szczycie świąteczno-noworocznym za pomocą zmian w rozkładzie jazdy. Mamy oto zdezorientowany, wściekły tłum przelewający się peronami i nagle ktoś rzuca: „głosowaliście na Tuska, więc teraz macie”. Na to jakiś MWzWM, jakby dźgnięty ostrogą, odpowiada podniesionym tonem: „tylko bez polityki proszę!”. Morał? Ten inteligencik cacany najwyraźniej z całej mocy postanowił nie dostrzegać związku między wrzuceniem do urny kartki wyborczej a funkcjonowaniem infrastruktury za którą odpowiada wszak bardzo konkretny minister z konkretnego rządu będącego emanacją konkretnej partii politycznej.

Kilka miesięcy temu pisałem już notkę zahaczającą o ten psychologiczno-socjologiczny fenomen widzenia wszystkiego osobno, ale że od tego czasu nic się nie zmieniło, warto sobie odświeżyć ten ogląd „strasznych tubylców” z Lechistanu, gdyż mechanizm rządzący umysłami naszych rodaków nie przestaje mnie zadziwiać.

II. Jest źle ale dobrze

Oto, jak pokazuje comiesięczne badanie OBOP-u (przeprowadzone 13-16 października 2011), 51% Polaków uważa, że sprawy w kraju idą w złym kierunku, a 59% twierdzi, że gospodarka znajduje się w kryzysie (w tym 17% uważa, że kryzys jest głęboki). W tymże badaniu 35% uważa, że sprawy w Polsce idą w dobrą stronę, podobnie 35% sądzi, że gospodarka się rozwija (w tym 2% ocenia, że rozwija się „dynamicznie” - sądzę, że to pracownicy firm windykacyjnych, bo oni mają żniwa zważywszy na postępującą niewypłacalność Polaków zadłużonych na jakieś 700 mld zł).

Interesujący jest trend nastrojów, wskazujący, że liczba pesymistów maleje: w porównaniu z wrześniem odsetek osób źle oceniających kierunek spraw zmalał o 4%, a w porównaniu z lipcem – aż o 10% (wtedy było 61% ocen negatywnych co do kierunku spraw w kraju)! Co ciekawe – nie zmienia się znacząco odsetek respondentów twierdzących, że gospodarka znajduje się w kryzysie – w lipcu twierdziło tak 60%, w październiku zaś 59%.

Co wynika z tego galimatiasu? Polacy generalnie trzeźwo oceniają stan gospodarki, jednak z jakichś zupełnie irracjonalnych powodów 10% z nich zaczęło uważać, że będzie lepiej, a przynajmniej „sprawy” nie ulegną pogorszeniu. Czyżby kampania wyborcza z tuskobusem i „Polską w budowie” dała aż takie efekty?

Żeby było jeszcze ciekawiej, 37% badanych twierdzi, że warunki życia w ciągu najbliższych trzech lat nie zmienią się, a 22% twierdzi że sytuacja materialna wręcz się polepszy (przeciwnego zdania jest 35%)! 37+22=59. Trochę to dziwne, bo 59% to ci, którzy uważają, że w Polsce mamy kryzys. Zarazem 49% to ci od uważania, że sprawy idą w dobrą stronę (35%) lub nie mają zdania na ten temat (14%). Czyli jakiś odsetek jednocześnie uważa, że jest kryzys, ale sprawy idą w dobrym kierunku, zaś ich sytuacja materialna mimo kryzysu się nie pogorszy, bądź nawet ulegnie poprawie.

No i hit: w stosunku do września w tym samym badaniu, jak podałem wyżej, zmalał wprawdzie o 4% odsetek źle oceniających „kierunek spraw”, ale jednocześnie zwiększył się o 3% odsetek osób negatywnie oceniających stan gospodarki (!). Oznacza to, że według nich gospodarka dołuje, ale sprawy idą w dobrym kierunku...

Czy w tej sytuacji może dziwić ów leming z Centralnego nie widzący związku między polityką a stanem infrastruktury kolejowej?

III. Straszni tubylcy

No dobrze, jedźmy dalej. Nadal ten sam październikowy, już powyborczy sondaż OBOP-u. Oto 42% ma dobre zdanie o pracy rządu, a 49% źle ocenia pracę gabinetu Tuska. Jednocześnie 51% badanych twierdzi, że Tusk dobrze wypełnia obowiązki premiera (negatywne oceny – 40% respondentów). Dorzućmy do tego jeszcze preferencje partyjne: PO - 42%, PiS - 24%, Ruch Palikota - 11%, SLD - 8%, PSL – 6%. Zwróćmy uwagę: PO z PSL otrzymują łącznie 48% głosów, czyli o 6% więcej, niż tworzony przez te partie rząd, a notowania premiera w ogóle odstają od czegokolwiek. No i jak się to ma do wyników wyborów, które odbyły się ledwie kilka dni przed badaniem OBOP-u (PO - 39,18%, PiS - 29,89%, Ruch Palikota - 10,02%, PSL - 8,36%, SLD – 8,24%)?

Wynika z tego, że nasi rodacy nie widzą związku między parlamentarną większością, a wyłonionym przez tę większość rządem, ba – jakoś nie przebija się do ich świadomości zależność między pracą rządu, a oceną premiera! Jeśli dołożymy kurioza z poprzedniej części, gdzie pokazałem ocenę stanu gospodarki i kierunku „spraw” w kraju, to wyjdzie nam, że ci sami respondenci jednocześnie wskazywali, że:

- głosują na PO;

- źle oceniają pracę rządu tworzonego przez PO;

- dobrze oceniają premiera z PO;

- uważają, że sprawy w Polsce idą w dobrym kierunku;

- ale zarazem w Polsce jest kryzys;

- w ciągu trzech lat nie zmienią się ich warunki materialne.

Trochę uskrajniam oczywiście, ale taki z grubsza wyłania się obraz: totalnie zagubionych autochtonów z dzikiego interioru w sercu Europy, dla których nic z niczego nie wynika i którym nic z niczym nie zazębia się w jakiekolwiek związki przyczynowo-skutkowe. I jak tu nie przyznać racji prof. Zybertowiczowi gdy mówi o społeczeństwie postkolonialnym? Ja bym powtórzył tu konstatację z lipcowej notki „Straszni tubylcy w Lechistanie AD 2011”, że dojrzeliśmy właśnie do powtórnej kolonizacji.

Jak to podsumować? Chyba tak, że generalnie rzecz biorąc powiodła się wielka operacja pijarowska przeprowadzona na tubylczych mózgownicach, mająca wtłoczyć do głów przekonanie, że rząd nie odpowiada za „kierunek spraw” w kraju, „kierunek spraw” nie ma związku z gospodarką, zaś premier Donald Tusk nie odpowiada generalnie za nic – w tym za jakość pracy rządu na którego czele stoi.

Utwierdza mnie w tym przekonaniu przytoczona przez Budynia78 anegdota:

Kilka miesięcy temu w sklepowej kolejce byłem świadkiem solidarnego narzekania na rosnące ceny, które skończyło się, gdy jedna pani zaczęła winić za drożyznę rząd. Wówczas druga uznała za punkt honoru obronę władzy - "Czy pani myśli, że to rząd odpowiada za kryzys? Za ceny?". Zapytana, po cholerę nam rząd, który za nic nie odpowiada szybko wyszła ze sklepu.

Jak pięknie koresponduje to z okrzykiem: „Tylko bez polityki proszę!” - nieprawdaż?

I jeszcze na zakończenie: bardzo żałuję, że OBOP w swych comiesięcznych badaniach asekurancko nie zadaje respondentom jednego, podstawowego pytania: „Kto według Pani/Pana odpowiada za sytuację w kraju?”. Przypuszczam, że padłyby szalenie interesujące odpowiedzi.

