piątek, 30 czerwca 2017

Media w Niemczech – na służbie władzy

W Niemczech system został już tak szczelnie domknięty, że opozycyjnych mediów zwyczajnie tam nie ma.


I. Policją w niemieckich „antykomorów”

Co robi niemiecka policja, gdy przez Europę przetacza się fala zamachów (tj. pardon - „incydentów”), ludzie są rozjeżdżani samochodami, szlachtowani nożami przy wtórze zawołań „Allahu Akbar”, a w Belgii w ostatniej chwili zlikwidowano (znów pardon - „zneutralizowano”) terrorystę oplecionego pasem szahida? Tak, zgadli Państwo – policja rusza do energicznej walki z „mową nienawiści”. Czyżby służby zawiesiły czujne oko na meczetach i szkołach koranicznych, sprawdzając czy nie dochodzi w nich do werbunku kolejnych zamachowców, a imamowie nie propagują wizji europejskiego kalifatu oraz ideologii dżihadyzmu? Ależ skąd – są inne problemy, znacznie poważniejsze. I tak oto Federalny Urząd Kryminalny (BKA) przystąpił do zwalczania „prawicowego ekstremizmu” na portalach społecznościowych. Jak się dowiadujemy, 23 jednostki policyjne przeprowadziły w 14 landach akcję polegającą na wparowaniu do domów namierzonych uprzednio internetowych „hejterów”, rewizjach, zatrzymaniach i przesłuchaniach – w sumie potraktowano w ten sposób 36 „podejrzanych”.

Nam może się to kojarzyć z pamiętną historią najazdu ABW na mieszkanie „Antykomora”, jednak Niemcy jako europejski lider przodujący we wszystkich dziedzinach musiały rzecz jasna przedsięwzięcie zorganizować z o wiele większym rozmachem. Różnica jest taka, że u nas przynajmniej gazety i portale opozycyjne wzięły „Antykomora” w obronę. W Niemczech natomiast działania funkcjonariuszy spotkały się ze zgodnym aplauzem całego frontu medialnego, zjednoczonego w nieubłaganej walce przeciw „mowie nienawiści”. Ta „mowa nienawiści” to w ogóle szczególny wynalazek, polegający na twórczej interpretacji porzekadła „od słów do czynów”. Ponieważ nie chcemy, żeby dochodziło do nienawistnych „czynów”, to należy prewencyjnie zakazać potencjalnie prowadzących do nich „słów” - i tym sposobem zdusić hydrę nienawiści w zarodku. A że przy okazji w przestrzeni publicznej zapanuje duszący spokój knebla? Znakomicie, bo dzięki temu tym bujniej rozkwitnie wszechogarniająca miłość.

A zatem, tamtejsi „antykomorzy” nie mogli liczyć na żadnych obrońców – a to z tego względu, że w Niemczech system został już tak szczelnie domknięty, że opozycyjnych mediów zwyczajnie tam nie ma. Jedne tytuły wprawdzie nieco bardziej sympatyzują z socjaldemokracją, inne zaś z chadecją, lecz de facto wszystkie stanowią wielką rodzinę na usługach politycznego mainstreamu, idealnie zgodną co do tego, że żaden antysystemowy głos nie ma prawa pojawić się w oficjalnym obiegu.


II. Kampania wyborcza w pruskim stylu

Jednak od pewnego momentu pojawiło się coś wymykającego się kontroli – to internet. Istne horrendum – ludzie zaczęli komunikować się ze sobą bez odgórnej kurateli, obok tradycyjnych środków przekazu. W ten sposób doszło do oddolnego przełamania monopolu i np. obywatele poinformowali się nawzajem o zajściach podczas Sylwestra 2015 w Kolonii – o czym dowiedzieć się nie mieli prawa. W efekcie tego (a także wymieniania się informacjami o innych „ekscesach” imigrantów przemilczanych w głównym obiegu) w połowie 2015 r. zaufanie do mediów zjechało do 40 proc., a określenie „Lügenpresse” („kłamliwa prasa”) weszło do powszechnego użycia. Do tego internet w naturalny sposób stał się trybuną wszelkich ruchów „populistycznych” (to zresztą ogólnoświatowy trend, bez internetowego wsparcia alt-prawicy Trump nie wygrałby wyborów), które dzięki temu miast wegetować na marginesie zyskują kolejnych zwolenników i coraz śmielej rozpychają się na politycznej scenie – ze znamiennym przypadkiem Alternatywy dla Niemiec (AfD) na czele.

Nie dziwi więc, że polityczny establishment postanowił dać słuszny odpór – prócz opisanej akcji policyjnej (która wedle ministra sprawiedliwości Heiko Maas'a z SPD stanowić ma „ważny sygnał”), lada dzień w Bundestagu ma być głosowany rządowy projekt ustawy nakładającej drakońskie kary finansowe na portale społecznościowe (nawet do 50 mln. euro) tolerujące na swych stronach „fałszywe informacje” i „mowę nienawiści”. Operatorzy reagować mają w ciągu 24 godzin na „uzasadnione zgłoszenia”. A jak poznać, czy zgłoszenie jest „uzasadnione”? Aaaa – o tym już zapewne zadecydują odpowiednie organy, choćby te, które właśnie tak dziarsko pogoniły niemieckich „antykomorów”. Dodajmy, że ustawę również przygotował wspomniany wyżej minister Heiko Maas, a całkiem niedawno (22 czerwca) z inicjatywy MSW przyjęto przepisy umożliwiające BND śledzenie treści przesyłanych za pomocą komunikatorów internetowych typu popularnego WhatsApp.

Jest to kolejny etap brania za twarz sieciowych platform komunikacji i generalnie pacyfikacji wolności wypowiedzi w internecie. A tak się przypadkiem składa, że następuje on tuż przed wejściem w decydującą fazę kampanii przed jesiennymi wyborami do Bundestagu. Intencja jest jasna i nikt nawet specjalnie jej nie ukrywa – chodzi o zablokowanie zagrażających establishmentowi sił politycznych. Jak widać, lekcja amerykańskiej wygranej Trumpa została pilnie przestudiowana i dokłada się odpowiednich starań, by podobny scenariusz nie powtórzył się między Odrą a Renem. W ten oto sposób otrzymujemy demokrację w iście pruskim stylu – wybory w cieniu cenzury.


III. Media w służbie władzy

Rozpisuję się o tym nie tylko dlatego, że to ponoć w Polsce „łamane są standardy” wolności mediów i prawa obywatelskie o czym z lubością grzmią niemieccy i brukselscy politycy, odwracając uwagę Europy od własnego podwórka. Rzecz w tym, że wszystkie te działania spotykają się z dość zgodnym poparciem tamtejszych mediów, które w gruncie rzeczy jawnie już pokazują, że są częścią systemu władzy przeznaczoną do roli nadzorców społeczeństwa, by temu nie strzeliło do głowy zagłosować na jakąś AfD, czy inną PEGIDĘ. Mamy więc specyficzny przykład „demokracji sterowanej” - póki co, wprawdzie „miękkimi” środkami, ale opisana na wstępie demonstracja siły pokazuje, że w razie czego demokratyczny niemiecki rząd nie zawaha się (przy medialnym poklasku) przy...ć komu trzeba – w obronie wolności, demokracji i wartości europejskich, ma się rozumieć.

Jakiś czas temu na portalu wPolityce.pl Aleksandra Rybińska przedstawiła ciekawą analizę rozmaitych współzależności między niemieckim (pół)światkiem dziennikarskim i politycznym – coś w stylu pamiętnego obrazka Moniki Olejnik wsiadającej do samochodu Urbana. Otóż funkcjonują tam tzw. „kręgi” składające się z przedstawicieli mainstreamowych opcji politycznych i „zaprzyjaźnionych” dziennikarzy. Owych „kręgów” działających na zasadzie elitarnych klubów uzupełniających się przez kooptację jest obecnie ok. dwunastu, a ich członków obowiązuje bezwzględna omerta. To właśnie tam politycy w przyjacielskiej atmosferze, podczas luźnych kolacyjek, przedstawiają starannie wyselekcjonowanym i zaufanym dziennikarzom swój punkt widzenia na różne sprawy, który następnie jest przekuwany na odpowiedni medialny przekaz urabiający opinię publiczną. Dla dziennikarza przynależność do takiego klubu oznacza zawodową nobilitację, zatem naturalnie stara się on zaspokoić oczekiwania zapraszających go kolegów i polityków. Reprezentują oni wszystkie najważniejsze tytuły i koncerny medialne, co oczywiście stawia ich w roli jednego z elementów aparatu władzy – już Konrad Adenauer nazwał „kręgi” „jednym z najważniejszych instrumentów sterowania państwem” i można się domyślać, że od tamtego czasu ta zażyłość na styku media-polityka jedynie się pogłębiła.

Jednakże, prócz zarządzania wewnętrznego, niemieckie koncerny medialne spełniają również istotną funkcję w polityce zagranicznej – i to w prawdziwie kolonialnym stylu. Podbijając rynki krajów Mitteleuropy mają za zadanie, mówiąc wprost, trzymać w ryzach tubylców, żeby się nie zbiesili i utwierdzać ich w permanentnym poczuciu niższości względem „metropolii” - oraz stawiać za wzór sukcesu i europejskości rozmaitych jurgieltników, którzy dzięki gorliwej wysłudze dochrapali się z łaski Berlina jakichś intratnych synekur. Wiadomy list dyrektora wiadomego koncernu do polskich podwładnych jest tu wymownym przykładem - aczkolwiek, jeśli tylko nazwać rzeczy po imieniu, koncern ten bardzo się denerwuje i grozi pozwami. Ostatnio zaś inny szef tego samego koncernu w wywiadzie dla szwajcarskiej gazety przyznał, że jego polskie interesy znacznie ucierpiały („milionowe straty”) wskutek wycofania reklam przez państwowe spółki, lecz mimo to nie zamierza wychodzić z Polski. I tym właśnie różni się projekt polityczny od projektu biznesowego. Gdy biznes przynosi straty wdraża się plan naprawczy albo po prostu zamyka interes. W przypadku projektu polityczno-ideologicznego straty finansowe są „wliczone w koszta” i utrzymuje się biznes niezależnie od słabych wyników finansowych. Władze koncernu liczą zapewne na ponowne przejęcie rządów przez opcję proniemiecką, dzięki której pieniądze znów popłyną szeroką rzeką, wynagradzając obecne chude lata – i na rzecz tego będą pracować ile sił. Oby się przeliczyli.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (28.06-04.07.2017)

Pod-Grzybki 103

Sondaż IBRIS dla „totalnie opozycyjnego” portalu OKO Press: PiS – 41 proc., PO – 26 proc. Kukiz – 12 proc., Nowoczesna – 7 proc. Piotr Pacewicz w komentarzu załkał, iż może to wskazywać „na wypalanie się potencjału protestu w obronie demokracji i państwa prawa i postępującą »normalizację«”. Zaraz, zaraz – czyżby oni naprawdę uliczne spędy ZBOWiD-owców III RP brali za „społeczny potencjał”? Jak by nie patrzeć, opozycyjne totalniactwo się skonsternowało – i to tak, że trzeba było sprzątać podłogę.


*

Paweł Wroński, jeden z bardziej jadowitych dziennikarzy „GW”, napisał na Twitterze: „Polskim imigrantom na Syberii w czasie II WŚ powinno się pomagać na miejscu”. Czyli zesłańcy to wg niego dobrowolni imigranci... Z kolei inna dziennikarka „Wyborczej” dopatrzyła się u patriotycznych laleczek gestu „heilowania”. Najwyraźniej Agora zorganizowała swoim pracownikom kursy kreatywnej głupoty dla matołów i właśnie obserwujemy pierwsze efekty.


*

Ska Keller, niemiecka lewaczka od „Zielonych”, zaproponowała przesiedlanie na Łotwę całych syryjskich wiosek, by imigranci czuli się we wschodniej Europie bardziej swojsko. Czyli mamy „Generalplan Ost” na miarę XXI stulecia. Zapewne uznano, że skoro udało się ze słowiańskimi podludźmi na Zamojszczyźnie, to warto powrócić do sprawdzonych rozwiązań. A jak będą protesty, to się zrobi akcję „Werwolf” - w imię „europejskiej solidarności” oczywiście.


*

Z dziejów niedoli „partyzanta wolnego słowa”. Czytamy powoli, bo to nieco skomplikowane. Otóż Tomasz „Sakiewka” Sakiewicz na zjeździe Klubów „Gazety Polskiej” pożalił się, że władza chce ładować kasę w telewizję publiczną, a przecież jego TV Republika zrobiłaby 10 kanałów za 1/100 tej sumy. Wynika z tego, że Sakiewicz odpalił „Republikę” licząc na sute fundusze po zwycięstwie PiS, a może nawet na przejęcie TVP. Tymczasem najwyraźniej ktoś w PiS-ie dba skrupulatnie o to, by żadne ze środowisk nie wyrosło za bardzo ponad inne i w porę „Zonę Wolnego Słowa” wraz z ambicjami jej szefa przyciął. Co innego 6 mln. na serwis o Puszczy Białowieskiej, a co innego oddanie niepodzielnego rządu dusz na żer politycznych apetytów Sakiewicza. Tylko jeden człowiek ma takie możliwości - kreowania i przycinania różnych ambicjonerów - i wszyscy wiemy, kto to jest. Sakiewka się w tym chyba zorientował i stąd jego niedawna gra na frakcję Macierewicza podczas sporu o Misiewicza. Opowiedzenie się po stronie Macierewicza było w zasadzie otwartym buntem przeciw Prezesowi w ramach rozgrywki o „schedę po Kaczyńskim”. A teraz „Sakiewka” się żali, że nie dostaje tyle kasy ile by chciał i pomstuje na abonament RTV. Innymi słowy, nie ustaje w kopaniu dołków pod „Kurą” i jego sojusznikami Karnowskimi, którzy na dodatek z okazji startu swojej internetowej telewizji dostali darmową promocję w TVP Info o trudnej nawet do przeliczenia wartości. Ech, ciężkie jest życie „partyzanta wolnego słowa” - co się wychyli z lasu, to dostaje po głowie.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/



„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (28.06-04.07.2017)

niedziela, 25 czerwca 2017

Exit Wyszehradu?

Zmierzamy do euro-dyktatu realizującego wobec opornych taktykę sankcji, szykan i represji, podporządkowaną politycznym interesem Berlina.


I. „Czexit”?

Były prezydent Czech (2003-2013), Vaclav Klaus, stanowczo skomentował wszczęcie przez Komisję Europejską procedury dyscyplinującej wobec państw sprzeciwiających się programowi relokacji migrantów. Oddajmy mu głos, bo na tle euro-poprawnej „mowy-trawy”, czeski polityk jawi się jako prawdziwy mąż stanu, potrafiący jasno i wyraziście sformułować diagnozę rzeczywistości i – co ważniejsze – wyciągnąć adekwatne wnioski. „Podejmując ten krok, Komisja Europejska dokładnie pokazała, jaka jest pozycja Czech w Unii Europejskiej. Odrzućmy to ciągłe poniżenie. Nie możemy pozwolić na przekształcenie naszego kraju w wielokulturowe społeczeństwo, jak to ma miejsce teraz we Francji czy Wielkiej Brytanii”. I dalej: „Nadszedł czas, by przygotować wyjście naszego kraju z Unii Europejskiej. To jedyna dobra ścieżka dla Czech, nasz głos jest ignorowany”. Trzeba tu dodać, że Vaclav Klaus również jako czynny polityk stanowczo sprzeciwiał się różnym lewackim szaleństwom, takim jak „walka z klimatem”, był również mocno niechętny przyjęciu przez jego kraj Traktatu Lizbońskiego – jak się dziś okazuje, słusznie. Mało kto pamięta, ale z tego tytułu uchodził w europejskim lewicowo-liberalnym mainstreamie za czarną owcę – niczym nie przymierzając dzisiaj Victor Orban, czy Jarosław Kaczyński. Można powiedzieć, że był prekursorem późniejszych ruchów eurosceptycznych i suwerennościowych, zawsze trzeźwo i racjonalnie argumentując, dlaczego Unia Europejska w obecnym kształcie brnie w ślepy zaułek i jakie zagrożenia wynikają z obecnego kursu Brukseli.

Oczywiście, jego postawa była powodem nieustannej furii euro-lewactwa, o czym Klaus, jeszcze jako prezydent, przekonał się przy okazji kuriozalnej wizyty jaką 5 grudnia 2008 r. (na trzy tygodnie przed objęciem przez Czechy prezydencji w UE) złożyli na Hradczanach przedstawiciele europarlamentu, próbując wymusić w obcesowy sposób na czeskim przywódcy zgodę na Traktat Lizboński. W skład delegacji wchodził taki „kwiat” europejskich „demokratów” jak anarchista i pedofil Daniel Cohn-Bendit, Hans-Gert Poettering, czy niedouczony alkoholik Martin Schulz. Wzburzona przebiegiem spotkania prezydencka kancelaria opublikowała zapis spotkania, które warto przypomnieć, bo stanowi ono swoisty archetyp stylu w jakim Bruksela zwykła porozumiewać się z „nieposłusznymi” krajami członkowskimi. Połajanki różnych „guyów” i Timmermansów nie stanowią bowiem żadnego novum i są elementem utartej od lat praktyki.

Oto próbka „rozmowy”. Cohn-Bendit: „pana poglądy mnie nie interesują, chcę wiedzieć, co pan zrobi, aby zatwierdziły go [Traktat Lizboński] czeski sejm i senat. Czy będzie pan respektował demokratyczną wolę przedstawicieli narodu? Będzie pan musiał to podpisać”. Dalej Cohn-Bendit kontynuuje: „Następnie chcę, aby pan mi wyjaśnił, jaki jest poziom pana przyjaźni z panem Declanem Ganleyem [założycielem eurosceptycznego ruchu „Liberats”]. Sprawując swoją funkcję, nie może się pan z nim spotykać”. Vaclav Klaus: „Dziękuję za to nowe doświadczenie, które zyskałem, spotykając się tu z państwem. Nie przypuszczałem, że coś takiego jest możliwe, i w ciągu ostatnich 19 lat nic podobnego nie przeżyłem. Myślałem, że to należy już do przeszłości, że żyjemy w demokracji, ale w UE naprawdę działa postdemokracja” - i tak dalej w tym stylu aż do końca. Podziwiać należy opanowanie prezydenta Czech, że nie kazał po pięciu minutach wyrzucić „delegacji” za drzwi.


II. Europejski dyktat

Jeżeli od tamtego czasu cokolwiek się zmieniło, to tylko na gorsze – eurokratom, zwłaszcza na fali zwycięstwa Macrona we Francji i proklamowania „Europy wielu prędkości” wyrosły zęby i przeszli od słów do czynów, uzurpując sobie uprawnienia do kontrolowania praworządności, czy narzucania arbitralnych rozwiązań w kwestii przyjmowania „uchodźców”. Tendencja jest wyraźna – zmierzamy do euro-dyktatu realizującego wobec opornych taktykę sankcji, szykan i represji, zazwyczaj podporządkowaną politycznym interesem Berlina. Stąd konstatacja Klausa o potrzebie „czexitu” jawi się jako logiczna konsekwencja obecnej sytuacji, jeżeli chce się ocalić swoją suwerenność. W tym kontekście warto przypomnieć jego tekst z 2013 r. napisany w odpowiedzi na apel europejskiej lewicy (sygnowany m.in. przez Cohn-Bendita) wzywający do utworzenia europejskiego superpaństwa. Klaus pisze: „Apelujemy do wszystkich sił demokratycznych w Europie, do wszystkich, którzy wciąż wierzą, że Europa nie powinna stać się laboratorium kolejnego eksperymentu inżynierii społecznej przeprowadzanego przez wiecznych rewolucjonistów, aby sprzeciwili się tym próbom w równie zacięty, głośny i bezkompromisowy sposób. Demokraci państw europejskich, obudźcie się!”. Jak widać, jego słowa okazały się prorocze.

Jest to również wskazówka dla nas. Nie od rzeczy byłoby wysondować – i to jeszcze przed zbliżającym się szczytem państw Trójmorza – czy apel Klausa znalazł oddźwięk wśród czeskich polityków. Podobną diagnozę sformułowałem niemal półtora roku temu w artykule „Exodus z domu niewoli” na łamach siostrzanej „Polski Niepodległej”, postulując konieczność opracowania planu awaryjnego, na wypadek gdyby dalsze pozostawanie w UE okazało się niemożliwe i nieopłacalne. Jak się zdaje, mamy obecnie do czynienia właśnie z takim rozwojem wypadków – dalsza wegetacja pod brukselsko-berlińską „czapą” zagraża naszym najbardziej żywotnym interesom, z niepodległym bytem państwowym na czele. A wszak to jeszcze nie koniec, bo w najbliższym czasie czekają nas wzmożone naciski na przyjęcie waluty euro, co poskutkuje nie tylko dalszym okrojeniem naszej suwerenności, lecz również katastrofą gospodarczą na wzór krajów południa Europy. W tym momencie z reguły podnoszony jest problem unijnych środków, rzekomo niezbędnych do naszego rozwoju. Cóż, po pierwsze - zważywszy na widmo sankcji finansowych, owe fundusze stają się cokolwiek problematyczne do pozyskania; po drugie – po 2020 r. nowa perspektywa budżetowa będzie dla nas bardzo chuda i zapewne staniemy się płatnikiem netto; po trzecie wreszcie – prognozy pokazują, że z samego uszczelniania podatków polski budżet będzie wkrótce pozyskiwał rocznie tyle samo pieniędzy, co z Brukseli.


III. Exit Wyszehradu?

Najkorzystniejszym dla nas rozwiązaniem byłoby opuszczenie UE w szerszym gronie. Stąd wspomniana konieczność wysondowania nastrojów w czeskiej klasie politycznej, oraz potrzeba intensyfikacji rozmów z pozostałymi regionalnymi partnerami. Jest jeszcze jeden aspekt, na który zwracałem uwagę półtora roku temu – należy zabiegać o roztoczenie nad „exitem” Wyszehradu (bądź jego części) amerykańskiego geopolitycznego parasola ochronnego, inaczej będziemy bezradni w konfrontacji z siłą oddziaływania Niemiec. Akurat nadarza się znakomita okazja jaką jest wizyta na szczycie państw Trójmorza prezydenta USA. Stosunek Trumpa do Unii Europejskiej i przekonanie o jej rychłym rozpadzie jest ogólnie znany. Na naszą korzyść gra też przeorientowanie polityki Waszyngtonu skutkujące chyba najgorszymi stosunkami z Berlinem od czasów II WŚ. Amerykański przywódca jest żywotnie zainteresowany uszczupleniem potęgi Niemiec – zatem nasze interesy są tutaj zbieżne. Tyczy się to również kwestii bezpieczeństwa – kraje naszego regionu, szczególnie Polska, są o wiele bardziej zainteresowane partycypacją w zbrojnym wysiłku NATO od państw „starej Europy”, możliwa jest więc ściślejsza wzajemna reasekuracja (rodzaj „NATO w NATO”) pod amerykańskimi skrzydłami.

Pozostaje mieć nadzieję, że diagnoza Klausa dotrze również do świadomości naszych rządzących dotąd łudzących się, że Unia wysłucha polskich propozycji i nieco wycofa się ze swych hegemonistycznych zapędów. Dziś nie można mieć już wątpliwości – nie wysłucha i nie ustąpi. Będzie tylko gorzej. Dlatego właśnie szczyt Trójmorza powinien być pierwszym krokiem na drodze opracowania wspólnej regionalno-transatlantyckiej strategii wobec samozwańczych europejskich dyktatorów z Berlina i Brukseli. To już naprawdę ostatni moment.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Exodus z domu niewoli


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 25 (23-29.06.2017)

Media państwowe, nie „publiczne”

Należy skończyć z fikcją mediów „publicznych”, które na dodatek udają, że są spółkami prowadzącymi normalną działalność gospodarczą i przekształcić je w jednostki budżetowe.


Nabiera rumieńców batalia o ściągalność abonamentu RTV. Wg procedowanego obecnie projektu rządowego operatorzy satelitarni i sieci kablowych byliby zobowiązani do udostępnienia danych swoich klientów Poczcie Polskiej, co stanowiłoby podstawę do wyegzekwowania opłaty abonamentowej, jako że kanały mediów publicznych nadawane są przez oba rodzaje podmiotów „z rozdzielnika”. Ma to w założeniu uszczelnić system, dziś bowiem w praktyce płaci abonament (albo nie) ten kto chce i ci, którzy zarejestrowali odbiorniki jeszcze za komuny, co z natury rzeczy sprawia, że płatnicy odziedziczeni w spadku po poprzednim ustroju są gatunkiem wymierającym. Na dzień dobry baza abonentów zwiększyłaby się zatem o 2,8 mln. osób, a wpływy z abonamentu – o 620 mln. zł. Tyle na początek, bo operatorzy zobligowani byliby również do informowania o wszystkich kolejnych zawieranych umowach. Jak podają „Wirtualne Media” suma zaległości z ostatnich pięciu lat (za tyle możliwa jest egzekucja) wynosi ok. 3 mld. zł. W 2016 r. abonament zapłaciło 1,12 mln gospodarstw domowych (spośród 3,2 mln zobowiązanych), co przyniosło mediom publicznym 749,9 mln, zł. Widać zatem, że projekt MKiDN niemal podwoi wpływy publicznych nadawców (bieżące dane o klientach od operatorów, plus nowe umowy zawierane w przyszłości).

W zasadzie można by projekt firmowany przez ministra Glińskiego potraktować jako część operacji uszczelniania systemu podatkowego, bo wszak abonament RTV jest powszechnie obowiązującą daniną publiczną. Takie podejście abstrahuje jednak od tzw. kontekstu społecznego – a ten jest taki, że w Polsce abonamentu po prostu się nie płaci i przez większość odbiorców nowe rozwiązania zostaną potraktowane jako kolejny podatek. Dodatkowo istnieje moda na nieoglądanie TV – telewizor jako „ogłupiacz” jest albo eksmitowany z domu, albo służy jako monitor do podpięcia laptopa i np. oglądania Netflixa. Na powyższe nakłada się ostry podział polityczny. Zwolennicy opozycji dostają piany na myśl, że musieliby płacić „haracz” na „pisowską telewizję” - analogicznie wyborcy prawicowi reagowali alergią na TVP pod poprzednimi rządami.

Należy tu przypomnieć, że swoją niewątpliwą „zasługę” w obniżeniu dochodów z abonamentu miał Donald Tusk, który jako premier oznajmił w 2008 r.:Abonament jest archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych, haraczem ściąganym z ludzi. Dlatego rząd będzie zabiegał o poparcie do jego zniesienia”. Wiele osób potraktowało to jako zezwolenie na niepłacenie i choć, jak to u Tuska, na obiecankach się skończyło, to ściągalność abonamentu gwałtownie spadła. Oczywiście o żadnej „abolicji” nie było mowy i już po pięciu latach okazało się, że 2,5 mln. gospodarstw domowych objętych jest windykacją z tytułu zaległości – z czego ok. 30 proc. stanowili emeryci i renciści, czyli ci, którzy statystycznie najbardziej wierzą telewizorowi i skoro usłyszeli, że premier mówi, żeby nie płacić, to nie płacili. Zaległości razem z odsetkami i kosztami egzekucji opiewały np. na 1800 zł., co dla emeryta było sumą zabójczą. Sam kiedyś na poczcie byłem świadkiem dość dramatycznej sytuacji, gdy roztrzęsiona młoda kobieta przyszła w imieniu schorowanego ojca z wezwaniem do zapłaty opiewającym na grubo ponad tysiąc zł., by wyjaśnić sprawę i poprosić o rozłożenie należności na raty – powołując się właśnie na słowa Tuska o abonamencie.

Póki co, operatorzy telewizyjni interweniują w Brukseli (co być może będzie skuteczne, zważywszy na notowania obecnego rządu w KE) i odgrażają się, że wyłączą publiczne kanały, o co ponoć masowo proszą ich klienci. Ale nawet pomijając te utarczki, upowszechnienie ściągalności abonamentu może być iskrą rzucona na beczkę prochu i rząd powinien liczyć się z protestami społecznymi na wzór pamiętnych demonstracji przeciw ACTA, kiedy to przeważnie młodzi ludzie wylegli na ulice przerażeni widmem srogich kar za pobieranie pirackich treści z internetu (nie oszukujmy się, taka była realna przyczyna manifestacji, nie żaden tam strach przed „inwigilacją” i zagrożeniem dla „prywatności” w sieci).

Sądzę, że istnieje wyjście z tej sytuacji – w Sejmie złożono także poselski projekt postulujący zastąpienie abonamentu rządową dotacją i jest to krok w dobrym kierunku. Ja poszedłbym dalej – należy skończyć z fikcją mediów „publicznych”, które na dodatek udają, że są spółkami prowadzącymi normalną działalność gospodarczą. Media tzw. „publiczne” powinny zostać przekształcone w to, czym i tak de facto są – czyli rządowym aparatem informacyjno-propagandowym, bez krygowania się na zbędną hipokryzję. Należy przekształcić je w jednostki budżetowe podległe bezpośrednio premierowi, zlikwidować KRRiT (tu konieczna będzie zmiana konstytucji) i finansować bezpośrednio z budżetu państwa – z ewentualnym uzupełnieniem daniną pobieraną od stacji prywatnych w postaci części przychodów z reklam, jako rekompensatą za wycofanie się państwowych nadawców z reklamowego „tortu”. Tak będzie zdrowiej i nade wszystko – uczciwiej.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Na podobny temat:

Zrobieni w abonament


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 25 (23-29.06.2017)

piątek, 23 czerwca 2017

Wincyj imigrantów!

KE jedynie ubrała w europejski kostium żądanie Angeli Merkel sprowadzające się do znanego z internetowych memów hasła: „wincyj imigrantów!”.

I. Polityczne szykany Brukseli

Komisja Europejska postanowiła uczcić ramadan i z tej okazji ogłosiła wszczęcie procedury dyscyplinującej wobec państw opierających się przed „ubogaceniem kulturowym” przez „uciekające przed wojną” brodate „matki” z równie brodatymi „dziećmi”. Najprawdopodobniej sprawa trafi przed europejski trybunał w Luksemburgu i może się zakończyć słonymi karami finansowymi.

Mamy tu od razu na wstępie kilka aspektów. Po pierwsze, czy Komisja Europejska ma w ogóle prawo na gruncie traktatowym do wszczynania takich procedur, czy też mamy do czynienia z uzurpacją kompetencji analogiczną do „kontroli praworządności”? Po drugie, przed trybunałem w Luksemburgu toczy się już postępowanie odnośnie wniesionych przez Węgry i Słowację (z poparciem Polski) skarg podważających legalność tzw. mechanizmu relokacyjnego, zakładającego przyjmowanie przez kraje członkowskie „uchodźców” wedle odgórnie narzuconego rozdzielnika. Jak Trybunał poradzi sobie ze wzajemnie wykluczającymi się pozwami? Po trzecie, na jakiej podstawie KE zawęziła arbitralnie procedurę (być może nielegalną) tylko do trzech państw – Polski, Węgier i Czech – skoro mechanizm relokacji jest fikcją i nie wywiązuje się z niego większość państw członkowskich? Przypomnijmy, że do tej pory rozlokowano 20 tys. „uchodźców” z zaplanowanych 160 tys. - m.in. dlatego, że stosowne służby nie są w stanie „ogarnąć” tematu, tzn. zweryfikować przybyszów pod kątem bezpieczeństwa, a także tego, czy faktycznie są uchodźcami wojennymi, czy migrantami ekonomicznymi. Po czwarte wreszcie, czy zgodne z prawem (w tym prawami człowieka) jest przymusowe przesiedlanie ludzi do odgórnie narzuconych krajów przeznaczenia – często wbrew ich woli?

Biorąc to wszystko pod uwagę, można podejrzewać, iż działania Komisji Europejskiej stanowią polityczną szykanę wobec części państw członkowskich za tzw. „ogólną postawę” - chodzi nie tylko o sprzeciw wobec relokacji, ale również niezgodę na „Europę wielu prędkości”, niechęć wobec przyjęcia euro i generalny brak entuzjazmu do okazywania „europejskiej solidarności”, czyli podporządkowywania się aktualnym życzeniom Berlina i Brukseli. Podejrzenie potwierdzałby fakt, że Berlin natychmiast pośpieszył z deklaracją poparcia dla działań Junckera i spółki, co nasuwa z kolei przypuszczenie, że KE jedynie ubrała w europejski kostium żądanie Angeli Merkel sprowadzające się do znanego z internetowych memów hasła: „wincyj imigrantów!”.


II. Jednostronna „solidarność”

Aż się nie chce po raz tysięczny przypominać, że Niemcy miały w głębokim poważaniu „europejską solidarność”, gdy ignorując obowiązujące prawo jednostronnie otworzyły granice, bez próby konsultacji z europejskimi „partnerami”. Ba, jak się okazało, kanclerz Merkel złamała nawet prawo własnego kraju, bowiem decyzja o wpuszczeniu ludzkiej rzeki zapadła „na gębę” i próżno szukać po niej śladu w dokumentach, co urząd kanclerski był jakiś czas temu zmuszony przyznać odpowiadając na pytania tamtejszych mediów. Wspomnijmy jeszcze dla porządku, że zgodnie z konwencją genewską, a także umową Dublin II, uchodźcą jest się do momentu trafienia do pierwszego tzw. bezpiecznego kraju w którym można złożyć wniosek o azyl – cudzoziemcowi przybywającemu z „bezpiecznego kraju” status uchodźcy się nie należy. W tym sensie, prawdziwymi uchodźcami np. w przypadku konfliktu syryjskiego są ludzie przebywający chociażby w obozach w Jordanii – i tam należy im pomagać, co zresztą Polska nie tylko podnosi na arenie międzynarodowej, ale też aktywnie realizuje.

Trzeba sobie twardo powiedzieć, że Polska nie może się zgodzić na żadne „kwoty”. Nie wolno nam przyjąć ani jednego wciskanego nam nachodźcy. Nie ma tu pola do żadnych „konstruktywnych kompromisów”, bo jeżeli raz się ugniemy, to już nie zatrzymamy różnych „solidarnościowych” wymuszeń. Kolejna rzecz – owi „uchodźcy” zwyczajnie nie chcą do nas trafić i przy pierwszej lepszej okazji zwieją do Niemiec, bo są znakomicie zorientowani w różnicach socjalnych przywilejów w poszczególnych krajach Europy. Przekonała się o tym Fundacja „Estera”, która w 2015 r. sprowadziła do Polski 50 rodzin syryjskich chrześcijan (ok. 160 osób). W krótkim czasie większość z nich zażądała cofnięcia przyznanego im w Polsce statusu uchodźcy, bo uniemożliwiało im to ubieganie się o taki status w Niemczech. Wg nieoficjalnych informacji w tej chwili nie ma już po nich w Polsce śladu. Za to oficjalne dane przedstawił niedawno rząd Litwy. Państwo to przyjęło 309 imigrantów, z czego wedle litewskiego MSW 230 już opuściło Litwę. Słowem – fiasko.

Żeby przetrzymać „uchodźców” w Polsce musielibyśmy zatem więzić ich pod kluczem lub za drutami, co już samo w sobie stanowiłoby kłopot. Ponadto sprowadzone do nas wypasione i brodate byczki po zagnieżdżeniu się w „polskich obozach” mogłyby zechcieć skorzystać z prawa do łączenia rodzin i sprowadzić tutaj swoje samice, które wkrótce złożyłyby jaja i za chwilę tych „uchodźców” zrobiłoby się wielokrotnie więcej, a Polska musiałaby przetrzymywać w koncłagrach nie siedem a siedemdziesiąt tysięcy osób. Nie mamy doświadczenia w zawiadywaniu takimi strukturami masowego odosobnienia. Czy w ramach „solidarności” Niemcy zechciałyby się wtedy podzielić z nami swoim „know-how”? I ile musielibyśmy zapłacić za udostępnienie tej bezcennej wiedzy?


III. Przemytniczy biznes

Osobnym problemem jest, że takie Włochy domagające się wielkim głosem rozładowania swoich ośrodków, nie raczą być „solidarne” same ze sobą, przyjmując hurtem wszystkich jak leci. O tym, że można sobie przy odrobinie determinacji poradzić z masowym przemytem ludzi przekonuje przykład Australii, która odsyłała nielegalnych migrantów z południowo-wschodniej Azji, a przemytnicze łodzie zatapiała. Tymczasem na linii Libia – Sycylia funkcjonuje wręcz coś w rodzaju regularnej przeprawy promowej. Niedawno portal euroislam.pl przytoczył artykuł „Spectatora” obnażający przemytniczy proceder polegający na współdziałaniu gangów z organizacjami pozarządowymi. Otóż łodzie wypełnione migrantami (za 1500 euro od „łebka”) wypływają maks. na 12 mil od brzegu, następnie nadają sygnał SOS, lub wręcz dzwonią do operujących w pobliżu kutrów należących do NGO'sów, po czym „jednostka ratunkowa” przybywa na miejsce, następuje przeładunek ludzkiej masy... i już – dalsza podróż na Sycylię odbywa się na pokładzie jednostki należącej do „organizacji humanitarnej”. Co więcej – zdarza się, że kuter „ratowniczy” przypływa sam, bez konieczności zawiadomienia, co skłania do oczywistego wniosku, że jego załoga doskonale wiedziała zawczasu gdzie i kiedy odebrać „towar”.

Tylko w 2016 r. z Północnej Afryki trafiło do Włoch ponad 181 tys. „uchodźców”, z czego 30 proc. na pokładach statków należących do NGO'sów. W pierwszych miesiącach tego roku odsetek przekroczył już 50 proc. Łączna wartość przemytu to 270 mln. euro rocznie. Najwięcej „organizacji humanitarnych” zaangażowanych w ludzką kontrabandę pochodzi z Niemiec i dysponują one 6-oma jednostkami pływającymi. Koszt utrzymania na wodzie jednego kutra to 400 tys. euro miesięcznie (ponad 4,5 mln. euro rocznie, zakładając, że statek nie przebywa w morzu cały rok) – licząc razy 6 jednostek, wychodzi 27 mln. euro/rok. Kto daje na to pieniądze? I dlaczego włoskie władze tolerują jawny przemyt ludzi pod własnym nosem?


IV. Zdrada pasterzy

I ostatnia sprawa - bolesna, ale nie sposób się do niej nie odnieść. Smuci, delikatnie rzecz ujmując, postawa Kościoła i samego papieża Franciszka, nawołującego bezkrytycznie do przyjmowania agresywnie nastawionych muzułmańskich najeźdźców – zupełnie jakby termin „hidżra” (podbój przez zasiedlenie) był pojęciem papieżowi nieznanym. Jest to, powiedzmy sobie otwarcie, całkowicie opacznie pojmowane miłosierdzie, kompletnie abstrahujące od „ordo caritatis”. Niestety, pod wyraźnym naciskiem Watykanu ugina się również nasz Episkopat, mówiąc, że „Kościół ma twarz uchodźcy”. Uchodźcy – tak, ale nie najeźdźcy!

Polskie władze absolutnie nie powinny ulegać temu moralnemu szantażowi, nie biorącemu pod uwagę realiów oraz wrogiego stosunku muzułmanów do chrześcijaństwa i naszej kultury. Jeśli chodzi zaś o sprawy wieczyste - mam nadzieje, że Bóg policzy naszym rządzącym na plus to, że nie ściągnęli na kraj muzułmańskiej zagłady. Podobnie mam nadzieję, że w swym miłosierdziu wybaczy papieżowi Franciszkowi jego samobójcze, nieprzytomne szaleństwo w którym nawołuje do islamizacji Europy - bo do tego się sprowadza fałszywie pojmowany „humanitaryzm” w jego wydaniu. Zły to pasterz, który wydaje własną owczarnię na pastwę wilków, a właśnie z czymś takim – zdradą pasterzy, wydających swe owce na rzeź – mamy obecnie do czynienia. Europa nie potrzebuje pseudo-chrześcijańskiej czułostkowości udającej miłosierdzie. Europa potrzebuje najpierw rekonkwisty, a następnie krucjaty. Rozumieli to wielcy poprzednicy Franciszka na Piotrowym tronie - a że „dłużej klasztora niż przeora”, to da Bóg, że zrozumieją to również jego następcy.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 25 (21-27.06.2017)

Pod-Grzybki 102

To „Pod-Grzybki” numer 102 - niczym czołg „Rudy” z „Czterech Pancernych”. Pamiętają Państwo - tych od piosenki „Deszcze niespokojne...”, w której Edmund Fetting śpiewał „Do domu wrócimy / w piecu napalimy / nakarmimy Szarika / a potem Gustlika"... a nie, wróć - to było KSU... W każdym razie, rozkaz na dziś brzmi - zmiażdżyć lewaka! I generalnie - odłamkowym ładuj!


*

Papieski jałmużnik abp Konrad Krajewski odstąpił rodzinie syryjskich uchodźców własne mieszkanie. Sugestia dla wszystkich orędowników przyjmowania nachodźców, ze szczególnym uwzględnieniem Ewy Kopacz i lewaków z „Wyborczej” - nikt wam nie broni pójść w ślady księdza arcybiskupa. Albo chociaż zakwaterować „uchodzące przed wojną” brodate „kobiety” z ich równie brodatymi „dziećmi” na Czerskiej. I tam „ubogacajcie się kulturowo” do woli.


*

Polska Agencja Prasowa chce pozwać „Agorę” - bo ta, tnąc koszty do kości, rozwiązała z PAP umowę, a mimo to w swych mediach wciąż bezprawnie wykorzystuje treści z serwisu agencji, dopuszczając się tym samym kradzieży własności intelektualnej. Czyli, na Czerskiej nie dość, że siedzą bankruci, to jeszcze złodzieje. I pijacy, bo każdy pijak to złodziej.


*

Oliver Frljić (ten od „Klątwy”) zwija manatki i zapowiada, że nie wróci do Polski dopóki rządzi „ten rząd”. Powód? Minister Gliński cofnął dotację dla festiwalu „Malta”, którym zarządza chorwacki reżyser. Bo skandalistą to można sobie być - ale tylko wtedy, gdy kasa (państwowa) się zgadza. To pokazuje jak w sumie łatwo można sobie poradzić z „artystycznymi prowokatorami” za cudze pieniądze. Oderwać ich od państwowego cycka i sami wyniosą się stąd w cholerę.


*

Najlepiej, gdyby udali się do Niemiec (daleko nie mają) i zwrócili się o status uchodźców. Wówczas niemiecki rząd zakwaterowałby ich w odpowiednim ośrodku – choćby tym zorganizowanym w dawnym „polskim obozie” w Buchenwaldzie. Mogliby wystawiać swoje sztuki gwoli „ubogacenia” przebywających już tam brodatych „kobiet i dzieci”. W rewanżu „kobiety i dzieci” również „ubogaciłyby” naszych lewaków – przypuszczalnie kosą pod żebro – i problem rozpasanej „awangardy artystycznej” sam by się rozwiązał bez naszego udziału.


*

Przy okazji Bożego Ciała rzecznik KEP, ks. Paweł Rytel-Andrianik stwierdził, że „Jezus ma twarz uchodźcy”. Czyli Jezus domagał się od Rzymian „socjalu”, napastował kobiety i rozjeżdżał przechodniów rydwanem? Nie wiem jakich Ewangelii uczono księdza Pawła w seminarium, ale w moim egzemplarzu wygląda to wszystko nieco inaczej.


*

Na Ukrainie jedną z głównych ulic Kijowa nazwano imieniem Romana Szuchewycza – jednego z największych zbrodniarzy II Wojny Światowej, bezpośrednio odpowiedzialnego za ludobójstwo na Kresach. Tego było za wiele nawet Marcinowi Reyowi – samozwańczemu tropicielowi „V kolumny Putina”. Na fejsbuku wydał oświadczenie sprowadzające się do konkluzji, że tak to on z Ukraińcami bawić się nie będzie. Olaboga, piekło zamarzło – Marcin Rey przychodzi do rozumu!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 25 (21-27.06.2017)

niedziela, 18 czerwca 2017

Ukraiński szowinizm, czyli wskrzeszanie wampira

Nie da się reanimować banderyzmu częściowo - tak jak nie da się częściowo wskrzesić wampira


I. Reductio ad Putinum

Wygląda na to, że przestrogi o narastaniu na Ukrainie antypolskiego banderyzmu nie były wymysłem oszalałych obsesjonatów, pożytecznych idiotów, bądź innej „V kolumny Putina”, której tropieniem z zamiłowaniem zajmują się różni domorośli łowcy agentów, tudzież beneficjenci służbowych odznaczeń, z „frondelkami poświęconymi” na dokładkę. Dodajmy, iż czynią to nie kłopocząc się zanadto rozróżnianiem, czy krytyka obecnej polityki tożsamościowej Kijowa wychodzi z kręgów kresowiaków upominających się o pamięć o ofiarach rezunów, narodowców postulujących realistyczne podejście do wzajemnych relacji oparte o trzeźwą kalkulację narodowych interesów, czy też szemranych środowisk od których faktycznie zalatuje smrodem ruskich onuc w rodzaju „Zmiany”, czy różnych popłuczyn po tzw. „endokomunie”. Do tej pory schemat był prostacki jak konstrukcja cepa: krytykujesz politykę Kijowa, nie piejesz z zachwytu nad „herojami”, widzisz narastanie szowinistycznych nastrojów podsycanych przez oficjalną politykę historyczną ukraińskich instytucji – jesteś „ruskim agentem”, lub co najmniej elementem podejrzanym, względnie kretynem bezwiednie grającym na korzyść Kremla, siejącym zamęt i podkopującym „strategiczne sojusze”.

Jeżeli już nie dawało się spuścić zasłony milczenia na co bardziej bulwersujące ekscesy w rodzaju wysadzania pomników i dewastowania polskich miejsc pamięci, uruchamiano narrację alternatywną – mianowicie, że to wszystko robota „ruskiej agentury” (to jest akurat element stały przekazu), tyle że działającej na Ukrainie i dążącej metodą prowokacji do skłócenia bratnich narodów. Tak się składa, że każdorazowo z takim wytłumaczeniem wychodziły ukraińskie służby – i było ono z miejsca, bezkrytycznie i bez jakichkolwiek prób weryfikacji kolportowane przez tutejsze ośrodki przekazu. Wszystko to okraszone moralnym szantażem opartym o tzw. „reductio ad Putinum”: wątpisz w oficjalne „wyjaśnienia”, które tak naprawdę niczego nie wyjaśniają – znaczy, jesteś „ruską tubą”, nie lepszą od jakiegoś „Sputnika”.

Na to wszystko nakładał się bezwład polskiej dyplomacji i czynników rządowych. SBU mówi, że pomnik w Hucie Pieniackiej wysadzili „ruscy prowokatorzy”? Okej, przyjmujemy to i nie pytamy o więcej – wiadomo, sytuacja jest delikatna, trwa wojna w Donbasie i lepiej nie naciskać, bo... No właśnie, tak naprawdę nie wiadomo co – Ukraina się obrazi i przestanie walczyć z Rosją? Odda się z powrotem pod kuratelę Kremla? Przepuści pod naszą granicę ruskie tanki? W zasadzie trudno odgadnąć, jakież to racjonalne motywacje każą naszym przedstawicielom łykać kit i nie zadawać pytań – choćby o to, ilu tych rzekomych „ruskich agentów” złapały do tej pory ukraińskie służby.


II. Szowinistyczny pejzaż

Tymczasem ostatnie dni i tygodnie przyniosły prawdziwy wysyp niepokojących informacji. Incydenty mają różny ciężar gatunkowy, lecz zebrane w całość tworzą nader nieprzyjemny pejzaż rozkwitu antypolskich nastrojów i dają świadectwo stopniowego zakorzeniania się neo-banderowskiego kultu w ukraińskim społeczeństwie.

Pod koniec marca doszło do ostrzelania z granatnika polskiego konsulatu w Łucku – na szczęście nikt nie zginął. Atak na polskie państwo (bo tak traktuje się każdy zamach na placówkę dyplomatyczną) oczywiście z miejsca został zakwalifikowany jako „prowokacja” - sprawców rzecz jasna nie ujęto. Wcześniej oblano czerwoną farbą konsulat we Lwowie i namazano na nim hasło „Nasza ziemia”. Tamże (marzec 2017) oblano czerwoną farbą pomnik lwowskich profesorów zamordowanych przez Niemców podczas II WŚ - to samo zrobiono z pomnikiem pomordowanych Polaków w Podkamieniu. W obu miejscach pozostawiono napis „Śmierć Lachom”. Ukraińskie władze wszystkie incydenty przypisały „stronie trzeciej”, co zostało przyjęte przez naszych przedstawicieli bez zastrzeżeń. Sprawcy pozostają bezkarni.

Pod koniec maja usiłowano podpalić polską szkołę w Mościskach. Wybito okno, do wnętrza klasy wrzucono dwa kanistry z benzyną i podpaloną szmatę. Dzięki szybkiej reakcji okolicznych mieszkańców, którzy zaalarmowali straż pożarną, ogień udało się ugasić, ale do spalenia placówki niewiele brakowało. Sprawcy – nieznani.

26 maja w Kijowie miała miejsce premiera polakożerczego i rewizjonistycznego filmu „Utracona ojczyzna” wyprodukowanego przez Towarzystwo Chełmszczyzna. Tytułową „utraconą ojczyzną” jest polska Chełmszczyzna przedstawiana jako „ukraińskie ziemie”. Mowa jest w nim o rzekomo „rdzennych mieszkańcach” wypędzonych przez Polaków – bez przypomnienia, że to niemieccy okupanci zasiedlali te tereny Ukraińcami, wysiedlając wcześniej tamtejszych Polaków. O ludobójstwie na Kresach – ani słowa.

Podczas odbywającego się w dniach 2-4 czerwca rajdu Grand Prix Leopolis we Lwowie (historyczny, przedwojenny rajd, obecnie jedną z jego atrakcji jest prezentacja zabytkowych pojazdów i załóg w historycznych strojach) euforię wśród publiczności wywołała ekipa rekonstrukcyjna ubrana w mundury SS-Galizien, startująca w „konkursie elegancji”. Niby drobiazg, ale reakcja widowni, podobnie jak sam fakt, że w ogóle doszło do symbolicznej gloryfikacji zbrodniczej formacji – nader znaczące.

7 czerwca ugrupowanie Ukraińska Partia Halicka, aktywne w samorządach lokalnych na zachodniej Ukrainie, zażądało w specjalnym oświadczeniu wydalenia z terytorium Ukrainy metropolity lwowskiego, abp. Mieczysława Mokrzyckiego. W tym celu zmanipulowano jego wypowiedź – abp. Mokrzycki miał jakoby powiedzieć, że wojna w Donbasie jest karą za wołyńskie ludobójstwo. Oczywiście, metropolita lwowski niczego podobnego nie powiedział.

Kolejna sprawa (a właściwie policzek dla Polski), czyli nadanie jednej z głównych kijowskich ulic imienia Romana Szuchewycza – szowinisty i ludobójcy bezpośrednio odpowiedzialnego za eksterminację ludności polskiej na Wołyniu, Kresach i Małopolsce Wschodniej. To można porównać jedynie z ostentacyjnym uchwaleniem ustawy gloryfikującej OUN-UPA podczas wizyty prezydenta Komorowskiego.

No i rzecz ostatnia – cofnięcie przez ukraińskie władze zgody na prace poszukiwawcze i ekshumacyjne ofiar wołyńskiego ludobójstwa, które miały być prowadzone przez polskich naukowców i wolontariuszy. Rzekomo państwo ukraińskie nie było w stanie „zapewnić im bezpieczeństwa”.


III. Wskrzeszenie wampira

I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno przekonywano nas, że pogrobowcy Bandery to margines, a poza tym, ten nowy, „lepszy” ukraiński nacjonalizm jest ponoć wyłącznie „antyrosyjski”. Cóż, swojego czasu pisałem, że nie da się reanimować banderyzmu częściowo - tak jak nie da się częściowo wskrzesić wampira. Nie sposób eksponować jedynie jego antysowieckiego oblicza, z pominięciem elementu antypolskiego, a to dlatego, że wrogość do Polaków jest immanentną częścią składową tej zbrodniczej ideologii, która zawsze będzie się podskórnie tliła, czekając na dogodny moment. Co więcej, im poważniejsze wewnętrzne trudności będzie przeżywało zanarchizowane i balansujące na krawędzi rozpadu ukraińskie państwo, tym chętniej władze będą po cichu odgrzewały i stymulowały antypolskie resentymenty – by skierować frustrację obywateli na bezpieczniejsze dla siebie tory. A Polska, jako „wróg zastępczy” jest wymarzonym celem – bo i historyczne zaszłości, i odpowiedzieć zdecydowanie nie potrafi, spętana mirażem Międzymorza z Ukrainą w roli „perły w koronie”.

Czy nadal mamy wierzyć, że zasygnalizowane tu wydarzenia są efektem „rosyjskich prowokacji”? A może jednak tak się porobiło, że Ukraińcom nie potrzeba już żadnych obcych „zachęt”? Obecnie przebywa w Polsce ok. 2 mln. obywateli Ukrainy, głównie z zachodniej części kraju, najłatwiej poddającej się szowinistycznej indoktrynacji – a będzie ich jeszcze więcej, bo właśnie wprowadzono ruch bezwizowy z UE, w tym z Polską. Dlatego palącą potrzebą staje się wprowadzenie zakazu propagowania ideologii banderowskiej - na takich samych zasadach jak komunizmu i narodowego socjalizmu. Tyle we własnym kraju możemy chyba jeszcze zrobić?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/



Na podobny temat:

Głos prawdy o Ukrainie

Wołyńskie korowody

Cichociemni” uwierają Ukrainę

Międzymorze bez Ukrainy

Ukraińska bezczelność i polska bezradność

Ukraina, czyli pokój gorszy od wojny

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 24 (16-22.06.2017)

Produktywny jak w Mercedesie?

Polacy są z owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie zmienimy półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie – choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych koncernów.



Do kontynuacji tematu z ubiegłotygodniowego felietonu – czyli absurdu jakim jest opieranie wysokości płac na zmistyfikowanej do cna „produktywności” - skłoniła mnie wiadomość o rozpoczęciu budowy słynnej fabryki silników Mercedesa w Jaworze na Dolnym Śląsku. Być może niektórzy z Państwa pamiętają, że od początku byłem na tę inwestycję cięty, czemu dałem przed rokiem wyraz w tekście „Nie cieszę się z Mercedesa” („GF” 22/2016). Może nawet nie tyle psioczyłem na samą inwestycję, ile na neokolonialny model jej realizacji i doprowadzający do szału triumfalizm doniesień spod znaku jak to wysoka technologia zrobi łaskę i zawita do naszego bantustanu. Przypomnę, że ochy i achy ileż to koncern Daimler u nas „zainwestuje”, to bujda na resorach. Z tych 500 mln. euro (ponad 2 mld. zł.) niemiecka firma najprawdopodobniej nie wyłoży ani centa. Wszystko pokryją różne formy pomocy publicznej – przygotowana, uzbrojona i skomunikowana działka za darmo, do tego środki unijne oraz polska pomoc rządowa ze specjalnego funduszu, lokalizacja w Wałbrzyskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej co oznacza ulgi i zwolnienia podatkowe, do tego „opieka poinwestycyjna”... Słowem, ściągając do siebie prestiżowego inwestora wygraliśmy z innymi krajami w konkursie „kto najlepiej dogodzi bogatemu”.

Ale to jeszcze nic, bowiem ze względu na wspomniane ulgi podatkowe zasadnym staje się pytanie, co polskie państwo tak naprawdę będzie z tej fabryki miało. Papierowy wzrost wartości eksportu polegającego na transporcie wyprodukowanych w Polsce niemieckich silników między oddziałami tej samej firmy położonymi w różnych krajach? Lepszy wskaźnik „inwestycji zagranicznych”, które sami w znacznej mierze sfinansujemy? Kolejny okruszek do równie iluzorycznego wzrostu PKB? Napływ „nowoczesnych technologii” polegający w praktyce na tym, że polscy robotnicy nauczą się montować jeden konkretny typ silników? Doprawdy - brawo my!

I pomyśleć, że wszystko po to, by stworzyć ok. 500 miejsc pracy. A skoro już o pracy mowa, to przejdźmy do głównego wątku. Oto będziemy mieli okazję po raz kolejny się przekonać, jak polski pracownik funkcjonujący w hipernowoczesnej, zrobotyzowanej fabryce okaże się żałośnie mało wydajny na tle swego niemieckiego odpowiednika – a co za tym idzie, po prostu będzie musiał być opłacany adekwatnie do swojego statusu taniej siły roboczej. Mechanizm ten dobrze opisał niedawno Piotr Wójcik w artykule „Rynek ślepy na jedno oko. Rynkowa wycena pracy do naprawy” opublikowanym na stronach związanego z Instytutem Jagiellońskim portalu „jagielloński24.pl”. Otóż ceny wyprodukowanych w Jaworze silników nie będzie dyktował mityczny „rynek” ze swą „niewidzialną ręką”, tylko jak najbardziej widzialni decydenci Daimlera, którzy będą negocjowali sami ze sobą. Jak łatwo się domyślić, marża narzucona na „polskie” silniki będzie minimalna – ot, aby oddział w Polsce nie był deficytowy i starczyło na pensje dla pracowników. Reszta ceny to oczywiście koszty pracy, materiałów, utrzymania fabryki itd. - wszystko na możliwie najniższym poziomie, tak by silnik był jak najtańszy – bo dzięki temu będzie można zmaksymalizować marżę produktu finalnego, czyli gotowego samochodu. To się uczenie nazywa „polityka zarządzania wartością dodaną”. Ja mam na to prostsze i bardziej adekwatne określenie – zdzierstwo.

Oczywiście, wszystko to odbije się negatywnie na „produktywności” polskiego pracownika (czyli wartości wytworzonego towaru podzielonej przez liczbę godzin pracy), za to wywinduje „produktywność” w niemieckiej centrali – od szeregowych pracowników (robotników „liniowych”, ale też chociażby sekretarki) po najwyższy management. Okaże się nagle, że polska pani Basia z sekretariatu mniej efektywnie parzy kawę i kseruje papiery, za to niemiecka Helga – ho, ho! Widzimy zatem, że tak rozumiana produktywność nie ma nic wspólnego z rzeczywistą jakością pracy, za to bardzo wiele z miejscem w łańcuchu produkcji.

Tak na marginesie – przypomina mi się casus Roberta Lewandowskiego, który w Borussii Dortmund zarabiał nieproporcjonalnie mało w stosunku do umiejętności, bo szefostwu klubu nie mogło pomieścić się w głowie, że Polak-gastarbeiter mógłby mieć kontrakt taki sam jak Niemiec – mimo że pan Robert był już absolutnie kluczowym piłkarzem drużyny, obiektywnie o wiele bardziej „produktywnym” od innych.

Media i min. Morawiecki nadymają się, że wraz z fabryką wkroczy do Polski „Przemysł 4.0” - czyli daleko posunięta robotyzacja i automatyzacja miejsc pracy. Normalnie oznaczałoby to produktywność na niemieckim poziomie oraz pensje na pułapie Lewandowskiego w Bayernie Monachium. Jak będzie w praktyce – patrz powyżej. To właśnie miałem na myśli pisząc przed tygodniem, że lwią część naszej produktywności zagarnia ktoś inny. Inaczej rzecz ujmując – Polacy są z owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie zmienimy półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie – choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych koncernów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 24 (16-22.06.2017)