Beata Szydło wciągnie Dudę nosem – a że potrafi prowadzić skuteczną kampanię, przekonaliśmy się w 2015 r.
I. Koniec telenoweli
Proszę Państwa, dogadali się. Ledwie zdążyłem w poprzednim numerze „Warszawskiej Gazety” skrytykować prezydenta Dudę za sabotowanie reformy sądownictwa, przeciąganie rozmów i obarczyć polityczną odpowiedzialnością za sędziowski rokosz, którego najświeższym przejawem było utrącenie przez KRS 265 asesorów – a tu jeszcze tego samego dnia, w piątek 10 listopada, gruchnęła nowina, że oto mamy porozumienie między PiS a Pałacem Prezydenckim. Dla porządku przypomnijmy, że wypracowane po długich korowodach (od momentu weta – 3 i pół miesiąca) wspólne stanowisko zakłada dwa etapy wyboru członków Krajowej Rady Sądownictwa. Najpierw Sejm będzie starał się wybrać ich większością 3/5 głosów, przy zachowaniu swoistego „parytetu”, tzn. jeden klub parlamentarny będzie mógł zgłosić maksymalnie 9 kandydatów. Wynika z tego, że spośród 15 sędziów-członków KRS dziewięciu zostanie wyłonionych przez PiS, zaś pozostałych sześciu przez opozycję. Ponieważ o większość 3/5 w obecnej konfiguracji politycznej będzie trudno, zatem najprawdopodobniej dojdzie do uruchomienia drugiego kroku, polegającego na tym, że wybór zostanie dokonany większością bezwzględną (liczba głosów „za” musi być większa od sumy głosów „przeciw” i wstrzymujących się). Wygląda więc na to, że PiS będzie miało w KRS bezpieczną przewagę. Projekt ustawy trafić ma pod obrady Sejmu już na najbliższym posiedzeniu, 22 listopada.
Co się stało, że prezydent Duda w końcu poszedł na kompromis? Gdybym był megalomanem, uznałbym, że najwyraźniej przeczytał ostatnią „Warszawską Gazetę” i doszedł do wniosku, że faktycznie, pora przestać kluczyć i czas na męską decyzję – o co apelowałem w swoim artykule. Możliwe też, że skumulowały się różne sygnały, wskazujące na rosnące zniecierpliwienie prawicowego elektoratu – szczególnie po ostatniej awanturze wokół asesorów. Prezydent i jego otoczenie mogli dojść do wniosku, że dalsze przewlekanie rozmów przyniesie więcej wizerunkowych szkód niż pożytku, a zakulisowe wojenki staną się dla wyborców kompletnie niezrozumiałe – i w efekcie to prezydent, a nie np. Ziobro straci twarz i wiarygodność. Pojawiły się również spekulacje, że Andrzej Duda w zamian za zgodę zażądał czyichś głów przy okazji rekonstrukcji rządu, bądź też nominowania na ministerialne stanowiska sprzyjających mu ludzi. No i wreszcie, pozostaje „opcja atomowa” - mianowicie, Andrzej Duda mógł usłyszeć, że jeżeli nie przyjmie proponowanego rozwiązania (które wszak pozwala mu wyjść z politycznego klinczu z twarzą), to może pożegnać się z drugą kadencją prezydencką, bo PiS wystawi innego kandydata. Oczywiście zawsze pozostaje ewentualność, że prezydent doznał nagłego przypływu propaństwowych instynktów.
II. Niesmak pozostał
Tyle że... ja tak po ludzku temu człowiekowi już zwyczajnie nie ufam. Od momentu weta nagromadziło się zbyt wiele znaków zapytania. Przed feralnym 24 lipca prędzej spodziewałbym się trzęsienia ziemi, niż tego, że mój prezydent i prezes partii na którą oddałem swój głos będą miesiącami dogadywać się w tak newralgicznej sprawie, jak oczyszczenie wymiaru sprawiedliwości. A jednak, tak właśnie się stało. Andrzej Duda po pierwsze, ewidentnie ugiął się przed ulicznymi demonstracjami oraz naciskiem prawniczego establishmentu – postanawiając przy okazji wejść w rolę „centrysty”, wyważonego i odpowiedzialnego niczym, nie przymierzając, Tadeusz Mazowiecki, w którego ugrupowaniu terminował za młodu. Najwyraźniej liczył, że kokietując drugą stronę, ugra jakieś punkty i zetrze przyklejoną mu łatkę „Adriana”, dodatkowo kreując się na patrona „nadzwyczajnej kasty”. Nie bez przyczyny zaczęto mówić, że w Pałacu Prezydenckim straszy duch Unii Wolności. Przez ponad trzy miesiące wyraźnie też rozglądał się za alternatywnym poparciem politycznym (może Kukiz, może Gowin – z czym swoje nadzieje wiązali nieuleczalni zwolennicy jakiejś wydumanej „lepszej prawicy” w rodzaju Rafała Ziemkiewicza). Dodatkowo, fatalnie wyglądała czasowa koincydencja (czy tylko koincydencja?) związana z 45-minutową rozmową telefoniczną z kanclerz Angelą Merkel do której doszło 20 lipca – z komunikatu rzecznika niemieckiego rządu Steffena Seiberta dowiedzieliśmy się, ze jednym z głównych tematów była kwestia praworządności w Polsce, co Kancelaria Prezydenta przemilczała. Dodajmy jeszcze kompletnie niepoważne motywowanie weta opinią pani Zofii Romaszewskiej. A w tle tego wszystkiego personalno-ambicjonalny spór z ministrem Ziobrą. Słowem, porozumienie porozumieniem – ale niesmak pozostał.
Przykro to pisać, ale Andrzej Duda dał się poznać jako miękki lawirant i do tego ambicjoner – a to jest najgorsze połączenie. Owszem, bez ambicji niczego w polityce się nie osiągnie, lecz potrzeba czegoś jeszcze – twardego kręgosłupa. Orban czy Kaczyński to również politycy z ambicjami, ale porównywać ich z Dudą, to jakby porównywać hartowaną stal i plastelinę. A skoro o tym mowa, to jest jeszcze jeden polityk obdarzony żelaznym kośćcem – mianowicie Beata Szydło. I sądzę, że to właśnie ona powinna zostać przez PiS wystawiona do wyborów prezydenckich w 2020 roku.
III. Beata Szydło na prezydenta!
Nie chciałbym za bardzo wchodzić w buty Jarosława Kaczyńskiego, ale na jego miejscu poważnie bym się zastanawiał, czy można Andrzejowi Dudzie zaufać po raz drugi. Raz już wierzgnął, wystawiając na szwank kluczową reformę i nikt nie zagwarantuje, że podobna sytuacja się nie powtórzy – zwłaszcza w drugiej kadencji, gdy będzie się już rozglądał za jakimś miękkim lądowaniem, a partia nie będzie miała na niego „bata”. Wtedy dopiero może stać się prawdziwym „hamulcowym”. Tymczasem Beata Szydło jako premier, działając pod niesłychanym ostrzałem medialnym, dała dowody niezwykłej odporności i lojalności. Nie działały na nią drwiny, że jest „marionetką Kaczyńskiego” (na Dudę kpiny z „Adriana” podziałały) – wykazała spokój, opanowanie, a gdy trzeba potrafiła walnąć pięścią w stół tak, że cały świat usłyszał (np. sejmowe wystąpienie o imigrantach). Krótko mówiąc, to naprawdę „twarda baba” w najlepszym rozumieniu tego określenia.
Reelekcja Andrzeja Dudy pozostawia szeroki margines niepewności, tymczasem premier Szydło swoją lojalność wobec obozu „dobrej zmiany” wykazała ponad wszelką wątpliwość. Na półmetku kadencji cieszy się wysokim poparciem i zaufaniem – i nic nie wskazuje, by miała te atuty stracić. Nawet jeśli Andrzej Duda postanowi samodzielnie stanąć w wyborcze szranki, to bez wsparcia partyjnego aparatu i pieniędzy jest skazany na pożarcie – pamiętajmy, że to właśnie Beata Szydło robiła mu kampanię. Kto miałby ją Dudzie zrobić w 2020 roku - „Czerepach” Łapiński? Wolne żarty. W ogniu wyborczej walki sondażowe słupki stopnieją Dudzie niczym Komorowskiemu. Dysponująca partyjnym poparciem i związanymi z tym możliwościami Beata Szydło wciągnie go nosem – a że potrafi prowadzić skuteczną kampanię, przekonaliśmy się w 2015 r.
Miejsce Beaty Szydło po wyborach parlamentarnych w 2019 r. może w naturalny sposób zająć chociażby „technokrata” Morawiecki, dziś wicepremier i „superszef” od gospodarki. Ona sama natomiast po udanej pierwszej kadencji w roli premiera nie będzie jeszcze „zużyta” rządzeniem, za to będzie rozpoznawalna i pozytywnie kojarzona przez wyborców – nie tylko prawicowych. Ze swym stonowanym, wiarygodnym wizerunkiem „kobiety rozsądku” może śmiało schylić się po centrowy elektorat w który obecnie celuje Duda. Jest tylko jeden warunek – nie można Beaty Szydło „zrekonstruować”, bo wówczas zniknie z radarów opinii publicznej i do 2020 r. ludzie o niej zapomną. Musi dotrwać do końca kadencji jako popularna premier rządu i z tej pozycji ruszyć po prezydenturę. W zarysowanym tu wariancie, Andrzej Duda już dziś może zacząć myśleć o sobie jako o byłym prezydencie i bardzo młodym emerycie. No chyba, że się ogarnie i zacznie do końca kadencji dawać bardzo mocne dowody lojalności. Tylko, czy po tym wszystkim przekona prezesa Kaczyńskiego, a nade wszystko – swoich wyborców?
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
I co teraz, panie Prezydencie?
Merkel i Duda, czyli caryca Katarzyna i król Stasio
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 46 (17-23.11.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz