sobota, 4 listopada 2017

Wielka Lechia, czyli protokoły mędrców internetu

Nasza historia i dorobek dziejowy mówią same za siebie i doprawdy, nie potrzebujemy podpierać się fikcyjnymi, turbosłowiańskimi protezami.

I. Turbosłowianizm atakuje

Od kilku lat na dzikich polach internetu rozprzestrzenia się niczym pożar po suchym stepie teoria „Wielkiej Lechii” - sięgającego tysiące lat wstecz starożytnego „Imperium Lechitów” mającego rozciągać się od Renu po szerokie przestrzenie Eurazji. Koncepcja ta stała się mitem założycielskim tzw. „turbosłowian”, siejąc spustoszenie w rozemocjonowanych głowach. W telegraficznym skrócie – mamy być oto potomkami starożytnych Ariów-Słowian (Indo-Irańczyków), zwanych też Scytami bądź Sarmatami. Starożytni kronikarze mieli naszych przodków (tudzież też ich poszczególne odłamy) określać mianem Hunów, Wandalów, Gotów itd. Słowem – wszystko co na północ i północny wschód od Imperium Rzymskiego, Grecji czy Persji miało wchodzić w skład „Wielkiej Lechii”. Na ziemiach dzisiejszej Polski zamieszkiwaliśmy od 10 700 lat, o czym świadczyć ma obecność występującej w męskim chromosomie Y haplogrupy R1a1 (Y-DNA) odkrytej w najstarszych kopalnych szczątkach, a która przetrwała u 55 proc. współczesnych Polaków. Starożytni Lechici walczyli z Persami, Aleksandrem Macedońskim, Rzymianami, zaś echa tych starć oraz imiona ówczesnych lechickich władców przetrwały chociażby w kronice Mistrza Wincentego zwanego Kadłubkiem, Prokosza, wzmiankach przewijających się w dziełach historycznych od starożytności po czasy nowożytne, natomiast pozostałości językowe można znaleźć m.in. w wielu nazwach własnych i poszczególnych słowach rozsianych po różnych językach świata.

Nasze eurazjatyckie mocarstwo trwałoby zapewne w potędze i chwale po dziś dzień, gdyby nie straszliwy niemiecko-watykański spisek, którego zwieńczeniem było przyjęcie przez Mieszka I chrztu (w miejsce wyznawanego dotąd wedyjskiego arianizmu) i oddanie nas pod katolicką okupację trwającą aż do tej pory. Jednak dzięki poświęceniu i determinacji niezależnych badaczy, takich jak pan Paweł Szydłowski z Kanady czy Janusz Bieszk oraz licznych internautów, prawda o „Wielkiej Lechii” jest na nowo odkrywana, a Polakom zwracana jest historia ukradziona i skazana na zapomnienie przez Niemców i Watykan.


II. Protokoły mędrców internetu

Cóż, tego typu budowanie „narodowotwórczej” mitologii nie jest niczym nowym – dość przypomnieć Wergiliusza wywodzącego Rzymian od Trojan. Również w średniowiecznej Francji doszukiwano się trojańskich korzeni, zaś współcześni Macedończycy powołują się na dziedzictwo Aleksandra Wielkiego. Można by więc na „turbosłowianizm” machnąć ręką, jako na rodzaj „protokołów mędrców internetu”, jak określił lechickie fantasmagorie jeden z internetowych dyskutantów - gdyby nie jego destrukcyjny charakter, no i przede wszystkim zasięg, przez który robi sieczkę z mózgów kolejnym rzeszom odbiorców. Jakiś czas temu w komercyjnym potencjale „Wielkiej Lechii” zorientowało się uchodzące niegdyś za poważne wydawnictwo „Bellona” wydając dwie książki wspomnianego Janusza Bieszka: „Słowiańscy królowie Lechii. Polska starożytna” i „Chrześcijańscy królowie Lechii. Polska średniowieczna”. Wcześniej „Bellona” wydała inną pozycję tegoż autora pt. „Cywilizacje kosmiczne na Ziemi”, a zupełnie już niedawno opatrzoną jego wstępem „Kronikę słowiańsko-sarmacką” Prokosza.

Z kolei odpór „turbosłowianizmowi” dało czasopismo „Magna Polonia”, w internecie natomiast fałsze i manipulacje związane z „Imperium Lechitów” demaskowane są m.in. na stronach „Sigillum Authenticum” Artura Wójcika, „piroman.org.pl” doktoranta Instytutu Historycznego UW Romana Żuchowicza (przygotowuje książkową odpowiedź na „Wielką Lechię”), jest także blog „mitologiawspółczesna.org” semiotyka kultury dr hab. Marcina Napiórkowskiego z Uniwersytetu Warszawskiego – z których czerpię w niniejszym artykule.


III. Turbosłowiańska „metodologia”

Odkłamanie przeinaczeń związanych z „Imperium Lechitów” wymagałoby opasłej księgi, tu więc jedynie przybliżę kilka „kwiatków”, by dać czytelnikom ogólny obraz metody manipulacyjnej stosowanej przez wyznawców „turbosłowianizmu”. Ogólnie rzecz biorąc, manipulacja sprowadza się do arbitralnego odrzucenia wszystkiego, co stoi w sprzeczności z założoną z góry tezą o „Wielkiej Lechii” (w tym całej oficjalnej historiografii, jako pisanej pod dyktando okupantów) i bezkrytycznego stosunku do rozmaitych „odkryć” mających ową tezę potwierdzać. Jest to zaprzeczenie naukowej metodologii nakazującej krytyczną analizę źródeł – zresztą, akademicki warsztat badawczy jest również gniewnie odrzucany przez „turbosłowian” jako służący zakłamywaniu „prawdziwej” historii.

Świętym Graalem „lechitów” jest wspomniana już tzw. „Kronika Prokosza”, będąca u Bieszka osią narracyjną dziejów „Wielkiej Lechii”. Jest to XVIII-wieczny apokryf przypisywany Prohorowi - pierwszemu krakowskiemu biskupowi z X w. Odnaleziony został rzekomo na straganie żydowskiego kupca przez gen. Franciszka Morawskiego i doczekał się wydania w 1825 r. Fałszerstwo obnażył Joachim Lelewel wskazując jako prawdziwego autora Przybysława Dyamentowskiego (1694-1774) - zawodowego fałszerza genealogii oraz innych dokumentów historycznych na zlecenie możnych rodów. Chyba nie trzeba dodawać, że Bieszk i „turbosłowianie” z miejsca uznali Lelewela za „niemieckiego agenta” wysługującego się zaborcom, wytykając pruskie korzenie jego rodziny. Autentyczność „Kroniki Prokosza” jest dla „turbosłowian” dogmatem – i nic dziwnego, bo bez tego cała teoria z miejsca by się posypała.

Kolejna rzecz to bezkrytyczny stosunek do bojów starożytnych Słowian z Aleksandrem Macedońskim i Juliuszem Cezarem opisywanych przez Wincentego Kadłubka – z kompletnym pominięciem „ducha czasów” i mentalności ludzi średniowiecza, dla których podobne legendarne opisy stanowiły sposób „uszlachetnienia” historii (pisałem wyżej o wywodzeniu przez średniowiecznych Francuzów swego rodowodu od Trojan). Nie – Kadłubka należy odczytywać literalnie i basta. Swoją drogą, dla „turbosłowian” z jednej strony wrogiem numer jeden jest Kościół Katolicki, który rzekomo miał niszczyć i utajniać dowody starożytnej historii Lechitów, lecz zarazem jako niepodważalny autorytet traktują katolickiego biskupa i to jeszcze błogosławionego! Podobnie sprawa się ma z biskupem Prokoszem-Prohorem. Czyli Kościół tak „utajniał” lechickie dzieje, że aż je opisywał. Ale cóż, logika nie jest mocną stroną tak Bieszka, jak i jego wyznawców.

Następnym zabiegiem stosowanym przez „turbosłowian” jest wyszukiwanie w różnych językach słów chociaż trochę podobnych do „Lech” i „Lechia” i traktowanie tego jako dowodu na szerokie kontakty starożytnych Lechitów z innymi ludami. Cóż, podobieństwo słów, nawet w pokrewnych językach, może być mylące – powiedzcie Czechowi „zachód”, albo „szukać” - i tyle jest właśnie warta lingwistyczna metodologia „lechitów”.

Inny cymesik – w internecie krąży anglojęzyczna mapa przedstawiająca zasięg cesarstwa wschodniorzymskiego w VI w. z naniesionym „Imperium Lechitów”. Skąd ona? Ano, ktoś wziął stronę ze współczesnego atlasu historycznego i w programie graficznym namalował na niej „Wielką Lechię” w miejsce plemion słowiańskich, Awarów itp.

No i wreszcie słynna haplogrupa R1a1 – w uproszczeniu, jest to haplogrupa wspólna dla ludów indoeuropejskich, pojawiła się gdzieś na stepach Eurazji 15 tys. lat temu – i tyle. Jej obecność w kopalnym DNA oznacza jedynie, że ludy te zamieszkiwały na danym terenie w przeszłości, nie mówi natomiast nic o ich kulturze, języku, tożsamości itd. R1a1 występuje również u Kirgizów (63 proc.) - czy to oznacza, że istniała „Wielka Kirgizja”? Albo, że Kirgizowie to „Lechici”? Poza tym, nie wiemy nic o genotypie mieszkających tutaj ludów praktykujących pochówki ciałopalne, bo ich DNA się nie zachowało.


IV. Destrukcyjny mit

W internetowych dyskusjach argumenty w rodzaju przedstawionych powyżej spotykają się z miejsca z atakiem i wrzaskiem o „niemieckiej”, „watykańskiej” i „żydowskiej” agenturze, która chce Polakom wmówić, że przed chrztem „siedzieli na drzewach”. Oczywiście, nikt przytomny tak nie twierdzi – powstawały na naszych ziemiach pierwsze formy państwowości, budowano grody (opisane w „Geografie Bawarskim”), słowiańskie plemiona jednoczyły się na różne sposoby (chociażby Związek Wielecki) oraz, ma się rozumieć, istniało kształtujące się państwo polskie, dla którego chrzest nie był ani początkiem, ani „okupacją”, lecz milowym krokiem, który pchnął nasz rozwój na nowe tory. Nawiasem – dziwnym trafem „turbosłowianie” nie czepiają się prawosławia i chrztu przyjętego z Bizancjum przez Ruś Kijowską. Przeszkadza im tylko katolicyzm.

Podsumowując, mit „Wielkiej Lechii” ma charakter destrukcyjny, podważając tak naprawdę dumę z naszej historii – bo cóż jest ona warta, skoro „utraciliśmy” dawne „imperium”? „Turbosłowianizm” godzi również w naszą cywilizacyjną, związaną z katolicyzmem tożsamość, dając w zamian jakieś neopogańskie fantazmaty. Tymczasem nasza historia i dorobek dziejowy mówią same za siebie i doprawdy, nie potrzebujemy podpierać się fikcyjnymi, „neo-lechickimi” protezami.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 41 (01-14.11.2017)

2 komentarze:

  1. Dokładnie, szczególnie co się tyczy konkluzji - wystarczy wspomnieć, że jedynym spośród naszych królów, który został katolickim świętym była kobieta, mowa o św. Jadwidze rzecz jasna i to nie przejęzyczenie - ona nie była królową czyli żoną króla a królem samym, rzecz nie do pomyślenia raczej w zachodniej Europie, gdzie obowiązywało prawo salickie i semisalickie rugujące wręcz czy marginalizujące kobiety przy dziedziczeniu. Inny przykład naszej swoistości z której powinniśmy być dumni : nasza szlachta władców sobie obierała co z miejsca załatwia charakterystyczną dla rewolucjonistów opozycję między monarchią a demokracją, dlatego taką nienawiścią darzą dziedzictwo I RP czego najświeższym przykładem stek dyletanckich bredni głupiego Jasia Sowy. Natomiast stworzenie własnej odmiany eurazjatyzmu jest pilną potrzebą w sytuacji, gdy jak to oznajmił podczas jednego ze spotkań Jacek Bartosiak ''Europa jako osobny byt geopolityczny kończy się wchłaniana przez Eurazję'' [ żadne odkrycie Ameryki dla mnie i paru znajomych co trąbimy o tym od dobrych paru lat, dobrze jednak, że wreszcie świadomość tego przebija się do mejnstrimu ] jednak w tym celu nie potrzebne nam sprokurowane przez ubecję czy zwykłych idiotów lechickie mitotwórstwo ani tym bardziej ordynarne kalki duginizmu, wystarczy jeśli pozbędziemy się wreszcie ''zatrutego dziedzictwa farmazonów z komisji edukacji narodowej'' jak trafnie spostrzegł Grzegorz Braun odzyskując nasze ''sarmackie'' dziedzictwo, rzecz jasna nie po to by uprawiać groteskowe muzealnictwo historyczne, dorabianie herbów, ckliwe klituś-bajduś itd. tylko by posłużyć się nim jako wzorcem dla nowej syntezy pierwiastków łacińskich z orientalnymi, wbrew kocopołom Konecznego jakie dziś straszą obok turbolechitów na prawicy.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co do eurazjatyzmu - jeśli główna nitka Nowego Jedwabnego Szlaku ominie Rosję (a Chiny chyba do tego dążą, bo nie uśmiecha im się uzależnienie drożności głównego korytarza transportowego od Moskwy), to może być ciekawie - i tu jest dla nas wielka szansa, żeby w to się włączyć jako główny hub przeładunkowy na Europę.

      Usuń