czwartek, 26 września 2013

Ezoteryczny skok na kasę

Kościół wraz ze swymi „duchowymi komandosami” jakimi są egzorcyści ewidentne psuje biznes całej ezoterycznej branży.

I. Ezoteryczny rynek, realne pieniądze

Jakiś czas temu na portalu Fronda.pl ukazał się artykuł Tomasza Rowińskiego „Egzorcyści psują rynek wróżek”, w którym autor zasygnalizował dwa symultaniczne zjawiska medialne – z jednej strony robienie „dobrej prasy” wróżbiarstwu i pokrewnym praktykom, z drugiej zaś – wysyp krytycznych, napastliwych publikacji o księżach-egzorcystach. Na koniec zaś podzielił się podejrzeniem, że egzorcyści zwyczajnie psują wróżkom rynek. Postanowiłem pójść tym tropem – i od razu uprzedzając ewentualne zarzuty dodam, że w tekście skoncentruję się wyłącznie na finansowym aspekcie tej swoistej rywalizacji, sprawy duchowe i konsekwencje zaangażowania w ezoterykę zastawiając bardziej kompetentnym czynnikom.

Otóż, drodzy Państwo, okazuje się, że branża ezoteryczna to poważny rynek, wart rocznie ok. 2 mld złotych. Tyle mniej więcej wydają co roku Polacy na różne czary-mary. I nie są to tylko panie ze szklanymi kulami zapewniające o przystojnym brunecie, ale również usługi obejmujące np. doradztwo biznesowe – kiedy rozkręcić interes, jaką nazwę powinna nosić firma („analiza numerologiczna nazwy firmy”), kogo zatrudnić itd. Jest więc całkiem niezła kasa do wyjęcia. Jak podał gdański egzorcysta, ks. dr. Andrzej Kowalczyk podczas sympozjum „Magia – cała prawda” (grudzień 2011), „w Polsce działa około 70 tys. bioenergoterapeutów i radiestetów oraz 100 tys. wróżek i jasnowidzów”. Z usług ezoterycznych przez internet korzysta rocznie ok 3 mln osób, a przez telefony komórkowe – ok. 1,5 mln (usługi warte 75 mln zł). Do tego dochodzą porady telewizyjne warte ok 100 mln rocznie (dane z 2010). Ile osób prócz tego korzysta z tradycyjnych wizyt u współczesnych guślarzy? Trudno ocenić, ale wspomniana powyżej kwota 2 mld PLN daje do myślenia – bo wliczyć tu należy także różne wydawnictwa, gadżety, amulety, karty, „szkoły wróżbiarstwa”, tudzież resztę ezoterycznej para-edukacji itd. I jest to rynek „rozwojowy”.

II. Ezoteryczne koncerny atakują

Jedźmy dalej. Do ezoterycznego boomu walnie przyczyniły się wkraczające od kilku lat na polski rynek międzynarodowe korporacje, często z niemieckim kapitałem, które stawiają na masową obsługę, zatrudniając w swych call-centers po kilkuset „wróżbitów”. Firmy te specjalizują się przede wszystkim w wymienionych wyżej usługach telewizyjnych, przez telefony komórkowe i internet. Największe tuzy to: MNI należące do giełdowego holdingu MIT SA; portal Viversum.pl będący filią niemieckiej firmy o tej samej nazwie; Kosmica TV należąca do niemieckiej Questico, czy Ezo TV będące własnością spółki Telestar.

Firmy te wykupują czas antenowy od stacji telewizyjnych – widzieliście wróżki w TVN-ie, Polsacie i na innych kanałach? No właśnie. Po cyfryzacji wraz z tymi kanałami weszły na multipleks. Jeśli doliczymy do tego wszechobecne reklamy w prasie i na portalach internetowych, to uświadomimy sobie, że nagle branża ezoteryczna stała się jednym z poważniejszych reklamodawców. No i tutaj zaczyna się trop dotyczący „dobrej prasy”, lub co najmniej życzliwej neutralności większości mediów wobec ezo-biznesu.

III. Kościół jako konkurencja

Teraz wyobraźcie sobie – takim „wróżbiarskim kombinatom” nagle wchodzą w paradę jakieś klechy, które straszą ludzi mówiąc o zniewoleniach, opętaniach, wystawianiu się na działanie Złego. Kościół jako instytucja wraz ze swymi „duchowymi komandosami” jakimi są egzorcyści ze swą posługą, ewidentne psuje biznes całej ezoterycznej branży. Stąd czarny pijar, jaki możemy ostatnio obserwować w odniesieniu do egzorcystów i przeciwstawianie „katolickim zabobonom” „naukowych” metod ezoterycznych – od medycyny niekonwencjonalnej po parapsychologię, „poszerzanie świadomości” itd. Ale to tylko jeden aspekt konfliktu.

Innym tropem, którym moim zdaniem warto podążyć, jest dążenie branży ezoterycznej do przejęcia pieniędzy przekazywanych Kościołowi przez wiernych. Obecnie roczne wpływy z „tacy” i innych ofiar „co łaska” szacowane są na ok 1,2 mld złotych. Zwróćmy uwagę – już teraz Polacy-katolicy wydają na „ezo-biznes” więcej, niż ofiarowują swemu Kościołowi! Przypuszczam jednak, że „branża” z chęcią przytuliłaby również te pieniądze, które rzucamy na tacę – z tego punktu widzenia Kościół Katolicki w Polsce jest dla ezoterycznych potentatów nie tylko „psujem” odstraszającym klientów, ale również konkurentem biznesowym. I dlatego należy odciągnąć od niego wiernych. Mamy tu zresztą wspólnotę interesów ezo-biznesu z postępactwem, które jakoś nie kwapi się do piętnowania guseł, widząc w ezoteryce taktycznego sojusznika w walce z wrogiem numer jeden, którym niezmiennie pozostaje Kościół. Stąd również, jak sądzę, postulowanie przy aplauzie różnych pożytecznych idiotów „Kościoła ubogiego” i „otwartego” - czytaj: wyrzuconego z „duchowego rynku” i bezsilnego. Bo czym innym jest osobista skromność którą powinni cechować się kapłani, a czym innym pozbawienie Kościoła możliwości funkcjonowania w sferze materialnej i duchowej.

Wszak uwodzicielskie gadanie o New Age, Erze Wodnika, pokoju i harmonii to jedno, ale pieniądze pozostają pieniędzmi. A jelenie jeleniami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

wtorek, 24 września 2013

Jak Łazarz zajumał...

...profile blogerskie i notki z „Nowego Ekranu”

Piszę o tym ze względu na to, iż wielu blogerów z "Niepoprawnych" zamieszczało notki również na "Nowym Ekranie" - i być może nie wiedzą, że ich posty oraz profile zostały skopiowane na portal 3obieg.pl.

Kilka dni temu, gdy nieśpiesznie klikałem sobie po różnych blogerskich portalach, natrafiłem na wpis z 04.07.2013 „Łażący Łazarz przywłaszczył sobie moje notki ( i nie tylko )”, autorstwa Spirito Libero, który obecnie jak się zdaje pełni na „odnowionym” Nowym Ekranie funkcję wice-Opary. Ze Spirito mieliśmy na Niepoprawnych swoje przeboje, co być może niektórzy jeszcze pamiętają, niemniej jestem mu za ten post wdzięczny, gdyż nie zdawałem sobie sprawy z tego, iż Łażący Łazarz po pamiętnej awanturze z Oparą, przywłaszczył sobie dorobek blogerski oraz profile wraz z loginami i hasłami autorów obecnych na „Nowym Ekranie”.

Jak wiadomo, efektem konfliktu na linii Łazarz – Opara było powstanie witryny 3obieg.pl. I właśnie na ten portal zostały przeniesione profile wraz z całym dorobkiem nowoekranowych blogerów. Mam pytanie do osób, które, jak niżej podpisany, zamieszczały swojego czasu swoje wpisy na „Nowym Ekranie”: czy ktokolwiek z Was był poinformowany, że cały jego profil wraz z notkami został „sklonowany” na nowym portalu Tomasza Parola? Proszę spróbować zalogować się na 3obiegu parametrami (login i hasło) z „Nowego Ekranu” - ujrzycie wszystkie swoje notki. Moje 28 notek, które zamieściłem do czasu porzucenia „NE” (01.02.2011 – 11.05.2011) było tam w pełnej okazałości.

Jak dla mnie, jest to poważne naruszenie dóbr osobistych, praw autorskich i własności intelektualnej. Oczywiście, w dniu dzisiejszym skasowałem wszystkie swoje notki zamieszczone bez mojej wiedzy i zgody na portalu 3obieg.pl i wystosowałem przez formularz kontaktowy maila następującej treści:

„Proszę o usunięcie mojego profilu. Nigdy nie wyrażałem zgody na skopiowanie mojego profilu i bloga z Nowego Ekranu. Swoje teksty już usunąłem – robiąc uprzednio screenshoty dla ewentualnych celów dowodowych. Skopiowanie mojego profilu i publicystyki uważam za naruszenie moich dóbr osobistych”.

Swoją drogą, jak niektórzy brzydko kończą. Łazarz – niegdysiejsza gwiazda blogosfery – skończył jako pospolity... dopowiedzcie sobie sami.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat: http://niepoprawni.pl/blog/287/krach-ne-czyli-zlapal-kozak-tatarzyna

sobota, 21 września 2013

Żydzi – Polska – problem

Mamy z Żydami dwa podstawowe problemy: pierwszym jest próba wmanipulowania nas we współodpowiedzialność za holocaust, drugim – roszczenia rewindykacyjne.

I. Kolejny „dwugłos” z Katarzyną

Miałem już dać sobie spokój z tematyką żydowską wywołaną ostatnio debatą „Żydzi-Izrael-Polska” w Klubie Ronina, ale zainspirował mnie post Mamy Katarzyny „Naród Wybrany Tomasza Terlikowskiego”, w którym Autorka rozjeżdża naczelnego portalu Fronda.pl. Katarzyna podeszła do tematu od strony religijnej i nauczania Kościoła, m.in. prostując jeden z podstawowych terminów, który pojawia się zawsze przy okazji tematyki żydowskiej - „naród wybrany” - i tłumacząc, co oznacza to pojęcie z katolickiej perspektywy oraz obnażając fikcję tzw. „judeochrześcijaństwa”. Ja zatem ugryzę temat z innego końca, kontynuując przy okazji niektóre wątki poruszone przeze mnie w tekście „Żydzi-Izrael-Polska – polemika” i licząc, że znów wyjdzie nam z Mamą Katarzyną ciekawy dwugłos, tak jak miało to niedawno miejsce przy okazji zagadnień edukacyjnych (tekst Katarzyny TUTAJ, a mój TUTAJ).

II. Dwa problemy

Otóż, moim zdaniem, my - jako Polska i Polacy - mamy z Żydami dwa podstawowe, powiązane ze sobą problemy: pierwszym jest próba wmanipulowania nas we współodpowiedzialność za holocaust, drugim – żydowskie roszczenia rewindykacyjne.

Skąd ta zaciekła, antypolska propaganda, mająca wbić nam do głów, iż – jak ujął to prezydent Komorowski w odczytanym przez Tadeusza Mazowieckiego liście przy okazji 70. rocznicy Jedwabnego - „Naród ofiar musiał uznać tę niełatwą prawdę, że bywał także sprawcą”? Skąd te wszystkie „polskie obozy zagłady”, „Pokłosie” i ponure łgarstwa J.T. Grossa? Skąd legenda „polskiego antysemityzmu” i współudziału w Zagładzie na równi z anonimowymi „nazistami”? Dlaczego żydowska młodzież kształtowana jest w duchu antypolonizmu, zaś przed „Marszami żywych” w Oświęcimiu poddawana jest praniu mózgów w ramach regularnych seansów nienawiści? Ano stąd, że rozpowszechnienie i zakorzenienie wśród światowej opinii publicznej takiego ewidentnie sprzecznego z historyczną prawdą stereotypu Polski i Polaków stanowić ma pretekst uzasadniający wysuwanie wobec Polski „roszczeń odszkodowawczych”. Tak funkcjonuje propaganda międzynarodowego „holocaust industry” i jego krajowych kolaborantów.

Proste, jak konstrukcja cepa: jeśli świat przyjmie za pewnik, iż Polacy byli również „sprawcami”, to niech teraz płacą! Ale urobienie opinii zagranicznej to jedno. Drugie, to wpędzenie w kompleks winy samych Polaków, tak by mentalnie sterroryzowani batem „antysemityzmu” nie śmieli nawet pisnąć, gdy przyjdzie do wyłożenia w pieniądzu i naturze tych miliardów dolarów. Skutkiem ubocznym, ale atrakcyjnym z punktu widzenia Obozu Beneficjentów i Utrwalaczy III RP oraz jego zagranicznych mocodawców, jest prawidłowość polegająca na tym, że zakompleksionym społeczeństwem, permanentnie utrzymywanym w poczuciu niższości za pomocą anty-pedagogiki upodlenia, łatwiej jest rządzić i manipulować.

Innym ubocznym efektem może być rozkwit autentycznego antysemityzmu i wysyp różnych, często zadaniowanych, „szalonych wujków” tłumaczących sobie i innym rzeczywistość przez pryzmat wszechogarniającego żydowskiego spisku, co jest sposobem prowokacji znanym służbom co najmniej od czasu „Protokołów Mędrców Syjonu”. W ten sposób skutek (pojawienie się jako reakcja obronna organizmu masowych antysemickich postaw) usprawiedliwi przyczynę (antypolską propagandę suflowaną w celu ograbienia Polski pod pozorem „odszkodowań”).

Dodać należy, iż ten odcinek żydowskiej polityki historycznej współgra z analogiczną polityką niemiecką – Niemcy już się spłacili, a teraz dozbrajają Izrael w okręty podwodne, trzeba więc znaleźć kolejnego winowajcę, by biznes się kręcił, a „naziści” kojarzyli się z kim innym. Zrozumiałe też, że skoro Niemcy mają pełnić przewodnią rolę w Europie, to historycznego garbu muszą się pozbyć – najlepiej tak, by ów garb od tej pory zawadzał na przykład średniemu krajowi w „Mitteleuropie”.

III. Finansowe HEART Izraela

Przy okazji warto podkreślić, iż od momentu powołania w 2011 projektu HEART, wymuszenia rozbójnicze bandy wydrwigroszy żerującej na tragedii Żydów podczas II Wojny Światowej weszły na wyższy poziom. Do tej pory „rewindykacjami” zajmowały się formalnie „prywatne” organizacje żydowskie – tak było np. przy okazji wyczesania ze szwajcarskich banków 1,25 mld USD (co uczyniła Ania Werchowskaja, obecnie zaangażowana w HEART). Obecnie, gdy interes przejął wspomniany „Project HEART” powołany przez rząd Izraela do spółki z Agencją Żydowską, mamy do czynienia z nową jakością. To jest już sprawa wagi państwowej dla izraelskiego rządu i być może stąd dyrektor zarządzający HEART, pan Bobby Brown, po lutowej wizycie w Polsce podczas której spotkał się z przedstawicielami szeregu ministerstw na szczeblu dyrektorów departamentów, mógł oznajmić po powrocie izraelskim mediom, iż w kwestii roszczeń nastąpił „przełom”.

Zwróćmy uwagę – nikt, ale to nikt nie powie jasno i raz na zawsze, iż ów „rewindykacyjny” proceder jest bezprawiem. Nikt „w głównym nurcie” nie zbada, ile z wyduszonych z kolejnych krajów odszkodowań rzeczywiście trafiło do ofiar, bądź ich prawnych spadkobierców. Cały mechanizm międzynarodowego rozboju zasadza się bowiem na jakimś plemiennym prawie współwłasności, nieznanym zachodniej cywilizacji ukształtowanej na prawie rzymskim. Niepisana zasada w myśl której postępują „rewindykatorzy” brzmi bowiem: wszystko, co kiedyś należało do Żyda, należy również do wszystkich innych Żydów – i to na przestrzeni pokoleń. A egzekutorami tego doktrynalnego kuriozum są samozwańcze organizacje powołane w tym celu, obecnie zaś również państwo Izrael.

IV. Dialog z głową w kiblu

I tak to, drodzy Państwo, wygląda. Dopóki nie zaczniemy otwarcie mówić o realnych problemach polsko-żydowskich, dopóki jasno nie zdefiniujemy ich charakteru, dopóty we wzajemnych relacjach będziemy poruszać się po omacku i wiecznie dostawać po gębie. Nie sposób bowiem toczyć „dialogu” z głową zanurzoną w kiblu. Do niczego nie prowadzi omijanie tematów niewygodnych pod dyktando drugiej strony i samobiczowanie w celu wykazania „dobrej woli”. Jak już napisałem w innej notce a propos „bicia się we własne piersi” do którego wzywał Terlikowski: „To nie dialog. To sado-masochizm.”

Oczywiście, zdaję sobie sprawę z tego, że nawet prawica boi się poruszać zarysowane powyżej tematy w obawie, by nie doklejono jej antysemickiej gęby. Tyle, że antysemicka gęba jest doklejana zarówno polskiej prawicy, jak i Polakom jako narodowi, bez względu na to, co zrobimy, lub czego nie zrobimy. Dotychczasowe doświadczenia jasno pokazały, że obecny model „dialogowania” wedle schematu: „wy oskarżacie, my się przyznajemy” prowadzi donikąd. To znaczy – prowadzi donikąd nas, Polaków, bo „partnerów” prowadzi prosto do wytyczonego celu. Jest to de facto dyktat na poziomie historycznym, moralnym, politycznym i koniec końców – finansowym, ubrany w formę „dialogowania” na Churchillowskiej zasadzie „jedyne czego oczekujemy, to zaakceptowanie naszych warunków po rozsądnej dyskusji”.

Tylko twardy sprzeciw wobec rozmaitych uroszczeń może sprawić, że będziemy przez Żydów szanowani. I tylko taka postawa pomoże np. nawiązać normalne, równorzędne stosunki z Izraelem, którego istnienie może być dla nas przydatne, choćby z dwóch powodów: po pierwsze - Izrael wiąże znaczące siły świata islamu na Bliskim Wschodzie i tym samym opóźnia i osłabia dżihad na Zachodzie; po drugie – jeśli Izrael zostanie „zepchnięty do morza”, to ci wszyscy Żydzi będą chcieli tu wrócić.

I tutaj, już na koniec dopowiem, że owe roszczenia „rewindykacyjne” sprawiają wrażenie, jakby Żydzi chcieli sobie urządzić zawczasu „zapasowy Izrael nad Wisłą”. Trzeba te dążenia uciąć raz na zawsze, w sposób nie pozostawiający wątpliwości. Niech Żydzi zajmą się utrwalaniem swojego stanu posiadania w Izraelu i tu możemy nawet zaoferować pomoc – w zamian za rezygnację z polakożerczej propagandy i roszczeń majątkowych. Tylko, by Żydzi potraktowali propozycję takiego dealu poważnie, musimy być państwem liczącym się o wiele bardziej, niż obecnie. Na przykład mogącym podesłać okręt podwodny, tak jak Niemcy. Ale to już zadanie i wyzwanie dla nas samych.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/zydzi-izrael-polska-polemika

http://niepoprawni.pl/blog/287/finansowe-heart-izraela

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela-%E2%80%93-ciag-dalszy

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela-%E2%80%93-eureka

piątek, 20 września 2013

Pawlik Morozow i młyńskie kamienie

Biedny Piątek – niedoszły Pawka Morozow - trafił między młyńskie kamienie kapitału i te kamienie go zmiażdżyły.

I. Szpicel z powołania

Woody Allen w jednym ze swych opowiadań stworzył bohatera, który od najmłodszych lat marzył o tym, by zostać zawodowym donosicielem. Brał nawet lekcje wymowy, żeby wyraźniej kapować. „- Mój Boże, jak ja lubię donosić na ludzi” - mówi w pewnym momencie. Podobny syndrom „kapusia z powołania” dotknął najwyraźniej lewackiego pisarza i publicystę Tomasza Piątka, znanego m.in. z felietonów na stronach „Krytyki Politycznej”. Wyczytał on mianowicie, że naczelny „Do Rzeczy”, Paweł Lisicki, pochwalił we wstępniaku ustawę Putina zabraniającą homoseksualnej propagandy, zwłaszcza wobec nieletnich. Lisicki wprawdzie umiejscowił swą pochwałę w kontekście – jak Putin morduje swych przeciwników i fałszuje wybory to świat milczy; tenże postępowy świat budzi się dopiero, gdy rosyjska władza uderza w deprawacyjną działalność homolobby – ale tego już Tomasz Piątek nie dopowie, bo i po co?

W każdym razie, Piątek doznał rewolucyjnego wzmożenia i postanowił trochę podonosić do reklamodawców tygodnika, pytając m.in. „Czy świadomie wspierają Państwo swoimi pieniędzmi tygodnik, który popiera prześladowanie homoseksualistów przez Putina?” . Swoją drogą, jak to jest, że wśród sił postępu w obliczu kontrrewolucji niemal automatycznie włączają się atawizmy rodem już nawet nie z przywołanego opowiadania Woody'ego Allena, ale wręcz z Pawlika Morozowa? Bo warto w tym miejscu przypomnieć, iż podobny numer próbowało zastosować swojego czasu branżowe pismo „Press”, molestując reklamodawców starego „Uważam Rze”, czy nie przeszkadza im aby „wizerunek upolitycznionej i skrajnej w opiniach gazety”. Sam Tomasz Piątek zaś zasłynął po raz pierwszy na donosicielskiej niwie smarując list do „Guardiana”, by brytyjska gazeta zerwała współpracę z Andrzejem Krauze, który pozwolił sobie na „homofobiczny” rysunek w „Rzeczpospolitej” (facet w Urzędzie Stanu Cywilnego mówi do kozy w welonie „Jeszcze tylko ci panowie wezmą ślub i zaraz potem my!”). Brawo, towarzyszu Piątek, teraz pora na masówki w zakładach pracy.

II. Moralność rewolucyjna

No, ale jeden z reklamodawców wyciął Piątkowi numer i przekazał jego donos redakcji „Do Rzeczy”. Jednym słowem, sprawa się rypła, a Bronisław Wildstein odwinął się listem otwartym do „Krytyki Politycznej”, w którym nazwał Piątka „małym donosicielem”. Wyobrażam sobie, że w tym momencie „mały donosiciel” musiał doświadczyć poczucia najgłębszej zdrady. Relacja donosiciel-władza (a reklamodawcy są dla mediów swojego rodzaju „władzą”) jest bowiem relacją nader intymną, opierającą się na zaufaniu i przeświadczeniu, że bezpieczniacka etyka nigdy nie pozwoli zdekonspirować konfidenta. To tak, jakby NKWD zamiast rozstrzelać ojca Pawki Morozowa, pobiegła do niego z ostrzeżeniem jakiego to ma synalka. Widział kto takie rzeczy? Parszywe czasy...

Toteż z listu Tomasza Piątka do TokFM przebija krzywda, skarga, że ktoś zakapował kapusia. Przy czym Piątek w swych żalach wydaje się być absolutnie szczery – on chciał dobrze, nie ma sobie nic do zarzucenia, a tu jeszcze „Krytyka Polityczna” wywaliła go za drzwi. On - uwaga – praktykował jedynie „wolność słowa” i chciał sprowokować „bojkot konsumencki”. To swoją drogą ciekawe rozumowanie, które warto podrzucić wszystkim Tewusiom figurującym w papierach IPN – owszem, donosiłem do bezpieki, ale tak właśnie pojmuję wolność słowa i nikomu nic do tego!

„Prawo dziennikarza i nie tylko dziennikarza do zadawania pytań jest podstawowym elementem wolności słowa. Jak się ma do wolności słowa brutalne zastraszanie publicysty, który zadaje niewygodne pytania?” - pyta Piątek a propos listu Wildsteina. I do głowy mu nie przyjdzie, że czym innym jest publiczne formułowanie zarzutów, czy wzywanie do bojkotu, a czym innym potajemne donosicielstwo za plecami zainteresowanego. Dla Piątka nie ma tu różnicy, bo w walce z „kontrą” nie ma miejsca na burżuazyjną moralność. Moralne jest to, co służy Rewolucji, koniec kropka. W tym wypadku Piątkowi wydała się moralna akcja „z partyzanta” mająca zniechęcić reklamodawców wrażego medium. I gdyby sprawa nie wyszła na jaw, wciąż pisałby do „Krytyki Politycznej”, chwaląc się zapewne w środowisku swymi przewagami i zbierając od kolegów pochwały za swoje bezkompromisowe kozactwo.

III. I jak tu robić rewolucję?

Tak się jednak nie stało, „Krytyka” wyrzuciła go ze swych łamów, przy czym powody rozstania z Piątkiem są dość charakterystyczne. Otóż, „Krytyka Polityczna” twierdzi, iż Piątek nie uzgodnił z nimi swej „akcji”, bo gdyby ich uprzedził, to „moglibyśmy przedyskutować wspólnie jej celowość”. W innym miejscu redakcja zauważa: „Nawet z przeciwnikami nie walczyliśmy nigdy, namawiając do wyrzucenia ich z pracy, lokalu, odebrania dotacji państwowych lub reklam.” Czyli, niby „nie walczyliśmy”, ale „moglibyśmy przedyskutować”. Rozumiem, że kwestią priorytetową byłaby spodziewana skuteczność „dywersji” i prawdopodobieństwo utrzymania sprawy w tajemnicy, tak by nie musieli „za naszego autora przepraszać co miesiąc”...

A tak naprawdę poszło o pieniądze. Rozgoryczony Piątek pisze bowiem – i nie ma powodu, by mu nie wierzyć – że, cytuję, „Powiedziano mi, że zadając pytania reklamodawcom, zagroziłem bytowi 'Krytyki'. 'No bo jeśli my piszemy do ich reklamodawców, to oni zaczną pisać do naszych grantodawców'. Granty to stypendia, które "KP" uzyskuje na swoje działania od różnych instytucji.” No i wszystko jasne – nie zaglądamy sobie nawzajem do kasy i będzie dobrze. Jest wprawdzie różnica między prywatnymi sponsorami, a grantami z publicznych środków, ale zasada - „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych” tak czy inaczej musi być zachowana. I jak tu z takimi robić rewolucję?

Biedny Piątek – niedoszły Pawka Morozow - trafił między młyńskie kamienie kapitału i te kamienie go zmiażdżyły. Biedny Piątek, powtórzę - uwierzył, że to wszystko naprawdę, a tu okazało się, że chodzi tylko o to, by na koszt podatnika („grantodawców”) wypić, zakąsić i polansować się w lewackim duchu po kawiarniach. Naiwny - to predylekcja Sierakowskiego do drogich win nic mu wcześniej nie powiedziała? I tak ma pozostać, bo jak się urwie futrowanie kawiarnianej kontestacji przez państwo, to ten cały rewolucyjny pryncypializm będzie sobie można wraz tomami Lenina i rocznikami „Krytyki Politycznej” wsadzić tam, gdzie ludowe masy mogą pana Sierakowskiego w dupę pocałować.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

niedziela, 15 września 2013

W niewoli kapitału

Jan Vincent Rostowski mógł zostać Tuskowi zwyczajnie narzucony, by dokończyć proces kolonizacji gospodarczej Polski.

I. Wynarodowiona gospodarka

Do annałów: 13.09.2013. Sejm uchwalił nowelizację ustawy budżetowej zwiększającą deficyt o ok. 16 mld zł – z 35,6 mld do 51mld 565mln zł. Dalsze 7,7 mld złotych mają przynieść cięcia w poszczególnych resortach. W sumie – prawie 25 mld złotych. No cóż, przydałoby się teraz mieć te 5,8 mld euro, które „pożyczyliśmy” na 0,1-0,2 procenta w ramach zrzutki na ratowanie Grecji Międzynarodowemu Funduszowi Walutowemu w 2011 roku (sami mamy linię kredytową w MFW oprocentowaną na 5-6%). Po obecnym kursie (ok. 4,2 zł), byłoby to 24,36 mld zł – i kwestia niedoboru byłaby właściwie rozwiązana. Ale przecież nie po to międzynarodowa finansjera nasłała tu w charakterze strażnika swych interesów pana Jana Vincenta „no PESEL” Rostowskiego z samego londyńskiego City, by Polska przestała się zadłużać.

Powyższe koreluje z wypowiedzią prof. Witolda Kieżuna o tym, w jakim stopniu jesteśmy (Polska i cała środkowa Europa) skolonizowani przez obcy kapitał. Sektor finansowy – na sześćdziesiąt kilka banków tylko cztery są polskie. W krajach Europy Zachodniej obecność obcych banków nie przekracza 20% - i to pomimo „swobodnego” przepływu kapitałów. Poszczególne branże – zdominowane przez firmy zagraniczne, wliczając w to „sprywatyzowane” za ułamek wartości przedsiębiorstwa państwowe. Do tego jesteśmy rezerwuarem taniej siły roboczej. Sędziwy profesor mówiąc o tym, płakał. Nie o taką Polskę walczył, nie takiej Polski wyglądał. Struktura gospodarcza Polski przypomina bowiem jako żywo to, co ma miejsce w krajach postkolonialnych.

II. Kapitałowa kolonizacja

Mamy zatem do czynienia z wielopoziomową kolonizacją – finansową, sił wytwórczych i materiału ludzkiego. Czegoś jednak z punktu widzenia ekonomicznych kolonizatorów wciąż brakowało – mianowicie, do pewnego momentu Polska, dzięki zachowywaniu jako-takiej dyscypliny finansowej, pozostawała krajem stosunkowo mało zadłużonym. Dług publiczny wprawdzie stopniowo narastał, jednak dość powoli, ponadto istniały progi ostrożnościowe traktowane przez wszystkie kolejne ekipy niezależnie od politycznych barw jako tabu. Inna sprawa, że kolejne rządy przed nadmiernym zapożyczaniem się ratowała „prywatyzacja” - czyli wyprzedaż obliczona na „dopięcie” kolejnych budżetów.

W każdym razie, na koniec 2007 roku dług publiczny wynosił nieco ponad 527 mld zł, a obecnie według różnych wyliczeń od 800 mld do biliona złotych. Osobiście przypuszczam, że bliższa prawdzie jest ta wyższa suma z uwagi na różne, nie stosowane przez poprzedników, księgowe sztuczki ministra Rostowskiego.

Co spowodowało tak nagły wzrost tempa zadłużania Polski? Do niedawna skłonny byłem sądzić, iż jest to wynik zbrodniczej beztroski i dojutrkowości charakteryzującej rządy Tuska - „ciepła woda w kranie” za pożyczone pieniądze dopóki się da, a potem ucieczka na brukselską posadę komisarza od prostowania bananów. Rostowski zaś miał być wykonawcą tej polityki. Obecnie jednak rodzi mi się w głowie spiskowe podejrzenie, że sprawa może mieć drugie i o wiele poważniejsze dno.

III. Dokończenie procesu kolonizacyjnego

Otóż Jan Vincent Rostowski mógł zostać Tuskowi zwyczajnie nastręczony, lub wręcz narzucony, jako strażnik interesów banksterskiej międzynarodówki, by dokończyć proces kolonizacyjny i to tak, byśmy nie mieli szans kiedykolwiek wygrzebać się z bagna. Finanse publiczne były bowiem ostatnim poważnym segmentem w którym mieliśmy jeszcze pole manewru i jakąkolwiek podmiotowość. A finanse publiczne, to nic innego jak podatki płacone przez obywateli, na które chrapkę mają instytucje finansowe skupujące państwowe papiery dłużne. Wydaje się nam, że podatki płacimy do budżetu państwa, tymczasem, jak poskrobać, to okazuje się, że budżet państwa jest tu tylko „przepompownią” która przekazuje nasze pieniądze do wierzycieli będących w posiadaniu obligacji Skarbu Państwa. W 2012 na samą obsługę zadłużenia wydaliśmy równowartość wpływów z PIT i jeszcze trochę, a przecież to nie koniec.

Zrozumiałe więc, że w interesie ekonomicznych kolonizatorów jest pogłębianie zadłużenia państwa, bo to gwarantuje im pewne dochody – im zadłużenie wyższe, tym większe zastrzyki gotówki płyną z naszych do ich kieszeni. Cały proceder kończy się zaś bankructwem i półformalnym ubezwłasnowolnieniem kraju, jak dzieje się to w przypadku Grecji. Pisałem już o tym wielokrotnie (wykaz poprzednich tekstów pod notką), ale powtórzę – zadłużanie państwa, to wyprzedaż suwerenności. Do tej pory owo uzależnienie od międzynarodowej finansjery postępowało najwyraźniej zbyt wolno jak na apetyty mocodawców Rostowskiego. Od momentu objęcia teki ministra finansów przez Jana Vincenta wszystko ruszyło z kopyta.

Nie do przecenienia jest również naruszenie finansowego tabu w postaci „zawieszenia” pierwszego progu ostrożnościowego. W ten sposób pękła pewna psychologiczna bariera - od tej pory każdy rząd będzie miał świadomość, że wszelkie zasady dotyczące finansów publicznych będzie można złamać ku uciesze przyszłych wierzycieli i licytatorów masy upadłościowej. I sądzę, że to również jest celowe działanie Rostowskiego, który zwyczajnie musiał wiedzieć, że układa nierealny budżet – właśnie po to, by stworzyć okazję do przełamania ostrożnościowej granicy i otworzyć wrota do dalszego zadłużania Polski.

IV. Na drodze do upadłości

Warto dodać, iż powyższe jest logiczną konsekwencją procesu „transformacyjnego” zapoczątkowanego w postkomunistycznym regionie przez George'a Sorosa (a tak naprawdę przez jego mocodawców, którzy posyłają Sorosa w charakterze finansowego „komandosa”). Proces ów Song Hongbing w swej „Wojnie o pieniądz” scharakteryzował jako „zamianę długów na udziały”. W telegraficznym skrócie polega on na tym, że demoludom umarzano częściowo długi, których nie mogły spłacić w zamian za „udziały” w poszczególnych gospodarkach narodowych. Stąd ta niezrozumiała na pierwszy rzut oka wyprzedaż majątku narodowego po dyskontowych cenach i niepohamowana inwazja gospodarcza, nad którą tak boleje prof. Kieżun.

Przy okazji - państwo właśnie dało sygnał o rychłej niewypłacalności, przystępując do likwidacji OFE. Tak się bowiem składa, że OFE są dość istotnym wierzycielem Skarbu Państwa na rynku wewnętrznym – na koniec 2012 roku obligacje stanowiły 45% papierów wartościowych w portfelu OFE na łączną sumę 118 mld zł. „Nacjonalizując” te obligacje, państwo dało sygnał, że długo już nie pociągnie, mimo pozornego obniżenia długu publicznego. Oczywiście, OFE nie ma co żałować, ten finansowy pasożyt był bowiem jedną z wielu form eksploatacji, zaś nasze „prywatne” emerytury i tak przecież koniec końców w 45% były uzależnione od zdolności wykupu przez państwo obligacji. Niemniej, w obecnej kondycji finansów publicznych ten rozpaczliwy rzut na taśmę dokonany przez Rostowskiego po to, by plajta nie wyszła na jaw przedwcześnie, ma jednoznaczną wymowę.

Podsumowując, obecnie jesteśmy na najlepszej drodze, by jako bankruci trafić pod nieubłagane skrzydła Międzynarodowego Funduszu Walutowego, którego recepta jest zawsze taka sama: fiskalizm, wyprzedaż tego co jeszcze jest państwowe, plus radykalne cięcia – również inwestycyjne, co każdorazowo skutkuje „zamrożeniem” gospodarki „ratowanego” kraju. Lecz to zabójcze rozwiązanie ma dla finansowej oligarchii podstawowy plus – spłacając transze „pomocy międzynarodowej” pod egidą MFW, wyciska się to, czego nie udało się z danego kraju wycisnąć do tej pory. I w tym momencie kolonizacja o której tu mówimy osiąga stadium finalne - totalne podporządkowanie wszelkich zasobów opanowanego terytorium.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/dlugi-suwerennosc

http://niepoprawni.pl/blog/287/szesciolatki-na-emigracje

http://niepoprawni.pl/blog/287/kryzysowy-korkociag

http://niepoprawni.pl/blog/287/zielona-wyspa-w-czarnej-dziurze

http://niepoprawni.pl/blog/287/budapeszt-czy-ateny

http://niepoprawni.pl/blog/287/o-greckich-kozojebcach-i-bankructwie-w-zjednoczonej-europie

http://niepoprawni.pl/blog/287/biale-noski-zamiast-bialych-kolnierzykow

czwartek, 12 września 2013

Jacy nauczyciele, takie będzie młodzieży chowanie

...czyli o „polonistce aspirującej” słów kilka.

I. Bezwład intelektualny

Proszę wybaczyć tę kulawą parafrazę w tytule, ale ta koślawość jakoś mi współbrzmi z artykułem pewnej emerytowanej nauczycielki języka polskiego, który podesłała mi Mama Katarzyna. Straciłem nad jego lekturą kilka chwil życia, w związku z czym czuję się cokolwiek starszy, osłabiony i muszę odreagować. Mama Katarzyna również musiała – polecam tekst na jej blogu. Ja jednak postaram się ugryźć temat od nieco innej strony niż zrobiła to Katarzyna, licząc na to, że wyjdzie nam ciekawy dwugłos.

Na wstępie dla porządku nadmienię, iż artykuł ten ukazał się we wrześniowym numerze miesięcznika „Polonistyka”, adresowanego „do nauczycieli polonistów szkół podstawowych, gimnazjów i liceów” i którego zadaniem jest „podnoszenie i doskonalenie stopnia umiejętności zawodowych nauczycieli poprzez aktualizację ich wiedzy oraz dydaktyki nauczania”. Jakby to ująć - mam nadzieję, że belfrowie tego periodyku nie czytają i że kolejne numery pokrywają się spokojnie kurzem w zaciszu polonistycznych biblioteczek. Dodam jeszcze, że celowo nie podaję tu personaliów autorki tekstu nad którym za chwilę będę się pastwił, bo nie chodzi mi o tę nieszczęsną niewiastę, jeno o przykład zapaści intelektualnej i, nazwijmy to, bezwładu mentalnego kadr nauczycielskich, spętanych swoistym szantażem salonowszczyzny sprowadzającym się do tego, że należy wyznawać określony, nieustannie aktualizowany przez właściwe instancje zestaw poglądów, by utrzymać przynależność do społecznej kasty inteligentów.

II. Sztampa formy i treści

Pierwsze, co uderza podczas lektury tekstu pod szumnym tytułem „Człowiek-naród-język ojczysty”, to skrajnie drewniany, „wypracowaniowy” styl. Spójrzmy: „Autor w sposób obrazowy pokazuje społeczne podłoże i różne etapy rozwoju języka ojczystego. Podkreśla fakt, że język jest odbiciem kształtowania się naszej kultury. Patrząc z dość odległej perspektywy historycznej, przypomina o zmaganiach polszczyzny z 'kościelną łaciną i niemieckim gwarem kupców i kramarzy'. Wymienia najważniejsze zabytki polskiego języka pisanego, czyli literackiego (...)” - i tak dalej. Ludzie, toż to odrabianie zadanej lekcji typu „analiza utworu poetyckiego” - w tym przypadku Mieczysława Jastruna. Coś takiego mogłaby napisać pilna, piątkowa uczennica liceum, która doskonale wie czego się od niej oczekuje i jak utrafić w gusta „pani profesor”. Albo autor jakiegoś bryka dla opornych. Oszczędzę Czytelnikom dalszych tego typu popisów prymusowskiej elokwencji, ale w ten sposób napisany jest cały tekst. Zero żywszego powiewu, zero błysku pióra i przede wszystkim – zero własnych przemyśleń.

No właśnie, skoro już przy przemyśleniach jesteśmy. Artykuł składa się w zasadzie z samych cytatów, bądź odniesień „własnymi słowami”, okraszonych komentarzami w rodzaju tego przytoczonego powyżej. Kogóż tu nie ma! Barbara Skarga, Wisława Szymborska, Roman Ingarden, Maurycy Mochnacki, Zygmunt Bauman, Leszek Kołakowski, wspomniany już Mieczysław Jastrun... i inni, i inni, i inni. A wszystkie te autorytety-podpórki składające się na kolaż cytatów i omówień (upchnięte w raptem czterostronicowym tekście!) mają jak się zdaje przyozdobić blaskomiotnym ornamentem rozważania o triadzie „człowiek-naród-język” z dość czytelnym zaleceniem w jakim duchu należy profilować umysły młodzieży podczas lekcyjnych nasiadówek.

Tam zaś, gdzie autorka pozwala sobie i nam na chwilę oddechu od złotych myśli kolejnych mędrców, epatuje nas retoryką rodem ze wstępniaka z „Wyborczej” - i to takiego, gdy Wroński, czy inny Stasiński ma akurat gorszy dzień: „(...) Głoszenie wyjątkowości własnego narodu wynika najczęściej z wybiórczego traktowania historycznej pamięci. Bywa ona wykorzystywana przez polityków do manipulowania opinią publiczną. Pochodną tej tendencji jest rosnąca liczebność i siła narodowców, mających przekonanie o swej moralnej wyższości, wynikającej – ich zdaniem – z faktu obrony tradycyjnych wartości przed kosmopolityzmem. Tym tłumaczą szowinistyczne ataki, antysemityzm, język rasistowski. Jest to zjawisko groźne i coraz bardziej niepokojące tym bardziej, że w szeregi nacjonalistów wstępuje głównie młode pokolenie, inspirowane przez wytrawnych graczy politycznych.

III. Polonistka aspirująca

W trakcie lektury i kilka chwil po, głowiłem się nad tym, dlaczego doświadczona nauczycielka jedzie wedle schematów szkolnej sztampy - wypracowania. I nagle olśniło mnie. Ona pisze wypracowanie! To wypracowanie ma zaświadczyć, że jest poukładana tak, jak się od niej wymaga. Że głowę ma umeblowaną należycie i że odrobiła lekcje - Szymborska, Jastrun, Kołakowski, Bauman... cytaty, cytaty, cytaty... No więc brawo, faktycznie odrobiła lekcje i do tego wykazała się umiejętnością doboru cytatów pod kątem zadanego tematu oraz znajomością literatury nadprogramowej. Bardzo dobrze Pipsztycka, zaliczone, siadaj, szóstka.

Słowem, mamy tu do czynienia z klasówką, którą autorka sama sobie zaordynowała, by potwierdzić zasadność swych aspiracji do Towarzystwa. Ten jakże powszechny wśród naszej postpeerelowskiej inteligencji kompleks wręcz wylewa się z każdej linijki. Charakterystyczne, że ową szkolną, drętwą mową-trawą do chińskiego ludu przemawia do innych nauczycieli - i oni zapewne trybią ten rytm przeżuwania cytatów, bo gdyby było inaczej, to chyba by pani „polonistki aspirującej” nie drukowano w poważnym, fachowym piśmie i nie polecano jej tekstu w charakterze belferskiej ściągawki.

Widzimy więc „polonistkę aspirującą”, uprawiającą takoż aspirującą polonistykę. Stąd ów dobór słuszniackich cytatów z jeszcze bardziej słuszniackich autorytetów, prowadzących do wtórnych, ale hiperpoprawnych „spostrzeżeń”, jak to przytoczone wyżej o groźnych, szowinistycznych narodowcach - choć i tak nieźle, że nie pojechała „faszystami”. To nie jest bowiem artykuł, który ma naświetlić jakiś problem - to deklaracja lojalności złożona przez prymusa. Dość nudna i męcząca, ale potwierdzająca należytą postawę polityczno-ideową. Toteż, w przeciwieństwie do Mamy Katarzyny nie dziwi i nie oburza mnie obecność Baumana. Bauman jest tu jak najbardziej na miejscu. Baumana „nosi się" w tym sezonie na salonach, zatem emerytowana nauczycielka z kompleksem aspirującej polonistki też go nosi. Modny w tym sezonie byłby Piekłasiewicz, to nosiłaby Piekłasiewicza w charakterze broszki do intelektu.

Zastanawiam się, ile początkujących nauczycielek przeszło przez jej ręce w trakcie praktyk szkolnych i na ile zaabsorbowały scharakteryzowaną powyżej mentalność oraz światopoglądowe horyzonty, bo nadmienić należy, iż artykuł ukazał się w dziale – uwaga - „Horyzonty polonistyki”. Jak teraz już wiemy, owe „horyzonty” biegną w dniu dzisiejszym z grubsza od Szymborskiej poprzez Kołakowskiego do Baumana. Słuszna perspektywa, właściwa i na czasie. Pierekowka dusz potrzebą dnia, by młodzież po obróbce edukacyjnej mogła ze spokojem i ufnością wybierać pogodną przyszłość sformatowaną w nieubłaganym duchu świetlistego postępu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

sobota, 7 września 2013

„Żydzi-Izrael-Polska” - polemika

Po debacie „Żydzi-Izrael-Polska”: plemienne prawo współwłasności jako „wektor” i „dialogiczny” sado-masochizm.

Wstępik

W niniejszej notce będę starał odnieść się polemicznie do kilku elementów, które przewinęły się w debacie „Żydzi – Izrael – Polska”, zorganizowanej przez Klub Ronina w poniedziałek, drugiego września. Niestety, na razie nie ma co liczyć na publikację zapisu debaty w internecie, zatem szczęśliwi ci, którzy mieli szansę wysłuchać jej w transmisji na żywo w Niepoprawnym Radiu PL. Dość szczegółowe relacje napisali Coryllus i elig, więc po detale odsyłam do tych autorów, sam zaś skupię się na pewnych tezach wygłoszonych przez Tomasza Terlikowskiego i Dawida Wildsteina.

I. Plemienne prawo współwłasności

Otóż, Dawid Wildstein powiedział coś w tym guście, że Izrael może się stać głównym sojusznikiem Polski w walce z rewizjonistyczną polityką historyczną Niemiec. Niestety, z jakichś względów tak nie jest. Taki był mniej więcej sens jego wypowiedzi, wzbogaconej jeszcze stwierdzeniem, iż Izrael jest ważnym wektorem polskiej polityki historycznej. Jest to, moim skromnym zdaniem, piramidalna bzdura, mam nadzieję, że wynikająca jedynie z beztroskiego „chciejstwa” Wildsteina juniora, a nie z celowego wpuszczania nas w maliny. W rzeczywistości jest bowiem tak, że polityki historyczne Niemiec i Izraela względem Polski są zbieżne i polegają na wmanipulowaniu Polski i Polaków we współodpowiedzialność za holokaust i zbiorowe paserstwo na mieniu ofiar.

