Sprawa postawiona jest jasno – klub unijny ma funkcjonować wedle zasady „rubel za wejście, dwa za wyjście”.
I. Koniec pozorów
Wspominałem już w tym miejscu wielokrotnie, że polski rząd powinien mieć na wszelki wypadek przygotowaną „mapę drogową” opuszczenia Unii Europejskiej po 2020 r., kiedy to wejdzie w życie nowa perspektywa budżetowa – o wiele chudsza dla nas niż obecna (chociażby w artykule „Exodus z domu niewoli” - „PN” nr 4/2016). Teraz potrzeba ta staje się na naszych oczach wręcz palącą koniecznością, ponieważ Berlin i Bruksela przestały już nawet zachowywać pozory, że UE jest konfederacją niepodległych państw i wprost formułują szantaże mające postawić do pionu niepokornych członków wspólnoty, stających okoniem wobec rozmaitych prób politycznego dyktatu. Mowa tu oczywiście o niemieckim postulacie ograniczenia funduszy strukturalnych dla Polski i Węgier pod pozorem „łamania praworządności” i sprzeniewierzania się „europejskim wartościom”. Zauważmy przy tym, że „wartościami europejskimi” stają się każdorazowo aktualne zapotrzebowania polityczne Niemiec, ubierane na takie okazje w szaty „solidarności”. Na dzień dzisiejszy Niemcy mają do nas trzy interesy: żebyśmy zgodzili się na wtrynienie nam migrantów oraz żeby w Polsce nie rządziło PiS – a przynajmniej nie przeprowadziło zmian uniemożliwiających w przyszłości rozgrywanie przez Berlin naszego bantustanu. Trzecim celem pozostaje zagonienie nas do strefy euro, aby raz na zawsze zlikwidować konkurencyjność polskiej gospodarki i odciążyć niemiecki eksport od wahań kursowych, co tak pięknie udało się zrobić z krajami południa Europy ze znamiennym przypadkiem Grecji na czele.
Do tej pory UE, mimo różnych groźnych pomruków i wdrożenia operetkowej procedury „kontroli praworządności”, jeszcze się jakoś mitygowała. Nawiasem, po raz kolejny trzeba przypomnieć, iż owa „kontrola” nie ma żadnych umocowań traktatowych i jest czystą uzurpacją urzędników Komisji Europejskiej, co jasno stwierdza analiza Służby Prawnej Rady Unii Europejskiej z maja 2014 r. Dlaczego nasz rząd nie wykorzystuje tego argumentu na forum unijnym i nie odwołuje się do Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości mając w ręku takiego „gotowca” - pozostaje dla mnie niezmiennie zagadką. W każdym razie, Bruksela poprzestawała na groteskowych sabatach w Parlamencie Europejskim, bądź pokrzykiwaniach Timmermansa połączonych z wymachiwaniem piąstkami. Berlin ze swej strony usiłował zakulisowo ekscytować w Polsce niepokoje społeczne, z kulminacją w postaci „ciamajdanu” z grudnia ubiegłego roku. Jedno i drugie nie zdało egzaminu – demonstracje „totalnej opozycji” topniały w oczach, zaś „polityka zawstydzania” na forum unijnym okazała się nieskuteczna, co dało komentatorowi „Sueddeutsche Zeitung” asumpt do melancholijnego stwierdzenia, iż „UE czasami szczeka, ale nigdy nie gryzie”.
II. Unii wyrosły zęby
Teraz sytuacja uległa zmianie. O ile do niedawna brukselskich mandarynów i reżim Angeli Merkel w znacznym stopniu paraliżował strach przed wzbierającą falą „populizmu”, co powodowało pewne samoograniczanie się w obawie, by jakieś aroganckie wyskoki nie podsycały jeszcze bardziej antyeuropejskich nastrojów – o tyle dziś, po powstrzymaniu Geerta Wildersa w Holandii, a nade wszystko, po zwycięstwie Macrona we Francji, unijny establishment wyraźnie odzyskał pewność siebie. Tu warto nadmienić, że Macron wygrał wybory prezydenckie w znacznej mierze dzięki odwołaniu się do mocarstwowych sentymentów Francuzów, obiecując, że Francja znów będzie jedną z rozgrywających sił w Europie. Okazało się to skuteczne, cokolwiek byśmy nie sądzili o zasadności takich uroszczeń – zwłaszcza w konfrontacji z rozpaczliwą sytuacją wewnętrzną tego kraju. Niemcom w to graj, bowiem zarysowała się szansa na odbudowanie niemiecko-francuskiego „silnika” UE z czasów tandemu „Merkozy” (Angela Merkel – Nicolas Sarkozy). W tym kierunku idą propozycje umocnienia „pierwszej prędkości” UE poprzez ustanowienie osobnego budżetu strefy euro, wspólnego ministra finansów oraz ujednolicenia systemów podatkowych i prawa pracy – a wszystko pod przewodnictwem duetu, nazwijmy to, „Mecron” (Merkel – Macron).
Równolegle z powyższym nastąpić ma pacyfikacja krnąbrnych kolonii z obszaru Mitteleuropy – i to tak, by nikomu w przyszłości nie zachciało się znów „brykać”. Odbywa się to kilkutorowo. Pacyfikacją pośrednią jest celowe zaostrzanie negocjacji w sprawie Brexitu, poprzez eskalację nieprzytomnych żądań finansowych – padają kwoty 40, 60 a nawet 100 mld. euro, zaś Juncker otwartym tekstem stwierdził, iż „Brexit nie może być sukcesem” - wszystko po to, by skutecznie odstraszyć potencjalnych naśladowców. Sprawa postawiona jest jasno – klub unijny ma funkcjonować wedle zasady „rubel za wejście, dwa za wyjście”. Pacyfikacja bezpośrednia natomiast objawiła się właśnie w postaci wspomnianych na początku żądań obcięcia funduszy strukturalnych („wy macie zasady, my mamy fundusze strukturalne”).
Groźby tego typu padały już wprawdzie wcześniej, były to jednak odosobnione głosy brukselskich urzędników, bądź polityków z poszczególnych państw, sfrustrowanych nieskutecznością UE w dyscyplinowaniu nieposłusznych krajów. Teraz jednak mamy nową jakość – po raz pierwszy taki szantaż został zawarty w oficjalnym dokumencie państwa sprawującego polityczne kierownictwo w Europie i będącego największym płatnikiem netto (to, że dzięki UE Niemcy finalnie zyskują wielokrotnie więcej, niż wpłacają do unijnego budżetu, jest w takich sytuacjach skrzętnie przemilczane). W dokumencie prezentującym oficjalne stanowisko rządu Niemiec w kwestii polityki spójności zgłoszony został wniosek, by sprawdzić „czy otrzymywanie unijnych środków z funduszy strukturalnych można powiązać z przestrzeganiem podstawowych zasad praworządności“. Jak komentuje niemiecka prasa, oznacza to „powiązanie przestrzegania podstawowych zasad praworządności z możliwością decydowania o udzieleniu unijnej pomocy na realizację konkretnych, wskazanych przez Komisję Europejską, przedsięwzięć strukturalnych”. Innymi słowy, w mechanizm budżetowy UE zostałaby wpisana możliwość permanentnej presji, której ofiarami padałaby mniejsze i słabsze państwa, jeśli tylko chciałyby wierzgnąć przeciw brukselskiemu ościeniowi.
Należy dodać, iż pod „naruszenie zasad praworządności” mogłoby zostać podciągnięte dosłownie wszystko, co nie spodoba się europejskim decydentom – bo to oni w praktyce, sterowani z tylnego fotela przez duet „Mecron”, orzekaliby co jest zgodne z unijnymi „standardami”. Może to być reforma sądownictwa, próba kontrolowania sponsorowanych z zagranicy NGO-sów, ale też chociażby wzbranianie się przed wprowadzeniem „małżeństw” homoseksualnych – cokolwiek, co stoi w sprzeczności z ideologiczną i polityczną agendą eurokratów. Nasuwa się tu analogia z „kopernikańską” wykładnią prof. Popiołka wygłoszoną na Kongresie Prawników Polskich, że suwerenem nie są wyborcy, lecz „wartości” zawarte w prawie, których strzegą sądy i sędziowie. Jest to myślenie charakterystyczne dla ogółu liberalnych elit - również tych unijnych – wedle którego „suwerenem” mają być liberalne wartości. Te zaś każdorazowo są objawiane i interpretowane przez samozwańczych strażników bez demokratycznej legitymacji („nie biorę swojego mandatu od Europejczyków” - jak swojego czasu szczerze wyznała komisarz Cecilia Malmström). W konsekwencji oznacza to nieustanne wtrącanie się w wewnętrzne sprawy państw członkowskich pod byle pretekstem.
Krótko mówiąc, Unii wyrosły zęby i zaczyna kąsać.
III. Czy mamy „mapę drogową”?
Jak łatwo zauważyć, funkcjonowanie w warunkach ciągłego sporu, w rytmie kolejnych wymuszeń, jest na dłuższą metę niemożliwe – chyba, że abdykujemy całkowicie z suwerenności i jakichkolwiek własnych aspiracji. Uważam zatem, że polski rząd powinien na pogróżki Berlina odpowiedzieć w adekwatny sposób – chociażby zapowiadając, że zastosuje zasadę wzajemności, tzn. tyle naszej składki, ile eurofunduszy. Jeżeli np. Bruksela obetnie nam fundusze o 15 proc. to my proporcjonalnie obniżymy naszą składkę odprowadzaną do budżetu UE. Tu naprawdę nie ma już na co czekać, bo wyraźnie widać, że Niemcy szykują się by, trawestując słynne zdanie stalinowca Krońskiego, „nauczyć myśleć Polaków racjonalnie, bez alienacji” - z tą różnicą, że Kroński w charakterze instrumentu dyscyplinującego widział sowieckie kolby, a Berlin – unijne pieniądze.
Niezależnie od powyższego, po 2020 r. cała ta impreza zwyczajnie przestanie się nam opłacać. Póki co, Polacy są euroentuzjastyczni, ale jednocześnie sprzeciwiają się obcym ingerencjom w nasze wewnętrzne sprawy – i na tym tle należy przeprowadzić zmasowaną kampanię uświadamiającą, że w kształcie jaki dziś przybiera Unia, takich interwencji będzie coraz więcej. To na początek niezbędne minimum, a czasu jest coraz mniej. Dlatego powtórzę po raz kolejny: czy polski rząd ma „mapę drogową” na wypadek konieczności opuszczenia UE i geopolityczny „plan B”, chociażby w postaci przystąpienia do EFTA? Czy też może wciąż w PiS pokutuje przekonanie, że „dla Unii Europejskiej nie ma alternatywy”?
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 23 (07-13.06.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz