Polacy są z
owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie zmienimy
półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie –
choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych
koncernów.
Do kontynuacji
tematu z ubiegłotygodniowego felietonu – czyli absurdu jakim
jest opieranie wysokości płac na zmistyfikowanej do cna
„produktywności” - skłoniła mnie wiadomość o rozpoczęciu
budowy słynnej fabryki silników Mercedesa w Jaworze na Dolnym Śląsku.
Być może niektórzy z Państwa pamiętają, że od początku byłem na tę
inwestycję cięty, czemu dałem przed rokiem wyraz w tekście „Nie
cieszę się z Mercedesa” („GF” 22/2016). Może nawet
nie tyle psioczyłem na samą inwestycję, ile na neokolonialny model
jej realizacji i doprowadzający do szału triumfalizm doniesień spod
znaku jak to wysoka technologia zrobi łaskę i zawita do naszego
bantustanu. Przypomnę, że ochy i achy ileż to koncern Daimler u nas
„zainwestuje”, to bujda na resorach. Z tych 500 mln. euro
(ponad 2 mld. zł.) niemiecka firma najprawdopodobniej nie wyłoży ani
centa. Wszystko pokryją różne formy pomocy publicznej –
przygotowana, uzbrojona i skomunikowana działka za darmo, do tego
środki unijne oraz polska pomoc rządowa ze specjalnego funduszu,
lokalizacja w Wałbrzyskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej co oznacza
ulgi i zwolnienia podatkowe, do tego „opieka poinwestycyjna”...
Słowem, ściągając do siebie prestiżowego inwestora wygraliśmy z
innymi krajami w konkursie „kto najlepiej dogodzi bogatemu”.
Ale to jeszcze nic,
bowiem ze względu na wspomniane ulgi podatkowe zasadnym staje się
pytanie, co polskie państwo tak naprawdę będzie z tej fabryki miało.
Papierowy wzrost wartości eksportu polegającego na transporcie
wyprodukowanych w Polsce niemieckich silników między oddziałami tej
samej firmy położonymi w różnych krajach? Lepszy wskaźnik „inwestycji
zagranicznych”, które sami w znacznej mierze sfinansujemy?
Kolejny okruszek do równie iluzorycznego wzrostu PKB? Napływ
„nowoczesnych technologii” polegający w praktyce na tym,
że polscy robotnicy nauczą się montować jeden konkretny typ silników?
Doprawdy - brawo my!
I
pomyśleć, że wszystko po to, by stworzyć ok. 500 miejsc pracy. A
skoro już o pracy mowa, to przejdźmy do głównego wątku. Oto będziemy
mieli okazję po raz kolejny się przekonać, jak polski pracownik
funkcjonujący w hipernowoczesnej, zrobotyzowanej fabryce okaże się
żałośnie mało wydajny na tle swego niemieckiego odpowiednika –
a co za tym idzie, po prostu będzie musiał być opłacany adekwatnie do
swojego statusu taniej siły roboczej. Mechanizm ten dobrze opisał
niedawno Piotr Wójcik w artykule „Rynek
ślepy na jedno oko. Rynkowa wycena pracy do naprawy”
opublikowanym na stronach związanego z Instytutem Jagiellońskim
portalu „jagielloński24.pl”. Otóż ceny wyprodukowanych w
Jaworze silników nie będzie dyktował mityczny „rynek” ze
swą „niewidzialną ręką”, tylko jak najbardziej widzialni
decydenci Daimlera, którzy będą negocjowali sami ze sobą. Jak łatwo
się domyślić, marża narzucona na „polskie” silniki będzie
minimalna – ot, aby oddział w Polsce nie był deficytowy i
starczyło na pensje dla pracowników. Reszta ceny to oczywiście koszty
pracy, materiałów, utrzymania fabryki itd. - wszystko na możliwie
najniższym poziomie, tak by silnik był jak najtańszy – bo
dzięki temu będzie można zmaksymalizować marżę produktu finalnego,
czyli gotowego samochodu. To się uczenie nazywa „polityka
zarządzania wartością dodaną”. Ja mam na to prostsze i bardziej
adekwatne określenie – zdzierstwo.
Oczywiście,
wszystko to odbije się negatywnie na „produktywności”
polskiego pracownika (czyli wartości wytworzonego towaru podzielonej
przez liczbę godzin pracy), za to wywinduje „produktywność”
w niemieckiej centrali – od szeregowych pracowników (robotników
„liniowych”, ale też chociażby sekretarki) po najwyższy
management. Okaże się nagle, że polska pani Basia z sekretariatu
mniej efektywnie parzy kawę i kseruje papiery, za to niemiecka Helga
– ho, ho! Widzimy zatem, że tak rozumiana produktywność nie ma
nic wspólnego z rzeczywistą jakością pracy, za to bardzo wiele z
miejscem w łańcuchu produkcji.
Tak
na marginesie – przypomina mi się casus
Roberta Lewandowskiego, który w Borussii Dortmund zarabiał
nieproporcjonalnie mało w stosunku do umiejętności, bo szefostwu
klubu nie mogło pomieścić się w głowie, że Polak-gastarbeiter mógłby
mieć kontrakt taki sam jak Niemiec – mimo że pan Robert był już
absolutnie kluczowym piłkarzem drużyny, obiektywnie o wiele bardziej
„produktywnym” od innych.
Media
i min. Morawiecki nadymają się, że wraz z fabryką wkroczy do Polski
„Przemysł 4.0” - czyli daleko posunięta robotyzacja i
automatyzacja miejsc pracy. Normalnie oznaczałoby to produktywność na
niemieckim poziomie oraz pensje na pułapie Lewandowskiego w Bayernie
Monachium. Jak będzie w praktyce – patrz powyżej. To właśnie
miałem na myśli pisząc przed tygodniem, że lwią część naszej
produktywności zagarnia ktoś inny. Inaczej rzecz ujmując –
Polacy są z owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie
zmienimy półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie –
choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych
koncernów.
Gadający
Grzyb
Notek
w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Na
podobny temat:
Artykuł
opublikowany w tygodniku „Gazeta
Finansowa” nr 24 (16-22.06.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz