czwartek, 27 czerwca 2013

Schoeps i Bauman kontra „zaplute karły reakcji”

W swym oglądzie Armii Krajowej prof. Schoeps w zasadzie powiela optykę ideową młodego kabewiaka Baumana.

Zadyma z wygwizdaniem Zygmunta Baumana przez członków NOP i kibiców przed jego wykładem na Uniwersytecie Wrocławskim nasunęła mi skojarzenia z pewnym epizodem dotyczącym sprawy serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, którym w ramach postkolonialnego kulturkampfu uraczyła nas niedawno TVP. Konkretnie - mam na myśli wypowiedź jednego z konsultantów filmu, prof. Juliusa H. Schoepsa wygłoszoną podczas wywiadu udzielonego dziennikarzowi TVP. Jak pamiętamy, żydowsko-niemiecki profesor podkreślając rzekomy antysemityzm panoszący się w szeregach AK, przyznał zarazem łaskawie, iż „były też dobre ugrupowania, lewicowe, które pomagały Żydom”.

Zastanówmy się, jakież to „dobre” i „lewicowe” ugrupowania mógł mieć na myśli prof. Schoeps, przeciwstawiając je złym AK-owcom? Ani chybi, komunistyczną, pro-moskiewską partyzantkę z GL i AL, rzecz jasna przy optymistycznym założeniu, że pan konsultant jako tako orientuje się w zawiłościach polityczno-organizacyjnych polskiego podziemia w czasach II Wojny Światowej.

Tutaj należy dodać, że zachodnie ośrodki uniwersyteckie, jeśli w ogóle wykazywały zainteresowanie antyniemiecką partyzantką na ziemiach polskich, to przez kilkadziesiąt lat po wojnie skutecznie infekowane były odnośną literaturą sowiecką i peerelowską, operującą właśnie tą uroczą dychotomią, którą lapidarnie przedstawił nam prof. Schoeps - „faszyści” z AK, kontra „dobrzy komuniści” z AL. Wedle tego „czarnego pijaru” AK, to nie tylko „zaplute karły reakcji”, ale również antysemici, szmalcownicy i hitlerowscy kolaboranci. Inna sprawa, że te wszystkie grzechy, metodą przeniesienia zdjęto przede wszystkim właśnie z „bojców” komunistycznych, by przypisać je partyzantce niepodległościowej. Ale tego oczywiście prof. Schoeps, ani inni, podobni mu „konsultanci” wiedzieć nie muszą – bo i na cóż im taka reakcyjna wiedza?

No i w tym miejscu prof. Schoeps spotyka się z prof. Zygmuntem Baumanem, który za młodu w szeregach bezpieki (licznie rekrutującej się m.in. spośród „dobrej, lewicowej partyzantki” z AL) toczył sławetne boje z „reakcyjnymi bandami” (cyt.z raportu: „Przez 20 dni dowodził grupą, która wyróżniła się schwytaniem wielkiej ilości bandytów”), by na starość uwodzić zachodnie salony opowieściami o „ponowoczesności”. Obaj są wytworem tej samej, przeżerającej cywilizację Zachodu, a zaprojektowanej w Moskwie, formacji intelektualnej. Oczywiście z tą różnicą, że Bauman formację tę odebrał z pierwszej ręki, a następnie sam ją współtworzył, zaś Schoeps jest jej obiektem docelowym, produktem finalnym, jako oczadziały lewicowy liberał, nasączony po dziurki w nosie zasuflowaną mu propagandą wykoncypowaną pod kątem zachodnich „użytecznych idiotów” w murach Łubianki.

Zwróćmy uwagę: w swym oglądzie Armii Krajowej prof. Schoeps w zasadzie powiela optykę ideową młodego kabewiaka Baumana. Jestem pewien, że gdyby dane im było pogadać, to doskonale by się zrozumieli – i to nie tylko na gruncie, powiedzmy, wspólnoty etnicznej – ale przede wszystkim powinowactwa ideowego właśnie. Bauman do tej pory przyrównuje krwawą pacyfikację podziemia niepodległościowego przez KBW do „walki z terroryzmem” - i przypuszczam, że prof. Schoeps chętnie by się z nim zgodził. Wywiad udzielony TVP przy okazji filmu „Nasze matki...” dobitnie pokazuje, że człowiek ten organicznie nie jest zdolny do zweryfikowania wdrukowanej mu ponurej legendy AK, nawet w obliczu konfrontacji z niezaprzeczalnymi faktami. To co dobre może pochodzić jedynie od „lewicy”, zaś skoro podczas wojny wydarzyło się tyle zła, to zrozumiałe, że pochodzić może ono jedynie od zezwierzęconych „faszystów” - w tym polskich, antykomunistycznych partyzantów.

Na zakończenie warto dodać, że „faszyzm”, z którym „walka” ostatnio uległa takiemu wzmożeniu na skutek pamiętnego sabatu „Wyborczej”, definiowany jest tutaj w sposób stricte stalinowski - „faszystą” jest ten, kto zostanie wskazany jako faszysta. W stalinowskiej propagandzie w pewnym momencie wedle tego klucza nawet zachodnich socjaldemokratów określano jako „socjalfaszystów”. Tak oto walczący z AK-owskim „faszystowskim” „terroryzmem” pułkownik KBW Bauman i piętnujący współcześnie tychże „terrorystów” za „antysemityzm” na bazie wzorców komunistycznej propagandy Schoeps są żywymi dowodami na poparcie tezy, że komunizm ma nieskończoną zdolność do przepoczwarzania się i wyłażenia na powierzchnię w najmniej oczekiwanych okolicznościach.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/nasze-matki-nasi-ojcowie-jako-test-zderzeniowy

http://niepoprawni.pl/blog/287/postkolonialny-kulturkampf-ii

sobota, 22 czerwca 2013

Brazylia nie jest koko-spoko

Protestujący nie zamierzają być „fajnobrazylijczykami”, tylko wychodzą na ulice podczas prestiżowej imprezy, mając głęboko w tyle, że „świat patrzy”.

I. Zamieszki w cieniu Pucharu Konfederacji

Informacje o masowych demonstracjach w 80 miastach Brazylii cokolwiek giną przykryte tematem odbywającego się tam równolegle „koko-spoko”, czyli Pucharu Konfederacji - imprezy mającej stanowić próbę generalną przed przyszłorocznymi Mistrzostwami Świata w piłce nożnej. Tymczasem, ostatnio na ulice wyległo w sumie ok 1,2 mln (słownie: milion dwieście tysięcy) demonstrantów protestujących zarówno przeciw polityce rządu, jak i tamtejszej klasie politycznej w ogólności.

Zaczęło się niewinnie – od studenckich protestów przeciw podwyżkom cen biletów komunikacji miejskiej (dla warszawiaków pod rządami HGW pewnie brzmi to znajomo), ale wkrótce dołączyły inne postulaty, zaś protesty szybko uległy radykalizacji i umasowieniu – i to pomimo wycofania się władz z podwyżek. Demonstrujący domagają się m.in. poprawy opieki zdrowotnej, edukacji, skończenia z wszechobecną korupcją i bezkarnością polityków, zaprzestania zawłaszczania państwa przez polityczno-biznesowe sitwy (skąd my to znamy), a także – uwaga – zaprzestania trwonienia publicznych funduszy na przygotowania do Mistrzostw Świata w 2014 roku oraz Olimpiady w 2016.

Cechą charakterystyczną protestów jest zero tolerancji dla jakichkolwiek partii politycznych – zarówno rządzącej Partii Pracujących, jak i ugrupowań opozycyjnych. Politycy usiłujący „podłączyć się” pod demonstrantów są bez pardonu wykopywani (my z podobnym obrazkiem mieliśmy do czynienia przy okazji protestów przeciw ACTA, kiedy to młodzież wywaliła próbującego się lansować Palikota, śpiewając mu na pożegnanie „ssij pałę, ssij...”). Dochodzi do licznych, brutalnych starć z policją i prób demolowania urzędów państwowych - oraz, co ciekawe – przedstawicielstw FIFA.

II. Brazylijczycy przeciw korupcyjnemu „koko-spoko”

Te akcenty „antymundialowe” wśród rozkochanych w piłce nożnej Brazylijczyków są wielce symptomatyczne, oznaczają bowiem, iż został przekroczony próg społecznej tolerancji na obciążenia państwa w związku z przygotowaniami do największej piłkarskiej imprezy świata. Podkreślmy to jeszcze raz: demonstranci domagają się ukrócenia marnowania środków publicznych na przyszłoroczne „koko-spoko” i posuwają się do atakowania autobusów i hotelu (w Salvadorze) z przedstawicielami globalnej mafii piłkarskiej – FIFA.

Społeczna frustracja spowodowana jest rosnącymi kosztami życia, co Brazylijczycy wiążą z gigantycznymi nakładami na remonty i budowę stadionów, oraz związanej z imprezami infrastruktury. Do tej pory na same stadiony poszło 3,5 mld dolarów, a łączne wydatki sięgnąć mają 15 mld dolarów (RPA w 2010 wydała trzykrotnie mniej). Przypuszczalnie zresztą nawet te 15 mld może zostać przekroczone – tu warto zauważyć, iż kolejnym elementem przygotowań bulwersującym Brazylijczyków są wielokrotnie w stosunku do pierwotnych założeń zawyżone koszta budowy obiektów. Jak na dłoni widać, że tzw. „renta korupcyjna” związana z inwestycjami musi być ogromna. Do tego doszły wysiedlenia ludzi z terenów „mundialowych”.

Trzeba również zauważyć, iż model przygotowań do wielkich imprez sportowych powoduje, że władze kraju-organizatora są praktycznie uzależnione od międzynarodowych organizacji sportowych – FIFA, UEFA, MKOL, które de facto dyktują co, gdzie, kiedy i w jakich rozmiarach oraz standardzie ma zostać wybudowane. Stąd agresja wobec działaczy FIFA i postulaty, by pieniądze topione w obecny Puchar Konfederacji, Mundial 2014 i Olimpiadę 2016 przeznaczyć na szkolnictwo, czy służbę zdrowia. Koszta budowy obiektów, do których po imprezie trzeba dopłacać, oraz budowanej w trybie „odświętno-akcyjnym” infrastruktury, państwa-organizatorzy odczuwają później przez lata. Nie bez przyczyny nieoficjalnie mówi się, że gwoździem do trumny finansów Grecji stała się olimpiada w Atenach w 2004 roku.

III. Zakompleksieni „fajnopolacy” kontra wolny naród

Nie da się tu uciec przed porównaniem obecnych wydarzeń w Brazylii z tą euforyczną głupawką, z jaką mieliśmy do czynienia w związku z „koko-euro-spoko” 2012 w Polsce i na Ukrainie. Przypomnijmy sobie: każdą próbę konstruktywnej krytyki poczynań rządu gaszono urzędowym optymizmem władzy i reżimowych mediodajni – jaką to wspaniałą promocję będziemy mieli w świecie, że „Zachód na nas patrzy”, że zdajemy „egzamin”, że to wielki impuls modernizacyjny i ileż to pieniondzów, panie, na tym Euro zarobimy... Na każde wytknięcie rosnących lawinowo kosztów – zarówno „przejezdnych” autostrad jak i do tej pory nie oddanego oficjalnie (!) Stadionu Narodowego – reagowano nagonką na „malkontentów”, sprzężoną z żerowaniem na polskich kompleksach spod znaku „co świat powie na to”.

Pamiętamy? Te żałosne nawoływania, sprowadzające się do tego, byśmy zastawili się, a postawili się; te żenujące apele, byśmy nie zaprezentowali się jako „naród ponuraków”, tylko uśmiechnięci i wyluzowani „fajnopolacy”, żyjący w „fajnej Polsce”, bo to takie europejskie. Te przyprawiające o mdłości doniesienia omdlewających z ekscytacji dziennikarzy, że Platini przyjechał, Platini odwiedził, Platini pochwalił postępy, Platini się zmarszczył, Platini poklepał po pleckach... Wstyd i żenada – wypisz wymaluj, doniesienia z wizyty Jaśnie Pana w podległej guberni.

A teraz zostaliśmy jak te ch..., że tak pojadę Himilsbachem, z nierentownymi stadionami do których trzeba dopłacać miliony, z ledwie co zbudowanymi autostradami których budowę przypłaciły bankructwem dziesiątki, jeśli nie setki podwykonawców – ale nic, byczo jest! Bo „fajnopolacy” pokazali „uśmiechnięte twarze” i przez moment miło o nas pisano za granicą.

Otóż Brazylijczycy – czyli naród, który na dobrą sprawę mógłby mieć więcej niż my postkolonialnych kompleksów – mają gdzieś te infantylne gadki o rzekomym splendorze, jakim jest organizacja mistrzostw, czy olimpiady. Oni widzą przekręty, nieprzytomne pieniądze wyrzucane w błoto i rozdzielane między różne sitwy – i nie zamierzają milczeć. Przedstawiciele międzynarodowych władz piłkarskich nie są dla nich półbogami z innego lepszego świata, tylko bandą skorumpowanych mafiosów, których można pogonić kamieniami. Nie zamierzają być „fajnobrazylijczykami”, tylko wychodzą na ulice podczas prestiżowej imprezy, mając głęboko w tyle, że „świat patrzy”. Ani myślą być „koko-spoko”, gdy państwo ich kosztem urządza absurdalne igrzyska, będące w istocie korupcyjnym festiwalem - gigantycznym transferem gotówki z kieszeni frajerów, do kieszeni tych, którzy mają się kosztem tychże frajerów nachapać. Oni po prostu pokazują, że są wolnymi ludźmi bez kompleksów – i chwała im za to.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

czwartek, 20 czerwca 2013

„Nasze matki, nasi ojcowie” jako test zderzeniowy

Musimy uświadomić sobie, że ten film jest dla Niemców między innymi testem zderzeniowym: na ile mogą sobie z Polską pozwolić.

I. Postkolonialny kulturkampf

Oglądam sobie trzeci odcinek dzieła niemieckiej propagandy historycznej „Nasze matki, nasi ojcowie” emitowany w ramach postkolonialnego kulturkampfu w państwowej Telewizji Polskiej i nachodzi mnie refleksja, że jednego Niemcom nie można odmówić: konsekwencji mianowicie. Już kanclerz Gerhard Schroeder stwierdził, iż „okres niemieckiej pokuty dobiegł końca” i ta linia jest realizowana niezależnie od politycznych konfiguracji w Berlinie. To znaczy, kierunek został zadekretowany znacznie wcześniej – jątrzące plotki powiadają, że zbitka „polskie obozy koncentracyjne” została wprowadzona na łamy prasy przez specsłużby RFN, rekrutujące się często spośród byłych hitlerowców – Schroeder jedynie to oficjalnie zalegalizował. Immanentnym składnikiem owej linii propagandowej jest przemodelowanie wizerunku Niemców ze sprawców we współofiary hitleryzmu i II Wojny Światowej. Wojny, którą wywołali oczywiście jacyś bezosobowi „naziści”, zmuszając spokojnych Teutonów do brania udziału we wszystkich tych okrucieństwach.

Aby ów obrazek zyskał cechy pozoru wiarygodności, należy dodatkowo wtłoczyć do głów masowej publiczności dwa elementy: wojna tak naprawdę zaczęła się dopiero 22 czerwca 1941 roku, wraz z atakiem na ZSRS (i tu mamy – proszę zauważyć – idealną zbieżność z sowiecką, i postsowiecką polityką historyczną), a w zagładzie Żydów brali czynny udział z gruntu antysemiccy Polacy. Natomiast jeżeli jakichś zbrodni dokonywali sami Niemcy, to po pierwsze – wynikało to z logiki wojny, po drugie zaś – czynili to wbrew sobie i z najwyższą niechęcią. O ataku na Polskę przeprowadzonym wspólnie i w porozumieniu z Sowietami na mocy paktu Ribbentrop-Mołotow, oraz ludobójstwie dokonywanym na Polakach po prostu nie mówimy. Ten element należy wyrugować ze świadomości urabianych odbiorców.

II. Kwintesencja propagandy historycznej

Proszę o wybaczenie, że prawię te oczywistości, ale jakoś muszę odreagować, że oglądam tę kłamliwą szmirę, zamiast przełączyć kanał na Puchar Konfederacji. Ciekaw byłem, czy w medialnych doniesieniach na temat niemieckiego serialu nie było histerii i przesady, jak co niektórzy próbowali wmówić nam przed emisją. No i nie było. Wszystkie wymienione powyżej elementy historycznej propagandy znalazły pełne odbicie. Mamy poczciwych „zwykłych Niemców” wmanipulowanych jakimś okrutnym zrządzeniem historii w ten cały „nazizm” i popędzonych ni z tego, ni z owego na front wschodni. Nie dowiadujemy się, jak to się stało, że nagle III Rzesza miała wspólną granicę z ZSRS. Mamy rozterki moralne przedstawicieli wrażliwego i kulturalnego narodu towarzyszące zbrodniom wojennym, zwieńczone martyrologiczną śmiercią jednego z głównych bohaterów, który ruszył samotnie pod kule sowieckiego cekaemu. No i mamy oczywiście zezwierzęconych antysemitów w szeregach AK oraz wśród miejscowego chłopstwa, przedstawionych w duchu idealnej zgodności z majaczeniami Jana Tomasza Grossa.

A wszystko to, drodzy Państwo, jak nas poinformowano, zostało już sprzedane do 60 krajów całego świata. I nie ma siły, żeby to odkłamać. Nawet jeśli pofilmową debatę będzie reemitować ZDF. Gdy wystukuję te słowa lecą właśnie reklamy, a za chwilę zaproszeni eksperci uraczą nas porcją swych mądrości. Ponoć pojawi się między innymi ta baba z Die Tageszeitung – wiecie, o kogo mi chodzi – to ta ponura Niemra, która wszędzie gdzie zostanie zaproszona poucza nadwiślańskich autochtonów o europejskich standardach, tolerancji i innych takich, z misjonarskim zacięciem godnym samego starego Fryca cywilizującego „Irokezów”. O, już wyguglałem - Gabriele Lesser. Tak, to ona właśnie.

No i co z tym wszystkim zrobić? Procesować się? Produkować własne filmy i dystrybuować w świecie? Dobre sobie. Polskie władze prędzej ugryzą się w tyłek, niż podskoczą swym niemieckim patronom, a filmów nawet jeśli by powstały nikt od nas nie kupi, gdyż nikt nie jest zainteresowany odkłamywaniem historii w interesie Polaków. Dla świata Polak-antysemita jest zwyczajnie wygodny – bo z Niemcami warto robić interesy i generalnie żyć z nimi dobrze, a jeśli wiąże się z tym przyjęcie ich optyki na różne historyczne zaszłości – to czemu nie?

III. TVP jako gadzinówka

No i teraz leci sobie ta dyskusja. Jednak tej baby z Tageszeitung nie ma, za to jakiś niemiecki doktor ględzi o wielowątkowości i wielowymiarowości filmowych wątków i postaci, oraz apeluje, byśmy nie dali się skłócić. I tak to jest, proszę Państwa - „polskie obozy” to zaledwie wpadki redakcyjne, Centrum Wypędzonych ma pojednać wszystkich ze wszystkimi i generalnie wszystko będzie dobrze, jeśli tylko nie będziemy się głupio upierać przy jakichś tam faktach historycznych i zaakceptujemy kres niemieckiej pokuty za II WŚ. Mnie już nawet nie chce się oburzać na bezczelność i butę tego doktora Webera w studiu TVP i tego profesora-konsultanta filmu, którzy wmawiają nam, że pokazano wszystkie „blaski i cienie” AK. Oni mają po prostu taką pracę i konkretne zadania do wypełnienia w ramach aparatu niemieckiej propagandy – podobnie jak stacja ZDF. Nadmienię tylko, że ten profesor-konsultant jest niemieckim Żydem, co prowokuje do ciekawych rozważań na temat zbieżności obecnej żydowskiej i niemieckiej polityki historycznej, ze szczególnym uwzględnieniem podziału win i odpowiedzialności, w czego tle widnieją kwestie konkretnych finansowych uroszczeń Przedsiębiorstwa Holocaust.

Oczywiście, zgodnie z moimi przewidywaniami z poprzedniej notki, do studia nie zaproszono prof. Bogdana Musiała, który miał być konsultantem serialu ze strony polskiej i którego fundamentalne zastrzeżenia ostentacyjnie zignorowano. Nie wspomniano nawet, że taka sytuacja miała miejsce, co również jest symptomatyczne. Mamy prof. Szarotę i Szewacha Weissa, którzy próbują się jakoś przebić z argumentami do zaproszonych Niemców, podobnie jak Piotr Semka, co oczywiście nie odniesie żadnego skutku, jako że cele tej całej debaty są zupełnie inne – ma ona wyłącznie „zalegalizować” pozorami obiektywizmu emisję tej propagandówki w polskiej telewizji.

Czy stało się dobrze, że ten film jednak w TVP pokazano – w czołowym kanale i w primie timie? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musimy uświadomić sobie, że ten film jest dla Niemców między innymi testem zderzeniowym: na ile mogą sobie z Polską pozwolić. I już sam fakt emisji z dyskusją w charakterze listka figowego pokazuje, że Niemcy mogą sobie pozwolić na o wiele więcej, niż jeszcze niedawno byliśmy skłonni przypuszczać. Ja oczywiście nie wiem, jakie naciski poszły, ale musiały być odpowiednio wysoko umocowane, bo przecież chyba nikt nie sądzi, że Juliusz Braun samodzielnie zadecydował o zamienieniu na trzy kolejne wieczory TVP1 w szkopską gadzinówkę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/postkolonialny-kulturkampf-ii

http://niepoprawni.pl/blog/287/postkolonialny-kulturkampf

sobota, 15 czerwca 2013

Postkolonialny kulturkampf II

W anty-pedagogikę upodlenia, w cały ten postkolonialny kulturkampf, serial „Nasze matki, nasi ojcowie” wpisuje się idealnie. Prawie tak dobrze, jak „Pokłosie” i konfabulacje Grossa.

I. Kulturkampf w TVP

Gdy w kwietniu pisałem notkę „Postkolonialny kulturkampf”, nie wystarczyło mi wyobraźni, by przewidzieć, iż polska państwowa telewizja wyemituje kłamliwy niemiecki chłam - „Nasze matki, nasi ojcowie”. Zaiste, aż tak dalekowzroczny nie byłem - mimo wszystkich opisanych w przywołanym tekście przykładów kulturowej kolaboracji z berlińską „metropolią” przedstawicieli naszych aspirujących do „europejskości” elit. Elit pozostających nader często na berlińskim jurgielcie. Tak więc przez trzy kolejne wieczory w prime timie będziemy mieli za sprawą prezesa Juliusza Brauna do czynienia z tym groteskowym sabatem ukazującym poczciwych Niemców „uwikłanych” w „trudne czasy” i wojnę, „uwiedzionych” przez złego czarnoksiężnika Hitlera, no i dla kontrastu – zezwierzęconych antysemitów z AK, którzy gdyby tylko mogli dorwać się do tych wszystkich Żydów za drutami koncłagrów, to dopiero pokazaliby jak wygląda „ostatecznie rozwiązanie” w polskim stylu.

W charakterze zbiorowego listka figowego wystąpią następnie odpowiednio dobrani eksperci, którzy starannie rozważając wszelkie możliwe i niemożliwe racje orzekną, że serial jest słaby, kiczowaty, niezbyt wiernie oddaje wojenną rzeczywistość oraz istotę mechanizmów służących do infekowania mas zbrodniczymi ideologiami – i że generalnie jest to sentymentalna szmira. A ponieważ jest to chała, kicz i nędza, to w zasadzie o co tyle krzyku, skąd ta cała histeria i o co w ogóle tym protestującym oszołomom chodzi? No i koniec końców dobrze, że TVP odważnie ów film nadała, bo dzięki temu Polacy mogli się przekonać, że to w gruncie rzeczy nic strasznego, ot taka trochę okrutna bajka, a z tymi żydożerczymi akowcami też nie ma co przesadzać, bo przecież wszyscy wiemy, że ci cali partyzanci również mieli swoje za uszami i wcale tacy święci nie byli – po prawdzie to określenie „polnische banditen” dość często po prostu oddawało rzeczywistość...

Że co? Że aż tak nie będzie? Może i nie, ale nauczony doświadczeniem wolę raczej przerysować niż niedoszacować możliwy przebieg wydarzeń.

II. Polityka historyczna szkodzi na integrację

Etapem drugim masowego przerabiania mózgów gawiedzi na pulpę będą tzw. „echa medialne” - czyli omówienie „kontrowersyjnego telewizyjnego wydarzenia” w wiodących mediodajniach mainstreamu. Tu, wyznam, szczególnie liczę na „Gazetę Wyborczą” i niezawodnego Bartosza T. Wielińskiego, który to arcyciekawy dziennikarz charakteryzuje się dwoma zasadniczymi przymiotami: po pierwsze - w żadnej spornej sytuacji na linii Polska-Niemcy nie bierze strony polskiej; po drugie – uporczywie i z konsekwentnym samozaparciem robi za pożytecznego idiotę wmawiając nam histerię, niezrozumienie i wyolbrzymianie błahych incydentów. Tak było w przypadku germanizacji dzieci z mieszanych małżeństw przez Jugendamty (w ujęciu Wielińskiego – marginalna sprawa), „polskich obozów koncentracyjnych” (edytorskie wpadki, skrót myślowy oznaczający „geograficzne położenie”), czy ostatnio, gdy zabierał głos w sprawie niemieckich produkcji historycznych, w tym serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Tu wspiął się na wyżyny bezkompromisowego pożytecznoidiotyzmu twierdząc, iż nie ma pojęcia po co Niemcy w ogóle produkują takie słabe filmy... ale ponieważ są słabe, to nie ma co dramatyzować.

Tak się jednak składa, że te słabe, ahistoryczne szmiry są w Niemczech oglądane przez miliony i urabiają masową wyobraźnię, zagospodarowując przestrzeń historyczną w społecznej świadomości. No i jeszcze Niemcy potrafią na nich zarobić, sprzedając swe produkcje za granicę i modelując wyobrażenia na temat wojny oraz „zwykłych Niemców” w kilku innych narodach, które na II Wojnie wyszły lepiej niż Polska, więc co im tam. Tak się robi politykę historyczną, której ponoć „nie ma”, która rzekomo jest anachronizmem w zglobalizowanym świecie i zjednoczonej Europie. No i fakt – u nas tej polityki historycznej rzeczywiście ze świecą szukać, bo Niemcy nam powiedzieli, żebyśmy jej nie robili, gdyż to szkodzi na „pogłębianie integracji”.

III. Anty-pedagogika upodlenia

Ale, że przyroda nie znosi próżni, to w miejsce polityki historycznej (dwuletni epizod rządów PiS można tu pominąć, bo takie rzeczy oblicza się na dziesięciolecia konsekwentnej społecznej inżynierii) mamy swoistą anty-politykę historyczną, zwaną również „pedagogiką wstydu”. Żeby sobie postkolonialni Aborygeni nie wyobrażali za wiele i by przypadkiem nie strzeliło im do głów, że są równie dobrzy jak biali ludzie z Berlina i Monachium, bo wtedy mogliby zacząć fikać, zamiast w poczuciu permanentnej niższości i cywilizacyjnego zacofania karnie wypełniać światłe dyrektywy płynące z metropolii.

I w tę anty-pedagogikę kulturowego upodlenia, w ten cały postkolonialny kulturkampf, serial „Nasze matki...” wpisuje się idealnie. Prawie tak dobrze, jak „Pokłosie” i konfabulacje Grossa. Zresztą, nie dam głowy, czy właśnie twórczość Grossa i film Pasikowskiego (plus związane z nimi medialne kampanie nienawiści do własnego narodu) nie zainspirowały naszych Wielkich Braci zza Odry. Może uznali, że skoro proceder wdeptywania Polaków w mentalne błoto rozwija się tak pomyślnie, to nic się nie stanie jeśli pójdą na totalnego bezczela i zrobią film w którym już bez żadnej żenady w rolach najgorszych szwarccharakterów obsadzą Polaków? I pomyśleć, że kiedyś oburzaliśmy się na antypolskie akcenty w „Liście Schindlera” - przy tym, co obecnie się wyrabia, film Spielberga wydaje się wręcz niewinnym żartem... Tyle, że to wcale nie były żarty. To był pierwszy krok, dający światu sygnał, że można.

Wracając na zakończenie do wątku pofilmowej debaty „ekspertów”, którą zaserwują nam na dobicie. W niemieckiej ZDF też była „debata”. I co z tego? Kto to oglądał, kto pamięta? Debata była i się zmyła, film pozostał. Zasłona dymna „obiektywizmu” spełniła swe zadanie. Ba, przed ostatecznym montażem próbowano się nawet konsultować z prof. Bogdanem Musiałem (jak to wyglądało, profesor Musiał opisuje w wywiadzie dla „Sieci”). Niemcy byli bardzo zdziwieni, bo naukowiec z Polski miał dać placet że z serialem wszystko jest gites tenteges i Polacy wcale się nie gniewają, tymczasem prof. Musiał wyskoczył jak jakiś nieprzytomny z licznymi i fundamentalnymi zastrzeżeniami. No co za człowiek, jak rany. Nie wiedział po co go wzięli na konsultanta, czy jak? No to wkrótce się dowiedział. Ani jednej z jego uwag nie uwzględniono w montażu. Ciekawe, czy zaproszą go do TVP. Pewnie raczej nie, bo jeszcze mógłby coś powiedzieć.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/postkolonialny-kulturkampf

środa, 12 czerwca 2013

Dwa płuca polskiego patriotyzmu

Obóz patriotyczno-niepodległościowy powinien oddychać dwoma płucami: zarówno tradycją piłsudczykowską, jak i endecką.

I. Bez „endokomuny”

W dotychczasowych notkach dotyczących Ruchu Narodowego (TU i TU) sformułowałem pogląd, że na polskiej scenie politycznej powinno być miejsce dla znaczącego ugrupowania o profilu narodowym – i to nie gdzieś na marginesie, ale w parlamencie, gdzie funkcjonowałby jako licząca się reprezentacja Polaków podzielających narodowe przekonania.

Do pewnego momentu było to niezwykle trudne, z dwóch zasadniczych powodów. Po pierwsze, spuścizna Narodowej Demokracji została propagandowo zohydzona w społecznym odbiorze jak mało który element naszej historycznej tradycji. Po drugie, nad inicjatywami narodowymi przez długie lata unosił się zaduch tzw. „endokomuny” - kolaboracji części postendeckich środowisk z komunistami (PAX, ZP Grunwald), w ramach jakiejś parszywej symbiozy mającej „oswoić” PZPR za pomocą patriotycznej retoryki i uzasadnić „sojusz” z ZSRS demagogicznymi popłuczynami po panslawizmie, za którą to usługę czerwoni okupanci rewanżowali się możliwością funkcjonowania lojalistycznych wobec PRL, „koncesjonowanych narodowców”.

Trzeba było dopiero dojścia do głosu młodych, nieuwikłanych działaczy, by środowiska narodowe zyskały nowe oblicze i mogły liczyć na odniesienie sukcesu, czego pierwszym wyraźnym przejawem było powodzenie ostatnich Marszów Niepodległości gromadzących po kilkadziesiąt tysięcy uczestników. Naturalną koleją rzeczy, następnym etapem stała się integracja rozproszonych inicjatyw w ruch społeczny, z czym mieliśmy niedawno do czynienia na Kongresie Ruchu Narodowego, który odbył się 8 czerwca w Warszawie.

W związku z Kongresem miałem tylko jedną obawę – by nie wypełzły skądś zombies wspomnianej wyżej endokomuny: pogrobowcy PAX-u i Grunwaldu epatujący swą nieprzytomną rusofilią i uwielbieniem dla cara-Putina. Na szczęście, obawa ta okazała się płonna, zaś zmarginalizowanie Bohdana Poręby, który „zaprosił się” na Kongres by tam uwiarygadniać się projektem filmu o Jedwabnem jest dobrą wróżbą na przyszłość. Zresztą, obecność wśród gości takich publicystów jak Ziemkiewicz i Michalkiewicz jest wyraźnym sygnałem, że recydywa panslawizmu i peerelowskich sentymentów Ruchowi Narodowemu raczej nie grozi, zaś akcja „Zablokuj komucha” stanowi kolejne potwierdzenie, że upatrywanie w Ruchu Narodowym promoskiewskiej agentury wpływu nie znajduje potwierdzenia w faktach. Ta amputacja zgangrenowanej Peerelem tkanki dobrze świadczy o Ruchu i jego liderach. Warto tu również odnotować in plus wcześniejsze zerwanie ze środowiskiem „trepów” z Nowego Ekranu.

II. Dwa płuca

Przyznam się, że kibicuję przedsięwzięciu narodowców, i - co niektórym może wydać się dziwne – czynię to jako wyborca PiS, który od lat głosuje w kolejnych wyborach na to właśnie ugrupowanie. Uważam bowiem – i jest to kolejna teza, którą chciałbym tu mocno podkreślić – że „obóz patriotyczno-niepodległościowy” powinien oddychać dwoma płucami: zarówno tradycją piłsudczykowską, jak i endecką. Amputowanie któregokolwiek z tych płuc sprawia, że oddech staje się niepełny, zaś tak nam dziś potrzebna „infrastruktura patriotyzmu” (określenie Ziemkiewicza) – ułomna.

Przy okazji Marszu Niepodległości zetknąłem się z opinią, że obecna sytuacja w Polsce jest taka, że Dmowski i Piłsudski znaleźliby się po tej samej stronie barykady. Z jednej strony mamy bowiem do czynienia z zaawansowanymi usiłowaniami uczynienia z Polski jakiejś strefy neokolonialnej, nieformalnego kondominium, zaś z Polaków – zbiorowiska wykorzenionych klonów bez właściwości; z drugiej zaś – dążenie do szeroko rozumianego upodmiotowienia Polski i Polaków w oparciu o narodową tożsamość, gospodarkę, historię, religię, tradycję i kulturę. W pełni podpisuję się pod tą tezą.

Dlatego też budzi mój sprzeciw pozycjonowanie się Ruchu Narodowego i PiS-u w twardej kontrze wobec siebie nawzajem. Ani bowiem PiS nie siedzi w jednym worku z Obozem Beneficjentów i Utrwalaczy III RP (wypomina się Kaczyńskiemu Magdalenkę, zapominając, że po wyborach '89 roku był on zwolennikiem zdecydowanego odsunięcia komunistów od wpływu na państwo, a Okrągły Stół traktował nie jako „umowę, której należy dotrzymać” lecz jako taktyczny etap na drodze do odzyskania Polski), ani Ruch Narodowy nie jest zagrożeniem dla mitycznej „jedności prawicy”, tylko naturalną emanacją części polskiego społeczeństwa. Nerwowe reakcje działaczy PiS-u (np. wywiad z Krystyną Pawłowicz) i sprzyjających partii mediów (przemilczanie Kongresu okraszone bandyckim numerem Niezależnej.pl z manipulanckim tekstem o obecności Poręby – odpowiedź Roberta Winnickiego TUTAJ), upatrujących w Ruchu Narodowym konkurencji kierowanej jakimiś szemranymi intencjami, są co najmniej nie na miejscu.

Nie tędy droga, tym bardziej, że jeśli RN dostanie się do Sejmu w następnych wyborach, to koalicja PiS – narodowcy będzie jedynym sensownym rozwiązaniem, póki co bowiem nie zanosi się na samodzielne rządy Prawa i Sprawiedliwości, zaś narodowcy – i tu kolejny plus dla nich – oczyścili się z giertychowskich „złogów” równie skutecznie, co z „endokomuny”. Dodam, że jeśli nie chcą być ugrupowaniem wiecznej kontestacji bez wpływu na cokolwiek, kanalizującym jedynie społeczne niezadowolenie, to sojusz z PiS-em jest na chwilę obecną najbardziej racjonalnym wyborem, pozwalającym zafunkcjonować obu „płucom polskiego patriotyzmu” w wymiarze politycznym.

III. Nowocześni endecy

Czy Ruchowi Narodowemu uda się stworzyć nowoczesną endecję? Mam taką nadzieję, albowiem Polska potrzebuje „nowoczesnych endeków” potrafiących znaleźć adekwatny język i metody działania – stosowne do wyzwań współczesności. Nadzieję budzi tu konsekwentna praca u podstaw, jaką środowiska narodowe realizują w lokalnych społecznościach. Mamy bowiem do czynienia z rozpaczliwym deficytem świadomości polskiej racji stanu, interesów narodowych oraz „obowiązków polskich” o których pisał Roman Dmowski w „Myślach nowoczesnego Polaka”.

Ten zanik poczucia istnienia wspólnego dobra charakteryzujący – mówiąc Ziemkiewiczem - „polactwo”, jest bodaj największym narodowym problemem do rozwiązania. Innymi słowy – jest zglajszachtowany peerelem „żywioł” na który obecnie nakłada się dodatkowo pokolenie „fajnopolaków” i „lemingów”, którym 24 lata propagandy mainstreamu III RP wdrukowało w mózgi przekonanie, że Polska to obciach, wiocha i że generalnie im mniej będą Polakami, tym lepiej, bo przez to staja się bardziej „europejscy”. I tenże „żywioł” pogrążony w narodowej abnegacji należy odwojować, tak jak pod koniec XIX wieku odwojowywali go endecy.

Póki co jednak najbardziej powszechną postawą społeczną jest zjawisko, które określam jako „zmęczenie suwerennością” - czyli niechęć do podejmowania jakichkolwiek wyzwań czy zadań, które są związane z szeroko rozumianym niezawisłym bytem narodowym. Zacytuję tu pierwsze słowa „Myśli nowoczesnego Polaka”: „Nierzadko spotykamy się ze zdaniem że nowoczesny Polak powinien jak najmniej być Polakiem. Jedni powiadają że w dzisiejszym wieku praktycznym trzeba myśleć o sobie nie o Polsce, u innych Polska zaś ustępuje miejsca – ludzkości. Tej książki nie piszę ani dla jednych, ani dla drugich.” Jest to diagnoza jak najbardziej aktualna (szerzej pisałem o tym w tekście „Ani dla jednych, ani dla drugich”) - i by ten fatalny stan rzeczy przełamać potrzebujemy właśnie tytułowych „dwóch płuc polskiego patriotyzmu”.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/ruch-narodowy-nowoczesni-endecy

http://niepoprawni.pl/blog/287/perspektywy-ruchu-narodowego

http://niepoprawni.pl/blog/287/ani-dla-jednych-ani-dla-drugich

http://niepoprawni.pl/blog/287/iv-rp-o-muerte-czesc-1

sobota, 8 czerwca 2013

Zrobieni w abonament

…a właściwie w iluzję jego niepłacenia: 2,5 miliona osób zostało objętych procedurą windykacyjną za zaległości w uiszczaniu abonamentu RTV.

I. Dwa i pół miliona dłużników

Jakiś czas temu za sprawą senatorów PiS Henryka Ciocha i Grzegorza Biereckiego dowiedzieliśmy się, że w Polsce ok. 2,5 miliona osób zostało objętych procedurą windykacyjną za niepłacenie abonamentu RTV. Abstrahując od zasadności tego para-podatku „od telewizora” i kwestii modelu finansowania mediów państwowych (bo nie publicznych przecież), należy zwrócić uwagę, że obciążeni zaległościami są w dużej mierze (ok. 30%) ludzie starsi, często już w wieku emerytalnym, którzy obowiązek uiszczania abonamentu odziedziczyli w spadku po poprzedniej komunie, obecnie bowiem mało kto kłopocze się zgłaszaniem posiadanych odbiorników. I właśnie m.in. w stosunku do nich podejmowane są teraz czynności egzekucyjne za zaległości.

Wyobraźmy sobie tych emerytów i rencistów, do których nagle przychodzi urzędowa powiastka z groźnymi pieczęciami, która informuje ich, że wiszą ukochanej telewizorni jakieś 1400 – 1800 złotych. I mają to zwrócić wraz z karnymi odsetkami oraz kosztami postępowania. Przypominam, są to ludzie dysponujący np. tysiącem złotych miesięcznie, czyli balansujący na granicy biologicznego przetrwania. To samo tyczy się chociażby bezrobotnych. Zawału można dostać – może zresztą właśnie o to chodzi i mamy do czynienia z kolejnym elementem Programu Pełzającej Eutanazji uskutecznianej wobec bezproduktywnych „darmozjadów”? Big Cyc śpiewał kiedyś: „Państwo żywi i ubiera, nie obciążaj go – umieraj”. Tak, to by się nawet zgadzało.

II. Oślizgłe obiecanki

Skąd się wzięły owe zaległości? Ludzie sami z siebie powzięli nagle na masową skalę decyzję o bojkocie zobowiązań wobec reżimowych szczekaczek? No przecież, że nie. A już na pewno nie emeryci, którzy – wnioskując z obserwacji – na ogół starają się być z opłatami w porządku, nawet jeśli oznacza to przetrwanie do kolejnej emerytury o cienkiej herbatce i suchym chlebie. Swój początek obecna fala zadłużenia bierze w jednej, jedynej ale wszechstronnie nagłośnionej przez reżimowe mediodajnie wypowiedzi premiera Donalda Tuska sprzed pięciu lat (2008 r.). Premier rządu RP wypowiedział wówczas następujące słowa:

„Abonament jest archaicznym sposobem finansowania mediów publicznych, haraczem ściąganym z ludzi. Dlatego rząd będzie zabiegał o poparcie do jego zniesienia.”

Zwróćmy uwagę na perfidię cytowanych zdań. Czy premier tam powiedział, że abonamentu nie trzeba płacić? Ależ skąd. Formalnie rzecz biorąc, Tusk podzielił się jedynie swą opinią, że abonament jest „archaiczny”, oraz że jest „haraczem”. A do tego zapowiedział, że „rząd będzie zabiegał o poparcie do jego zniesienia”. Czyli, mieliśmy do czynienia z typową dla Ober-Matoła oślizgłą formułką, skonstruowaną tak, by nabić sobie sondażowe słupki popularności do niczego się nie zobowiązując. Cóż to bowiem oznacza, że „rząd będzie zabiegał o poparcie”? Literalnie nic.

Ludzie jednak zrozumieli to zupełnie inaczej, o czym świadczy nagłe załamanie się wpływów z abonamentu. Tak się bowiem składa, że większość obywateli nie jest szkolona w socjotechnice i pijarowskich sztuczkach, co sprawia, że wobec takich zagrywek, jak ta opisana powyżej, są rozpaczliwie bezbronni. Nie mają również pojęcia o trybie podejmowania decyzji i procedurze legislacyjnej. Do nich dotarł komunikat, że oto dobry premier zniósł abonament, by ulżyć ich doli - a nie, że jeden z najwyższych dostojników państwowych ot tak sobie tylko zażartował, by zrobić sobie popularkę.

III. Do żywego mięsa

Jakiś czas temu miałem okazję naocznie przekonać się o konsekwencjach niby-obiecanki premiera i konkretnym ludzkim wymiarze tego windykacyjnego nieszczęścia, które dotknęło dwa i pół miliona Polaków. Oto podczas wizyty na poczcie byłem świadkiem, jak do sąsiedniego okienka podeszła roztrzęsiona młoda kobieta z jakimiś świstkami w garści i dosłownie ze łzami w oczach, łamiącym się głosem zaczęła klarować urzędniczce, co następuje:

Do jej ojca przyszło zawiadomienie z rodzaju tych o których mówili senatorowie Cioch i Bierecki. (Nie pamiętam dokładnej kwoty, ale było to grubo ponad tysiąc złotych.) Ojciec od dawna nie wstaje z łóżka, jest po trzech wylewach, ma orzeczoną stuprocentową niezdolność do pracy i utrzymuje się z jakiejś skromnej renciny. Przecież wszyscy słyszeli, że abonamentu nie trzeba już płacić. Sam pan premier mówił tak kilka lat temu w telewizji! Dlaczego więc teraz przyszło do niego wezwanie do zapłaty? Skąd mamy wziąć nagle takie pieniądze?

Teraz, drodzy państwo, pomnóżmy sobie tę sytuację razy 750 tysięcy, tyle bowiem wynosi ów 30-procentowy odsetek emerytów i rencistów z ogólnej liczby dwóch i pół miliona osób z zaległościami w płaceniu abonamentu RTV. Przyznam się ze wstydem, że w pierwszej chwili poczułem coś w rodzaju złośliwej satysfakcji – „uwierzyliście ryżemu miglancowi, to teraz macie, głupole”. Po jakimś czasie jednak naszła mnie refleksja, której przed momentem dałem wyraz – o tej dziecięcej wręcz bezbronności ludzi wobec pijarowskiej ściemy uprawianej na zmasowaną skalę, z użyciem wszelkich środków rażenia pozostających na wyposażeniu zaprzedanych Dyktaturze Matołów mediodajni.

Tak sobie myślę, że gdyby jakimś trafem Tuskowi i jego kamaryli udało się uniknąć odpowiedzialności za wszystkie przekręty, zdrady, zaprzaństwa i zbrodnie jakich się dopuścili, ze Smoleńskiem na czele; gdyby, powiadam, jakimś cudem się z tego wywinęli, to już za samo cyniczne robienie sobie jaj z ludzkiej naiwności dla chwilowego poklasku i sondażowych notowań, za wpędzenie siedmiuset pięćdziesięciu tysięcy starszych i schorowanych ludzi w niezawinione długi – tłukłbym tę zgraję bykowcem do siódmej krwi, do żywego mięsa, aż zdechliby po kolei z czerwoną pianą na ustach.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 4 czerwca 2013

Wipler a sprawa polska

Traktowanie Wiplera jako politycznego sprzedawczyka lub ambicjonera, któremu pycha rzuciła się na mózg, byłoby krzywdzącym uproszczeniem.

Nie ma oczywiście powodów by dramatyzować, ale odejście Przemysława Wiplera z PiS nie jest dobrym sygnałem. I nie mamy tutaj do czynienia z sytuacją czarno-białą: traktowanie Wiplera jako politycznego sprzedawczyka lub ambicjonera, któremu pycha rzuciła się na mózg, byłoby krzywdzącym uproszczeniem. Moim zdaniem, akurat przy okazji tego rozwodu wina leży po obu stronach, co postaram się za chwilę wykazać. Zacznijmy od Wiplera.

I. Republikanin w PiS-ie

Opuszczając środowisko upeerowsko-korwinowskie i wiążąc się z PiSem, Wipler musiał zdawać sobie sprawę, że wchodzi na teren cokolwiek obcy, zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy gospodarcze. (Z drugiej strony – Jarosław Kaczyński wciągając Wiplera na listę wyborczą też wiedział jakie z kolei on ma poglądy). Owszem, okazjonalnie PiS potrafił pokazać bardziej liberalne oblicze – choćby w czasach, gdy w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego ministrem finansów była Zyta Gilowska (przetransferowana zresztą z PO), jednak nurt „socjalny” zawsze był w tej partii dominujący, a frakcja „liberałów” po zdradzie PJoNków nie mogła tam liczyć na większe względy. Trudno zatem przypuszczać, by Wipler mógł mieć nadzieję na przeorientowanie Prawa i Sprawiedliwości i uczynienie zeń ugrupowania konserwatywno-liberalnego w miejsce konserwatywno-socjalnego. Sam intelektualny potencjał Fundacji Republikańskiej i "Rzeczy Wspólnych" to o wiele za mało, szczególnie przy braku dostępu do słynnego „ucha Prezesa”.

Na co zatem liczył Wipler? Prawdopodobnie na jakąś formę równouprawnienia w wewnątrzpartyjnym dyskursie (o ile takowy w PiS-ie w ogóle się toczy) i przynajmniej rozpatrzenie jego propozycji. Najwyraźniej takiego poważnego potraktowania zabrakło. Opcja „socjalna” została narzucona jako oficjalny i bezalternatywny głos partii, co w warunkach kryzysu gospodarczego nie dziwi. Abstrahując bowiem od kwestii, która recepta – wolnorynkowa, czy etatystyczna - jest bardziej skuteczna, to głośne formułowanie rozwiązań liberalnych, kojarzących się ludziom z wyrzeczeniami i niepewnością, szło by idealnie pod prąd społecznych oczekiwań. Poza tym zapewne w partii wciąż żywe jest wspomnienie zwycięstwa „Polski socjalnej” w 2005 roku i reklamówki z pluszakami.

Nic zatem dziwnego, że szczery wolnorynkowiec zaczął się w PiS-ie dusić. O ile nie było tu jakichś dodatkowych zakulisowych intryg o których nie wiemy, Wipler mógł zwyczajnie uznać, że niczego w tej partii nie zwojuje i pozostanie w najlepszym razie liberalną paprotką, ledwie tolerowanym ciałem obcym. Jego błąd natomiast polega na braku politycznej cierpliwości – przecież nie wiadomo, czy „socjalny” PiS po objęciu władzy nie włączyłby do praktyki rządzenia pewnych prorynkowych elementów, tak jak było to w czasach Gilowskiej. Odejście Wiplera jest jednak zubożeniem oferty tego ugrupowania. Szkoda.

Oczywiście, mogę się mylić i wkrótce z bohatera niniejszego tekstu może wyleźć pospolity karierowicz, jak z tylu „uchodźców z PiS” przed nim. Wiele będzie tu zależało od jego postępowania w najbliższym czasie. Jeśli pójdzie drogą dotychczasowych byłych pisowców, kupujących sobie czas antenowy „nadawaniem” na Kaczyńskiego, będzie skończony. Fakt, że udzielił wywiadu portalowi gazeta.pl jest niepokojącym sygnałem, podobnie jak wieści o mariażu z Korwin-Mikkem, czy Gowinem. Jednak jako działacz społeczny, organizujący oddolną aktywność obywateli w ramach założonego właśnie stowarzyszenia „Republikanie” może osiągnąć wiele dobrego. Zobaczymy.

II. Anty-Budapeszt

Natomiast jeśli chodzi o drugą stronę, czyli Prawo i Sprawiedliwość, odejście Wiplera należy uznać za porażkę. Ugrupowanie polityczne, które nie jest w stanie zatrzymać w swych szeregach takich ludzi, samo ogranicza swój polityczny potencjał. Póki co bowiem, PiS mówiąc o „Budapeszcie” i Orbanie, postępuje dokładnie odwrotnie, niż czynił Viktor Orban w czasach, kiedy był w opozycji. Przypomnę, że Orban postawił na aktywność zwykłych ludzi. Na Węgrzech powstało ok. 10 tysięcy obywatelskich komitetów wspierających Fidesz, Orban namawiał do zakładania stowarzyszeń, które działając w swych lokalnych środowiskach pozwalały ominąć postkomunistyczny medialny mainstream, który Fideszowi był równie nieprzychylny, co ten nadwiślański – PiS-owi i Jarosławowi Kaczyńskiemu. To właśnie m.in. ta oddolna, wielonurtowa, obywatelska aktywność wyniosła go do sukcesu i konstytucyjnej większości. Polecam tu tekst Grzegorza Górnego.

U nas z przedsmakiem tego typu polityki w wydaniu Prawa i Sprawiedliwości mieliśmy do czynienia przed wyborami w 2011 roku, kiedy to 20 sierpnia, podczas konwencji w Sali Kongresowej podpisano porozumienie z wieloma organizacjami społecznymi, których przedstawiciele znaleźli się na listach wyborczych PiS. Był to dobry początek, rokujący pomyślnie na przyszłość. Wyglądało na to, że do władz PiS-u i Jarosława Kaczyńskiego dociera świadomość, iż jedyną drogą do trwałego sukcesu w wymiarze „budapesztańskim” jest „otorbienie” PiS-u siecią niezależnych wspierających podmiotów, co pozwoliłem sobie nazwać mianem „Zjednoczonego Obozu IV RP”. Tylko taki układ, który mógłby przyjąć chociażby postać szerokiej koalicji wyborczej z różnymi inicjatywami, pozwalałby zagospodarować różne segmenty elektoratu, tak by osiągnąć wymarzoną konstytucyjną większość w przyszłym parlamencie. Potrzeba nam na gwałt infrastruktury patriotyzmu i partnerskich relacji na linii partia – organizacje społeczne, stanowiących swoisty obywatelski pas transmisyjny pozwalający dotrzeć do potencjalnych wyborców, czemu dałem wyraz w notce „Zjednoczony Obóz IV RP – cz. II”.

Tymczasem mamy do czynienia z tendencją dokładnie odwrotną. Partia zasklepia się we własnych szeregach, tnie po skrzydłach, ograniczając sobie możliwości manewru. Wygląda na to, że postanowiono po prostu czekać na koniec PO i przejęcie władzy, która sama wpadnie w ręce. To realne założenie, ale jedynie wtedy, gdy nie liczy się na samodzielną większość, tylko wynik w granicach 30 procent. Póki co bowiem, Platformie spada, ale PiS-owi przyrasta nieznacznie. Pozbywać się w takim momencie Wiplera, który miał potencjał, by przyciągnąć do Prawa i Sprawiedliwości jakąś część wolnorynkowych wyborców, nie mówiąc już że był po prostu znacznie „świeższy” w odbiorze niż większość zasiedziałych partyjnych działaczy, jest zwyczajnie głupotą. No chyba, że ten cały „Budapeszt” to tylko takie gadanie...

III. Siedź i potakuj

Jeszcze coś na zakończenie. Podczas niedawnej kampanii w wyborach uzupełniających do Senatu, prezes Kaczyński mówił jak to należy monitorować wybory, by ustrzec się fałszerstw. No to ja przypominam o fiasku akcji „uczciwe wybory” z 2011 roku. Wtedy też w każdej komisji siedzieć mieli mężowie zaufania raportujący do centrali o przebiegu i wynikach wyborów w poszczególnych obwodach. Skończyło się na niczym – obsadzono jakiś kompletnie pomijalny odsetek komisji, a wolontariusze byli przez lokalne komórki partyjne spławiani pod byle pretekstami.

Ten sposób widzenia rzeczywistości, polegający na upatrywaniu w obywatelskiej aktywności w najlepszym razie „darmowej siły roboczej” na rzecz partii, a znacznie częściej – bólu głowy a nawet konkurencji, powoduje dramatyczne samoograniczenie politycznych możliwości. Tą drogą PiS sam napędza zniechęconych ludzi ruchowi narodowców, czy tzw. „Platformie Oburzonych”. W odejściu Wiplera, młodego stażem członka PiS, upatruję konsekwencję właśnie takiego traktowania – wyższościowego, na zasadzie „siedź i potakuj” - ludzi spoza „struktur”, pragnących zaangażować się w działalność publiczną.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/