niedziela, 18 czerwca 2017

Produktywny jak w Mercedesie?

Polacy są z owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie zmienimy półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie – choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych koncernów.



Do kontynuacji tematu z ubiegłotygodniowego felietonu – czyli absurdu jakim jest opieranie wysokości płac na zmistyfikowanej do cna „produktywności” - skłoniła mnie wiadomość o rozpoczęciu budowy słynnej fabryki silników Mercedesa w Jaworze na Dolnym Śląsku. Być może niektórzy z Państwa pamiętają, że od początku byłem na tę inwestycję cięty, czemu dałem przed rokiem wyraz w tekście „Nie cieszę się z Mercedesa” („GF” 22/2016). Może nawet nie tyle psioczyłem na samą inwestycję, ile na neokolonialny model jej realizacji i doprowadzający do szału triumfalizm doniesień spod znaku jak to wysoka technologia zrobi łaskę i zawita do naszego bantustanu. Przypomnę, że ochy i achy ileż to koncern Daimler u nas „zainwestuje”, to bujda na resorach. Z tych 500 mln. euro (ponad 2 mld. zł.) niemiecka firma najprawdopodobniej nie wyłoży ani centa. Wszystko pokryją różne formy pomocy publicznej – przygotowana, uzbrojona i skomunikowana działka za darmo, do tego środki unijne oraz polska pomoc rządowa ze specjalnego funduszu, lokalizacja w Wałbrzyskiej Specjalnej Strefie Ekonomicznej co oznacza ulgi i zwolnienia podatkowe, do tego „opieka poinwestycyjna”... Słowem, ściągając do siebie prestiżowego inwestora wygraliśmy z innymi krajami w konkursie „kto najlepiej dogodzi bogatemu”.

Ale to jeszcze nic, bowiem ze względu na wspomniane ulgi podatkowe zasadnym staje się pytanie, co polskie państwo tak naprawdę będzie z tej fabryki miało. Papierowy wzrost wartości eksportu polegającego na transporcie wyprodukowanych w Polsce niemieckich silników między oddziałami tej samej firmy położonymi w różnych krajach? Lepszy wskaźnik „inwestycji zagranicznych”, które sami w znacznej mierze sfinansujemy? Kolejny okruszek do równie iluzorycznego wzrostu PKB? Napływ „nowoczesnych technologii” polegający w praktyce na tym, że polscy robotnicy nauczą się montować jeden konkretny typ silników? Doprawdy - brawo my!

I pomyśleć, że wszystko po to, by stworzyć ok. 500 miejsc pracy. A skoro już o pracy mowa, to przejdźmy do głównego wątku. Oto będziemy mieli okazję po raz kolejny się przekonać, jak polski pracownik funkcjonujący w hipernowoczesnej, zrobotyzowanej fabryce okaże się żałośnie mało wydajny na tle swego niemieckiego odpowiednika – a co za tym idzie, po prostu będzie musiał być opłacany adekwatnie do swojego statusu taniej siły roboczej. Mechanizm ten dobrze opisał niedawno Piotr Wójcik w artykule „Rynek ślepy na jedno oko. Rynkowa wycena pracy do naprawy” opublikowanym na stronach związanego z Instytutem Jagiellońskim portalu „jagielloński24.pl”. Otóż ceny wyprodukowanych w Jaworze silników nie będzie dyktował mityczny „rynek” ze swą „niewidzialną ręką”, tylko jak najbardziej widzialni decydenci Daimlera, którzy będą negocjowali sami ze sobą. Jak łatwo się domyślić, marża narzucona na „polskie” silniki będzie minimalna – ot, aby oddział w Polsce nie był deficytowy i starczyło na pensje dla pracowników. Reszta ceny to oczywiście koszty pracy, materiałów, utrzymania fabryki itd. - wszystko na możliwie najniższym poziomie, tak by silnik był jak najtańszy – bo dzięki temu będzie można zmaksymalizować marżę produktu finalnego, czyli gotowego samochodu. To się uczenie nazywa „polityka zarządzania wartością dodaną”. Ja mam na to prostsze i bardziej adekwatne określenie – zdzierstwo.

Oczywiście, wszystko to odbije się negatywnie na „produktywności” polskiego pracownika (czyli wartości wytworzonego towaru podzielonej przez liczbę godzin pracy), za to wywinduje „produktywność” w niemieckiej centrali – od szeregowych pracowników (robotników „liniowych”, ale też chociażby sekretarki) po najwyższy management. Okaże się nagle, że polska pani Basia z sekretariatu mniej efektywnie parzy kawę i kseruje papiery, za to niemiecka Helga – ho, ho! Widzimy zatem, że tak rozumiana produktywność nie ma nic wspólnego z rzeczywistą jakością pracy, za to bardzo wiele z miejscem w łańcuchu produkcji.

Tak na marginesie – przypomina mi się casus Roberta Lewandowskiego, który w Borussii Dortmund zarabiał nieproporcjonalnie mało w stosunku do umiejętności, bo szefostwu klubu nie mogło pomieścić się w głowie, że Polak-gastarbeiter mógłby mieć kontrakt taki sam jak Niemiec – mimo że pan Robert był już absolutnie kluczowym piłkarzem drużyny, obiektywnie o wiele bardziej „produktywnym” od innych.

Media i min. Morawiecki nadymają się, że wraz z fabryką wkroczy do Polski „Przemysł 4.0” - czyli daleko posunięta robotyzacja i automatyzacja miejsc pracy. Normalnie oznaczałoby to produktywność na niemieckim poziomie oraz pensje na pułapie Lewandowskiego w Bayernie Monachium. Jak będzie w praktyce – patrz powyżej. To właśnie miałem na myśli pisząc przed tygodniem, że lwią część naszej produktywności zagarnia ktoś inny. Inaczej rzecz ujmując – Polacy są z owoców swej pracy zwyczajnie okradani. I dopóki nie zmienimy półkolonialnego modelu naszej gospodarki, tak zostanie – choćbyśmy sprowadzili tutaj sto następnych międzynarodowych koncernów.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 24 (16-22.06.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz