niedziela, 29 kwietnia 2018

Ago(r)alne jęki Michnika

Wszystko wskazuje na to, że zbliża się chwila, gdy Adam Michnik będzie musiał zgasić w swej redakcji światło.

I. Jęk z „Agory”

Adam Michnik wydał z siebie jęk rozpaczy – bo tylko tak można sensownie zinterpretować jego esej opublikowany w „Die Welt”, cytowany obszernie przez polskojęzyczną mutację „Deutsche Welle”. Cóż tak zabolało byłego oberredaktora III RP, że uznał za palącą konieczność podzielić się swymi przemyśleniami z niemieckim czytelnikiem? Z grubsza, to samo co zwykle – mianowicie, że świat i Polska nie chcą dostosować się do jego oczekiwań. Oczywiście, Michnik nie byłby sobą, gdyby swoich frustracji nie ubrał w moralizatorski kostium troski o pluralizm i wolność słowa. Być może uznał, że ta zwietrzała, kabotyńska poza wciąż jeszcze ma siłę oddziaływania na niezorientowanego, zachodniego odbiorcę - toteż uderza w swoje stare, zgrane tony. Spójrzmy. Upiory totalitaryzmu powróciły, z całą pogardą dla pluralizmu, państwa prawa, równości, dialogu i gotowości do kompromisu. Powróciło lekceważące traktowanie innych ludzi - wyznających inne religie, mających inną narodowość czy inny kolor skóry. Widzimy, jak w naszym świecie rozprzestrzeniają się ksenofobia i homofobia. W innych miejscach obserwujemy wzrost znaczenia islamskiego fundamentalizmu, który sięga po zbrodniczą broń terroryzmu” - czytamy. Mamy tu typowe dla Michnika nadużycie emocjonalne polegające na zestawianiu kwestii nieporównywalnych – ustawienie w jednym szeregu ludzi, którym nie podoba się lewackie zdziczenie obyczajów i sprzeciwiających się islamizacji Europy z jakimś wydumanym „totalitaryzmem” i terrorystami. A że jest to absurdalna kreacja jakiegoś fikcyjnego świata istniejącego jedynie w głowie redaktora „Wyborczej”? Nie szkodzi, za chwilę zresztą przekonamy się, do czego owa kreacja była Michnikowi potrzebna.

Idźmy więc dalej. „Wolna prasa, prześladowana w Turcji i Rosji, w Budapeszcie i innych częściach Europy Środkowej, stanowi często ostatni bastion obrony konstytucji i demokratycznego ładu” - ciepło, ciepło... „Gdy umierają wolne media, państwo oparte na konstytucji staje się bezbronne. Gdy łamana jest konstytucja, dni wolnych mediów są policzone” - gorąco... No i wreszcie pada uwaga o „niszczeniu uznanych autorytetów” na wzór nazistowski i sowiecki: „W Polsce tak się postępuje z Miłoszem i Szymborską, Andrzejem Wajdą i Bronisławem Geremkiem, Autorytety życia publicznego obrzucane są błotem i szkalowane jako »pozbawieni ojczyzny kosmopolici« oraz reprezentanci »wynaturzonej sztuki«” - auć! parzy... Całość wieńczy apel do dziennikarzy, by w obliczu populizmu, ksenofobii i szowinizmu „pozostali wierni swoim przekonaniom” - ponieważ, jak głosi nieco wcześniej, ów „populizm” jest „wyrazem pogardy dla chrześcijańskiego systemu wartości, a także dla ducha oświecenia”.

Zanim przejdziemy dalej, odnotujmy, iż na temat tego, czy „duch oświecenia” jest zbieżny z chrześcijańskim systemem wartości, można by napisać osobny artykuł - ale obawiam się, że większość Czytelników umarłaby przy lekturze z nudów. Tu tylko zatem podam konkluzję - otóż tzw. „oświecenie” było z gruntu antychrześcijańskie (a w szczególności antykatolickie) i ma na swoim koncie cały szereg zbrodni motywowanych ideologicznie. W swoim rewolucyjnym, francuskim wydaniu, stanowiło wręcz prefigurację bolszewizmu i było źródłem natchnienia dla Lenina, tudzież reszty komunistycznych ludobójców. Jak napisał jeden z oświeceniowych świątków, Denis Diderot, „naród odradza się tylko w kąpieli krwi” - gdzie tu jest pokrewieństwo z chrześcijaństwem, tylko jeden Michnik raczy wiedzieć.

II. SOS z „Titanica”

Ale sedno cytowanego wyżej nabzdyczonego pustosłowia i wytartych frazesów leży gdzie indziej. Cały ten esej, to po prostu wołanie o ratunek – SOS nadawane z tonącego „Titanica”, jakim stała się redakcja „Gazety Wyborczej”. Taki jest prawdziwy sens załamywania rąk nad „prześladowaniem wolnej prasy” i zgubie grożącej „wolnym mediom”. Demagogiczne zrównanie Turcji, Rosji oraz krajów Europy Środkowej w połączeniu z miejscem opublikowania tekstu („Die Welt” to jeden z najbardziej opiniotwórczych tytułów w Niemczech), ma jeden cel – jest nim ukryte pod warstwą górnolotnych sloganów wezwanie do zachodnich elit: „pomóżcie nam, bo gdy padniemy, już nigdy nie odzyskacie Polski” - i to zarówno w sensie „rządu dusz”, jak i w kontekście jak najbardziej przyziemnym, politycznym. Michnikowi nie bardzo wypadało napisać to wprost, ale intencja przytoczonej gadaniny o rzekomym represjonowaniu prasy jest jednoznaczna – jesteśmy ostatnim bastionem, jeśli nas zabraknie, Polska na zawsze wymknie wam się z rąk. Nawiasem, Michnik jako obrońca medialnego pluralizmu to obraz cokolwiek groteskowy, jeśli przypomnieć jego słynne zdanie z rozmowy z Krzysztofem Leskim (1990 r.): „K-k-krzysiu, jeśli ty-ty-ty chcesz tu robić wo-wolną gazetę, to-to-to-to po moim trupie”.

Czy ten zawoalowany apel o wsparcie ma szanse powodzenia? Wątpię – Niemcy mają nad Wisłą potężny konglomerat własnych mediów i tak naprawdę „Wyborcza” ze swą malejącą sprzedażą i niknącym w oczach zasięgiem oddziaływania przestaje im być potrzebna. Co innego, gdyby doszło do repolonizacji – ale PiS czegoś się „w tym temacie” przestraszyło, więc gadzinowa prasa dla mentalnych folksdojczów pozostaje niezmiennie butna i zuchwała. Zresztą, podobny wniosek o „zapomogę” został ze strony Czerskiej wystosowany już wcześniej. Na początku 2017 r. redaktor naczelny internetowego serwisu „Wyborczej”, Roman Imielski, narzekał w wywiadzie dla Euractiv.pl: „Pierwszy dotyczy pieniędzy, ponieważ rząd przestał zamieszczać reklamy w naszej gazecie. Drugi dotyczy dostępu, ponieważ nowy rząd i partia rządząca nie rozmawiają już z naszymi dziennikarzami”. I dalej: „Niestety UE nie ma wielu narzędzi, by zmusić polski rząd, by traktował wszystkie gazety sprawiedliwie. Mimo to możemy oczekiwać, że Unia o nas nie zapomni, że nie zapomni o Polsce”. No i konkluzja: „Chciałbym zasugerować, że pora już zacząć myśleć o mediach jako bardzo ważnej części życia publicznego i demokracji w Unii Europejskiej. Nie rozumiem, dlaczego UE wspierała inne sektory będące w kryzysie takie jak kopalnie czy fabryki, a nie pomaga mediom”. „Myślę że istnienie pewnego typu europejskiego funduszu dla mediów jest bardzo dobrym pomysłem (…) Moim zdaniem takie wsparcie powinno być czymś między dotacją a grantem”. Sam Adam Michnik w listopadzie 2016 r. alarmował na spotkaniu KOD w kontekście wstrzymania ogłoszeń rządowych i reklam spółek Skarbu Państwa w „GW”: „To nas straszliwie walnęło po kieszeni. Oni chcą nas zniszczyć metodą najprostszą: jak nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze”. Dziś najwyraźniej potwierdziło się, że wsparcie Sorosa i przyjaciół, takich jak Uniwersytet Mikołaja Kopernika w Toruniu, który wykupił w październiku 2017 r. cyfrową prenumeratę „Wyborczej” dla wszystkich pracowników i studentów (ok. 25 tys.) już nie wystarczy.


III. Cień dawnej potęgi

A jeszcze niedawno było tak pięknie – organ z Czerskiej traktował finansowanie ze strony instytucji publicznych jako oczywistość i mógł spokojnie z góry uznawać rządowe reklamy za część biznesplanu, nie martwiąc się spadającą sprzedażą. Ba, czuł się władny ze swej uprzywilejowanej pozycji pouczać mentorskim tonem inne media na okoliczność radzenia sobie na „wolnym rynku” - a ów „wolny rynek” wyglądał tak, że za poprzedniej władzy, jak ustalił Parlamentarny Zespół ds. Obrony Wolności Słowa, do „Wyborczej” płynęło ponad 51 proc. budżetu reklamowego ministerstw i Kancelarii Premiera. Dziś po dawnej potędze nie został nawet ślad. Codziennością w „Wyborczej” stały się zwolnienia grupowe, redukowanie dodatków lokalnych, wyprzedawanie bądź zastawianie siedzib, a sprzedaż po raz pierwszy w historii zanurkowała poniżej 100 tys. egzemplarzy. Jednym słowem - z okrętu flagowego, „GW” stała się balastem ciągnącym „Agorę” na dno. Nie dziwi więc desperacja przebijająca z omówionego tu tekstu Michnika – wszystko bowiem wskazuje na to, że zbliża się chwila, gdy będzie musiał zgasić w swej redakcji światło.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 17 (27.04-03.05.2018)

Pan Andrzej ma rację!

W Polsce nie tyle problemem jest „brak rąk do pracy”, ile to, że tym „rękom” należałoby odpowiednio zapłacić.


Nie tak dawno temu małą sensację w „internetach” wywołał wpis zamieszczony na portalu społecznościowym przez pana Andrzeja z Gdańska. Otóż pan Andrzej ogłosił, że szuka pracy – ale takiej, w której nie czułby się jak niewolnik. W praktyce oznacza to wynagrodzenie w wysokości 3100 zł. „na rękę”. Na poparcie podaje miesięczne koszty życia w Trójmieście. Przytoczmy je, bo stanowią one naprawdę dobry materiał poglądowy: wynajem mieszkania (1 pokój z kosztami – czyli, jak rozumiem, opłaty typu prąd, woda, gaz) – 1500 zł.; bilet miesięczny – 200 zł.; środki czystości i kosmetyki – 100 zł.; wyżywienie – 750 zł.; telefon i internet – 100 zł.; leki plus usługi medyczne (np. dentysta) – 150 zł.; możliwość odłożenia czegoś „na czarną godzinę” - 200 zł. Pomijając drobną pomyłkę w rachunkach (z powyższego zestawienia wynika suma 3000 zł.), widzimy, że potrzeby pana Andrzeja nie są wygórowane – chodzi naprawdę o przeżycie (autor w ten sposób uzasadnił brak wydatków na kulturę i sztukę) i trudno się do któregokolwiek z punktów przyczepić. Można co najwyżej zwrócić uwagę, że Gdańsk to duże miasto i w mniejszych ośrodkach życie jest nieco tańsze – z tym, że owe niższe koszty mogą dotyczyć co najwyżej wynajmu mieszkania. Jeżeli mieszka się z rodzicami, wyjdzie pewnie jeszcze taniej, ale nie zapominajmy, że do budżetu domowego wypadałoby jednak się dorzucić. Jeżeli natomiast poruszamy się samochodem (w związku z zapaścią komunikacji publicznej, to często konieczność), należy dodatkowo dołożyć koszty paliwa, napraw, ubezpieczenia... Słowem, jak by nie kombinować, nawet na prowincji miesięczna kwota za którą można w miarę godnie przeżyć „do pierwszego” (bez żadnych ekstrawagancji) to orientacyjnie jakieś 2500 zł.

Pan Andrzej swój wpis dedykuje pracodawcom, którym „brakuje rąk do pracy” i na koniec zauważa: „Każdy kto zarabia mniej jest niewolnikiem i żyje po niżej minimum socjalnego. Udostępnijcie, pomóżcie mi znaleźć TEGO PRACODAWCĘ któremu brakuje rąk do pracy”.

Powyższe przypomniało mi falę bezprzykładnego hejtu, jaki wylał się na beneficjentów programu „500+” wkrótce po uruchomieniu świadczenia. Tak się składa, że furorę wówczas zrobiła wypowiedź p. Tomasza Limona z organizacji Pracodawcy Pomorza (a więc z regionu pana Andrzeja), który pomstował, że kobieta z trójką dzieci woli „siedzieć w domu i nic nie robić” - wszystko w kontekście braku pracowników i tęsknego wyczekiwania na gastarbeiterów z Ukrainy. Ciekawe, czy ktokolwiek z narzekających usiadł sobie z kalkulatorem i wyliczył, jak proponowane warunki finansowe (często najniższa krajowa, lub niewiele więcej) mają się do realnych kosztów utrzymania w jego regionie? Czy z oklepanego już stwierdzenia, że nie można w nieskończoność konkurować niskimi kosztami pracy, ktokolwiek wyciągnął praktyczne wnioski? Póki co, mamy nieustanną presję na przyjmowanie coraz większej ilości pracowników z zagranicy – a że nawet Ukraińcy pomału stają się dla naszych „orłów biznesu” zbyt drodzy, to coraz częściej w grę wchodzą bardziej egzotyczne kierunki importu „siły roboczej” - Nepal, Bangladesz...

Daleki jestem od demonizowania przedsiębiorców na wzór skrajnej lewicy typu „Razem” i żądania np. 75 proc. podatku dla najbogatszych. Niemniej, warto czasem spojrzeć na rzeczywistość również z perspektywy drugiej strony – owych rzekomo „roszczeniowo nastawionych” zwykłych pracowników. Ujmę to tak – w Polsce nie tyle problemem jest „brak rąk do pracy”, ile to, że tym „rękom” należałoby odpowiednio zapłacić. Gastarbeiterzy, którzy przyjeżdżają na kilka miesięcy mogą się przez ten czas przemęczyć w zbiorowych kwaterach-sypialniach i jeść cokolwiek. Polak, jeżeli ma związać przyszłość ze swoim krajem, potrzebuje normalnych warunków do życia i założenia rodziny. I nie jest to żadna „roszczeniowość”, tylko zdroworozsądkowe postawienie sprawy. Tymczasem w Polsce mediana zarobków to nieco ponad 2500 zł. netto, zaś dominanta (najczęściej wypłacane wynagrodzenie) to – wstyd powiedzieć – niewiele ponad 1500 zł. „na rękę”.

Pracodawcy narzekają na opodatkowanie pracy, w tym koszty ubezpieczeń (głównie ZUS). Powiedzcie uczciwie - gdyby obniżono Wam podatki, to zapłacilibyście więcej pracownikom? Czy korporacje „optymalizujące” dochody i uciekające do rajów podatkowych zapłaciły pracownikom choć grosz więcej z tego, co „zaoszczędziły” z należnych danin? No właśnie... W USA giganci typu „Walmart” bez żenady instruują pracowników jak efektywnie korzystać z pomocy socjalnej, a pewna globalna marka fast foodów zasłynęła mailem z „dobrymi radami” dla swojego personelu, typu „wyłącz klimatyzację/ogrzewanie”, „sprzedaj zbędne rzeczy na e-bayu” czy... „dziel jedzenie na mniejsze porcje” (!). Chcemy tego u nas?

Podsumowując – aby społeczeństwo funkcjonowało bez większych wewnętrznych napięć, potrzebna jest pewna dawka solidaryzmu. Płaca na poziomie 1500 zł. może zaś wywoływać jedynie frustrację i traktowanie pracodawcy niczym wroga. Radziłbym to przemyśleć, zanim będzie za późno.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 16-17 (27.04 - 10.05.2018)

czwartek, 26 kwietnia 2018

Lewacka nagonka na dr Ewę Kurek

Największą nagrodą dla mnie jest fakt, że ludzie czytają moje książki i rozumieją historię Polaków i Żydów”.


I. Historyk niepokorny

Sam nie wiem, co w tej historii jest bardziej haniebne – kolejna lewacka nagonka na dr Ewę Kurek, czy paniczna rejterada naszej dyplomacji. Ale po kolei. Doktor Ewy Kurek czytelnikom „Warszawskiej Gazety” przedstawiać w zasadzie nie trzeba – niemniej, dla porządku przypomnijmy, że chodzi o znaną ze swego nonkonformizmu badaczkę stosunków polsko-żydowskich, autorkę takich prac, jak: „Dzieci żydowskie w klasztorach”, „Żydzi, Polacy, czy po prostu ludzie”, „Poza granicą solidarności. Stosunki polsko-żydowskie 1939-1945”, „Polacy i Żydzi – problemy z historią” czy wreszcie „Jedwabne – anatomia kłamstwa”. Dodajmy, iż dr Kurek jest również pionierką badań nad „żołnierzami wyklętymi” - i to zanim zaczęto używać tego terminu. By pisać w połowie lat '90 o „Zaporczykach”, wydobywając oddział mjr. Hieronima Dekutowskiego ps. „Zapora” z mroków zapomnienia, trzeba było wykazać się mocnym kręgosłupem.

Ten niepokorny duch unosi się nad całą twórczością pani doktor – wbrew utartym środowiskowym poglądom i modom niestrudzenie zabiega o historyczną prawdę, nawet (a może – zwłaszcza wtedy), gdy jest ona niewygodna. Taka postawa nie przysparza badaczce przyjaciół – nie tylko wśród lewicy, która rytualnie wyklęła autorkę jako „antysemitkę”, lecz również po prawej stronie, gdzie nader często w odniesieniu do tematyki żydowskiej panuje osobliwy kult „świętego spokoju”. Sama dr Kurek zresztą odżegnuje się od politycznych afiliacji i w swoich publicznych wypowiedziach odcina się stanowczo od uprawiania „polityki historycznej”. Historia bowiem nie może pozostawać na usługach polityków – historia ma odkrywać przed nami prawdę o przeszłości. Tylko tyle i aż tyle.

Dr Ewę Kurek natomiast kochają czytelnicy – właśnie za to, za co odsądzają ją od czci i wiary różne „salony”. Nic więc dziwnego, że jej dorobek postanowiła (we współpracy z polskim konsulatem w Nowym Jorku) uhonorować polonijna organizacja The Polish-Jewish Dialogue Committee (Komitet Dialogu Polsko-Żydowskiego), przyznając autorce tegoroczną „Humanitarną Nagrodę im. Jana Karskiego” („Jan Karski Humanitarian Award” - nominowani byli również publicysta Matthew Tyrmand i konsul RP w Nowym Jorku Maciej Gołubiewski). Wyróżnienie wręczane jest osobom, które „okazują odwagę oraz łaskę mimo rosnącej presji, biurokratycznej inercji, totalitarnych ograniczeń lub powszechnej obojętności wobec osób, które są ofiarami przemocy fizycznej lub dyskryminacji na tle kulturowym”, a w przeszłości laureatką była m.in. Irena Sendlerowa.


II. Kto się boi dr Kurek?

Reakcją lewactwa, tradycyjnie w takich przypadkach, był wrzask i zorganizowana medialna nagonka. Do ataku ruszyła oczywiście „Gazeta Wyborcza”, a w ślad za nią pozostałe „pasy transmisyjne”. Padły oczywiście zarzuty o „antysemityzm”, przytaczano wyrwany z kontekstu cytat o tym, że w getcie „Żydzi bawili się w żydowskich teatrach i kawiarniach”, piętnowano na najwyższym diapazonie moralnego oburzenia stwierdzenia o „żydowskich autonomiach” jakimi były getta i udokumentowane fakty współudziału Żydów w zagładzie własnego narodu. Do zabrania głosu poczuła się zobowiązana Kaja Mirecka Ploss – spadkobierczyni dóbr intelektualnych Jana Karskiego i wykonawczyni jego testamentu. W oświadczeniu cytowanym przez portal „WP.pl” pisze: „Ja Kaja Mirecka Ploss wyrażam swoje ogromne oburzenie, ale przede wszystkim niezgodę na przyznawanie Humanitarnej Nagrody im. Jana Karskiego dla Pani Ewy Kurek”. To dość szczególne, zważywszy, iż Jan Karski przez lata współpracował z Ewą Kurek i opatrzył wstępem jej książkę „Dzieci żydowskie w klasztorach”, ale o tym żadne ze „słusznych” mediów nie pofatygowało się poinformować czytelników - podobnie jak o tym, iż dr Kurek była uczennicą Władysława Bartoszewskiego (za jego najlepszych czasów, zanim wiek zrobił z tym zasłużonym skądinąd człowiekiem swoje) i to z jego ust, co wielokrotnie podkreślała w publicznych wystąpieniach, usłyszała kluczową poradę, że z Żydami należy rozmawiać twardo, bo inaczej ją „zjedzą”. Ta sama „Wirtualna Polska” zamieszcza wpis redaktora naczelnego psychologicznego periodyku „Charaktery”, Bogdana Białka: „Nazwać fakt użycia imienia Jana Karskiego do nagrodzenia osoby o tak podłych, kłamliwych i nienawistnych przekonaniach skandalem to nic nie powiedzieć. Na dodatek nagroda za dokonania na polu dialogu polsko-żydowskiego takiej osobie jak Ewa Kurek jest szyderstwem z wysiłku osób od lat starających się o pojednanie między Polakami i Żydami”. Cóż, panu Białkowi zapewne umknęło, że badaczka utrzymywała i utrzymuje liczne kontakty z żydowskimi historykami z Polski, USA i Izraela, którzy najwyraźniej nie widzą w jej twórczości niczego zdrożnego. Słowem, parafrazując powyższą wypowiedź - „powiedzieć, że lewactwo na wieść o nagrodzie dla dr Ewy Kurek dostało nienawistnego amoku i białej gorączki, to nic nie powiedzieć”.

Pisząc o tym, nie sposób nie nawiązać do kwestii ekshumacji w Jedwabnem, o którą dr Kurek od lat apeluje – i podejrzewam, że właśnie ta społeczna aktywność jest głównym kamieniem obrazy dla różnych „zawodowych Żydów” i ich akolitów. Inicjatywa pod którą zebrano (również przy pomocy „Warszawskiej Gazety”) ok. 47 tys. podpisów, potencjalnie podważa bowiem ponurą hagadę ukutą przez J. T. Grossa – ów kamień węgielny współczesnego antypolonizmu z którego nieźle żyje i na którym robi kariery cała rzesza specjalistów od obłudnego bicia się w cudze piersi. Dla nich dr Kurek jest dziś wrogiem publicznym nr 1.


III. Atak paniki

Na powyższe nałożyła się tchórzliwa reakcja polskich władz. Nasi wybrańcy dostali ataku paniki i na wyprzódki rzucili się do „odkręcania” nagrody, pilnie monitorowani przez „Gazetę Wyborczą”. Niestety, wiele wskazuje na to, że za sprawą stoi sam premier Morawiecki – bowiem to jego sekretarz, Andrzej Pawluszek, naciskał na Konsulat Generalny RP w Nowym Jorku. W efekcie, konsulat odmówił użyczenia sali na galę wręczenia nagród, wskutek czego Komitet Dialogu Polsko-Żydowskiego zmuszony był ogłosić przełożenie imprezy na inny termin – najprawdopodobniej z innym zestawem laureatów, o czym nie omieszkała donieść triumfalnie „Wyborcza”. Trzeba powiedzieć, że władze Komitetu w osobach Jeffreya Gottlieba i Zygmunta Staszewskiego przynajmniej broniły swej decyzji, komentując kwaśno, iż „Wyraźnie jednak te kandydatury nie spodobały się w pewnych kręgach w Polsce i w USA” i podkreślając, że ustąpiły pod presją jedynie z uwagi na dobro Komitetu, gdyż wręczenie nagrody „ściągnęłoby falę krytyki na Komitet i jego przyjaciół”. Zgoła inaczej – i co tu dużo mówić, wręcz podle – zachował się inny laureat, Matthew Tyrmand, z uporem promowany na polskiej prawicy. W wypowiedzi dla „Associated Press” stwierdził: „Nikt nie chciał przebywać z nią [Ewą Kurek – przyp. P.L.] w jednym pokoju, włączając w to mnie” („Nobody wanted to be in a room with her, including me”). Nadmieńmy, że panu Tyrmandowi wcześniej dr Kurek jakoś nie przeszkadzała – zaczęła dopiero wtedy, gdy wybuchła awantura... Tym samym Tyrmand stanął obok innego „przyjaciela Polski” - Jonny Danielsa, który zasłynął wypowiedzią odnośnie ekshumacji w Jedwabnem: „Nawet jeśli pod tą inicjatywą podpisze się 40 milionów osób, ekshumacja w Jedwabnem nie odbędzie się”.

Przykre to. Po raz kolejny okazuje się, że wystarczy chwila wrzasku ze strony kilkorga Żydów i lewackich gadzinówek, by przedstawiciele polskiego państwa schowali się ze strachu we własne buty. Koresponduje to zresztą z doświadczeniami badaczki, która wprost napisała, iż „na prawników, urzędników i polityków PiS na dźwięk słowa JEDWABNE pada blady strach”. Jak widać, teraz ów strach się rozszerzył i obejmuje również samą dr Ewę Kurek, którą nasi oficjele postanowili omijać szerokim łukiem, by przypadkiem się nie „strefić”. Na zakończenie oddajmy głos samej zainteresowanej (cyt. za „wprawo.pl”): „Największą nagrodą dla mnie jest fakt, że ludzie czytają moje książki i rozumieją historię Polaków i Żydów”.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Jedwabne – czas prawdy


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 16 (20-26.04.2018)

Niechciany transport publiczny

Warto przyjąć do wiadomości, że transport zbiorowy jest taką samą usługą publiczną, jak np. szkolnictwo czy służba zdrowia.

Konwencja PiS przed wyborami samorządowymi upłynęła pod znakiem „piątki Morawieckiego”. Przypomnijmy, że pakiet ów zawiera: obniżenie CIT dla małych firm z 15 do 9 proc.; proporcjonalną obniżkę składek ZUS dla firm osiągających miesięczny obrót do 2,5 pensji minimalnych; 300 zł. wyprawki szkolnej dla każdego ucznia szkoły podstawowej i średniej; fundusz budowy dróg lokalnych w wys. 5 mld. zł.; likwidacja barier dla osób niepełnosprawnych, czyli program „Dostępność +” w wys. ok. 20 mld. zł. na przestrzeni 8 lat. Powyższe postulaty, podobnie jak np. zapowiedź wprowadzenia emerytur dla matek, które urodziły i wychowały co najmniej czwórkę dzieci są oczywiście słuszne i świadczą o powrocie partii rządzącej na prospołeczne tory, oznaczające w naszym przypadku wyrównywanie socjalnych zapóźnień narosłych w epoce szalejącej „transformacji”. Docenić należy ukłon w kierunku małych przedsiębiorców w postaci obniżonego ZUS-u, bo dotychczasowa sytuacja, gdy trzeba było płacić pełną składkę niezależnie od realnych obrotów firmy była po prostu chora – w skrajnych sytuacjach np. drobni sklepikarze odnotowywali w ciągu roku miesiące, gdy zarabiali niemal wyłącznie na ZUS. A warto jeszcze w tym kontekście przypomnieć o armii pracowników wypchniętych na „samozatrudnienie”. Powyższe tyczy się również obniżenia CIT: nonsensem było, gdy mała firma musiała proporcjonalnie płacić taki sam podatek jak potentat – ale bez jego możliwości „optymalizacyjnych”. Tu jednak warto dodać, iż większość mikroprzedsiębiorców rozlicza się na podstawie PIT – może warto pomyśleć o zwiększeniu kwoty wolnej od podatku?

Wśród tych wszystkich zapowiedzi zabrakło mi wszakże jednego tematu, dotykającego rzesze ludzi, szczególnie na prowincji, w tzw. „Polsce powiatowej”. Chodzi mi o zanikający transport publiczny, zwłaszcza PKS. Tego może nie widać z wielkomiejskiej perspektywy, ale w pogoni za oszczędnościami Polska przeszła w minionych trzech dekadach bolesną operację polegającą na amputacji komunikacji zbiorowej – zarówno kolejowej, jak i autobusowej. Tutaj zajmę się tą drugą, bo linie kolejowe nie wszędzie docierają, a drogi, lepsze lub gorsze – tak. Tymczasem, ostatnie dziesięciolecia charakteryzowały się postępującą atrofią sieci komunikacyjnej – likwidowano kolejne połączenia, przystanki, a potem nawet całe lokalne oddziały PKS. Ten proces trwa do dziś. Ponieważ transport zbiorowy, zwłaszcza w mniejszych ośrodkach, jest co do zasady deficytowy, traktowany jest nierzadko niczym uciążliwy balast, którego trzeba się pozbyć. Następowało więc „usamorządowienie” poszczególnych oddziałów – czyli zepchnięcie problemu na władze lokalne (rzecz jasna, bez zapewnienia finansowania), a samorządy ratowały się prywatyzacją. Inwestor prywatny zaś, co oczywiste, zainteresowany był utrzymaniem jedynie dochodowych linii. W ten sposób narodziły się całe obszary tzw. „wykluczenia komunikacyjnego” - miejscowości dosłownie odcięte od świata. Jeśli tu i ówdzie wciąż narzeka się na niską mobilność Polaków i obszary chronicznego bezrobocia (wbrew pozorom, wciąż są takowe) w których ludziom rzekomo „nie chce się” dojeżdżać nieco dalej do pracy, to warto przy okazji sprawdzić, jak na takich terenach wygląda siatka połączeń autobusowych.

Przykładowo, w zeszłym roku gruchnęła wiadomość o likwidacji połączeń autobusowych w Bieszczadach. Dla niewtajemniczonych – Bieszczady to nie tylko Solina czy Ustrzyki, ale ogromny obszar z niewielkimi wioskami i przysiółkami. I okazało się, że prywatnemu inwestorowi - grupie Arriva (należącej do Deutsche Bahn) interes się nie kalkuluje. Awaryjnie udało się załatać dziurę dzięki PKS z Jarosławia – ale ta sytuacja pokazuje jaki jest generalnie problem. Inny przykład, z tego roku: do końca czerwca zlikwidowany zostanie PKS Ostrołęka, sprzedany w 2010 r. izraelskiej firmie Mobilis. Powód ten sam: nierentowność. Podobnie z również należącym do Mobilisu PKS Ciechanów (wraz z filiami). Przykłady można mnożyć.

Porządne drogi to jedno – drugie, to kwestia ich użytkowników. Dalece nie wszyscy Polacy poruszają się własnymi samochodami – zresztą, zważywszy, że większość pojazdów liczy sobie po kilkanaście lat, to często zwyczajnie bezpieczniej jest wsiąść do autobusu. Komunikacja to nie tylko dojazd do pracy, lecz również do lekarza, szpitala, szkoły – o kinie czy zakupach nie wspominając. To także często jedyna możliwość dojazdu gdziekolwiek dla osób starszych. Wykluczenia komunikacyjnego nie załatają prywatne „busiki” – pomijając ich stan techniczny, one jeżdżą tam, gdzie się opłaca. Podsumowując, warto przyjąć do wiadomości, że transport zbiorowy jest taką samą usługą publiczną, jak np. szkolnictwo czy służba zdrowia – i nie może opierać się wyłącznie na rynkowej kalkulacji. Skoro są miliardy na tak księżycowe projekty jak „elektromobilność” (warto spojrzeć na wyniki Tesli i ile wpompowano w nią rządowych pieniędzy w USA), więc tym bardziej powinny się znaleźć na PKS. To po prostu cywilizacyjne minimum.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 15 (20-26.04.2018)

Smoleńsk 2010 - 2018

Prócz poległych 10 kwietnia 2010 r., należy również uhonorować zwyczajnych, anonimowych ludzi, którzy trwali w modlitwie pod Krzyżem, znosząc erupcję podłości.

I. Bezsilne złorzeczenia

Ósma rocznica Tragedii Smoleńskiej upłynęła pod znakiem godnego oddania hołdu 96 ofiarom, ze śp. Prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Na Placu Piłsudskiego, mimo wściekłych oporów warszawskiego ratusza i Hanny Gronkiewicz-Waltz stanął pomnik, odbyły się stosowne uroczystości – słowem, wszystko było jak trzeba. Drugiej stronie zostały jedynie bezsilne złorzeczenia i próby małostkowych kpin. Najpierw usiłowano wrobić autora monumentu w plagiat – pomnik bowiem przypomina okładkę debiutanckiej płyty zespołu Beyond the Bridge „The Old Man and the Spirit” (2012 r.). Już – już rozkręcano aferę, a Roman Giertych („Romek, co pozwy pisze”) groził prawnymi konsekwencjami i „wielomilionowym odszkodowaniem”, gdy na swoim facebooku odezwał się sam zespół. Muzycy nie tylko wyrazili się z największym szacunkiem o katastrofie z 10 kwietnia 2010 r., ale wprost zażyczyli sobie, by ich do żadnych politycznych przepychanek nie mieszać, kończąc oświadczenie słowami: „Po prostu cieszcie się naszą muzyką i powstrzymajcie się od oskarżeń o plagiat i gróźb. Cóż, słabo wierzę, by autor projektu, pan Jerzy Kalina (rocznik 1944), słyszał o zespole Beyond the Bridge, bo to jednak trochę nie to pokolenie, a motyw schodów jest jednym z symboli obecnych w sztuce od dawna. Równie słabo wierzę, by sam zespół na bieżąco śledził wydarzenia w Polsce i rad bym wiedzieć, co za „Romek” go usłużnie powiadomił o rzekomym „plagiacie”. W każdym razie, grupa zachowała się z klasą, co jest drastycznym kontrastem w stosunku do rodzimej, rozhisteryzowanej celebrycko-showbusinessowej psiarni. Portalowi „Agory” zostało więc już tylko epatowanie „blokadą Warszawy” i rejestrowanie pomstowań tzw. „zbulwersowanych obywateli”, czego jakimś dziwnym trafem nigdy nie robi chociażby w przypadku cyklicznych maratonów odcinających od świata całe kwartały miasta.

Warto w tym miejscu przypomnieć wszystkim rozgorączkowanym, że nadzwyczajne środki bezpieczeństwa nie byłyby konieczne, gdyby nie wielomiesięczna, wytężona aktywność agresywnych prowokatorów – „obywateli SB” usiłujących zakłócać kolejne smoleńskie miesięcznice. Również i teraz Agnieszka Holland zaapelowała, by rocznicowym obchodom urządzić tzw. „kocią muzykę” - warszawiacy zatem mają komu podziękować za utrudnienia w ruchu.


II. „Idziemy pod krzyż, tam policja nie łapie”

I tu dochodzimy do sprawy zasadniczej. Mianowicie, ta banda wściekłych błaznów jest w prostej linii potomstwem Palikota, Dominika Tarasa, kryminalisty Zbigniewa S. ps. „Niemiec” i całej reszty swołoczy, pamiętanej przez nas za sprawą wielotygodniowych tumultów na Krakowskim Przedmieściu. Jak wtedy o nich pisano? Zachwycano się „młodymi z Facebooka” i nowoczesną nadzieją na inną, bardziej „europejską” Polskę. To oni mieli stworzyć na Krakowskim Przedmieściu „radosny Hyde Park” i wymieść ponury „kult Tanatosa” wraz z „dusznymi oparami polskiego mesjanizmu”. Przybity do krzyża miś, tudzież krucyfiks z puszek po piwie były szczytem finezyjnego humoru, podobnie jak reklama „zimny Lech” wywieszona naprzeciw wawelskiej katedry. Z Dominikiem Tarasem przeprowadziły wywiad Agata Nowakowska i Dominika Wielowieyska z „Gazety Wyborczej” - tyle dobrego, że ich bohater wyszedł na totalnego kretyna i szybko został „schowany”.

Ale to za dnia. Nocami okolice Krzyża Pamięci zamieniają się w przedsionek piekieł. Pijana tłuszcza wylewająca się z pobliskiej mordowni Gesslera atakuje modlących się ludzi, przypala papierosami starsze kobiety, oddaje mocz na znicze, depcze kwiaty i zdjęcia poległych... Wszystko w akompaniamencie wulgarnych wrzasków. Oddajmy głos bezpośredniemu świadkowi: „Stoję już czwartą noc pod krzyżem pod pałacem prezydenckim. To czego tam doświadczamy, przechodzi granice wszelkich wyobrażeń. Oto tylko ułamki tego, co dzieje się co noc: około 21:00 przychodzi ks. Małkowski i wspólnie ze zgromadzonymi tam wiernymi odmawiamy apel jasnogórski. Z pobliskiego Gesslera (wino, wódka, piwo wszystko za 4 zł) natychmiast przybliża się grupa około 60 osób, podpitych, z nową prowokacją. Wciskają się, między stojących tam ludzi i tubalnymi wrzaskami skutecznie zakłócają każde słowo modlitwy. Okrzyki są niewybredne: „precz z krzyżem”, „zimny Lech na krzyż”, „krzyż do kościoła”, wszystko obficie pokraszone przekleństwami: k..., h..., pierd..., kut... i inne. Wrzaski nasilają się i łączą tak, że nie słychać ani jednego słowa kapłana (...)”. I tak dalej, oszczędzę Czytelnikom kolejnych, bardziej drastycznych opisów, można wciąż odnaleźć je w internecie. Dodajmy tylko dwie rzeczy – warszawscy celebryci czuli się w obowiązku, by w tamte letnie noce 2010 r. podlansować się na Krakowskim Przedmieściu, a do historii przeszło zdjęcie aktoreczki Anny Muchy w objęciach Zbigniewa S. ps. „Niemiec” - mającego na koncie gwałt zbiorowy sutenera i szefa gangu szantażystów Krzysztofa Piesiewicza. Druga rzecz – zajścia odbywały się na oczach kordonu policji nie reagującej na prośby o interwencję. Słynne stało się powiedzenie: „idziemy pod krzyż, tam policja nie łapie” - chodziło m.in. o możliwość spożywania alkoholu w miejscu publicznym – tuż pod nosem służb porządkowych.


III. Operacja „zadeptać pamięć”

Mieliśmy zatem do czynienia z przeprowadzoną na zimno prowokacją – operacją socjotechniczną mającą rozbić poczucie narodowej wspólnoty. To, co objawiło się tuż po 10 kwietnia 2010 r. - te niezliczone tłumy pod Pałacem Prezydenckim, morze zniczy, kwiaty rzucane pod koła kolumny samochodowej przewożącej trumny Lecha i Marii Kaczyńskich, wielodniowe kolejki ludzi pragnących pożegnać Parę Prezydencką – wszystko to śmiertelnie przeraziło Tuska i jego kamarylę oraz łże-elity III RP. Dlatego tuż po przedziwnych wyborach, Bronisław Komorowski przystąpił do działania, zapowiadając usunięcie postawionego przez harcerzy symbolicznego krzyża, w miejsce którego z czasem miał stanąć pomnik.

Resztę znamy. Pamiętamy usuwanie zniczy, kwiatów, zadeptywanie pamięci na rozkaz Hanny Gronkiewicz-Waltz. Pamiętamy również brutalne interwencje straży miejskiej i napaści na namiot „Solidarnych 2010”. Pamiętamy haniebne oddanie śledztwa Putinowi, brudne kaskady kłamstw i medialnych „wrzutek”: o „pijanym generale”, „ostatniej rozmowie” braci Kaczyńskich, „jak nie wyląduję, to mnie zabije” i całą resztę – wszystko w idealnej zgodzie z rosyjską narracją. Pamiętamy gehennę rodzin zmarłych, zakaz otwierania trumien, sugestie Tuska, że „smoleńskim wdowom” chodzi o odszkodowania. Pamiętamy wreszcie reaktywację „przemysłu pogardy” - tym razem skierowanego przeciw tym, którzy upominali się o pamięć i prawdę. Ale to zarazem pokazywało, jak stojący za tą orkiestrą dyrygenci oraz ich totumfaccy boją się własnego narodu. Jak bardzo czują się z niego wyobcowani. Do jakiego stopnia ojkofobiczny lęk popycha ich do coraz bardziej rozpaczliwych, a niekiedy wręcz zbrodniczych działań. Że bezpiecznie mogą się czuć jedynie wówczas, gdy uda im się zmienić polski naród w wykorzeniony, zatomizowany i rozdarty wewnętrznymi konfliktami, niezborny tłum.

Czy im się udało? Doraźnie, tak. Na dłuższą metę – na szczęście, nie do końca. Dziś po potędze ówczesnych władców masowej świadomości nie został ślad – jest tylko grupka zaplutych, nienawistnych staruchów. Młodzież także znalazła się w zupełnie innym miejscu, wywołując u tamtych paroksyzmy histerii na widok koszulek z Żołnierzami Wyklętymi. Nie zapominajmy jednak o żelaznym elektoracie „totalnej opozycji”, ukształtowanym w znacznej mierze przez wspomniane wydarzenia. Napisałem kiedyś, że Smoleńsk stał się doświadczeniem formacyjnym – i to dla obu stron dzisiejszego politycznego podziału. Ta diagnoza w znacznej mierze jest wciąż aktualna.


IV. Cześć i chwała bohaterom

Dlaczego piszę o tym przy okazji rocznicowych obchodów i ostatniej, 96. miesięcznicy smoleńskiej? Ano dlatego, że prócz poległych 10 kwietnia 2010 r., należy również w jakiś sposób uhonorować tamtych, zwyczajnych, anonimowych ludzi. Tych, którzy nie pozwolili się stłamsić, którzy trwali w modlitwie pod Krzyżem, znosząc opisywaną tu erupcję podłości. Trzeba również pamiętać o wielkim, zbiorowym wysiłku internautów, blogerów – kto pamięta tamte czasy, ten wie, że bez tego oddolnego przekazu oficjalne media zmonopolizowane przez jedną opcję zwyczajnie by nas zjadły. Pamiętać należy wreszcie o ofiarach „seryjnego samobójcy” - o zagadkowych zgonach i „wypadkach” Grzegorza Michniewicza (dyrektora Kancelarii Premiera Donalda Tuska), prof. Marka Dulinicza (szefa grupy archeologów, którzy mieli wyjechać do Smoleńska), Eugeniusza Wróbla (b. ministra w rządzie PiS i eksperta lotniczego), Dariusza Szpinety (eksperta podważającego oficjalną wersję Smoleńska), gen. Sławomira Petelickiego (ujawnił słynny esemes Radosława Sikorskiego o „winie pilotów” z ranka 10.04.2010), chorążego Remigiusza Musia (członka załogi Jaka-40, konsekwentnie negującego oficjalne zapisy z czarnych skrzynek) i wielu innych. Pamiętajmy o nich wszystkich - nie tylko dzisiaj.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Ofiary po-smoleńskie

Judaizacja „ludu smoleńskiego”

Smoleńsk jako narzędzie zmiany

Strategia rozpaczy

Krach anty-smoleńskiej narracji

Histeria anty-smoleńska

Smoleńsk jako doświadczenie formacyjne

Smoleńskie status quo

Strach rocznicowy

Antysmoleńskie opętanie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 08 (18.04-08.05.2018)

Pod-Grzybki 128

Ponieważ „holocaust industry” nie przestaje bawić się naszym kosztem, czego ostatnim przejawem jest książka Barbary Engelking i Jana Grabowskiego „Dalej jest noc”, o tym, jak Polacy mordowali Żydów za pół kilo cukru (zareklamowana natychmiast przez springerowski „Newsweek”), pomyślałem sobie, że może i my powinniśmy nieco się rozerwać. Zapraszam.

Józef i faraon – prawdziwa historia

Ułożona przez Żydów starotestamentowa hagada od tysiącleci karmi nas historią mądrego i dobrego Józefa sprzedanego przez występnych braci w niewolę. W Egipcie zasłynął jako mędrzec, który objaśnił tajemniczy sen faraona o siedmiu tłustych i siedmiu chudych krowach oraz siedmiu pełnych i siedmiu pustych kłosach – czym miał uchronić Egipt od klęski głodu. A jak było naprawdę? Posłuchajcie...

Józek od dzieciństwa przejawiał złe skłonności. Szczególnie upodobał sobie donosicielstwo i - jak powiada Pismo - z prawdziwym zamiłowaniem kablował ojcu na swoich braci „co o nich mówiono złego”. Słowem, sypał niczym szczery żydobolszewik do NKWD. Nie dziwi więc, iż ten starożytny Pawka Morozow był w rodzinie powszechnie znienawidzony i każdy życzył mu śmierci w konwulsjach – za wyjątkiem ojca, który dzięki jego donosom trzymał krewnych w garści, a poza tym, ten mały konfident miał oślizgły dar wkupywania się w łaski. W końcu jednak miarka się przebrała – bracia zmówili się i postanowili swołocz zaciukać. W ostatniej jednak chwili przytomnością umysłu błysnął Juda i rzekł: „Weźmy i sprzedajmy go Arabom. Ojcu nakitujemy, że zeżarły go lwy – tak czy inaczej, pozbędziemy się kanalii, a trochę grosza zawsze się przyda, no nie?”.

Tak Józef trafił do Egiptu, gdzie stał się prominentnym niewolnikiem i zarządcą (mówiłem, że potrafił się, gad, wkupywać w łaski) u Putyfara - dowódcy straży przybocznej faraona. Ale wiadomo – Żydowi zawsze mało, więc uroił sobie, że przeleci żonę swojego szefa. Tu jednak powinęła mu się noga i trafił do ciupy. Tak się złożyło, że kiblował pod celą razem z podczaszym i nadwornym kucharzem faraona – a że był cwany i zbierał wszelkie plotki (by później lepiej donosić), to pierwszemu „wywróżył” powrót do łask, a drugiemu – śmierć. Tak też faktycznie się stało, podczaszy wyszedł z więźnia i kiedy faraonowi przyśniły się te krowy i kłosy, podczaszy szepnął mu, że jest taki Józef, który pewnie objaśni o co w tej malignie chodzi.

Trzeba wam wiedzieć, że w tym czasie Egipt przeżywał klęskę urodzaju. Ceny zboża leciały na łeb na szyję, nic się nie opłacało – i faraonowi śniło się to wszystko po nocach. Józef błyskawicznie wyczuł szansę i powiada faraonowi tak: „Wasza dostojność, załóżmy bank zbożowy”. „Jak to, bank zbożowy?” - nie zrozumiał faraon. „Normalnie. Teraz jest urodzaj, pszenżyto tanie jak barszcz – kupujmy ile wlezie i trzymajmy w magazynach. Nawet we własnych spichlerzach tych frajerów, którzy nas błagają o skup interwencyjny. Zapłacimy im nisko oprocentowanymi obligacjami, a za kilka lat koniunktura musi nadejść – i wtedy rzucimy to zboże na rynek za żywą gotówkę. W złocie”. „Ty to masz łeb” - mruknął z niechętnym podziwem faraon - „dobra, robię cię zarządcą Egiptu i działaj”.

I Józef podziałał. Cały Egipt pokrył siecią żydowskich faktorii skupujących zboże w zamian za kawałki zapisanego papirusu - „obligacje”. Handel ruszył, frajerzy gromadzili papierki, giełda puchła... Aż nadszedł nieurodzaj. Potem drugi. I kolejny. Giełda runęła, bezwartościowe obligacje fruwały po ulicach, zbankrutowani producenci topili się w Nilu... A Józef ze swoim gangiem handlarzy spokojnie wypuszczał na rynek zboże po drakońskich cenach, których nikt nie był w stanie zapłacić. Żeby jeść, trzeba było oddawać ziemię „faraonowi” - czyli w praktyce Józefowi i jego ludziom. W krótkim czasie Józef wywłaszczył w ten sposób z majątku wszystkich ziemian, którzy tym samym z właścicieli stali się wyrobnikami na cudzym - wyzyskiwanymi bezwzględnie przez żydowską mafię Józefa.

Tak oto historia odnotowała pierwszą spekulację żywnością na masową skalę i pierwszą bańkę giełdową. A że potem Żydzi zrobili z tego hagiograficzną przypowieść? Jakoś musieli wyjaśnić, dlaczego w krótkim czasie z zapyziałych koczowników stali się właścicielami Egiptu. Dopiero za Mojżesza jeden z kolejnych faraonów spróbował zrobić z tym porządek i pognać aferałów. Ale to już zupełnie inna historia...


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 08 (18.04-08.05.2018)

niedziela, 15 kwietnia 2018

Beata Szydło na prezydenta?

Najlepiej rozpocząć przygotowania do operacji „Beata Szydło – prezydent 2020” już dziś. Tegoroczne wybory samorządowe mogą być tu doskonałym przetarciem.

I. PiS traci cierpliwość do Dudy

Wygląda na to, że prezydent Duda swoim wetem do ustawy degradacyjnej wyczerpał cierpliwość kierownictwa PiS – bo cierpliwość elektoratu zaczęła wyczerpywać się już od weta w sprawie reformy sądownictwa z 24 lipca 2017 r. Ustawa degradacyjna była istotna o tyle, że stanowiła symboliczny akt zmuszający do opowiedzenia się „po czyjej jesteś stronie?” - i razem z przepisami dekomunizującymi przestrzeń publiczną oznaczała aksjologiczne zerwanie z zatrutym dziedzictwem Magdalenki i „grubej kreski”. Tymczasem Andrzej Duda zachował się w typowy dla siebie, lawirancki sposób – że on, mianowicie, generalnie jest „za”, lecz został zmuszony do weta wskutek legislacyjnych niedoróbek i braku dostatecznych gwarancji odwoławczych dla degradowanych. O tym, że po raz kolejny (po wecie sądowym i sprawie art. 55a Ustawy o IPN) wychynęła zza jego pleców Zofia Romaszewska, aż żal wspominać. W każdym razie, prezydent wyraźnie chce zjeść ciastko i mieć ciastko – z jednej strony poogrzewa się w patriotycznym ciepełku na różnych rocznicowych akademiach, dopieści Żołnierzy Wyklętych, wygłosi kilka płomiennych przemówień, a z drugiej – nie da zrobić krzywdy PRL-owskim trepom.

Nic dziwnego, że w PiS-ie zawrzało. Jarosław Kaczyński, który wraca do politycznej formy, ogłosił, iż Prawo i Sprawiedliwość „nie będzie partycypować” w ewentualnym prezydenckim projekcie „poprawiającym” ustawę degradacyjną. Sygnał jest wyraźny: dość tych ciuciubabek i kombinatorskiego grania na siebie – zawetowałeś, to teraz jedz tę żabę sam. W podobnym duchu wypowiedział się Marek Suski, oznajmiając, iż prezydent nie ma już jego głosu i będzie musiał się ciężko napracować, aby go odzyskać. Co więcej, jeśli wierzyć doniesieniom „Super Expressu”, zaczęto poważnie brać pod uwagę wystawienie w wyborach 2020 r. Beaty Szydło. Prof. Krystyna Pawłowicz na pytanie o kandydaturę Dudy w wyborach prezydenckich odpowiedziała, że „nie ma jeszcze decyzji w tej sprawie”, a wspomniany Marek Suski w wywiadzie dla Radia Zet stwierdził, iż „wszystko może się zdarzyć”. Z kolei „ważny polityk PiS” miał powiedzieć „SE”: „Duda coraz bardziej idzie z nami na wojnę. Nie możemy już o nim powiedzieć, że to nasz prezydent. A Beata Szydło jak najbardziej. Usunęła się w cień, jest lojalna. A i ludzie ją uwielbiają. Miałaby mocne poparcie”.


II. Szarpnięcie cuglami

Oczywiście, wszystko to mogą być balony próbne wypuszczane w celu zdyscyplinowania Andrzeja Dudy – niemniej sam fakt, że się pojawiają, zarówno w formie medialnych wypowiedzi „pod nazwiskiem” (ostrożniej), jak i anonimowych „kontrolowanych przecieków” (bardziej radykalnie), świadczy o tym, że wariant z Beatą Szydło jest co najmniej brany pod uwagę jako jedna z opcji. Przyczyny są ewidentne: prezydent demonstracyjnie odwraca się od twardego elektoratu i własnego partyjnego zaplecza, żeglując w kierunku mitycznego „centrum”, mającego mu dać wygraną w kolejnych wyborach. Ewidentny miraż, bo owo „centrum” mając do wyboru „pisiora” i Tuska, porzuci Dudę bez chwili wahania. Jednak Andrzej Duda tego nie widzi, dodatkowo kalkulując, że zarówno PiS, jak i prawicowi wyborcy nie będą mieli wyjścia i w obliczu powrotu Tuska do krajowej polityki ponownie poprą jego kandydaturę. Być może na postawę prezydenta podziałało również niedawne tąpnięcie partii rządzącej w sondażach – i gdyby chwilowy dołek zamienił się w stały trend, to zapewne miał w zanadrzu kolejne demonstracje „niezależności”.

Jeżeli faktycznie prezydent stawia na taki scenariusz, to może się przeliczyć. Po pierwsze, Jarosław Kaczyński jedną decyzją o zwrocie premii oraz zapowiedzią obcięcia uposażeń parlamentarzystów i samorządowców zażegnał kryzys wizerunkowy i pokazał, kto tu jest rozgrywającym. Z pierwszych sondaży wynika, że pomysł został pozytywnie odebrany przez opinię publiczną – i niezależnie od tego, co byśmy sądzili o wynagrodzeniach funkcjonariuszy publicznych, tudzież o głębszych przyczynach spadku popularności PiS, ten manewr daje szansę na „drugi oddech” i ponowne zepchnięcie opozycji do defensywy. Jarosław Kaczyński pokazał, że znów mocno chwycił cugle – i w samą porę, bo bez niego „dobra zmiana” rozłaziła się w oczach. A wzmocnienie obozu rządzącego oznacza, że to Duda będzie musiał uśmiechnąć się o wsparcie, a nie na odwrót.


III. Wariant „prezydent Szydło”

W tym miejscu chciałbym wrócić do mojego artykułu „Prezydent 2020 – Duda czy Szydło?” z listopada ub. roku („Warszawska Gazeta” nr 46, 17-23.11.2017). Wyartykułowałem w nim mniej więcej to samo, co powiedział w cytowanej wypowiedzi dla „Super Expressu” ów „anonimowy polityk”. Wówczas, tuż po zakończeniu wielomiesięcznej telenoweli z uzgadnianiem ustaw sądowych, stwierdziłem, że Andrzejowi Dudzie już nie można ufać. Okazał się politykiem mało asertywnym, podatnym na naciski środowisk establishmentu III RP (pytanie, czy aby również nie zagranicy, że przypomnę słynną 45-minutową rozmowę z Angelą Merkel – wg komunikatu rzecznika niemieckiego rządu, kwestia „praworządności” była jednym z wiodących tematów) i nie wiadomo czego można się po nim dalej spodziewać. Dotyczy to zwłaszcza sytuacji po ewentualnej reelekcji, gdy siłą rzeczy zacznie się rozglądać za nową posadą po zakończeniu drugiej kadencji. Kto zagwarantuje, że nie wejdzie wtedy w buty Donalda Tuska, licząc np. na karierę w Brukseli? Słowem, ponowne wystawienie Andrzeja Dudy w wyborach jest obarczone sporym marginesem ryzyka i niepewności – tym bardziej, że zniechęceni do niego prawicowi wyborcy wcale nie „muszą” karnie udać się do urn, tylko kontrolnie pokazać swe rozczarowanie poprzez wyborczą absencję. Nie ukrywam, że ja sam, postawiony w 2020 r. przed alternatywą Duda – Tusk, miałbym spory problem z mobilizacją.

Z Beatą Szydło takich problemów nie ma – udowodniła swą lojalność, czego ostatecznym testem był ciągnący się w nieskończoność spektakl „rekonstrukcji rządu”. Nie wiem, jaki inny polityk by to wytrzymał. Owa rekonstrukcja była zresztą błędem, co teraz widać już wyraźnie. Rząd zatracił swą wyrazistość, na niwie międzynarodowej grzęznąc w nieczytelnych „kompromisach”, zaś na rynku krajowym odchodząc od jednoznacznie prospołecznego wizerunku. Z całym szacunkiem dla osiągnięć premiera Morawieckiego, ale suche wskaźniki gospodarcze nie są w stanie porwać tłumów, a roztaczanie wizji elektromobilności w sytuacji, gdy większość Polaków porusza się kilkunastoletnimi samochodami, może budzić jedynie irytację. Szkoda, że Beata Szydło nie pozostała na swoim miejscu jako popularna premier z wicepremierem Morawieckim w charakterze gospodarczego „dyktatora”. Znów muszę się tu odwołać do wcześniejszego artykułu, tym razem z grudnia 2017, pt. „Dymisja Beaty Szydło to błąd” („WG” nr 50, 15-21.12.2017), w którym napisałem, że Beata Szydło powinna była piastować swą funkcję do końca kadencji, tak by po wyborach parlamentarnych 2019 r. przejść w tryb kampanii prezydenckiej – i dopiero wtedy mógłby ją zastąpić „technokrata” Mateusz Morawiecki. Wychodzi na moje, niemniej wciąż jest szansa, by panią wicepremier odświeżyć wyborcom i wizerunkowo „podprowadzić” pod wybory prezydenckie. Słynne zdanie o pieniądzach które się „należały” członkom jej gabinetu jest właśnie na naszych oczach neutralizowane i do 2020 r. utraci swą niszczącą moc. Gdyby PiS postawił na Beatę Szydło, Duda byłby skreślony już w przedbiegach – bez partyjnego aparatu i funduszy zwyczajnie nie liczyłby się w kampanii, a słupki popularności stopniałyby mu niczym Komorowskiemu. I odwrotnie, Beata Szydło jako „twarz” czasów kiedy „dobra zmiana” faktycznie była „dobrą zmianą”, z doświadczeniem w prowadzeniu kampanii i prospołecznym obliczem, miałaby wszelkie dane po temu, by pokonać nie tylko Dudę, lecz także cokolwiek już wyleniałego Tuska.

Podsumowując, warto zaryzykować. I najlepiej rozpocząć przygotowania do operacji „Beata Szydło – prezydent 2020” już dziś. Tegoroczne wybory samorządowe mogą być tu doskonałym przetarciem.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Prezydent 2020 – Duda czy Szydło?

Dymisja Beaty Szydło to błąd


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 15 (13-19.04.2018)

Dobra pani z billboardu

Apel do wszystkich „wielkich dobroczyńców” - zamiast epatować swą „filantropią”, po prostu płaćcie uczciwie podatki tam, gdzie zarabiacie pieniądze.

Nie wiem, jak teraz, ale za moich czasów omawiało się w szkole nowelę Elizy Orzeszkowej pt. „Dobra pani”. Tytułowa „dobra pani”, to zamożna członkini Towarzystwa Dam Dobroczynnych, która pewnego dnia przygarnia biedną sierotkę. Zapewnia jej utrzymanie, edukację, uczy dobrych manier – lecz do czasu. „Pani” szybko nudzi się podopieczną i koniec końców, pozbywa się jej – podobnie jak wcześniej uczyniła to z innymi ulubieńcami, zarówno domowymi zwierzętami, jak i ludźmi. „Zabawki” po utracie uroku świeżości wędrują do kąta.

Ta gorzka historyjka nasunęła mi się po niedawnej akcji promocyjnej Dominiki Kulczyk („Kulczyk Foundation”) i jej filantropijnych przedsięwzięć w połączeniu z kolejną odsłoną TVN-owskiej serii „Efekt domina”. Produkcja ta reklamowana była m.in. billboardami na których pani Dominika trzyma czule murzyńskie dziecko na tle zrujnowanej, afrykańskiej wioski. O dziwo, bobasek jest przyjemnie tłuściutki, co dość groteskowo kontrastuje z panującą wokół nędzą – ale może przed sesją zdjęciową zdążyli go odkarmić, albo przywieźli ze sobą. Tego typu „przytulastych” fotek z uszczęśliwionymi dziećmi na pierwszym planie znajdziemy zresztą o wiele więcej na stronach Kulczyk Foundation i nie sposób nie zauważyć w tym przemyślanej strategii wizerunkowej, mającej wywołać u widza tkliwe ciepełko wokół serca – co, rzecz jasna, ma przenieść pozytywne emocje odbiorców na główną bohaterkę i jej fundację. Dodajmy jeszcze, iż powyższemu towarzyszył wzruszający wywiad w „Wysokich Obcasach” - opublikowany dziwnym trafem tuż po gali radia TOK FM, której jednym z „partnerów” była firma Kulczyków.

Warto odnotować, że sposób promocji „na małe Afrykaniątko” spotkał się (głównie w mediach lewicowych) z dość miażdżącą krytyką. Wytykano paternalizm, uprzedmiotowienie malucha i postkolonialną mentalność przebijającą z billboardowego ujęcia – oto bogata, biała „dobra pani” uprawia lans dobroczynny na afrykańskiej biedzie. Dodałbym jeszcze od siebie nieznośny szantaż emocjonalny, jakim to wszystko jest podszyte. Pojawiły się również pytania o efektywność całego przedsięwzięcia – m.in. o to, jakie są proporcje między wydatkami na realną pomoc, a kosztami własnymi fundacji?

Ale to są w gruncie rzeczy drobiazgi – Dominika Kulczyk nie wymyśliła tego „formatu” wizerunkowego, ona jedynie zaadaptowała go do potrzeb rodzinnego biznesu, jak wielu przed nią (mistrzami są tu Rockefellerowie ze swą siatką fundacji – zresztą, pani Dominika studiowała filantropię właśnie w Rockefeller Foundation). Rzecz w czym innym – i tutaj dotykamy o wiele szerszego problemu, jakim jest charytatywna działalność miliarderów i wielkich koncernów. Otóż wiele z nich zaangażowanych jest biznesowo w krajach „trzeciego świata”, które poddawane są bezwzględnej ekonomicznej eksploatacji. Te same koncerny z reguły stosują agresywną optymalizację podatkową, przenosząc swe aktywa do rajów podatkowych. Z drugiej strony, w trosce o wizerunek globalne korporacje uczestniczą w różnych dobroczynnych akcjach skierowanych do tychże, łupionych przez nie państw. Powiedzieć, że mamy do czynienia z hipokryzją, to nic nie powiedzieć.

Jaka jest skala zjawiska? Międzynarodowe Stowarzyszenie Dziennikarzy Śledczych ustaliło, że w 2012 r. w rajach podatkowych ukryto od 21 do 32 bln. dolarów. Z kolei brytyjska organizacja „Oxfam” wzięła pod lupę amerykańskie przedsiębiorstwa i wyliczyła, że 50 największych spośród nich trzymało w rajach 1,4 bln. dolarów. Mamy tu całą plejadę: Apple, Microsoft, General Electric, Citigroup, Bank of America, General Motors, IBM... W 2012 r. wielkie koncerny zadeklarowały w sumie 80 mld. dol. zysków „osiągniętych” na Bermudach (PKB Bermudów to 5,5 mld. dol.). Teraz retoryczne pytanie – gdzie te firmy realnie wypracowują swój majątek? Na Bermudach, Kajmanach czy raczej w innych regionach świata, często bynajmniej nie kojarzących się z „rajem”? Ale nie przeszkadza to właścicielom gigantów chodzić w glorii „filantropów”. Zabieramy miliardy, oddajemy „dobroczynnie” miliony (korzystając przy tym ze stosownych ulg i zwolnień podatkowych). Złoty interes.

Wracając na koniec do Kulczyków. Kulczyk Investments słynie z inwestycji w przemysł wydobywczy – m.in. w owianej złą sławą delcie Nigru, w której wydobycie ropy przyczyniło się do katastrof ekologicznych i wywołało bunty miejscowej ludności – istne współczesne „jądro ciemności”, co zresztą wypomnieli na wspomnianej tu gali TOK FM ekolodzy. Zatem, zamiast nasładzać się dobroczynną aktywnością pani Dominiki, wolałbym usłyszeć, ile firmy zależne od Kulczyk Investments zapłaciły podatków w Nigerii (ale też w Tunezji, Namibii itd.), jak przedstawia się sytuacja miejscowej ludności, ile płacą robotnikom... A skończyłbym generalnym apelem do wszystkich „wielkich dobroczyńców” - zamiast epatować swą „filantropią”, po prostu płaćcie uczciwie podatki tam, gdzie zarabiacie pieniądze. Nie będziecie musieli wtedy wycierać się po różnych zakątkach świata i dopieszczać biednych sierotek.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 14 (13-19.04.2018)