sobota, 30 czerwca 2012

O uobywatelnieniu przez własność

Wygrajcie wybory – w jakikolwiek sposób – następnie zaś dajcie Polakom własność, oraz swobodę gospodarowania i rozporządzania tak sobą, jak i swoim mieniem.

I. Tyle „obywatelskości”, ile własności

Znamy wszyscy z Żeromskiego ten obrazek: chłopi zbiegają się na pobojowisko, by obdzierać trupy poległych powstańców styczniowych. Pokazywał on w symboliczny sposób przepaść dzielącą świadomych swej polskości, „uobywatelnionych” ziemian, spośród których rekrutowali się uczestnicy kolejnych powstań, od „pańszczyźnianych”, dla których, w pewnym uproszczeniu, „pańska” zbrojna ruchawka istotna była o tyle, o ile dostarczała łupów ściąganych ze zwłok.

Zdający sobie z powyższego sprawę przedstawiciele polskich elit – czy to narodowo-demokratycznych, czy pozytywistycznych, czy socjalistycznych, ruszyli zatem w drugiej połowie XIX wieku „w lud”, by uświadamiać, edukować, „pracować organicznie”, i – jak ujmowali to Dmowski z Popławskim - „uobywatelniać”, tudzież „polityzować masy”.

Wszystko to jednak na nic by się zdało, a w każdym razie efekt byłby o wiele mizerniejszy od oczekiwań, gdyby nie doszedł jeszcze jeden czynnik, który tę pracę uczynił możliwą. Czynnikiem tym była własność. Dopiero uwłaszczenie chłopów, dokonywane w kolejnych zaborach sprawiło – jak można się domyślać, wbrew intencjom zaborców – że polski chłop przekształcił się we włościanina, co siłą rzeczy wymuszało odpowiedzialność za posiadaną własność, wyrywało z bierności i tworzyło sprzyjające warunki do „uświadamiającej” działalności i „uobywatelnienia”, czy wręcz „unarodowienia” szerokich mas społeczeństwa.

Ten proces ewolucji z „tutejszego” chłopa o perspektywie zawężonej do folwarku do włościanina – Polaka, przebiegł nad podziw szybko. Weźmy zabór rosyjski – dekrety uwłaszczeniowe ogłaszano w latach 1861 – 1863, a już na przełomie XIX i XX stulecia Roman Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka” zachwycał się rzutkością, zaradnością życiową i rezolutnością włościan, przeciwstawiając pod wieloma względami chłopów zbyt biernej jego zdaniem warstwie szlacheckiej, ziemiańskiej. Wystarczyło jedno pokolenie.

Z takim „materiałem ludzkim” można już było sensownie pracować, i stąd wziął się niesamowity sukces operacji „polityzacji mas”, przekształcający autochtonów, jakichś „prywislańskich Aborygenów” w obywateli znających „obowiązki polskie”. O sukcesie tym najdobitniej świadczy zdany w skrajnie trudnych warunkach egzamin, kiedy to u samego zarania świeżo odzyskanej niepodległości przyszło się bronić przed bolszewicką inwazją. To właśnie chłopi – posesjonaci, lub nawet bezrolni, lecz ukształtowani już w środowisku „Borynów” i nim nasiąknięci, obronili w godzinie próby Polskę przed bolszewikami. Sami ziemianie - choć oczywiście stanowili warstwę przywódczą i kulturotwórczą, z powstańczymi tradycjami, nie daliby rady bez masowego zaplecza, oparcia w rozbudzonym narodzie składającym się bądź to z włościan, bądź z robotników ze świeżymi, chłopskimi korzeniami.

Procentowało to przez kolejne dziesięciolecia, włącznie z czasami komunizmu, kiedy to wbrew usiłowaniom czerwonych nie udało się polskiej wsi skolektywizować. Tam zaś, gdzie pozakładano pegeery, nastąpił błyskawiczny regres i degradacja, której nie zwalczy „socjal” ani żadne „programy pomocowe” - trzeba było rozparcelować ziemie pomiędzy „robotników rolnych”, tak jak uwłaszczono chłopów w XIX stuleciu. Bez tego podstawowego warunku szkoda zachodu.

II. Wyzuci z własności

Piszę o tym ukształtowaniu postaw obywatelskich przez własność, rzecz jasna, nie bez przyczyny. Oto bowiem pod wieloma względami nasza współczesna sytuacja społeczna, z rozpaczliwym deficytem obywatelskości, świadomości „obowiązków polskich”, przypomina tę sprzed ponad półtora wieku. I przyczyna jest podobna: Polacy zostali wyzuci ze swej własności przez komunistycznych okupantów i po 1989 roku im tej własności nie zwrócono. Stało się tak, jak sądzę, nieprzypadkowo.

Zdarzało się mi już powoływać na tę anegdotę, ale przytoczę ją jeszcze raz: oto na zamkniętym zebraniu Unii Demokratycznej – jak wiadomo, „partii ludzi rozumnych” - jeden z prominentnych działaczy miał gardłować, iż nie wolno dopuścić do reprywatyzacji, gdyż wytworzyłaby ona klasę średnią, która „jest naturalnym społecznym zapleczem dla prawicy”. Nawet, jeśli anegdota nie jest autentyczna, to dobrze wymyślona, pokazuje ona bowiem jak w soczewce przesądy, antynarodowe uprzedzenia i wąskie horyzonty postokrągłostołowych „elit”. Oni po prostu boją się Polaków, boją się samej idei narodu i ze wszystkich sił starali i starają się nie dopuścić do upodmiotowienia społeczeństwa – a to upodmiotowienie można osiągnąć w skali masowej tylko przez własność i związane z nią poczucie odpowiedzialności – za siebie, swój domek z ogródkiem i za rodzinę - na którym dopiero można zacząć budować autentyczne poczucie więzi, przynależności do wspólnoty i odpowiedzialności szerszej – za ojczyznę, która tę własność i oparty na niej byt, oraz poczucie życiowego sukcesu gwarantuje. Własność zakorzenia, brak własności – wykorzenia. Tak jesteśmy skonstruowani i żaden mądrala tego nie zmieni.

Własność i oparta na religii wspólnota kulturowa – bez tego nie ma co myśleć o poważnym narodzie z prawdziwego zdarzenia. W chwili obecnej zadbano o to, byśmy własności nie mieli, natomiast toczy się jeszcze walka z Kościołem – drugim filarem narodowej wspólnoty. Gdy i on padnie, wówczas po Polakach zostanie tylko kilka zohydzonych propagandowo kart w historii.

Oczywiście, udeckie antynarodowe gusła to nie wszystko, choć wiele tłumaczą: wykorzenionych niby-Polaków łatwiej przerobić na mierzwę dla Nowego Wspaniałego Świata – kosmopolitycznych „Europejczyków”, których nowoczesność ma się sprowadzać do indukowanego rechotu pod dyktando starszych i mądrzejszych. MWzWM pokazywali już po Smoleńsku co potrafią i będzie ich przybywać. Ale, jak rzekłem, to nie wszystko – wykorzenionych łatwiej też przekazać pod obce panowanie i odebrać im ojczyznę, bo nie będą widzieli interesu ani sensu, by się o tę ojczyznę upominać. Tak, jak to napisał Dmowski:Nierzadko spotykamy się ze zdaniem że nowoczesny Polak powinien jak najmniej być Polakiem. Jedni powiadają że w dzisiejszym wieku praktycznym trzeba myśleć o sobie nie o Polsce, u innych Polska zaś ustępuje miejsca – ludzkości. Tej książki nie piszę ani dla jednych, ani dla drugich.”

Inną, prócz ideologicznych guseł, przyczyną, wyzucia Polaków z własności, były oczywiście interesy komunistycznej nomenklatury i biznesu z bezpieczniackimi korzeniami. To oni mieli stanowić nową kastę rządzącą (realnie, nie nominalnie) w konstruowanej kartoflanej republice, gdzie o sukcesie miał decydować stopień „zblatowania” w ramach uprzywilejowanej sitwy, a nie jakaś tam samowolka. Dlatego też, po okresie „pieredyszki” pod rządami ustawy o działalności gospodarczej ministra Wilczka, nastąpiło stopniowe dokręcanie śruby, tak by przedsiębiorczość Polaków która wybuchła w okresie „łóżek polowych” nie zagroziła interesom tych, którzy do robienia tychże interesów zostali wyznaczeni. Tak więc, nie dość, że nie zwrócono Polakom własności, to jeszcze nie pozwolono im jej nabyć własnymi siłami.

Udzielono w ten sposób Polakom lekcji: „wyżej d... nie podskoczysz, a jak podskoczysz – to wylecisz”. I Polacy tę lekcję zrozumieli. Stąd ta społeczna bierność, nad którą biadolą różni zatroskani, oraz ekonomiczna emigracja na masową skale, jako żywo przypominająca tę, która w XIX wieku rzuciła tak wielu naszych rodaków do obu Ameryk. To ucieczka z wrogiej struktury: czy to zaborczego imperium, czy to – współcześnie - „polskiego” państwa zaprojektowanego by chronić pozycję uprzywilejowanej kasty – którą nazywam „obozem beneficjentów i utrwalaczy III RP” - kosztem aspiracji reszty społeczeństwa.

III. Sen o elitach

Obecnie mamy w szeroko rozumianym „drugim obiegu 2.0” różne inicjatywy, w których jak mantra przewija się postulat wytworzenia nowych, lepszych, prawdziwie patriotycznych elit. Elity te, tworzone za pomocą jakichś odgórnych zabiegów, szkoleń i kongresów, mają następnie iść – niczym w przywoływanym powyżej XIX stuleciu - „w lud” i „polityzować masy”, aktywizować obywateli, tworzyć „archipelagi polskości”, „uobywatelniać” i tak dalej. Nawet Igor Janke poczuł się ostatnio w obowiązku stworzyć „niepartyjny” think-tank, który „będzie zmieniał jakość polskiej polityki”. I chyba nawet całkiem serio uważa, że ten jego think-tank jest właśnie tym, czego Polska potrzebuje dziś najbardziej. Wszystko to bardzo szlachetne i nie odmawiam nikomu dobrej woli, jednak różni poważni i utytułowani ludzie, którzy tą patriotyczną działalnością się zajmują zapominają, że w XIX wieku sukces przyniosła nie tyle patriotyczna agitacja, ile strzał w stopę, który zafundowali sobie zaborcy uwłaszczając chłopów i tworząc tym samym podglebie dla kształtowania postaw obywatelskich – zrozumienia dla „obowiązków polskich”, że tak jeszcze raz odwołam się do Romana Dmowskiego.

Dziś nasi władcy są mądrzejsi i uwłaszczać Polaków ani myślą, zaś Polacy wedle orientacyjnych danych nie dość, że prawie nic nie mają, to jeszcze są po uszy zadłużeni – szacunkowo (dokładnych danych nikt nie ma, albo się nimi nie dzieli), prywatne zadłużenie Polaków oscyluje w granicach połowy zadłużenia państwowego - czyli jakieś 400 miliardów złotych. W praktyce oznacza to, że mieszkanie wzięte na drakoński kredyt, to „własność” nader iluzoryczna, bardziej przykuwająca „konsumenta” do banku niczym pańszczyźnianego chłopa do ziemi, niż dająca poczucie bezpieczeństwa i swobody podejmowania decyzji.

Dlatego chciałbym się zwrócić do różnych zawodowych patriotów, co to pragną stworzyć prawdziwe, nieumoczone, patriotyczne itd. elity i za ich pomocą kształtować pożądane z punktu widzenia polskiej racji stanu społeczne postawy, tudzież wyrwać Polaków ze stanu narodowej abnegacji. Wygrajcie wybory – w jakikolwiek sposób – następnie zaś dajcie ludziom własność oraz swobodę gospodarowania i rozporządzania tak sobą, jak i swoim mieniem. Wówczas wasza agitacja trafi na właściwy grunt. Ba, naród wytworzy wtedy nawet „autentyczne” elity – i to samodzielnie, oddolnie, bez szkoleń w patriotycznych instytutach i think-tankach. Bez tego podstawowego warunku wszystko inne będzie tylko czczą gadaniną.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

P.S. Niektóre notki na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/ani-dla-jednych-ani-dla-drugich

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-1

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-2-ostatnia

czwartek, 28 czerwca 2012

Swoje ucapić

… czyli ostatnie paróweczki w „Agorze”.

I. „Agorowe” dywidendy

Informacja pochodzi sprzed ładnych paru dni, ale sądzę, że warto ją odświeżyć i na chwilę przy niej przystanąć, pokazuje bowiem kilka ciekawych kwestii. Oto działający w „Agorze” związek zawodowy NSZZ „Solidarność” zaprotestował przeciw wypłacie dla akcjonariuszy dywidendy w wysokości 1 zł od akcji, co daje łączną kwotę 50,937 mln zł. Na dywidendę zarząd spółki przeznaczy nie tylko cały zysk netto z ubiegłego roku, czyli 20,25 mln zł, lecz również nadszarpnie kapitał zapasowy na sumę 30,69 mln zł.

W liście otwartym związkowców czytamy (za wirtualnemedia.pl):

„Naszym zdaniem w obecnej trudnej sytuacji na rynku mediów przejadanie zysku i kapitału zapasowego na wypłatę dywidendy byłoby nieroztropne” (...) „Cieszy nas to, że nasza praca w zeszłym roku przyniosła spółce dwadzieścia milionów zysku, a nasza praca w poprzednich latach przyniosła nadwyżki, z których bez uszczerbku dla spółki można wyjąć dalsze trzydzieści milionów, proponujemy jednak, by w tych niepewnych czasach zachować te sumy aż koniunktura się nie poprawi, ewentualnie przeznaczyć je na inwestycje w rozwój lub obronę pozycji spółki”.

Oczywiście, protest został zignorowany i wypłata dywidendy nastąpi, warto jednak zwrócić uwagę, iż to związkowcy, którym nader często przypisuje się postawę roszczeniową i nieliczenie się z ekonomicznymi realiami, wykazali więcej troski o dobro przedsiębiorstwa, niż prominentni udziałowcy, właściciele i zarząd koncernu!

II. Jak trwoga, to... do „Solidarności”

Przypomnijmy, iż „Solidarność” w „Agorze” zawiązała się 10 grudnia 2011 roku, kiedy to po fali zwolnień, „restrukturyzacji” i coraz słabszych wynikach finansowych spółki stało się jasne, że konfitur dla wszystkich nie starczy i trzeba „cóś robić”, by nie obudzić się z ręką w nocniku, niczym tych niemal 300 nieszczęśników zwolnionych w 2008 roku. O skali desperacji niech świadczy fakt, iż dziennikarze m.in. „Wyborczej”, słynącej z „balcerowiczowskiej”, antyzwiązkowej linii redakcyjnej, musieli przeprosić się z ideą związkowości, tudzież gwarantowanej prawem ochrony „uzwiązkowionych” pracowników i to na tyle skutecznie, że kierownictwo „Agory” do końca o niczym nie wiedziało, zaś wedle słów Wojciecha Orlińskiego spotkania odbywały się w „konspiracyjnym lokalu” (cytat za money.pl: „Rozmowy trwały długo, ponieważ wszyscy jesteśmy bardzo zapracowanymi ludźmi, a spotkania w "konspiracyjnym" lokalu w centrum Polski wymagały od nas zgrania terminarzy”).

Smaczku całej sytuacji przydaje okoliczność, iż do związku weszli gorliwi akolici sekty z Czerskiej. Dość powiedzieć, że szefem „Solidarności” jest wzmiankowany Wojciech Orliński (hipsters – związkowiec, ale jaja!), który na dodatek proudly obwieścił: „Zawsze byłem entuzjastą idei organizowania się w związki zawodowe”, zaś jego zastępczynią została Magdalena Żakowska (prywatnie małżonka TEGO Żakowskiego). I nic tu nie pomoże rytualna lojalka: „Wyrażamy gorące poparcie dla wartości i zasad koncernu Agora SA i zgłaszamy zarządowi spółki naszą pomoc w ich wcielaniu w życie” - złoty sen o firmie dopieszczającej pracowników na wszelkie sposoby się skończył, przyszła pora twardej walki o byt, spłatę kredytów oraz korporacyjnego survivalu.

Tymczasowa Komisja Międzyzakładowa NSZZ Solidarność pracowników Agora S.A. i Inforadio spółka z o.o. (ludzie, ależ to brzmi!) wybrała stałe władze w maju 2012 i z miejsca zaczęła podgryzać „Agorowych” tuzów, ironicznie gratulując szefostwu koncernu wzrostu zarobków („wynagrodzenie prezesa firmy Piotra Niemczyckiego wzrosło z 600 do 701 tys. zł, wiceprezesa Zbigniewa Bąka z 526 do 810 tys. zł, a pozostałych członków zarządu Tomasza Józefackiego i Grzegorza Kossakowskiego - z 480 do 616 tys. zł. Łącznie wynagrodzenie zarządu zwiększyło się więc o ponad pół miliona złotych.” - cyt. za wirtualnemedia.pl). Związkowcy napisali:

„Piotrze, Zbigniewie, Tomaszu, Grzegorzu - z całego serca gratulujemy wam podwyżek w kryzysowym 2011. Cieszy nasze serca także to, że w zamian za znakomite wyniki spółki otrzymaliście sporą premię w certyfikatach inwestycyjnych w ramach planu motywacyjnego dla zarządu” (…) „W tych trudnych dla mediów czasach cieszy nas to, że w Agorze przynajmniej jedna grupa pracowników w roku 2011 odnotowała kilkunasto, a nawet kilkudziesięcioprocentowy wzrost zarobków”

III. Ostatnie paróweczki

W kontekście powyższego widać jak na dłoni, że w „Agorze” toczy się walka o bardziej równomierny dostęp do korytka, gdyż spiżarnia pustoszeje w zastraszającym tempie. Wprawdzie w 2011 roku spółka odnotowała zysk, który udziałowcy pragną obecnie skonsumować wraz z częścią rezerw, póki jeszcze jest cokolwiek do podziału, ale po pierwsze - był on niższy od prognoz, po drugie zaś - wyniki medialnego giganta są z roku na rok coraz słabsze. W 2010 „Agora” osiągnęła 63,97 mln zł zysku netto, w 2011 – już tylko 20,25 mln, zaś w I kwartale 2012 zanotowała stratę netto w wysokości 1,48 mln zł, podczas gdy jeszcze rok temu mogła w pierwszym kwartale cieszyć się zyskiem na poziomie 6,13 mln zł.

Tak źle jeszcze nie było, tym bardziej, że leci również sprzedaż flagowego okrętu spółki, jakim jest „Gazeta Wyborcza”. W pierwszym kwartale 2012 roku średnia sprzedaż ogółem wyniosła 256 202 egz – najmniej od 1994 roku, czyli od kiedy dostępne są tego typu dane. Co ciekawe, największe „tąpnięcie” sprzedaży następuje od 2008, czyli od pierwszego roku panowania Dyktatury Matołów, kiedy to „Wyborcza” ostatecznie zarzuciła wszelkie pozory i stała się dziennikiem ostentacyjnie wręcz reżimowym. Widać, romans z władzą nie popłaca... Nadmieńmy jeszcze, że w ciągu ostatniego roku (od 28.06.2011 do 27.06.2012) akcje „Agory” straciły na wartości o 43,28 %! A że co bardziej „zasłużeni” pracownicy podostawali specjalne transze akcji „swojego” przedsiębiorstwa, to dziś mogą tylko z zimnym potem na czole patrzeć jak kurczy się ich majątek.

spadek akcji Agory 2011-2012

 

To są naprawdę już „ostatnie paróweczki”, że tak pojadę Bareją i stąd zapewne przywołana na wstępie decyzja o wypłacie dywidendy „przejadającej” nie tylko zeszłoroczny zysk, ale również część odłożonych w poprzednich latach rezerw. „Swoje ucapić” póki się da, bo niedługo nie będzie już z czego „realizować zysków”, a potem niech dzieje się co chce... Zaś naiwniacy, nawet ci z „nazwiskami”, za wysługę w którą zaangażowali całe swe zawodowe życie i której – może przede wszystkim - zaprzedali swe dobre imię, nie usłyszą nawet zdawkowego „dziękuję”.

Przypuszczam zresztą, że właśnie to jest powodem dla którego „Agorowe” doły, zrzeszone od niedawna w związku zawodowym podniosły krzyk – bo skoro wszystko zeżre uprzywilejowana wierchuszka, to co do podziału zostanie dla nich? A miało być tak pięknie – w zamian za sprzedane sumienia mieli wszak mieć sutą michę do końca swych dni, jak to obiecano im w picownym dokumencie „Nasze wartości i zasady” (cyt. „Wobec naszych pracowników chcemy, by Agora była: - miejscem realizacji ambicji zawodowych, - miejscem, w którym pracownicy są dobrze wynagradzani, najlepsi zaś - bardzo dobrze, - i w związku z tym - atrakcyjnym miejscem pracy.”). Nie zazdroszczę im, ale też nie żałuję, bo solidnie sobie na dzisiejsze męki niepewnego jutra zapracowali.

IV. Na kroplówce

Oczywiście, „Agora” wraz z „Wyborczą” nie znikną z dnia na dzień z rynku, mimo chudej fary i lecącej sprzedaży, albowiem są nie tyle projektem biznesowym, ile propagandowym - narzędziem pierekowki dusz, „modernizacji przez kserokopiarkę”, mającej przekształcić zacofanych nadwiślańskich autochtonów w mitycznych, kosmopolitycznych „europejczyków”, rodem z ideologicznych majaczeń prominentnych przedstawicieli plemienia Brukselczyków.

Innymi słowy, przywołując Rymkiewicza, instytucja ta ma za zadanie sprawić, by Polacy byli jak najmniej Polakami. A jeśli na tej wszechstronnej deprawacji narodu da się jeszcze zarobić pieniądze – to świetnie, jeśli zaś nie, to z pewnością „Agora” będzie mogła liczyć na jakieś transfery, które różnymi kanałami wspomogą działalność tego wiodącego organu obozu beneficjentów i utrwalaczy III RP. W końcu, od czego jest zaprzyjaźniona władza, albo rozmaite fundacje, podpięte pod inne fundacje, które z kolei zasila hojną ręką George Soros odznaczony onegdaj medalem przez Michnika, tudzież instytucje finansowane z Brukseli, lub wręcz bezpośrednio z Berlina? Są, ma się rozumieć, m.in. po to, by wspierać „Siły Postępu” mające obezwładnić Polaków „pedagogiką wstydu”, wykorzenić i wpoić im wstręt do własnej ojczyzny, tak by stali się zakompleksioną, łatwo sterowalna masą, zaś Polska jako państwo – marionetkowym obszarem „rozprowadzanym” przez wiodących graczy. To oczywiste.

Póki co, „Agora” może więc liczyć na wsparcie możnych przyjaciół – przynajmniej dopóki, dopóty jest użyteczna w swej robocie. Pytanie, na jak długo tej kroplówki wystarczy?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

sobota, 23 czerwca 2012

Dwa światy

Prawicowi dziennikarze, a prawicowa blogosfera.

I. Zamilczanie blogosfery

MarkD w swej notce „Niezależna przegrała z prawicowym Onetem!” pokazując przemilczenie w artykule na niezalezna.pl portali stworzonych przez blogerów i konfrontowanie się „Niezależnej” z tworami w rodzaju Salonu24 czy Nowego Ekranu, nazwanych tam na dodatek „konkurentami po prawej stronie” (sic!), wskazał na istotny problem, jakim są relacje między prawicowymi dziennikarzami, a prawicową blogosferą. Otóż relacje te, mimo inicjatywy jaką jest Federacja Mediów Niezależnych, można streścić jednym słowem – zamilczanie. Ponieważ dotykałem już tej tematyki – przede wszystkim w tekście „Spór o drugi obieg z blogerskiego punktu widzenia”, oraz fragmentarycznie w „Terapia Czterech Kroków – kontynuacja” (ostatni akapit podrozdziału II - „Wyniosłe milczenie”), to i ja pozwolę sobie na kilka uwag.

Mianowicie, zamilczanie prawicowej blogosfery jest elementem szerszej choroby „wsobności”, która dotyka tzw. „naszych" dziennikarzy. Konkurencja (a rynek wąski) - to raz. Dwa - myślę, że wchodzą również w grę kwestie ambicjonalne: jakoś nie mogą przełknąć perspektywy, że oni, profesjonaliści, mogliby być konfrontowani, porównywani z jakimiś tam amatorami. Mają do nas stosunek w najlepszym razie protekcjonalny, pobłażliwy. Po trzecie wreszcie - oni utrzymują się z tego, co my robimy za darmo. Psujemy im po prostu rynek.

Na razie więc sytuacja wygląda tak, że niby „działamy” wspólnie w Federacji Mediów Niezależnych, z czego na co dzień kompletnie nic nie wynika. Tymczasem, wzajemna promocja powinna być standardem, gdyż w ostatecznym rozrachunku działa to na korzyść nas wszystkich. Póki co jednak wygrywa ze strony świata dziennikarskiego inne podejście – traktowanie blogosfery jak niedorobionych gówniarzy i konsekwentne odwracanie wzroku – mimo że nas czytają, tylko jakoś niesporo im się do tego publicznie przyznać.

II. Nierównorzędność relacji

Podam przykład, jak pewna część konserwatywnego, prawicowego mainstreamu widzi model stosunków z „amatorami” – oto do Niepoprawnego Radia PL zgłosiła się agencja reklamowa, która od czasu do czasu podsuwa nam książki różnych wydawnictw z prośbą o wsparcie medialne. Współpraca rozwija się owocnie, z obopólną korzyścią – wydawnictwa mają promocję, za co odwdzięczają się umieszczając u siebie logo Radia i przesyłając nam egzemplarze książek, które my z kolei rozdajemy słuchaczom w konkursach i wszyscy są zadowoleni.

Tym razem jednak, prośba o promocję była wyjątkowo jednostronna: mieliśmy oto zareklamować książkę „za darmo”, bo nawet nie za „dziękuję” ze strony zainteresowanego podmiotu. Przedstawicielka agencji obiecywała, że postara się wpłynąć na wydawnictwo, by zamieściło na swojej stronie internetowej nasze logo (o egzemplarzach promocyjnych z góry mogliśmy zapomnieć), ale jak do tej pory chyba nic z tego. Nadmienię, iż wydawnictwo jest szacowne i konserwatywne, wydaje szacowny i konserwatywny dwumiesięcznik, którego naczelnym jest wielce szacowny i konserwatywny profesor. Zresztą, relacje ze spotkań z jego udziałem wielokrotnie gościły na antenie Radia.

I tak to w wielu przypadkach wygląda – blogerzy mają w sieci nagłośnić inicjatywy „starszych i mądrzejszych”, naganiać ludzi na spotkania, promować ich książki, filmy, czy co tam urodzą – i cieszyć się, że dane im było otrzeć się o znakomitości. Blogerzy mają też linkować do ich profesjonalnych portali (niemal nigdy nie spotykając się ze wzajemnością), komentować to co napisali w swoich gazetach (co również jest formą reklamy), no i oczywiście, kupować te gazety (najlepiej całymi stertami) pielęgnując w sobie poczucie, że oto przyczyniają się do ratowania Wolnego Słowa, co samo w sobie powinno być dla szarej masy wystarczającą nagrodą.

I jakoś nikomu nie przyjdzie do głowy wymagać od Państwa Dziennikarzy – niezależnych, niepokornych, prawicowych, niepodległościowych... (i te de, i te pe), by oni również raczyli wspomóc Wolne Słowo, na którym rzekomo tak im zależy, choćby przez linkowanie do blogerskich portali, czy ciekawych notek - niejednokrotnie lepiej napisanych i staranniej zredagowanych od tego, co można przeczytać na stronach „profesjonalnych”.

Minimum wzajemności w relacjach – tego należy bezwzględnie wymagać od światka „naszych” żurnalistów, jeśli faktycznie ciągniemy w tym samym kierunku.

III. Spadochroniarze walczą o monopol na opiniotwórczość

Na razie jednak sytuacja przedstawia się tak, jakby trwała jakaś podskórna batalia o monopolizację „niezależnego” przekazu – i to bynajmniej nie ze strony blogosfery. Przeciwnie, to raczej w odniesieniu do profesjonalnych dziennikarzy i tworzonych przez nich mediów można mieć wrażenie, iż programowo ignorując blogosferę dążą, by za wszelką cenę wypchnąć ją z szerszej świadomości, zanim jeszcze się na dobre w niej zagnieździła. Robią miejsce dla siebie: jedynych uprawnionych przedstawicieli - ust, piór, kamer i mikrofonów - „wolnego słowa”, tudzież „opcji niepodległościowej”. Trafili do „drugiego obiegu” wyrzuceni z głównonurtowych mediodajni, przychodząc niejako „na gotowe”, gdyż podglebie stworzyła przed nimi właśnie blogosfera – i zawłaszczają przekaz, bezwzględnie grając na siebie.

„Ba, momentami dają wręcz do zrozumienia, iż to właśnie ONI – medialni wyjadacze - są drugim obiegiem! Oczywiście nie wątpię, że czują się do pełnienia podobnych funkcji wobec „Wolnych Polaków” predestynowani. Każdy, kto zna tyleż głęboko ugruntowane, co kompletnie bezzasadne poczucie wyższości przepajające dziennikarski światek z pewnością to potwierdzi.” - Przepraszam za ten autocytat z mojej wcześniejszej notki „Spór o 'drugi obieg'...”, ale niestety od stycznia, gdy ją pisałem, nic się nie zmieniło.

My zaś, niczym jacyś prostaczkowie, rozdziawiamy gęby ilekroć któraś z gwiazd „prawicowego” dziennikarstwa roztoczy przed nami swój pawi ogon. A tu, okazuje się, trwa walka o to, kto będzie głosem „wolnych Polaków”, czerpiąc z tej pozycji gdy już karta się odwróci odpowiednie profity i robiąc za nową elitę „IV RP”.

Notkę pozwolę sobie podsumować jeszcze jednym autocytatem z tego samego tekstu (polecam zresztą całość):

„Teraz zmuszeni są od czasu do czasu poocierać się o nas, a nawet wydusić okazjonalnie kilka zdawkowych słów pochwały i pokokietować, bo przecież ktoś musi oglądać te filmy, kupić „Uważam Rze”, zapełnić salę na spotkaniu, nagłośnić w sieci jakąś inicjatywę, czy kliknąć na portal braci Karnowszczaków, ale nie łudźmy się. Dla spadochroniarzy z głównego nurtu stanowimy mierzwę, niczym – uczciwszy proporcje - „Solidarność” dla KOR-owskich „doradców”. Nie mówiąc już o tym, że patrzą na nas jak na frajerów, bo piszemy i działamy za darmo, a swe inicjatywy finansujemy ze zrzutek „co łaska”.

Jak to mówił Jacek Kuroń? 'Rozpędzonego stada mustangów nie da się powstrzymać. Trzeba wskoczyć na grzbiet pierwszego, mocno trzymać się grzywy, a kiedy pęd osłabnie, powoli wykręcać'. No właśnie.”

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

wtorek, 19 czerwca 2012

„Teraz będą znikać ludzie...”

„Demontaż państwa już się skończył. Teraz będą znikać ludzie” - Janusz Kurtyka, 06.04.2010.

I. SS a pijar

Jak powszechnie wiadomo, generał Petelicki zszedł we mgle poniżej stu metrów i pozostaje do wyjaśnienia, kto go do tego skłonił. To znaczy, oczywiście, wiadomo kto – był to słynny Seryjny Samobójca (SS), znany od dziesięcioleci, ten sam, którego rewolucyjny poeta Majakowski witał okrzykiem „towarzysze, nie strzelajcie!”.

Warto przy okazji zauważyć, iż mimo upływu lat, Seryjny Samobójca (SS) idzie z duchem czasu i nabiera wprawy w żonglowaniu pijarowskimi sztuczkami. Jedną z takich sztuczek jest „przykrywanie” niekorzystnego wydarzenia, które normalnie rozpaliłoby masowe emocje, innym wydarzeniem, zagospodarowującym w newralgicznym momencie uwagę manipulowanej gawiedzi.

Teraz powiedzcie mi – jaki czas dla spowodowania rozstania się z padołem wytypowanego samobójcy byłby lepszy, niż kulminacyjny moment fazy grupowej Euro2012 – dzień, w którym Polacy grali kluczowy mecz, mający przesądzić o awansie do ćwierćfinału? Nie ma co – pan SS (Seryjny Samobójca, przypomnę) musiał pobierać ostatnio intensywne korepetycje u sprawującej nad naszą krainą nadzór właścicielski Niewidzialnej Ręki, tak by jego działalność wyszła na nieustające zdrowie Obozowi Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, z którego ramienia sprawuje władzę obecna Dyktatura Matołów.

SS trochę się wprawdzie przeliczył, bo o śmierci Petelickiego zrobiło się jednak dość głośno, mimo rozpaczliwych prób, by od pierwszych chwil wbić ludziom do łbów, iż było to samobójstwo, ale pomysł, trzeba przyznać, był całkiem sprytny.

II. Bez sentymentów

Do Petelickiego, podobnie jak do np. Sekuły, Leppera, czy tego pułkownika od afery marszałkowej co to się na śmierć zatańcował (już mam – Tobiasz mu było), większego sentymentu „nie posiadam”. Były bezpieczniak - to raz. Dwa – zaczął nadawać na Platformę, szczególnie w kontekście Tragedii Smoleńskiej, gdyż Bogdan Klich zarządził w MON embargo na interesy z Petelickim, które trwało do momentu (nie)szczęśliwego zejścia denata. Owszem, zawdzięczamy mu wiele interesujących przecieków, jak choćby ten o SMS-ie o stu metrach i winie pilotów, który to SMS rozesłany z trójkąta Tusk-Graś Arabski po politykach i reżimowych mediodajniach, stał się matką „teorii naciskowej” - wałkowanej następnie przez niemal dwa lata i skutecznie urabiającej opinię publiczną. Albo informację o osobistym sprzeciwie Tuska wobec propozycji Bogdana Klicha, by włączyć do smoleńskiego śledztwa NATO.

Nie łudzę się jednak, iż było to spowodowane jakimś nagłym przypływem uczuć altruistycznych, czy postawy „pro publico bono”. Platforma wyrzuciła generała na mieliznę, więc szukał szczęścia po drugiej stronie, do czego doszła urażona duma potężnego niegdyś „razwiedczyka”, każąca mu nadawać na niedoszłych patronów, którzy nie chcieli osłodzić emerytowanemu generałowi jesieni żywota lukratywnymi kontraktami. Kto wie, być może nawet kombinował, by stać się dla „prawicy niepodległościowej” tym samym, czym dla nie-miłościwie nam panującej Dyktatury Matołów stał się Gromosław „z jasnego nieba” Czempiński?

Moja opinia nie zmienia jednak faktu, iż była to znacząca i wpływowa postać życia publicznego, oraz kolejna ofiara Seryjnego Samobójcy, co pokazuje skalę degrengolady „dzikiego kraju” - na miarę kartoflanej republiki, do jakiej stoczyliśmy się pod obecnymi rządami.

III. Dwóch generałów i dwie postawy wobec Niewidzialnej Ręki

No, ale język rozwiązły sprowadził nań w końcu zgubę. A skoro wspomnieliśmy już o Gromosławie „z jasnego nieba” Czempińskim (by Seawolf), to porównajmy teraz sobie postawy obu razwiedczyków wobec wysyłanych im sygnałów ostrzegawczych. Ówże Gromosław Czempiński również swojego czasu odbywał tournée po mediodajniach, w których zwierzał się na temat swej roli akuszera „projektu PO”, tudzież dawał upust goryczy z powodu odsunięcia go na boczny tor. Jednakże, po próbnym aresztowaniu, aluzju paniał i od tamtej pory siedzi cichutko jak mysz pod miotłą – nie wysmętnia się ani słówkiem na polityczne tematy, nie puszcza oka, że dużo wie i gdyby naprawdę zaczął mówić – to ho, ho, nie odgraża się, nie sypie komiltonów... Gromek Czempion zrozumiał naukę płynącą z zatrzymania (być może dokonanego na polecenie kogoś potężniejszego, ulokowanego w którejś z ambasad naszych Wielkich Braci, gdyż Czempiński swymi niewczesnymi wynurzeniami bruździł rządowi Tuska i PO, który to nie-rząd dla ościennych potęg jest wyjątkowo korzystny – nie sadzi się, podpisze co mu podsuną, każą zlikwidować stocznie, to zlikwiduje itd.). Mechanizm ten opisałem dokładniej w notce „Gromek Czempion i Niewidzialna Ręka” - polecam.

Generał Petelicki najwyraźniej zamknąć się nie chciał, a wszak wiadomo, że wielkie interesy – tak polityczne, jak i finansowe - lubią ciszę, podobnie zresztą jak ciszę lubi Niewidzialna Ręka, która nad pomyślnością tychże interesów sprawuje pieczę w ramach ogólnego nadzoru właścicielskiego nad naszą krainą cudów na kiju, a w szczególności nad Obozem Beneficjentów i Utrwalaczy III RP, którego emanacją pozostaje ku obopólnemu pożytkowi nie-miłościwie nam panująca Dyktatura Matołów.

Prof. Staniszkis mówi o licznych sygnałach ostrzegawczych, które otrzymywał Sławomir Petelicki od Niewidzialnej Ręki, że wiedza, którą - oszczędnie ale jednak - dzieli się z gawiedzią, może okazać się dlań niezdrowa. Jednak generał z sobie tylko wiadomych względów postanowił te ostrzeżenia zignorować, nie wyciągając wniosków z historii Gromka Czempiona.

IV. Wrzutki „Wyborczej”

Ach, byłbym przeoczył - niezawodna „Wyborcza” pospieszyła z wrzutką o „nałogu” generała Petelickiego i problemach rodzinnych – no, nie bądźmy śmieszni – a która to szarża nie tankuje jak ruski czołg? To, że generalicja notorycznie jest „w dobrym humorze” (gradacja: szeregowy „chleje”, kapral „zaprawia się”, kapitan „świętuje”, generał zaś „jest w dobrym humorze”) wiemy, znamy i akceptujemy, gdyż człowiek nie wielbłąd i tak dalej. Sławomirowi Petelickiemu mógł co najwyżej doskwierać brak kompanów do kieliszka, ale w końcu jaki to problem, jeśli ktoś np. lubi się alkoholizować w doborowym towarzystwie, czyli najlepiej przy kompani „własnej osoby”?

Niewykluczone jednak, iż przy którejś tam nasiadówce – i to w towarzystwie szerszym, niż „własna osoba” - panu generałowi mogło się „ulać” i w swym słusznym rozgoryczeniu mógł zacząć grozić. Czym? Ano tym, że „powie wszystko”, że „pociągnie za sobą” tego czy owego, że „on im wszystkim pokaże” - i to nie tylko pagony...

Takich zagrań Niewidzialna Ręka nie toleruje.

Tyle, że podobny scenariusz kompletnie nie pasuje do fightera, jakim był „usamobójczony” generał, tym bardziej, że Krzysztof Skowroński twierdzi, iż Petelicki nałogów „nie posiadał”, a gdy mam do wyboru: wierzyć „Wyborczej” czy Skowrońskiemu, to raczej nie mam wątpliwości kogo wybrać. Wrzutka o problemach rodzinnych jest jeszcze bardziej kuriozalna, opiera się mianowicie na schemacie „jedna pani drugiej pani” - oto eurodeputowany PO, Jacek Protasiewicz, który „wprawdzie generała nie znał” powtarza to, co powiedział mu jakiś funkcjonariusz BOR-u. „Wyborcza” schodzi na psy – kiedyś jednak robiła swą propagandę nieco mniej topornie.

V. „Teraz będą znikać ludzie”

Oczywiście nie łudzę się, że ekspresowe śledztwo wyjaśni cokolwiek, poza kategorycznym stwierdzeniem, iż śmierć generała była ab-so-lut-nie standardowym samobójstwem, ewentualnie – tu już moja podpowiedź - że generał nie wytrzymał napięcia przed meczem Polska – Czechy i profilaktycznie strzelił samobója. Pozostaniemy skazani na spekulacje, podobnie jak w przypadku innych tajemniczych zgonów za czasów PO. Ludziska wkrótce o wszystkim zapomną, zaś SS będzie mógł w spokoju, niespiesznie, czyścić gnata w oczekiwaniu na kolejne zlecenie Niewidzialnej Ręki.

Tym, którzy zapomnieć nie chcą, polecam natomiast słowa śp. Janusza Kurtyki, wypowiedziane 6 kwietnia 2010 roku: „Demontaż państwa już się skończył. Teraz będą znikać ludzie”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

sobota, 16 czerwca 2012

Internet a mediodajnie

Mediom elektronicznym (radio, telewizja) w Polsce ufa zaledwie 37 procent badanych, prasie papierowej – 38 procent.

I. Telewizja kłamie

Elektronicznym mediodajniom leci. Tak przynajmniej można sądzić po wynikach badań European Trusted Brands 2012 przeprowadzonych przez „Reader's Digest”, a przytoczonych niedawno przez „Rzeczpospolitą”. Badaniu mającym oszacować zaufanie do różnych mediów poddano obywateli 15 europejskich krajów, w tym Polski. Samo European Trusted Brands obejmuje oczywiście wiele różnych kategorii rynkowych – jest to jedno z najszerszych badań konsumenckich, choć metodologia może budzić pewne wątpliwości, bowiem respondentów dobiera się wyłącznie spośród prenumeratorów miesięcznika „Reader's Digest”, najpierw więc warto by zbadać kim jest przeciętny prenumerator tego periodyku.

Jednak zważywszy, iż jest to ranking dość prestiżowy, zerknijmy: otóż mediom elektronicznym (radio, telewizja) w Polsce ufa zaledwie 37 procent badanych i jest to wskaźnik dalece odbiegający od innych krajów, gdzie tego typu mediom ufa średnio ok. 50 proc. obywateli (w Szwecji i Finlandii nawet 72 i 80 proc.). Prasę papierową darzy zaufaniem 38 procent Polaków, co nie odbiega znacząco od średniej w innych krajach (40 proc.). W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że o ile polską specyfika pozostaje hasło „telewizja kłamie”, to gdzie indziej raczej można mówić o podejściu „prasa kłamie”, jako że w innych krajach właśnie prasa stoi niżej mediów audiowizualnych.

Prawdziwym ewenementem jednak jest poziom zaufania naszych rodaków do internetu – wiadomościom podawanym w sieci ufa aż 56 proc., podczas gdy w innych ankietowanych krajach – 45 proc.

II. Mętlik w głowach

Optymista mógłby wysnuć z powyższych danych wniosek: brawo, naród wybudza się z matrixu. Rozdźwięk między rzeczywistością, a reżimową propagandą suflowaną przez mediodajnie stał się zbyt duży, przegięli i teraz wychodzi im to bokiem. Ja jednak byłbym ostrożniejszy, bowiem, jak kilkakrotnie pisałem (np. TU i TU), Polacy mają olbrzymi problem z powiązaniem ze sobą poszczególnych faktów w elementarne związki przyczynowo-skutkowe, niczym tuwimowscy „straszni mieszczanie”, co to „widzą wszystko osobno”.

Przykładowo, wedle tego samego badania „Reader's Digest” jednym z zawodów o niskim poziomie zaufania jest zawód dziennikarza – ufa im zaledwie 32 procent respondentów. Jak to pogodzić z 37- i 38- procentowym zaufaniem do mediów, w których ci dziennikarze pracują? Ewidentnie jakaś część ankietowanych nie widzi związku między dziennikarzem a mediami w których ten dziennikarz pracuje... Nie jest to wprawdzie wyłącznie nasza specyfika, gdyż w innych krajach poziom zaufania do dziennikarzy jest jeszcze niższy (średnio 28 proc.), przy znacznie wyższym poziomie zaufania do medialnych instytucji, których ci sami dziennikarze są pracownikami! Pomieszanie z poplątaniem.

Innym przykładem mogą być lokalne wyniki zaufania do poszczególnych marek medialnych. Oto nasi „nieufni” rodacy największym zaufaniem wśród stacji telewizyjnych obdarzyli TVN, zaś wśród rozgłośni radiowych – RMF FM. No cóż, na usprawiedliwienie można rzec, iż wielkiego wyboru nie mieli, jako że mainstreamowe szczekaczki nadają z grubsza to samo, jednak wybór TVN-u przy jednoczesnym deklarowaniu braku zaufania do telewizji jest dość porażający.

No i wreszcie – jak ten deklarowany brak zaufania odnieść do wciąż dobrych notowań Platformy, która dwukrotnie wygrała wybory i wciąż, mimo pewnych wahnięć prowadzi w sondażach? Czyli – niby nie ufamy mediodajniom, ale jednocześnie pozwalamy im sobą manipulować, popierając partię, której są tubami propagandowymi.

III. Jest o kogo walczyć

Pocieszający jest wysoki wskaźnik zaufania do treści internetowych, oznacza ono bowiem, że Polacy się aktywizują i próbują sami docierać do informacji, których nie znajdą w mediach tradycyjnych. I tu widzę wielkie wyzwanie dla Drugiego Obiegu 2.0, częściowo zgrupowanym choćby w Federacji Mediów Niezależnych – dotrzeć do tych ludzi ze swym przekazem, zagospodarować ich i wyrwać z objęć matrixu, w którym obecnie pozostają. Polska blogosfera już teraz jest czymś wyjątkowym, a wraz z rozwojem nowych technologii może być tylko lepiej.

Póki co jednak, biorąc pod uwagę to co napisałem powyżej o kojarzeniu związków przyczynowo-skutkowych, przypuszczam, iż to „samodzielne” wyszukiwanie informacji kończy się u większości na największych portalach, powielających mainstreamowy przekaz, uzupełniony celebrycko-skandalizującą papką. Sądzę, że np. ktoś deklarujący nieufność do telewizji – niechby nawet i do przodującego TVN-u – odpala internet i wchodzi na Onet, po czym czuje się wielce usatysfakcjonowany informacjami, do których „samodzielnie dotarł”, nie zdając sobie sprawy, że zarówno telewizja, której „nie ufa”, jak i portal któremu „ufa” należą do tego samego koncernu – ITI...

Niemniej, badanie pokazuje, że przynajmniej jest o kogo walczyć. Zmiany w świadomości postępują opornie, ale są zauważalne. Warto zatem, by zwrócili na to uwagę politycy z opozycyjnej partii, którzy poza internetem i różnymi drugoobiegowymi inicjatywami nie mają w praktyce niczego – nawet jeśli we własnym mniemaniu uważają się za byty nieskończenie lepsze od jakiejś tam szarej internetowej masy. Zamiast bredzić za podszeptem jakiegoś sabotażysty, że „internet to tylko 15 procent”, jak raczył się onegdaj wyrazić Jarosław Kaczyński, warto Panie i Panowie politycy się ku temuż internetowi zwrócić, zanim ktoś zmagazynowany w nim potencjał sprzątnie Wam sprzed nosa. Po raz kolejny dochtór GG zaleca Państwu Terapię Czterech Kroków (recepty TUTAJ i TUTAJ).

Gadający Grzyb

PS. Kraje w których przeprowadzono badania: Austria, Belgia, Chorwacja, Czechy, Finlandia, Francja, Holandia, Niemcy, Polska, Portugalia, Rosja, Rumunia, Słowenia, Szwecja oraz Szwajcaria. Wzięło w nim udział 27 467 respondentów. (dane za „Rzeczpospolitą”).

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL

środa, 13 czerwca 2012

Śpieszmy się jechać w Gorce zanim odejdą

- A gdzie to jest? - Takie pytanie słyszy się najczęściej, gdy mówi się znajomym o zamiarze spędzenia urlopu w Gorcach.

Ponieważ bawiłem ostatnio w Gorcach (po raz pierwszy, ale z pewnością nie ostatni), to skrobnę dziś garść refleksji – wakacje za pasem, może kogoś zachęcę do pojechania w to wyjątkowe miejsce, zanim zmieni się nie do poznania.

https://lh6.googleusercontent.com/-j0C1ZY4o12s/T9i3ZXCIolI/AAAAAAAAAlY/IJ_ddU1VRDM/s500/Pod%2520Gorcem.JPG

I. A gdzie to jest?

- A gdzie to jest? - Takie pytanie słyszy się najczęściej, gdy mówi się znajomym o zamiarze spędzenia urlopu w Gorcach. Zadziwiające, że dość wysokie jak polskie warunki góry (Turbacz – 1310 m. n.p.m., wiele szczytów powyżej 1100 – 1200 m. n.p.m.), położone w jak najbardziej turystycznym regionie Podhala, o rzut beretem od Pienin i dwa rzuty od Tatr, są szerzej niemal nie znane. Ochotnica (Górna i Dolna) – potężna wieś w sercu gorcowskiej „rozgwiazdy”, licząca sobie wraz z bocznymi odnogami dwadzieścia parę kilometrów, ma wszak wszelkie warunki po temu, by stać się prawdziwym zagłębiem turystyki górskiej.

Tak jednak nie jest. Turystów mało, na szlakach pustki. Mnie w to graj, bo nie lubię zatłoczonych tras – autostrad, typu Giewont, czy bieszczadzkie połoniny (zwłaszcza w sezonie), jednak z punktu widzenia rozwoju regionu jest to poważny błąd, który w przyszłości może skutkować różnymi konsekwencjami, z utratą niepowtarzalnych walorów krajobrazowych włącznie – dlaczego, o tym za chwilę.

Póki co jednak, można się cieszyć ciszą i spokojem niedostępnymi już w innych polskich górach (nawet Bieszczady zrobiły się od jakiegoś czasu modne i skomercjalizowane do obrzydliwości). Poza tym, jest tanio – gdzie jeszcze można wynająć naprawdę przyzwoitą kwaterę za 20 zł? Tymczasem, w Ochotnicy jest to normą. Ludzie przyjaźni, chętnie wskażą drogę, lub pozwolą zaparkować u siebie samochód przed wyjściem na szlak (ważne, bo ze względu na rozrzut wyjść na znakowane trasy, do każdej z nich trzeba by drałować 5-10 km na piechotę asfaltem). To również efekt małego obłożenia turystyczną „stonką” - jeszcze góralom nie dojadła, gdzie indziej na ogół za postawienie samochodu trzeba już bulić.

https://lh5.googleusercontent.com/-QOXUd3ub9PM/T9i21H8oYkI/AAAAAAAAAlI/Z7THATBp2Xw/s500/Pod%2520Lubaniem.JPG

II. Nie opłaca się

No dobrze, ale gdzie te minusy, o których wspomniałem powyżej? Otóż, Gorce są rejonem z pasterskimi tradycjami – Ochotnica to wieś założona przez wołoskich pasterzy, co potwierdzał akt lokacyjny wydany przez Władysława Jagiełłę w 1416 roku. I to właśnie pasterstwo ukształtowało niepowtarzalny gorczański krajobraz, którego głównym atutem są rozległe polany i hale powstałe na potrzeby wypasu owiec i bydła. W swej naturalnej postaci Gorce byłyby masywem niemal kompletnie zalesionym, co pozbawiałoby nas wspaniałych widoków rozciągających się obecnie z polan wypasowych, z panoramą Tatr na czele.

Dziś pasterstwo w Gorcach praktycznie nie istnieje – nie opłaca się. Zdumiewające, bo w odległych o raptem kilkanaście kilometrów Pieninach, nie wspominając o Tatrach, jak najbardziej się opłaca. W efekcie polany i hale zarastają z wolna „psiarą” i borówczyskami, wkrótce zaś powróci tam las – i to będzie koniec Gorców. Kto wie, czy nie jesteśmy ostatnim pokoleniem, które ma okazję zobaczyć Gorce w ich dotychczasowej postaci. Wypas kulturowy prowadzi się z pomocą Gorczańskiego Parku Narodowego na Długiej Hali w rejonie Turbacza, gdzie indziej zaś widać jedynie coraz bardziej zrujnowane bacówki. Po oscypki trzeba było jechać do Krościenka. Zważywszy na to, że dokumenty parafialne z Ochotnicy zaświadczające o wyrobie oscypków od czasów średniowiecza pomogły walnie w batalii ze Słowacją o rejestrację tych serków jako produktu regionalnego, ten upadek wielowiekowej tradycji jest zatrważający. I to jest negatywny efekt małej popularności tych gór – przypuszczam, że przy większym ruchu turystycznym tradycja by odżyła.

https://lh5.googleusercontent.com/-z5qxKgFVsMM/T9i1ghv-S3I/AAAAAAAAAk4/ipTX7_YHvsk/s500/bac%25C3%25B3wka.jpg

III. Brak promocji

Sądzę, że jest to skutek słabej polityki promocyjnej lokalnego samorządu, choć trafiają się również pasjonaci, jak sołtys Ochotnicy Górnej (panie Zdzisławie, dziękujemy wraz z Anią za udostępnienie ekspozycji w Wiejskim Ośrodku Kultury oraz ciekawe informacje o regionie i jego historii), jednak generalnie, promocja leży. Trochę daje się też we znaki mała ilość wyznaczonych szlaków i miejscami słabe oznakowanie powodujące, że trzeba iść „na czuja”. Miejscowi wiedzą gdzie i jak dojść, objaśnią przyjezdnemu alternatywne warianty podejść, jednak dla świeżego przybysza, który nie zna terenu, jest to pewne utrudnienie. Sam zgubiłem się w okolicach Gorca i kręciłem się prawie godzinę po ścieżkach szukając szlaku, a proszę mi wierzyć, że zdarłem łażąc po górach kilka par butów.

Pewną pomocą są dobrze utrzymane ścieżki dydaktyczne GPN, jednak nie zastąpią tradycyjnych szlaków za które odpowiada PTTK. Tu uwaga – Gorczański Park Narodowy obejmuje stosunkowo niewielką część Gorców, większość terenów, z lasami i polanami wypasowymi włącznie jest prywatna – widziałem np. zrąbane drzewo z oznaczeniem szlakowym. Właścicielowi było akurat potrzebne to a nie inne drzewo i nic na to nie poradzisz – jego dobra wola, czy oszczędzi znakowanie szlaku, czy nie.

W wyniku tych zaniedbań większość mieszkańców traktuje dochody z turystyki jako poboczne źródło zarobkowania. Część eksploatuje lasy, część dojeżdża do pracy do Nowego Targu, rolnictwa mało – znów, nie opłaca się. Kombajnem na górskie poletka nie dojedziesz, łąki kośne też trzeba by obrabiać tradycyjnie – koń, kosa...

https://lh5.googleusercontent.com/-thzSKzjC0mg/T9i1dpsmXgI/AAAAAAAAAkw/cjOsYbqDft0/s500/znak.JPG

IV. Zemsta za Kurasia

Wydaje mi się, że Ochotnica i Gorce wciąż płacą cenę historii – wszak był to region intensywnej partyzantki antyniemieckiej i antykomunistycznej. Za okupacji funkcjonowała tu wręcz tzw. „Wolna Republika Ochotnicka” do której Niemcy bali się zapuszczać (partyzanci zawiesili nawet przy drodze na Przełęczy Knurowskiej tablicę: „Wolna Republika Ochotnicka – Niemcom wstęp wzbroniony”). Jednakże 23 grudnia 1944 roku miała miejsce pacyfikacja – tzw. „krwawa wigilia” podczas której Niemcy wymordowali 56 osób i zniszczyli 50 osiedli.

Wojna skończyła się dla Gorców dopiero w 1950 roku – pamiętać należy, iż był tu matecznik antykomunistycznej partyzantki i słynnego „żołnierza wyklętego” - Józefa Kurasia „Ognia”. Nawet po jego śmierci w obławie w 1947 roku, antykomunistyczne podziemie kontynuowało walkę do 1949-50 roku. I za to właśnie Ochotnica skazana została przez komunistyczne władze na zapomnienie. Elektryfikację przeprowadzono dopiero w 1973 roku, asfaltową drogę położono jeszcze później, zaś strategiczną drogę przez Przełęcz Knurowską, jeszcze z czasów austro-węgierskich (1911), wyremontowano dopiero w ostatnich latach. Można przypuszczać, że opisane wyżej zaniedbania promocyjno-turystyczne również sięgają korzeniami czasów komunistycznej „zemsty za Kurasia”. Promowano Tatry, Pieniny – o Gorcach pamiętali jedynie zagorzali turyści w rodzaju ks. Karola Wojtyły – którego upamiętniono szlakiem papieskim i ołtarzykami w miejscach, gdzie późniejszy Papież odprawiał msze polowe dla swych podopiecznych i okolicznych pasterzy.

Warto jeszcze zaznaczyć, iż postać „Ognia” wciąż wzbudza w Ochotnicy wiele kontrowersji. Dla jednych bohater, dla innych rabuś i bandyta funkcjonujący u schyłku swej działalności w pijanym widzie. To są autentyczne odczucia miejscowych górali, nie czerwona propaganda. Między innymi dlatego właśnie, mimo iż na początku stycznia 2012 radni powiatu Nowy Targ uchwalili wybudowanie Kurasiowi pomnika przy wiodącej na Turbacz Długiej Hali, monument do tej pory nie powstał i chyba jeszcze długo nie powstanie. Jak wyjaśnił sołtys Ochotnicy Górnej, pan Zdzisław Błachut, Kuraś to niewątpliwie postać tragiczna i część historii Gorców (dlatego podobizna „Ognia” wisi w Wiejskim Ośrodku Kultury), lecz historii zbyt żywej – musieli by wymrzeć wszyscy, którzy pamiętają tamte czasy, by pomnik majora Kurasia był bezpieczny od profanacji. Odstraszająco działa tu przykład Zakopanego, gdzie pomnik postawiono, następnie zaś musiano objąć go specjalnym monitoringiem, by chronić przed zbezczeszczeniem.

https://lh3.googleusercontent.com/-ixKlUbBh8z8/T9i4rWaZnyI/AAAAAAAAAlg/lHkt6tTEokU/s500/AK.JPG

V. Góry dla koneserów

Wspomniałbym jeszcze o miejscu katastrofy „Liberatora” z czasów II wojny światowej i skojarzeniach jakie nasunęło mi to w związku ze Smoleńskiem, ale widzę, że tekst rozrósł mi się pod palcami, zostawiam więc ten wątek na osobną notkę.

Podsumowując, Gorce to góry dla koneserów - odludne, specyficzne, czasem z trudną pogodą, ale potrafiące też wynagrodzić wysiłek wspaniałymi widokami, których – o ile nic się nie zmieni i rozległe polany porosną lasem jak porastają – nasi potomkowie mogą już nie doświadczyć. Dużo dzikiej zwierzyny, wspaniała flora z licznymi gatunkami storczyków na polanach i wszechobecna panorama Tatr. Zatem – śpieszmy się jechać w Gorce, zanim odejdą...

https://lh3.googleusercontent.com/-Z_epqwyhC8U/T9i3Hbo1slI/AAAAAAAAAlQ/Kfjallrn7cE/s500/Storczyk.JPG

Gadający Grzyb

A to jakiś przegoniony po górach dzieciak wyrył na ławce w bazie namiotowej pod Lubaniem :))

https://lh3.googleusercontent.com/-foduxqQw39w/T9i2SWQp8SI/AAAAAAAAAlA/7hTXHrmtVbM/s500/Tata%2520Hitler.JPG

P.S. Podziękowania dla pana Zdzisława Błachuta – sołtysa Ochotnicy Górnej i dyrektora Wiejskiego Ośrodka Kultury, a także dla pana Jana Szlagi u którego gościliśmy z Anią. Rozmowy z nimi pozwoliły mi rozwiać wiele niejasności.

 

Notek w wersji audio posłuchać można na: Niepoprawne RadioPL