Gadający Grzyb

sobota, 22 października 2011

Patriotic Games


Promocja;) W tekście link do LEGALNEGO downloadu DARMOWEJ (freeware) gry strategicznej o powstaniu węgierskim z 1848 roku!

(Tylko przeczytać mi najpierw, przed ściąganiem...)

I. Gry komputerowe jako nośnik propagandy

Włączę się dziś w szeroki nurt prawicowego narzekania na słabość patriotycznego przekazu w popkulturze. Konkretnie, chodzi mi o najdynamiczniejszy odcinek tejże, jakim są gry komputerowe. Z tym dynamizmem bynajmniej nie przesadzam – największe produkcje w branży dorównują budżetem hollywoodzkim hiciorom, a zważywszy, że skok ilościowy i jakościowy tego przemysłu dokonał się w stosunkowo krótkim czasie, to śmiało można zaryzykować twierdzenie, iż jest to najbardziej perspektywiczna forma przekazu. Tym bardziej, że prócz wszystkich zmysłów, rozgrywka angażuje gracza również na poziomie emocjonalnym. To zaś sprawia, że gry są wymarzonym nośnikiem różnorakich treści adresowanych zwłaszcza do młodszej i starszej młodzieży, która nie czyta, film obejrzy albo i nie, natomiast do ulubionej gry gotowa jest wracać, niczym starsze pokolenie do ukochanych książek. Gry komputerowe wymuszają ponadto prosty i czytelny „mesydż” – marzenie propagandysty. Kto się skrzywi, winien pamiętać, że społeczeństwa ulegają galopującej infantylizacji – kolejny punkt dla gier.

Nie ukrywam, że lubię sobie czasem potracić czas w taki właśnie sposób i - choć jestem graczem mocno „casualowym” - bardzo mi brakuje pozycji, o które mam zamiar postulować w niniejszej notce. Spójrzmy na klasykę FPS (strzelanek w pierwszej osobie) osadzonych w drugowojennych realiach: Medal of Honour czy Call of Duty – toż to jedna wielka propaganda. Wcielasz się brachu w amerykańskiego czy angielskiego (a nawet ruskiego, psiakrew!) wojaka i lądujesz w Normandii, dokonujesz dywersji za liniami wroga, odpierasz ofensywę w Ardenach, łazisz po kanałach Stalingradu, zdobywasz Berlin – i wszędzie naparzasz do Szkopów, kładąc ich całymi setkami, jak nie lepiej (nie liczyłem ;)). Przy okazji dowiadujesz się, że był ten cały D-Day, Ardeny, Stalingrad i cała reszta, widzisz jak wyglądała broń z epoki i tak dalej, bo autorzy dbają o realizm, a także słyszysz że „naziści” gadają po szkopsku, a nie po polsku. Grając, mimowolnie nasiąkasz atmosferą i przesłaniem o ciężkiej służbie dla ojczyzny. Dowiadujesz się również, że na wojnie łatwo zginąć – zwłaszcza gdy zaczyna walić szwabska artyleria, lub namierzają cię snajperzy.

II. Ich „The Saboteur”, nasz „Mortyr”

U nas tego praktycznie nie ma, choć mogłoby być, bo nasze studia są coraz lepsze i od jakiegoś czasu dość regularnie wypuszczają tytuły na światowym poziomie, które znajdują odbiorców za granicą. Tyle, że w tych polskich grach dominuje eskapizm – jakiś Dziki Zachód („Call of Juarez”), jakieś klimaty kłejko- i dumo- podobne, jakieś zombiaki („Dead Island”)... Dobre to wszystko, sprawnie zrobione (nie grałem, ale posiłkuję się tzw. gameplayami, które lubię czasami pooglądać), lecz generalnie sprawia wrażenie, jakby twórcy po pierwsze - chcieli na siłę udowodnić, że też potrafią robić gry „jak na Zachodzie”, po drugie - bali się, że polska tematyka się nie sprzeda.

No dobrze, przepraszam – jest trzecia część „Mortyra”. Właśnie zacząłem sobie w nią pykać, tyle, że jest to gra z segmentu „kioskowego” - niskobudżetowych gier za dwie dychy i to niestety widać. I tak jestem pełen podziwu dla twórców, którzy chyba wycisnęli w ramach skąpego budżeciku wszystko co się dało, ale i tak jedzie taniochą (grafika, różne niedoróbki). No i ten tytuł... – niewtajemniczonym wyjaśniam, że Mortyr... to ma być nazwisko polskiego cichociemnego(!), który wspólnie z partyzantami kopie Szwabom tyłki (no dobra, doczytałem, że nazwisko bohatera to spadek po poprzednich częściach, ale i tak mogli je zmienić, zachowując tytuł). Z odpowiednim budżetem i promocją byłby hit, a tak...

Tym bardziej, że na Zachodzie mają swojego „Mortyra III” - rzecz nazywa się „The Saboteur” (nie jest to FPS, ale chodzi mi o tematykę) i traktuje... o francuskim ruchu oporu w Paryżu. No żesz kuźwa – czy chodzi o tych paru pajaców kiwających się nad winem i bajerujących laski „na konspirę”? Dobrze chociaż, że głównym bohaterem jest zadziorny Irlandczyk a nie Francuz, co jakoś ratuje wiarygodność tego przedsięwzięcia. Tak czy inaczej „The Saboteur” to gra „wypaśna” i propaguje ten cały zafajdany resistance jak świat długi i szeroki.

III. Nędza

O innych typach gier aż szkoda pisać. Skoro tak lubimy kopiować zachodnie wzorce, to przypominam o istnieniu świetnej taktycznej serii „Commandos”, gdzie dowodzimy grupą sabotażystów wyprawiających na tyłach wroga różne fajne draki. Toż to wymarzony temat na grę z polskimi cichociemnymi w głównych rolach, albo Żołnierzami Wyklętymi dającymi wycisk komuchom – i niekoniecznie muszą wabić się, kuźwa, Mortyr.

Albo weźmy stare dobre strategie turowe – tu o dziwo, popisał się IPN na którego stronach można zagrać w internetową wersję edukacyjnej gry „303”. Jak to zobaczyłem, to odpadłem – przecież to klon wiecznie żywej serii „General” („Panzer General”, „Allied General” itd.) dla której zainstalowałem sobie Virtual PC z Win98, bo na nowszych wersjach Windy te gry już nie chodzą. Tylko, że to zaledwie taki on-line’owy drobiażdżek. Aż się prosi, by zrobić pełnowymiarową grę z „polskimi” kampaniami II WŚ – Tobruk, Bitwa o Anglię, Monte Cassino, Falaise, wyzwolenie Holandii, Market-Garden, „Ostra Brama”, Powstanie Warszawskie...

A skoro już jesteśmy przy Powstaniu. Ta-dam! Powstaje gra „Uprising ‘44” - ma to być coś w rodzaju RTS-a. Tyle, że patrząc po prezentacji „technicznego dema”, zapowiada się kaszana. No, nie zdzierżę... Do licha, istnieje nawet darmowa całkiem przyzwoita turówka o powstaniu węgierskim z 1848 roku (DO POBRANIA STĄD – LEGAL!) (LUB STĄD) - a my co?!

A gry ekonomiczne? Czyżbyśmy nie potrafili zrobić polskich odpowiedników serii „Anno”, czy różnych city-builderów (choćby coś w stylu „Cezara”)? Osobiście czekam z utęsknieniem na strategię ekonomiczną osadzoną w Polsce Kazimierza Wielkiego albo w księstwie słynących z gospodarności Henryków śląskich... A polski „tycoon”? Gra tocząca się w XIX-wiecznej „Ziemi Obiecanej” - Łodzi... mmm...

Tymczasem, nasi producenci tłuką „Juarezy” i „Wiedźminy” - żal ściska.

IV. Patriotic Games

Żeby nie przedłużać. Marzy mi się studio wyspecjalizowane w grach o tematyce polskiej. Niech się nazywa nawet z angielska, skoro w branży taka moda – "Patriotic Games" może być? Angielszczyzna pomagałaby w sprzedaży za granicą, bo oprócz polityki historycznej na krajowym podwórku, gry te pełniłyby funkcję propagandową na użytek zachodnich głąbów, co to „wiedzą” o polskich nazistach i że z tymi „nazistami” walczyli tylko Żydzi w getcie warszawskim. Do jasnej, Szwaby kilka lat temu wypuścili grę w której II WŚ wywołali Polacy (Codename: Panzers)! Jedynie w polskiej wersji ten wątek się nie pojawia (tacy uprzejmi), natomiast w wersjach przeznaczonych na wszystkie inne rynki świata – jest! Do ilu rąk trafiła ta gra?

Reasumując - gry komputerowe są wielkim, niewykorzystanym arsenałem propagandowego rażenia. Na dodatek, można na nich zarobić – to ogromny, lukratywny przemysł, a tematyka historyczna w odpowiednim opakowaniu świetnie się sprzedaje (weźmy serię „Total War”). Wreszcie – jesteśmy dla zachodnich odbiorców egzotyczni i to nasz atut, szansa na zaprezentowanie nowych, wciągających fabuł, których oni u siebie nie mają. Podstawowy warunek: przyszłe gry hipotetycznego studia "Patriotic Games" muszą być pozycjami z górnej półki – żadne tam „Mortyry” z kiosków i koszy w supermarketach. Klientela się znajdzie – tak w Polsce, jak i za granicą.

Ale, jak znam życie, to prędzej „Agora” sypnie kasą na grę o polskim motłochu mordującym Żydów w Jedwabnem, albo o „partyzantach” z bandy Bielskich...

Gadający Grzyb

czwartek, 20 października 2011

Krajobraz powyborczy


- czyli porządki w krainie dyktatury matołów.


I. Porządki wewnętrzne – mafijne porachunki

Szybko spełnił się powyborczy koszmar Grzegorza Schetyny, który, nie chwaląc się, przewidziałem, pisząc jeszcze przed wyborami, że „umocniony Tusk byłby dla niego śmiertelnym politycznym zagrożeniem” - ale to tak na marginesie, bo nie trzeba było żadnego geniusza, żeby przewidzieć, iż zwycięski ober-Matoł czym prędzej przystąpi do wykańczania niedorżniętej konkurencji. Z punktu widzenia Schetyny najlepszym rozwiązaniem była zatem umiarkowana porażka Platformy, która podważyłaby pozycję Tuska i otworzyła Żelaznemu Grzegorzowi możliwość zagospodarowania niezadowolenia partyjnego aparatu. Nad porażką czuwać miał zaufany Schetyny - Jacek Protasiewicz, który poprowadził kampanię Platformy w swym unikalnym, partackim stylu, rodem z kampanii prezydenckiej Tuska w 2005 roku.

Niestety, tym razem pieczę nad biegiem wydarzeń roztoczył również zbiorowo obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP, którego obecna dyktatura matołów jest powolną ekspozyturą i w kluczowym momencie po prostu zaczął prowadzić kampanię równolegle z Platformą, każąc na ten czas porzucić reżimowym mediodajniom resztki pozorów i przyzwoitości, który to zabieg – niezależnie od błędów PiS-u – uwieńczony został sukcesem. Groza lat 2005 – 2007 była zbyt dojmująca, by puścić sprawy na żywioł.

Tak więc, Schetyna zamiast przygotowywać się do zwoływania rozczarowanych porażką matołów i sposobić do podjazdowej wojenki z ober-Matołem, musi drżeć by Tusk nie zapakował go w betonowe buciki jak Olechowskiego, Piskorskiego, Gilowską, czy Rokitę. „Spółdzielcy” od Grabarczyka wykończyli się uprzejmie sami, zresztą, nie jestem pewien, czy Tusk nie wsadził celowo Grabarczyka na minę w postaci „wybuchowego” resortu infrastruktury, by ten się skompromitował i pociągnął za sobą całą frakcję. Teraz został do wykończenia już tylko Schetyna, którego jednak nie skreślałbym – jeśli przetrwa w ramach PO, to powróci, takie typy jak on charakteryzuje bowiem cierpliwość gada. Na miejscu Tuska zatem oglądałbym się za siebie lub dokończył egzekucję, gdyż nie od dziś wiadomo, że „Bóg wybacza – Schetyna nigdy”.

Czuję się po trosze jakbym opisywał mafijne porachunki, ale w sumie zważywszy na materiał ludzki, tych współczesnych neo-Szmaciaków współtworzących dyktaturę matołów, trudno spodziewać się czegokolwiek innego.

II. Operacja „Palikot” - porządki opozycyjne

W każdym razie, jak wspomniałem, groza lat 2005-2007 sprawiła, że obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP pomny na nocne duszności i mokre prześcieradła, postanowił wzmocnić dodatkowo dyktaturę matołów przy pomocy koncesjonowanej opozycji, czyli manewru tradycyjnie stosowanego w postsowieckiej kulturze polityczno-socjotechnicznej. Był Żyrinowski przy Jelcynie, był Lepper przy Millerze, będzie Palikot przy Tusku, co firmuje swą fizjonomią Jerzy Urban dając tym samym czytelny sygnał, gdzie post-esbecja ma kierować swe aktualne sympatie, wysiłki, tudzież troskliwą opiekę. Jeśli doliczyć do tego konszachty Palikota z Michnikiem, to i parasol medialny będzie zapewniony. Urban – Michnik – Palikot, niczym trzej muszkieterowie dyktatury matołów będą czuwali nad spokojem obozu władzy, flankując PO od strony strupieszałego SLD i podrzucając co jakiś czas w stronę PiS-u prowokacje w rodzaju sejmowego krzyża, skutkujące gromkimi awanturami.

Niestety, w przypadku PiS-u każdorazowo sprawdza się recepta sformułowana bodaj przez Ostachowicza w odniesieniu do śp prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Przypomnę, że w recepcie tej chodziło o to, że Kaczyński ma być małpą w klatce. Jeśli małpa robi się zbyt spokojna trzeba klatkę kopnąć, by małpa zaczęła się możliwie głośno i spektakularnie awanturować, strasząc wyborców. Prowokacja z krzyżem wskazuje, że tym razem za zbiorową „małpę” będzie robił PiS, a kopać klatkę będzie po staremu Palikot, tyle że tym razem jego reżyserowane wyskoki nie będą szły na konto Platformy. Do tej pory to władza „zużywała” - tym razem zużyć ma pozostawanie w „niekonstruktywnej” opozycji i jest to pewne novum do którego posłużyć ma operacja „Palikot”.

III. Bunt koncesjonowany – uporządkowany Budapeszt

Wszystko oczywiście po to, by pozbawić PiS potencjału „budapesztańskiego” na okoliczność spodziewanych niepokojów społecznych, gdy po kolejnych latach „budowania Polski” państwo przegnije już ze szczętem i zawali się pod ciężarem kryzysu. Do tego jednak może być mało Palikota i prokurowanego „zużycia opozycyjnością”. Należy zatem zadbać, by bunt przebiegał jak należy, w sposób uporządkowany – i tu jakimś nieśmiałym zaczątkiem, balonikiem próbnym mogła być niedawna demonstracyjka „oburzonych” - młodzieży z właściwego ideowo Wielokulturowego Liceum im. Jacka Kuronia z czesnym ponad 800 zł/m-c. Widzę tu zarazem tą śmieszną, gazetowyborczą chęć, by wszystko – nawet „bunt” - było u nas „jak na Zachodzie”, tym postępowym, ma się rozumieć.

Chcecie się buntować, kontestować, to my wam pokażemy jak – prawią mentorzy z „Wyborczej”. Albowiem, trzeba wam wiedzieć, droga młodzieży, że antysystemowość może być nawet ożywcza, jeśli jest praktykowana wedle jedynie słusznych, lewackich wzorców wypracowanych przez pokolenie ‘68 i pod czujnym okiem starszych i mądrzejszych, co to na marksizmie mózg i zęby zjedli, teraz zaś za pomocą sztucznych szczęk od najlepszych ortodontów konsumują w spokoju ducha owoce swych młodzieńczych uniesień. Zróbcie, jak radzimy, to też będziecie konsumowali. Macie nienawidzić kapitalizmu i żądać więcej socjalu oraz wyrównywania szans, którym to wyrównywaniem chętnie się zajmiemy – wszak żyjemy z tego wyrównywania od lat, więc znamy się na rzeczy. Nade wszystko jednak macie nienawidzić Kościoła, opresyjnego społeczeństwa, rodziny i całej tej moherowszczyzny z jej patriotycznymi zaśniedziałymi „wartościami”, która rozpanoszyła się w kraju i swym tradycjonalizmem hamuje modernizację.

Poza tym – dodają szeptem mentorzy - śmieją się z nas w Europie.

No i o to z grubsza chodzi – zastąpić antysystemowość niesłuszną, konserwatywną i destrukcyjną, godzącą w pryncypia założycielskie i dobrostan obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP, antysystemowością koncesjonowaną, która postulaty sanacji państwa zastąpi antyglobalistycznym bełkotem o „pekariacie” spod znaku „Krytyki Politycznej” i młodszego pokolenia redaktorów „Wyborczej” - a wszystko pod czułą opieką Agorowych weteranów.

Kiedy nadejdzie Budapeszt, będą przygotowani, by społeczne frustracje odpowiednio skanalizować i ukierunkować, tak by nic konkretnego z nich nie wynikało – jak w Londynie, Rzymie czy Atenach.

Oczywiście, do powodzenia tego eksperymentu trzeba czasu. Ciekawe, co będzie pierwsze – ich czy nasz Budapeszt.

Gadający Grzyb

sobota, 15 października 2011

Zjednoczony obóz IV RP – cz. II


...czyli - czekając na Budapeszt. PiS powinien pójść do następnych wyborów w szerokiej koalicji z autonomicznymi organizacjami społecznymi.


I. „Infrastruktura patriotyzmu”

Jarosław Kaczyński podczas wieczoru wyborczego podsumował swe wystąpienie słowami: „przyjdzie taki dzień, kiedy będziemy mieli w Warszawie Budapeszt”. Niewykluczone, tyle że Budapeszt sam się nie zrobi. Nie wystarczy bierne oczekiwanie na społeczny przełom – trzeba mu dopomóc, inaczej „Budapeszt” ktoś sprzątnie nam sprzed nosa. Tymczasem odnoszę wrażenie, że PiS liczy na władzę, która sama przyjdzie dzięki kryzysowemu odwróceniu „tryndu" społecznego. Błąd. Równie dobrze potencjał społecznego niezadowolenia może przejąć jakaś sprytnie wykreowana na tę okoliczność „wydmuszka" - trybun ludowy ze służbowego rozdzielnika stworzony właśnie po to, by owo niezadowolenie zagospodarować. Był Lepper, jest Palikot – jaki problem by podrzucić w kluczowym momencie sfrustrowanym i ogłupionym wyborcom kogoś, kto podbierze kolejne segmenty elektoratu?

Najgorszym błędem w każdej walce jest niedocenianie przeciwnika. „Tamci” - z obozu beneficjentów i utrwalaczy IIIRP wraz ze swą ekspozyturą, jaką jest obecna dyktatura matołów, nie są przecież durniami – wiedzą co się szykuje, wiedzą również na co liczy Kaczyński. Chyba nikt nie jest tak naiwny, by sądzić, że nie będą się starali zabezpieczyć i przygotować na skanalizowanie spodziewanych niepokojów, gdy obecna „mała stabilizacja” na krechę zawali się pod ciężarem długu publicznego.

Dlatego należy się przygotować już dziś na godzinę próby, która zresztą nadejdzie prawdopodobnie grubo przed końcem obecnej kadencji. Rafał Ziemkiewicz w swym felietonie w „GP” użył pojęcia „infrastruktura patriotyzmu”. Pozwolę je sobie pożyczyć, gdyż doskonale oddaje to, czego opcji patriotyczno-niepodległościowej potrzeba, by nie skichać się po raz kolejny. Taką patriotyczną infrastrukturą – cierpliwie i konsekwentnie budowaną (o czym u nas pisze m.in. Kuki powołując się na Grzegorza Górnego) – dysponował bowiem na Węgrzech Fidesz i Wiktor Orban. Dzięki niej potrafił zagospodarować spowodowaną kryzysem zmianę nastrojów społecznych i wygrać w imponującym stylu.

Zaczątki tej infrastruktury mamy. Dobrym początkiem było podpisanie podczas sierpniowej konwencji wyborczej wspólnej deklaracji z organizacjami społecznymi. Nadzieje i zagrożenia postarałem się wówczas odmalować w tekście „Zjednoczony obóz IV RP”, którego kontynuacją jest niniejsza notka.

II. Przegląd stanu posiadania

Warto w tym miejscu porównać potencjał społeczny dwóch głównych antagonistów: PiS-u i Platformy Obywatelskiej. Porównanie to wypada dla PO miażdżąco: o ile Prawo i Sprawiedliwość może pochwalić się oparciem w powstałych samorzutnie organizacjach - będących na ogól pokłosiem posmoleńskiego wzmożenia obywatelskiego i „ruchu niezgody” na wielowymiarowe staczanie się Polski - o tyle Platforma by stworzyć wrażenie szerokiego poparcia musi uciekać się do wyciągania polityków z konkurencyjnych ugrupowań w zamian za miejsca na listach.

Kto tu zatem jest naprawdę ugrupowaniem obywatelskim? Nie sposób (zachowując odpowiednie proporcje) uciec tu od analogii z czasów PRL-u z początku lat 80-tych, kiedy to dysponująca pełnią władzy oraz aparatem przymusu i represji PZPR reprezentowała de facto samą siebie - bandę czerwonych karierowiczów legitymizujących w zamian za osobiste korzyści sowiecką dominację, zaś większość Polaków miała swego reprezentanta w opluwanej, zwalczanej siłowo i propagandowo „Solidarności”.

Polska Zjednoczona Platforma Obywatelska może zatem liczyć na aparat państwa w rodzaju „rozgrzanych sądów”, służby, ewentualne „cuda przy urnach” i broń masowego ogłupienia – pozostające w rękach obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP wiodące mediodajnie, które nie tyle popierają PO, ile blokują możliwość powrotu „obozu IV RP” do władzy. PiS może zaś liczyć na działalność oddolną, w lokalnych społecznościach, prowadzoną przez sprzyjające mu środowiska patriotyczne.

Zatem, mimo że ostatnie starcie zakończyło się porażką, to przyszłość, pod warunkiem zachowania obecnego, prospołecznego kursu, będzie należała do IV RP. Warunek: trzeba to pielęgnować i rozwijać – obecnie dysponujemy bowiem zaledwie tzw „dobrym początkiem”.

III. Obywatelski „pas transmisyjny”

Wiktor Orban, na którego lubią się powoływać działacze PiS z prezesem na czele, podczas lat opozycyjnej odstawki potrafił stworzyć w terenie sieć lokalnych organizacji, która w odpowiednim momencie zafunkcjonowała. Dzięki nim potrafił np. komunikować się z wyborcami ponad głowami oficjalnych, dominujących przekaziorów pozostających w rękach tamtejszej postkomuny (to dla tych, którzy w kółko narzekają na media i usprawiedliwiają w ten sposób kolejne porażki – Orban miał tak samo). Takiego zjednoczonego obozu IV RP współtworzącego postulowany przeze mnie wielokrotnie Drugi Obieg 2.0 nam trzeba i on powstaje – tyle że potrzebuje aktywnego wsparcia i współpracy ze strony struktur PiS-u, z tym zaś bywa różnie, o czym można było się przekonać podczas ostatnich wyborów. To w teren powinny pójść partyjne fundusze, kadry, środki, logistyka, a nie na centralę i paru topornych działaczy szwendających się po różnych TVN-ach.

Na sojusz z organizacjami obywatelskimi należy chuchać i dmuchać, ale partyjny „aparat" jak to „aparat" - ruchów obywatelskich nie lubi, bo zamiast sprzymierzeńca widzi w nich często konkurencję. A już gdy te organizacje próbują sprawować nad Partią jakąś obywatelską kontrolę by, mówiąc Chłodnym Żółwiem, „krówki nie właziły w szkodę” - no to jest obraza majestatu na całego, o czym przekonała się blogerka Iranda, która nie została mężem zaufania, bo niegdyś skrytykowała lokalną panią poseł. O takich kwiatkach, jak spławienie reżysera Piotra Zarębskiego i jego inicjatywy powołania telewizji aż się nie chce pisać.

Z takim podejściem należy skończyć. PiS może mieć niezastąpiony instrument służący „polityzacji mas”, będący znakomitym pasem transmisyjnym docierającym bezpośrednio do ludzi z pominięciem wrogich mediodajni. „Aparat” jednak winien wystrzegać się arogancji i traktować ludzi podmiotowo, a nie jak wygodne narzędzia, które raz bierze się do ręki, innym razem zaś odstawia do kąta.

W ten sposób infrastruktury patriotyzmu się nie stworzy.

IV. Gabinet fachowców

Osobną kwestią jest, by ten obywatelski „pas transmisyjny” miał co transmitować. Kłania się tu wykorzystane zaplecza intelektualnego z którego może skorzystać Prawo i Sprawiedliwość. Jest Instytut Sobieskiego, Fundacja Republikańska - są specjaliści, którzy powinni zastąpić w roli „twarzy” zgranych i nieudolnych działaczy. Jest potencjał ujawniony choćby na kongresie Polska Wielki Projekt zdolny stworzyć kompleksowy program sanacji państwa we wszystkich dziedzinach. Część z tych osób można było odnaleźć na listach podczas ostatnich wyborów, jednak po pierwsze – za mało, po drugie – byli za słabo wyeksponowani. Tymczasem ludzie ci powinni stworzyć może nie tyle „gabinet cieni”, ile „gabinet fachowców” - specjalistów reprezentujących stanowisko PiS w poszczególnych dziedzinach.

Warto przypomnieć rodzimym „orbanowcom” co to „czekają na Budapeszt”, że Wiktor Orban zebrał zaplecze fachowców, którzy stworzyli konkretną ofertę programową. Krótko mówiąc - było z czym wyjść do ludzi. Nie muszę chyba dodawać, że po ewentualnym zwycięstwie program ten należy wdrażać, zaś jego autorzy powinni być wiodącymi postaciami w „swoich” resortach.

V. Zjednoczony obóz IV RP o muerte!

No i wreszcie kwestia podejścia do wyborów. Otóż moim zdaniem PiS powinien pójść do następnych wyborów nie jako pojedynczy podmiot – monopartia, ale w możliwie szerokiej koalicji z autonomicznymi organizacjami społecznymi: Solidarnymi 2010, Stowarzyszeniem Polska Jest Najważniejsza, Ruchem Społecznym im. Prezydenta Lecha Kaczyńskiego, Komitetem Katyńskim – wymieniam przykładowo, jest tych podmiotów więcej. W ten sposób PiS z Jarosławem Kaczyńskim na czele, pozostając naturalnym przywódcą i główną siłą tego porozumienia, zdejmie z siebie odium politycznej alienacji, partii „niekoalicyjnej” - pokaże się jako reprezentant masowego ruchu społecznego: Zjednoczonego obozu IV RP.

Wyborcy w Polsce premiują współpracę i porozumienie. Poza tym, takie odnowienie oblicza daje pewien powiew świeżości, również lubiany przez elektorat i wybije argumenty tym, którzy twierdzą, że PiS się „zużył” jako opozycja. Ja wiem, że partia najchętniej pogłaskałaby tych wszystkich społeczników po główkach, powiedziała dobre słowo, ale podzielić się dobrymi miejscami na listach - och nie, to za bardzo boli... Ujmę to tak: PiS już teraz coraz częściej postrzegany jest jako część zastygłego systemu – z czasem ten wizerunek będzie się pogłębiał, a Prawo i Sprawiedliwość stopniowo będzie osuwało się na wyborczy margines, zakładając nawet optymistycznie, że nie dojdzie do rozłamów w stylu PJN. Lepiej się posunąć i dopuścić do głosu przedstawicieli „infrastruktury patriotyzmu” bez której i tak nie wygra się wyborów, by w ostatecznym rozrachunku zebrać całą „orbanowską” pulę, co jest wszak deklarowanym celem.

Jeśli PiS nie zdecyduje się na ten śmiały ruch, to wciąż będziemy marzyli o swym Budapeszcie w głębokim poczuciu własnej racji i zrzędzili na zgnojone, postkolonialne społeczeństwo. Tymczasem premię za nowość, antyestablishmentowość – i w konsekwencji „głos ludu” - będą zgarniać jakieś Palikoty, tudzież inne konstrukty wykreowane do kanalizowania społecznych frustracji.

Gadający Grzyb

 

Niektóre teksty nawiązujące do tej tematyki:

http://niepoprawni.pl/blog/287/zjednoczony-oboz-iv-rp

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/pis-mediodajnie

http://niepoprawni.pl/blog/287/bledy-kampanii

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-naprawie-rzeczypospolitej

 

środa, 12 października 2011

Błędy kampanii


Prawo i Sprawiedliwość przegrało z Platformą, która poprowadziła swą najnędzniejszą kampanię w historii.

 


I. Fiasko

W lipcu zadawałem pytanie (i nie tylko ja): „Czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory?”. Przyznam, że do końca kampanii nie miałem w tej sprawie jasności. Zaryzykuję jednak tezę, że Kaczyński na wygraną nie liczył, a już na pewno nie na tak miażdżącą, która umożliwiłaby samodzielne rządy. Liczył natomiast na znaczące wzmocnienie PiS jako głównej siły opozycyjnej i osłabienie Platformy. Idealnym z czysto politycznego punktu widzenia rozwiązaniem byłoby jedno-dwu procentowe zwycięstwo nad PO, po którym pod patronatem Bronisława Komorowskiego zostaje zmontowana anty-pisowska koalicja „obrońców demokracji” - Platformy i pozostałych ugrupowań reprezentujących obóz beneficjentów i utrwalaczy III RP. Następnie, za dwa-trzy lata, w wymuszonych krachem państwa przedterminowych wyborach, przystępujemy z tych umocnionych pozycji do ofensywy i przejęcia władzy w orbanowskim stylu.

Jeśli taki był plan, to nie wypalił. PiS ledwie obronił stan posiadania z 2007 roku. Platforma tak naprawdę się wzmocniła i to w bezprecedensowym rozmiarze, jeśli do wyniku PO doliczyć wynik operacji „Palikot”.

Co się stało?

Wszystko się we mnie przewraca na samą myśl o roztrząsaniu kampanii wyborczej, ale cóż, trzeba, cofając się również do pisanych na gorąco przedwyborczych analiz. Nie po to, by epatować swoim „a nie mówiłem?”, tylko po to, by ktoś decyzyjny w PiS-ie raczył przeczytać, poskrobać się po łepetynie, czy po czym tam się drapią i wyciągnąć wnioski.

II. Hetman Poręba

Błędem numer jeden było postawienie na czele sztabu Tomasza Poręby. Niestety, moje obawy co do tego osobnika potwierdziły się, a parę następnych ma szanse potwierdzić się w najbliższym czasie. Poręba zaczął od ataku na Ziobrę i Kurskiego (cytuję za swym tekstem „Czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory?”): „w wywiadzie dla „Plusa-Minusa” płakał wręcz Mazurkowi w mankiet, że /jeszcze dwie, trzy takie wrzutki z boku i mamy pozamiatane/. Innym mediodajniom szlochał w podobnym stylu.” W tejże notce stwierdziłem ponadto m.in., że „Poręba jest zainteresowany swą nową funkcją o tyle, o ile ta pomoże go wypromować i pognębić wrogą frakcję w partii” (tj. Ziobrę i Kurskiego), poza tym „najzwyczajniej w świecie próbuje zawczasu usprawiedliwić porażkę i wskazać potencjalnych winnych!”, puentując temat szefa kampanii następująco: „Pan Poręba Tomasz, będąc „hetmanem” wyborczego starcia, nie wierzy w zwycięstwo”.

Jeśli faktycznie dojdzie do partyjnego linczu na odsuniętych od kampanii Ziobrze i Kurskim za „brak gry zespołowej” i zwalenia na nich winy za porażkę, będzie to gorzkim podsumowaniem powyższego – do czego zresztą Poręba przygotowywał się już na starcie kampanii.

III. Centrystyczny miraż

Kolejnym błędem był „centrystyczny miraż” - ocieplanie wizerunku, łagodzenie przekazu, schowanie w dalekie tło tematyki smoleńskiej. Była to, w przeciwieństwie do szamoczącej się Platformy, owszem, kampania spójna i konsekwentna, tyle że... robiona kompletnie „obok”. I tu również unosi się duch „hetmana” Poręby, który „między Brukselą a Strasburgiem nasiąkł europoprawniactwem, w którym to poprawniactwie nie mieści się, no - po prostu się nie mieści żadne ostrzejsze sformułowanie, żadna kontrowersja.” ( „Czy Jarosław Kaczyński chce wygrać wybory?”).

Kogo ten przekaz przekonał, przyciągnął? PiS ględził, że Polska jest rozkopana, a ludziom nie żyje się lepiej i że w związku z tym „Polacy zasługują na więcej”. Krótko mówiąc, kampania upłynęła na chrzanieniu, że Tuskowa „ciepła woda w kranie” jest nie dość ciepła i my ją podgrzejemy. Ekscytujące.

Tymczasem przekaz powinien być twardy i zdecydowany – jak na opozycję przystało. Należało okazać cojones i skoncentrować się na szeroko rozumianej katastrofie po-smoleńskiej – rozkładzie struktur państwa, postępującej zamordyzacji życia publicznego i zapaści znaczenia Polski na arenie międzynarodowej. Nie trzeba do tego dywagacji, czy mieliśmy do czynienia z zamachem czy nie – wystarczyło dzień w dzień wbijać Polakom do głów, że skutki katastrofy są takie, jakby to był zamach. Na pewno wynik nie byłby gorszy od obecnego, bo na PiS i tak zagłosowali ci, którzy mieli zagłosować, a była szansa potrząsnąć paroma procentami elektoratu więcej. Tak zaś, niezdecydowane wyborcze bagno po „letniej” kampanii PiS-u zagłosowało asekuracyjnie na PO, lub podsuniętego im Palikota.

Na zakończenie tego wątku: w Okręgu nr 10 (Piotrków Trybunalski), „jedynką” na liście był Antoni Macierewicz - „twarz” smoleńskiej tematyki w PiS-ie, oczywiście schowany przez sztab na czas kampanii do tylnego szeregu. W tym okręgu PiS zdobył 39,62% poparcia (PO – 25,61%), zaś Antoni Macierewicz znokautował rywali zdobywając 41 871 głosów (druga była Elżbieta Radziszewska z PO, która zdobyła ponad dwukrotnie mniej głosów: 19 269).

Można było? Można.

IV. Rozbrojenie

Paradoksalnie, ta „wyważona” kampania rozbroiła PiS i uczyniła partię na własne życzenie bezbronną w obliczu przypuszczonego w ostatnim tygodniu ataku - „Merkelgate”. PiS na ten atak zupełnie nie zareagował – koślawe i rozproszone tłumaczenia to żadna reakcja. Gdyby PiS wraz z Kaczyńskim był w przedwyborczym „gazie” i operował od początku zdecydowaną retoryką, gdyby jednym z głównych elementów kampanii był sojusz rosyjsko-niemiecki, Nord Stream, Świnoujście i działania przeciw polskim łupkom, to jakieś tam jedno zdanie o kanclerz Niemiec nie wywarłoby na nikim większego wrażenia. Tymczasem, ta bomba, którą zdetonowano jako Plan „B”, zamiast słynnej spreparowanej „rozmowy” ale z użyciem tych samych środków, trafiła na odsłoniętego przeciwnika, który już nie potrafił jej odbić ani rozbroić.

Czułem w kościach, że nie będzie dobrze, a gdy przeczytałem, jak „umiarkowani konserwatyści” z „Rzepy” do spółki z salonowymi politologami nasładzają się „spokojnym Kaczyńskim” i kampanią a la Kluzik-Rostkowska z 2010 roku, moje obawy nasiliły się, czemu dałem wyraz w notce „Kampania powtórzonych błędów?” . Ale tamci nie przyznają się, że mylili się tak samo, jak w przypadku kampanii prezydenckiej. Napiszą, że wszystko byłoby cacy, gdyby Kaczyński wziął udział w debacie z Tuskiem, nie napisał książki i nie zapytał cyngla z TVN-u dla jakiej telewizji pracuje.

Będę się upierał, że znowu stracono cnotę nie zarobiwszy rubla. Przypomnę, że w 2010 roku przegrano z osobnikiem na poziomie umysłowym Karola Radziwiłła „Panie Kochanku”, którego na zdrowy rozum każdy konkurent powinien zdystansować o kilka długości. Przed chwilą zaś Prawo i Sprawiedliwość przegrało z Platformą, która poprowadziła swą najnędzniejszą kampanię w historii, w której to kampanii sypały się jedno po drugim wszystkie założenia i której prowadzenie wzięły w końcu na siebie niemal całkowicie reżimowe mediodajnie.

V. Merkelgate, mediodajnie i Drugi Obieg 2.0

Nigdy nie pojmę, po kiego diabła Jarosław Kaczyński wybrał się do programu Lisa, by odbyć zastępczą debatę. Bo Lis w ostatecznym rozrachunku wygrał. Co z tego, że Kaczyński rozjechał go w programie – to nieistotne, pyrrusowe zwycięstwo. Lis wykonał zadanie detonując „Merkelgate”, czym wszystkie media żyły już do końca kampanii. Po dwóch dniach zwycięstwo Kaczyńskiego nad medialnym cynglem dyktatury matołów było już tylko wspomnieniem. Bez obecności Kaczyńskiego w momencie odpalenia ładunku, miałby on zdecydowanie mniejszą siłę rażenia. Spodziewał się, że upoluje Lisa merytoryką, że ten nie ma żadnych brudnych sztuczek w rękawie?

Zresztą, dotykamy tu szerszego problemu, jakim są relacje PiS-u z mediami. W tekście „PiS a mediodajnie” wykazałem na przykładzie dwóch półrocznych bojkotów – TVN-u i programu Olejnik w „Zetce”, że obecność lub nieobecność polityków Prawa i Sprawiedliwości w reżimowych mediodajniach nie ma żadnego przełożenia na społeczne poparcie dla tej partii. Taka specyfika – zarówno PiS jak i mediów. Co więcej – bojkot na dłuższą metę jest szkodliwy właśnie dla żywiących się politycznym „mięchem” przekaziorów, które w ten sposób utrzymują słupki oglądalności i słuchalności.

Na dodatek aby mediodajnie „skutecznie spełniały swą rolę, potrzebują ciągłego uwiarygodniania się w oczach społeczeństwa. Takiej permanentnej legitymizacji dostarczają właśnie politycy głównej siły opozycyjnej przychodząc do studia, gdzie - chcąc nie chcąc - pełnią rolę pożytecznych idiotów.” („PiS a mediodajnie”)

Podsumowując tę część: należy stosować konsekwentny bojkot stronniczych mediów, delegitymizując je tym samym przed opinią publiczną. Nie uwiarygadniać swą obecnością, nie zamazywać podziału. Zamiast pielgrzymować po wrogich studiach i redakcjach należy skupić się na rozwoju własnego Drugiego Obiegu 2.0. Docierać bezpośrednio do ludzi z pominięciem tradycyjnych kanałów dystrybucji przekazu. Taka jest logika tego systemu: musi być szczelnie domknięty, albo pada. Każda szczelina powoduje prędzej czy później jego rozsadzenie.” („PiS a mediodajnie”)

Ten drugi obieg już funkcjonuje i śmiem twierdzić, że to właśnie ten rój rozproszonych inicjatyw – od mediów spod znaku „Gazety Polskiej” oraz sieci jej klubów, poprzez „konsorcjum” ojca Rydzyka, po stowarzyszenia, portale internetowe, blogosferę z jej różnymi inicjatywami – właśnie ten Drugi Obieg 2.0, a nie partyjny „aparat” i mdła kampania zmobilizował te blisko 30% twardego elektoratu i uchronił PiS od wyborczej kompromitacji.

Jako post scriptum warto zapoznać się z listem reżysera Piotra Zarębskiego, gdzie mowa o konieczności powołania telewizji oraz o tym, jak parę lat temu namawiał do tej inicjatywy Adama Lipińskiego i jak został spuszczony po drucie. Nic dodać, nic ująć.

VI. Marazm strukturalny

I ostatni temat, kto wie czy nie najboleśniejszy – współpraca z sympatykami w terenie. Cieszyłem się jak głupi, gdy PiS podpisywało 20 sierpnia na konwencji wspólną deklarację z organizacjami społecznymi. Radości tej dałem wyraz w tekście „Zjednoczony obóz IV RP”. Sytuacja wychodziła na przeciw moim oczekiwaniom „otorbiania” partii przez stowarzyszenia wyłonione po 10.04.2010 i współtworzące swoisty „ruch niezgody” na kierunek w jakim podąża polskie państwo. Zawczasu zgłosiłem jednak kilka zastrzeżeń, które z czasem zdają się nabierać mocy.

Przede wszystkim, wśród innych przestróg, napisałem że „ciężar utrzymania związku spoczywa przede wszystkim na Prawie i Sprawiedliwości, jako silniejszym partnerze w tym mariażu. Powtórzę – lekceważenie, traktowanie per noga, arogancja /zawodowych działaczy/, niedotrzymanie zobowiązań – to wszystko byłoby błędem nie do wybaczenia.” (cyt. za „Zjednoczony obóz IV RP”).

Jak to wyglądało w praktyce, mogliśmy się przekonać na przykładzie akcji „Uczciwe wybory” w ramach której mężowie zaufania mieli trafić do wszystkich komisji obwodowych w kraju. Tymczasem mnożą się doniesienia o „nieobsadzonych” komisjach i spławianiu przez lokalnych działaczy PiS chętnych wolontariuszy pod byle pretekstem. Dobrym przykładem jest tu historia opisana przez Irandę (TU i TU) wraz z komentarzami potwierdzającymi jej doświadczenia. Spójrzmy teraz na stronę „Uczciwe Wybory” i zobaczmy z jakiego procenta komisji dostarczono wyniki.

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że dla zastygłych w marazmie struktur PiS dobrze jest jak jest – wytworzyli swoje własne zatęchłe układy partyjno-korporacyjne i każdą zewnętrzną inicjatywę traktują jako konkurencję, jeśli nie zagrożenie. Ziemkiewicz napisał kiedyś, że dla lokalnej komórki PiS-u nowo powołany na „ich” terenie Klub Gazety Polskiej z miejsca staje się wrogiem. Nawet jeśli w wielu przypadkach tak nie jest, to w równie wielu – owszem.

Ten wygodny bezwład, połączony z zazdrośnie strzeżonym na „swoim” obszarze „monopolem na prawicę” i sabotowanie inicjatyw, jak w przypadku wspomnianych mężów zaufania, oraz - co tu kryć - często selekcja negatywna, albo wręcz blokada w przyjmowaniu do partii „świeżej krwi” (bo po co, jeszcze nas wygryzą), to kolejna przyczyna wyborczej porażki. Dla wielu w PiS-ie wystarcza, że – jak ujął to onegdaj Adam Lipiński – prawicowi wyborcy i tak na nas zagłosują, bo nie mają nikogo innego, więc po co naruszać istniejący stan rzeczy. Liczy się partyjny „matrix” i przepychanki między koteriami – na co nam jakieś zewnętrzne inicjatywy nad którymi nie będziemy mieli „bata” partyjnej kontroli.

Jeżeli to instrumentalne podejście do ludzi, którym „chce się chcieć” się nie zmieni, to nie zdziwcie się Panie i Panowie politycy, gdy wśród różnych obywatelskich inicjatyw będzie postępowało zniechęcenie, a w następnych wyborach ci, których dziś spławiliście, gremialnie oleją wasze syrenie nawoływania. Bardzo jestem ciekaw, ile procent uzyskacie z tym waszym Porębą i garstką topornych działaczy szwendających się po TVN-ach.

Gadający Grzyb

Przywoływane w tekście notki przedwyborcze:

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/czy-jaroslaw-kaczynski-chce-wygrac-wybory

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/zjednoczony-oboz-iv-rp

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/kampania-powtorzonych-bledow

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/pis-mediodajnie

http://www.niepoprawni.pl/blog/287/sprochniale-filary-%E2%80%93-kampania-po-w-rozsypce

sobota, 8 października 2011

Polska jak Bhutan


Nie mierzmy Produktu Krajowego Brutto – mierzmy Szczęście Narodowe Brutto! Notka ciszo-wyborcza.

I. Szczęście Narodowe Brutto i nasz kult Świętego Spokoju

Jak pamiętamy, z „Diagnozy Społecznej 2011” prof. Czapińskiego wynika, że Polacy są ogólnie rzecz biorąc zadowoleni i optymistyczni, mimo że inne badania mówią, iż ci sami Polacy uważają, że sprawy w kraju idą generalnie w złym kierunku a gospodarka znajduje się w kryzysie. Rozbieżności te są dla mnie źródłem nieustającego zdumienia, a nawet pewnej frustracji, czemu dawałem wyraz w notkach „Polski błogostan 2011” i „Straszni tubylcy w Lechistanie AD 2011”. Po głębszym namyśle (powiedzmy, że jakieś 100 gram namysłu) dostrzegłem jednak tutaj pewien twórczy potencjał do wykorzystania, co niniejszym podrzucam gratis następnej ekipie rządzącej, jaka by ona nie była (choć nie da się ukryć, że do jednej z opcji politycznych poniższe rozwiązanie pasuje zdecydowanie lepiej niż do tej drugiej, ale każdy może, prawda, spróbować).

Otóż należy skończyć z ustawicznym zamartwianiem się wskaźnikami ekonomicznymi takimi jak PKB, deficyt, dług publiczny czy poziom bezrobocia, które co gorsza podawane są do publicznej wiadomości i tylko frustrują naród, powodując kwękolenie o kryzysie i „sprawach” co to idą „w złym kierunku”. Tym bardziej, że jak dowodzi wspomniane wyżej badanie profesora Czapińskiego, Polacy są z natury optymistami stworzonymi do życia w głębokiej prywatności i olewają szeroko rozumiane sprawy publiczne – przede wszystkim, by nie psuć sobie samopoczucia, albowiem Święty Spokój jest w naszym permanentnie uszczęśliwianym kraju świętością najwyższą, otoczoną kultem o dalece większym zasięgu i dużo głębiej zinternalizowanym niż każda inna religia z tysiącletnim nadwiślańskim katolicyzmem na czele.

Wyjdźmy zatem na spotkanie tym naturalnym, oddolnym tendencjom, tak pięknie odmalowanym przez „Diagnozę Społeczną” i profesora o łagodnym uśmiechu zawieszonym pod okularkami pożyczonymi od Ławrientija Berii. Postuluję: nie mierzmy Produktu Krajowego Brutto (ani żadnych innych takich) – mierzmy Szczęście Narodowe Brutto! Tak jak w królestwie Bhutanu, które (o czym doskonale wiemy ale przypomnimy) posługuje się właśnie takim parametrem na określenie państwowego dobrostanu. Gdzieś obiło mi się o uszy, że Szczęście Narodowe Brutto wplecione zostało nawet do odpowiedniej mantry, ale nawet jeśli to nieprawda, to cóż szkodzi nam spróbować, tym bardziej, że zasygnalizowany wcześniej kult Świętego Spokoju jest obrządkiem bardzo pojemnym i fraza „Szczęścia Narodowego Powszedniego (Brutto) daj nam dzisiaj” z pewnością Świętego Spokoju nie urazi.

II. PPB – Program Powszechnej Bhutanizacji

Warto nadmienić, tak na zachętę, że himalajska oaza szczęśliwości jaką jest Bhutan bardzo pięknie harmonizuje z jednym takim, co to czas jakiś temu obwieścił zdobycie korony Himalajów i ma w naszym permanentnie uszczęśliwianym kraju coś niecoś do powiedzenia, więc zapewne nie zaprotestuje, a nawet jeśli, to może gdzieś poleci i wszystko się zmieni. Ponadto tytuł władcy Krainy Grzmiącego Smoka (Bhutanu, znaczy się) zapewne wielce odpowiadałby, że tak powiem, konstrukcji psychofizycznej tego himalaisty.

Bhutan ma specjalnego ministra do spraw wskaźnika szczęścia narodowego, co także można by twórczo zaimplementować do naszych warunków. Ja osobiście na takiego ministra desygnowałbym przemykającego się w tej notce a-po-li-tycz-ne-go profesora Czapińskiego, którego dobrotliwy uśmiech dyrektora psychuszki i beriowskie okulary idealnie predestynują do tej roli. Tym bardziej, że prof. Czapiński dysponuje odpowiednim backgroundem intelektualnym, bowiem, jak powiadają, jest on twórcą cebulowej teorii szczęścia. Ja tam nie wiem wprawdzie co to znaczy, ta cebulowa teoria szczęścia, takie wzloty umysłu nie są na moją moherową łepetynę, ale musi być to coś strasznie mądrego, ważnego, ubogacającego i w ogóle. Cebulowa teoria szczęścia kojarzy mi się z gościem, który płacze przy krojeniu cebuli lecz zarazem śmieje się do rozpuku, bo ktoś z boku opowiada właśnie coś okropnie zabawnego. Kto raz widział podobny obrazek nigdy go nie zapomni i to by z grubsza się zgadzało z ogólnym trendem społecznym w naszym permanentnie uszczęśliwianym kraju.

O ile się orientuję, doktryna SNB (Szczęścia Narodowego Brutto) zakłada prymat wartości niematerialnych - takich bardziej uwznioślających, duchowych i kulturalnych - nad przyziemnymi wartościami materialnymi. I to również by się zgadzało, a nawet wychodziło, rzekłbym, bardzo na przeciw tendencji rozwojowej obecnej Polski. Mantrujmy zatem o SNB i bądźmy szczęśliwi – tym bardziej, że jak wiadomo, można być gołym ale wesołym.

Nie do przecenienia w stymulowaniu wzrostu SNB będzie organizatorska rola mediodajni, sprawujących zarząd nad tubylczą opinią, z przeproszeniem, publiczną. Jestem absolutnie przekonany, że ochoczo i z poświęceniem włączą się w trudny i odpowiedzialny proces przekształcania nas w szczęśliwy Lud Grzmiącego Smoka, uświadamiając nam jacy jesteśmy szczęśliwi, jak powinniśmy być szczęśliwi oraz jak złe, nienawistne i antypaństwowe jest uporczywe i malkontenckie zaniżanie poziomu Szczęścia Narodowego Brutto i hamowanie Programu Powszechnej Bhutanizacji. Teraz też robią mniej więcej coś w tym duchu, ale odnoszę wrażenie, że nie wykorzystują jeszcze pełni swych możliwości, podlegając ze strony niedostosowanych jednostek i wywrotowej konkurencji niezdrowemu krytycyzmowi. Tę chorą sytuację należy zmienić, mam nadzieję, że to oczywiste.

Mierzenie poziomu SNB również nie powinno nastręczać większych trudności. Wyobraźcie sobie, że odwiedza was w domu profesor Czapiński z wypchaną teczką pod pachą i spoglądając wam głęboko w oczy, z tym błyskiem szkieł na nosie i z tym swoim uśmiechem spełnionego psychopaty, zadaje pytanie: - Czy jest Pan/Pani szczęśliwy(-a)? - Jak określiłby Pan/Pani poziom swojego dobrostanu na skali cebulowej teorii szczęścia? I jeszcze podtyka wam wyjętą z teczki cebulę, każąc w ramach pogłębionych badań mówić z czym się wam ta nieszczęsna cebula kojarzy i wskazywać na niej różne miejsca, nawet takie o której ta cebula nigdy nie miała pojęcia. No i co takiemu odpowiecie? No przecież...

III. Szczęście szczęściem...

Snując te luźne dywagacje napotykamy jednak na potencjalnie jątrzące i dzielące (jakby napisał Seawolf) zagadnienie - czym różni się Szczęście Narodowe Brutto od Szczęścia Narodowego Netto i dlaczego o tym ostatnim jakoś nie słyszymy. Szczególnie frapujące jest tu oddzielenie kosztów (brutto) od zysków (netto) i ustalenie kogo obciąża żmudny proces osiągania szczęścia, do kogo zaś trafia szczęście w stanie czystym, powiedziałbym, esencjonalnym. I czy nie jest aby tak, że tę esencję rozdziela się następnie statystycznie na głowę mieszkańca. No bo gdy ktoś ma małpkę a ktoś zero siedem, to statystycznie obaj mają prawie po pół litra – proste.

Zaryzykuję hipotezę, że znajdzie się wielu pretendentów – jak zwykle tych samych – do roli konsumentów SNB, my zaś będziemy statystycznie szczęśliwi... ich szczęściem. Genialne. Ale tu wstrzymajmy się, gdyż takie rozważania to już poważne wykroczenie przeciw państwowotwórczej doktrynie SNB i brudna woda na oszczerczy młyn zbankrutowanych, destrukcyjnych sił. Ponadto z klatki schodowej dobiegają mnie charakterystyczne miękkie kroki profesora od cebulowej teorii szczęścia i niecierpliwe poskrzypywanie jego skórzanej teczki.

Prędziutko więc tylko napiszę, iż jak powiadają złe języki, w tym całym Bhutanie gnije sobie wesolutko w więzieniach ponoć całkiem pokaźna grupa nielojalnych poddanych, co to najwyraźniej antypaństwowo zaniżają wskaźniki SNB. Ponadto w sąsiednim Nepalu koczuje około 80 tys uchodźców, 30 tysięcy natomiast trafiło do USA i Europy. I to także, biorąc pod uwagę proporcje, zgadzało by się z trendem emigracyjnym z naszego permanentnie uszczęśliwianego kraju.

Bo szczęście szczęściem, ale porządek, kurwa, musi być.

Gadający Grzyb