Interes Niemiec jest tu jasny – pozbycie się historycznego garbu poprzez przerzucenie go na nas, tym bardziej, że spłacili się już szajce spod znaku „holocaust industry”, obecnie zaś dozbrajają Izrael. Interesem środowisk żydowskich natomiast, jest kasa – wraz z konsekwencjami. Po prostu. Mówi się o 60 mld dolarów, ale tak naprawdę nikt nie zna skali żydowskich roszczeń wobec Polski, które jakimś prawem plemiennej współwłasności, kompletnie obcej naszej cywilizacji, mamy zaspokoić. Windykacją od strony instytucjonalnej ma się zajmować powołana w 2011 roku przez rząd Izraela i Agencję Żydowską instytucja o nazwie HEART (Holocaust Era Asset Restitution Taskforce), której powstanie było, za przeproszeniem, pokłosiem konferencji „Mienie ery holokaustu”, która odbyła się w czeskim Terezinie w czerwcu 2009 roku. Projekt HEART jest o tyle nową jakością, że po raz pierwszy Izrael jako państwo oficjalnie zaangażował się w wymuszenia rozbójnicze będące do tej pory domeną pozarządowych organizacji żydowskich.

No więc, w jakim kontekście widzi Dawid Wildstein ów „wektor polityki historycznej”, którym ma dla nas być Izrael? Chyba, że chodzi o prosty szantaż „zapłaćcie, to pomożemy wam z tymi Niemcami”. No i może tak się w końcu stanie, bowiem Bobby Brown, dyrektor zarządzający HEART po lutowej (25.02) wizycie pięcioosobowej żydowskiej delegacji w Polsce (spotkania z przedstawicielami polskich ministerstw finansów, spraw zagranicznych, skarbu państwa, sprawiedliwości, administracji i cyfryzacji, Narodowego Instytutu Muzealnictwa i Ochrony Zbiorów, Urzędu ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych oraz z grupą parlamentarzystów) oznajmił w wywiadzie dla izraelskich mediów, iż nastąpił „przełom” w kwestii roszczeń rewindykacyjnych. To ma być ten „wektor”, panie Dawidzie? Rozłożą nam chociaż ten bandycki haracz na raty? No i wreszcie jak to jest – czy religijne prawo żydowskie, bądź prawo państwa Izrael stanowi, że to co należało do Żyda, należy też do wszystkich innych Żydów i to na przestrzeni pokoleń? A jeżeli nawet – to czy mamy obowiązek takie kuriozum respektować?

II. Dialog czy sado-masochizm?

Tomasz Terlikowski z kolei, po dość jałowych rozważaniach kto jest Żydem, a kto nie, i wyliczance różnych odłamów judaizmu, zaczął się rozwodzić nad tym, że na każdego „gojożercę” typu rabin Owadia Josef gotów jest wymienić wielokrotnie więcej rabinów, którzy są przychylni chrześcijaństwu („dziczce zaszczepionej na drzewie judaizmu”), katolicyzmowi, nie mają nic do Polaków i tak dalej (oddaję sens wypowiedzi). No i wszystko pięknie, cieszmy się i radujmy, tyle, że nie ma to najmniejszego znaczenia. Wpływ na opinię mas, aparat propagandowy, trzymają bowiem ludzie, których w sensie kulturowo-religijnym trudno nawet nazwać żydami. Są bowiem jedynie Żydami w znaczeniu etnicznego pochodzenia – niemniej, właśnie w rękach owych Żydów-kosmopolitów, bądź w najlepszym razie zeświecczonych Izraelczyków spoczywa moc kształtowania umysłów i kreowania bytów. A tym bezustannie kreowanym bytem jest Polak - żydożerca i złodziej żydowskiego mienia.

I na nic tu zżymanie się Dawida Wildsteina na „Gazetę Wyborczą”, która uzurpatorsko zawłaszczyła monopol na reprezentowanie polskich Żydów – promując przy okazji tych urobionych na jej obraz i podobieństwo. To jest nasz krajowy odcinek zjawiska opisanego powyżej – oni odrabiają swoją działkę na naszym krajowym poletku.

Wracając do Tomasza Terlikowskiego – generalnie uważam, że jest świetny w piętnowaniu „post-soborowego” nowinkarstwa (sam przychylnie zrecenzowałem w „Myślozbrodni” jego książkę „Koń trojański w mieście Boga. Pół wieku po Soborze...”) - i niechaj przy swej roli młota na „ducha Soboru” pozostanie. Religijna perspektywa zaburza mu bowiem spojrzenie na sprawy, w których liczy się jedynie czysta polityka, religia zaś, o ile się pojawia, pełni rolę wyłącznie instrumentalną – tak jak w kwestiach polsko-żydowskich, czy niedawnego „pojednania” między rosyjską Cerkwią a polskim Kościołem. W pewnym momencie Terlikowski zaczął głosić tezę, że prawdziwy dialog jest wtedy, gdy każdy bije się we własne piersi, a nie w cudze. No to słucham, gdzie są ci Żydzi bijący się we własne piersi i przepraszający za zbrodnie współziomków? Bo póki co, to my się bijemy i nas biją. To nie dialog. To sado-masochizm.

Krótko mówiąc, my się rozliczamy i nas rozliczają. A niedługo rozliczy nas dosłownie, finansowo, pani Ania Werchowskaja „czuwająca nad praktyczną stroną” Projektu HEART, która „rozliczyła” już szwajcarskich bankierów na 1,25 mld USD. Takie to mamy „wektory” Panowie.

I dopóki będziemy kulić się w sobie obezwładnieni potęgą rozlicznych żydowskich wpływów, z pałką „antysemityzmu” wiszącą nad głowami, sytuacja się nie zmieni.

***

Na koniec słowo wyjaśnienia. Skupiłem się na Wildsteinie i Terlikowskim dlatego, że z tym co mówili Grzegorz Braun i Leszek Żebrowski w dużej mierze się zgadzam, zaś Filip Memches i Piotr Gontarczyk wypadli tak bezbarwnie, że trudno mi odnieść się do ich wypowiedzi, które tylko rozmydlały dyskusję. Ilość uczestników okazała się zresztą zabiegiem (nie wiem, czy zamierzonym, czy nie), który dość skutecznie i moim zdaniem zupełnie niepotrzebnie „rozrzedził” debatę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://niepoprawni.pl/blog/287/finansowe-heart-izraela

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela-%E2%80%93-ciag-dalszy

http://niepoprawni.pl/blog/287/miliardy-do-izraela-%E2%80%93-eureka

środa, 4 września 2013

Sześciolatki na emigrację

Wpychanie sześciolatków do szkół, by o rok wcześniej weszły na rynek pracy, przypomina powoływanie pod broń kolejnych roczników dla uzupełnienia strat na wyniszczającej wojnie.

I. „Koniec kryzysu”

Ober-Matoł na Forum Ekonomicznym w Krynicy ogłosił „zakończenie kryzysu”, co radośnie odnotowały reżimowe mediodajnie. Głupszą pijarowską ściemę trudno sobie wyobrazić, toteż Jarosław Kaczyński błyskawicznie odpowiedział, że o „końcu kryzysu” będziemy mogli mówić dopiero, gdy ludzie przestaną zasypywać biura poselskie prośbami o załatwienie pracy. O kondycji gospodarki świadczą bowiem nie tyle „wskaźniki”, które można podrasować różnymi sztuczkami, ile powstające miejsca pracy i związany z tym poziom życia obywateli. Od siebie dodam ponadto, że w dobry stan naszej gospodarki uwierzę dopiero, gdy tendencja demograficzna wyjdzie ze stanu obecnej zapaści. Nie jest bowiem tak, że o spadku dzietności decydują „przemiany społeczne”, co niekiedy próbuje nam się wmówić. W Polsce, na szczęście, „modernizacja obyczajowa” nie poczyniła póki co aż takich spustoszeń jak na Zachodzie, o czym świadczyć może chociażby fakt, iż statystycznie najwięcej dzieci rodzi się wśród polskiej emigracji zarobkowej na Wyspach. Innymi słowy, Polki wciąż chcą rodzić dzieci, tylko w kraju nie mają ku temu warunków – rodzą więc za granicą i będzie to najprawdopodobniej drugie, stracone dla Polski pokolenie.

II. Klajstrowanie dziury demograficznej

Tymczasem, Dyktatura Matołów, by jakoś zaklajstrować grożącą nam w najbliższej przyszłości dziurę demograficzną, twardo upiera się przy posłaniu do szkół sześciolatków, tak by za kilkanaście lat na rynek pracy trafił dodatkowy rocznik, mający utrzymać rosnącą rzeszę emerytów. Jest to piramidalna bzdura i głupota, o ile nie coś więcej. Załóżmy optymistycznie, że te sześciolatki, po przejściu zafundowanej im obróbki edukacyjnej na coraz to niższym poziomie, faktycznie znajdą pracę. Na ile to wystarczy? Czy te obecne sześciolatki z kolejnych roczników przygniecione horrendalnymi składkami na ZUS będą chciały mieć własne dzieci? A jeśli nie, to co? Poślemy do szkół pięciolatków? Ale powyższa wizja dodatkowych roczników zasilających w przyszłości system ubezpieczeń społecznych, to i tak mrzonka. Jeśli bowiem utrzyma się obecna tendencja, to dzisiejsze sześciolatki pracy najzwyczajniej w świecie nie znajdą, albo w najlepszym razie wylądują na głodowych „śmieciówkach” - z mizernym pożytkiem dla państwowych zobowiązań egzekwowanych w ramach tzw. „umowy międzypokoleniowej” (pracujący utrzymują emerytów).

Sytuacja bowiem przedstawia się tak, że to właśnie wśród młodego pokolenia, ponoć najlepiej wyedukowanego w historii (w co zresztą wątpię, niezależnie od „wskaźnika skolaryzacji”), panuje masowe bezrobocie i brak perspektyw – i to niezależnie od powierzchownych oznak koniunktury, czy „zielonych” strzałek PKB. Przypomnijmy, że jeszcze przed wybuchem obecnego kryzysu z Polski wyjechało ok 2 milionów w większości młodych i dynamicznych ludzi, gdy tylko pojawiła się taka możliwość. I jakoś nie chcą wracać. Przeciwnie – ściągają rodziny, bądź zakładają je na obczyźnie, ze szczególnym uwzględnieniem Wielkiej Brytanii i Irlandii, które kryzys doświadczył ponoć o wiele boleśniej, niż „zieloną wyspę” Tuska. Dodajmy, że mimo tego upustu krwi, bezrobocie wśród polskich absolwentów jak było, tak jest nadal.

W tej sytuacji, posłanie sześciolatków do szkół zakrawa na zbrodniczą głupotę. Ludzie ci bowiem wypuszczeni na rynek pracy albo zasilą szeregi bezrobotnych – czyli będziemy mieli dodatkowe roczniki bezrobotnych na utrzymaniu opieki społecznej finansowanej z podatków pracującej reszty i zadłużającego się państwa, albo powiększą szeregi tzw. „working poor” („pracującej biedoty”). Zaś najbardziej aktywni i zdeterminowani wybiorą to, co ich dzisiejsi odpowiednicy – zarobkową emigrację, z której już nie wrócą.

III. Rezerwuar taniej siły roboczej

No i w ten sposób dotarliśmy do punktu, w którym trzeba zadać pytanie: czy obserwowane dziś wpychanie kolanem sześciolatków do szkół jest wynikiem jedynie głupoty, czy czymś więcej? Oficjalną argumentację, polegającą na ustawianiu dzieci w roli ostatniej deski ratunku dla systemu ubezpieczeń społecznych, mającej załatać nadchodzącą „dziurę demograficzną” na rynku pracy, obaliliśmy powyżej. Skoro zatem skazani jesteśmy na domysły o co tak naprawdę w tym wszystkim chodzi, bo nikt nam tego uczciwie nie powie, to podomyślajmy się w najlepsze – dlaczego nie?

Ja na przykład podzielę się spiskowym domysłem, że mamy tu do czynienia ze spłatą jakichś zobowiązań sprowadzających się do tego, że Polska stanowić ma w połączonych naczyniach europejskiej gospodarki rezerwuar taniej siły roboczej. A że dzisiejszych czasach nikt nie załaduje pracowników pod karabinem do bydlęcych wagonów, bo nieładnie by to wyglądało i budziło złe skojarzenia, więc opracować należy „miękkie” sposoby wyrzucania z kraju najbardziej pożądanych za granicą jednostek, czy wręcz grup społecznych. Jest to zresztą zjawisko charakterystyczne dla ogółu byłych demoludów przygarniętych do Unii Europejskiej – nie za darmo przecież. Pracownicy z naszego regionu są, patrząc z perspektywy „Starej Europy”, bliżsi kulturowo i cywilizacyjnie niż Pakistańczycy, Turcy, czy mieszkańcy krajów Afryki. Łatwiej się asymilują, nie tworzą zamkniętych enklaw bezprawia, nie wrzeszczą o dżihadzie i lepiej pracują za stosunkowo niskie stawki. Czegóż chcieć więcej?

Może zatem zachodni stratedzy od gospodarki uznali, że w perspektywie kolejnych dekad nadal będą potrzebowali u siebie tanich robotników, bo nie wszystko da się opędzić półniewolniczą produkcją w krajach azjatyckich. A ponieważ w międzyczasie w Polsce jakoś tak się stało, że na skutek nadmiernej materialnej eksploatacji zasobów ludzkich przestały rodzić się dzieci, to komuś tam zaświtał pomysł, że skoro tak, to warto by wypchnąć „na rynek pracy” nieco wcześniej kolejne roczniki, które nie znalazłszy w Polsce niczego do roboty, naturalną koleją rzeczy zasilą zachodnie gospodarki, przyczyniając się do wzrostu tamtejszego dobrobytu.

IV. Neokolonialna eksploatacja zasobów ludzkich

Aby ten scenariusz miał szanse na realizację musi zostać oczywiście spełniony podstawowy warunek: Polska i inne kraje w podobnej sytuacji nie mogą ekonomicznie „dogonić Europy”. I póki co, nie doganiają, chory system gospodarczy ulega petryfikacji, czemu dodatkowo sprzyja postępująca zapaść szkolnictwa obezwładnianego kolejnymi reformami, sprowadzającymi się do konsekwentnego zaniżania standardów edukacji na wszystkich poziomach. Oczywiście, „ministerki” Hall i Szumilas nie zostały wprowadzone w tak doniosłe ustalenia – bo i po co? Im całkowicie wystarczy zaczadzenie zachodnimi, postępowymi nowinkami, by wszystko toczyło się w kierunku pożądanym przez właściwych decydentów. Weźmy np. fetysz „modelowania kształcenia pod kątem potrzeb współczesnego rynku pracy”. Przepraszam, a skąd nasze „ministerki” wiedzą jak będzie wyglądał „rynek pracy” około 2030 roku? Na jakie zawody, na jakich specjalistów będzie zapotrzebowanie? Efekt? Kształci się niedouczonych, pozbawionych elementarnej wiedzy, za to obrobionych ideologicznie „lemingów” - idealny materiał na tanią siłę roboczą, o której jest tu mowa.

Może zresztą nikt nikomu nie nakazywał niczego wprost. Może po prostu na jakimś euro-szczycie szepnięto naszym mężykom stanu coś w tym guście: „Damy wam jakieś eurofundusze ekstra, będziecie mieli się czym pochwalić, tylko wiecie, niepokoi nas wasza sytuacja demograficzna i jej konsekwencje dla stabilności gospodarczej i finansów publicznych. Zastanówcie się, czy nie warto by zainterweniować i powiedzmy, wypuścić na rynek dodatkowego rocznika. Przemyślcie sobie tę sugestię...” Albo wyglądało to jeszcze inaczej. W każdym razie, za ten obłęd przyjdzie nam niedługo słono zapłacić. To trochę jak w kraju pogrążonym w wyniszczającej wojnie, gdy pod broń powołuje się coraz młodszych rezerwistów dla uzupełnienia strat. Tyle, że ci „poborowi” będą służyli komu innemu, w innej gospodarczej „armii”. Ot, taka neokolonialna eksploatacja zasobów ludzkich. Prędzej czy później skończy się to katastrofą na wszelkich możliwych poziomach.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/