czwartek, 30 lipca 2015

Repolonizacja banków – tak, ale z głową

Polski kapitał nie jest od ratowania zagranicznych banków, lecz służyć ma przede wszystkim naszemu rozwojowi.

Temat repolonizacji banków nie jest nowy, przewija się w publicznej debacie od kilku lat. Za czasów rządów Donalda Tuska pojawił się nawet projekt utworzenia polskiego konsorcjum finansowego z udziałem m.in. KGHM i PZU, które dokonałoby „udomowienia” sektora bankowego poprzez wykupywanie polskich oddziałów międzynarodowych instytucji finansowych, ale jak to u Tuska – na gadaniu się skończyło. Zamiast zagranicznych banków „udomowiono” środki zgromadzone w OFE, bo to łatwiejsze, niż zadzierać z potężnym lobby u którego zadłużająca w ekspresowym tempie kraj ekipa siedzi w kieszeni.

W każdym razie, pomysł repolonizacji powrócił ostatnio ze zdwojoną siłą za sprawą dwóch okoliczności – drastycznego pogorszenia się sytuacji „frankowiczów” oraz danych dotyczących wyprowadzania kapitału z Polski. Okazało się, że wbrew wcześniejszej pseudoliberalnej propagandzie (pseudoliberalnej, bo ani w Polsce ani w Europie nie mamy do czynienia z gospodarczym liberalizmem, tylko z plutokracją podporządkowującą sobie organa władzy państwowej, u nas na dodatek w sposób typowy dla bantustanów), kapitał jednak ma narodowość, co szczególnie widoczne jest w latach kryzysu. Pozostaje pytanie, czy obserwowany od 2008 roku skokowy wzrost transferów kapitałowych jest efektem kryzysu i ratowania central pieniędzmi drenowanymi z peryferii, czy może w ten sposób PO spłaca jakieś swoje zobowiązania, czy też doszło do koincydencji obu czynników – niemniej faktem jest, że rocznie polska gospodarka traci w ten sposób średnio ponad 5 mld USD, a w rekordowym 2008 roku było to ponad 12 mld USD. Jak można się domyślać, gdyby sektor bankowy pozostawał w polskich rękach podobny proceder miałby miejsce na zdecydowanie mniejszą skalę.

Na powyższe nakłada się praktyka wciskania klientom toksycznych produktów finansowych – głównie przez filie zagranicznych banków. Kiedyś były to opcje walutowe, których ofiary nierzadko procesują się z bankami po dziś dzień. Potem przyszedł czas boomu kredytów frankowych, kiedy to okazywało się, że ta sama rodzina nie mająca zdolności kredytowej w złotówkach nagle w cudowny sposób ową zdolność zyskuje, jeśli weźmie kredyt we frankach. Jak podnoszą specjaliści, w zasadzie trudno mówić tu nawet o kredycie w świetle polskiego prawa – jest to instrument spekulacyjny, swoisty hazard polegający na zakładzie o wydarzenie przyszłe i niepewne, jakim jest długoletnie kształtowanie się kursu obcej waluty. Do powyższego dochodzą jeszcze polisolokaty oferowane przez banki i firmy ubezpieczeniowe. Znamienne są przypadki 70- i 80-latków namówionych np. na 15-letnią „inwestycję”, przy czym w wypadku rezygnacji lwią część z wpłaconych pieniędzy zatrzymuje bank, bądź „ubezpieczyciel”. I znów pojawia się pytanie – czy banki z centralami w Polsce byłyby tak skore do łupienia obywateli przy jakimś niezrozumiałym paraliżu struktur państwa i organów kontrolnych? Bo warto przypomnieć, że drugą stroną medalu jest bierność np. Komisji Nadzoru Finansowego, która momentami sprawia wręcz wrażenie organu wykonawczego bankowego lobby.

W tym samym czasie branża bankowa notowała rekordowe zyski: w 2012 – 15,52 mld zł, 2013 – 15,4 mld, 2014 – 16,23 mld zł. Czy znalazło to przełożenie na rozwój gospodarczy, czy też działające w Polsce banki (a więc w praktyce klienci) były jedynie „skarbonkami” dla firm-matek? Jeszcze w 2014 na 20 największych banków tylko 4 były w polskich rękach (PKO BP, BOŚ, BGK – Skarb Państwa, Getin Noble Bank – Leszek Czarnecki). Od tego czasu PKO BP kupił wprawdzie Nordeę, a PZU przejęło kontrolę nad Alior Bankiem, lecz wciąż ogółem funkcjonują 32 banki zagraniczne i 6 polskich. Kapitałowo (III kwartał 2014) 40,5% sektora należy do inwestorów polskich, 59,5% do zagranicznych.

Warto jednak zaakcentować pewne niebezpieczeństwa związane z repolonizacją, o czym mówi np. Janusz Szewczak. Chodzi o to, byśmy nie przejęli „wydmuszek” obarczonych na dodatek toksycznym portfelem kredytowym. Również Fundacja Republikańska w swym raporcie z 2013 roku była wobec repolonizacji sceptyczna (inna sprawa, czy nie była to polityczna akcja Wiplera, który wtedy akurat odszedł z PiS, a postulat repolonizacji podnosił wówczas Jarosław Kaczyński). Zatem, „udomowienie” sektora bankowego tak – ale z głową. Nie od rzeczy byłoby poczekać na wdrożenie prokonsumenckich rozwiązań przez nową władzę, ucywilizowanie palącej kwestii kredytów frankowych, wprowadzenie podatku bankowego i uczynienie z KNF prawdziwego organu kontrolnego w miejsce obecnej banksterskiej ekspozytury. Wtedy wyjaśni się, które z zagranicznych filii warto przejąć – bo np. kupno Nordei przez PKO BP można odbierać wręcz jako rzucenie koła ratunkowego bankowi nastawionemu przez lata na kredyty walutowe, które mogą wkrótce radykalnie stracić na wartości. Pamiętajmy więc, że polski kapitał nie jest od ratowania zagranicznych banków, lecz służyć ma przede wszystkim naszemu rozwojowi.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2135-pod-grzybki-13

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 30 (24-30.07.2015)

poniedziałek, 27 lipca 2015

Ojro, ojro uber alles

...czyli IV Rzesza u bram.

I. Niemcy rządzą

Nigdy nie podejrzewałem, że ktoś taki jak Donald Tusk, obecnie paradujący w glorii operetkowego „króla Europy” może stać się dla mnie inspiracją do czegokolwiek, ale warto zwrócić uwagę na wywiad, którego Tusk udzielił po zakończonym niedawno „greckim” szczycie korespondentom kilku europejskich gazet (w tym „Rzepie”). Otóż jeśli poszperać między wierszami, spojrzeć na to, czego Tusk nam NIE MÓWI, oraz zerknąć na różne nie zaakcentowane wprost konteksty, to nagle zaczyna się robić całkiem interesująco. Najbardziej znamienne jest to, że Tusk relacjonując przebieg szczytu eurogrupy, przedstawia go w zasadzie jako dwustronne negocjacje na linii Tsipras – Merkel, z cieniem Wolfganga Schaublego w tle. Reszta uczestników to w zasadzie statyści.

Proszę zwrócić uwagę, że takie postawienie sprawy w zasadzie nikogo nie dziwi, wszyscy przyjmują je za naturalne, zupełnie jakby Niemcy dzierżyły jakiś mandat na reprezentowanie Europy i wypowiadanie się w jej imieniu. W całym opisie rozmów nie ma w ogóle miejsca na osławioną „Trójkę”, która teoretycznie „zarządza” greckim kryzysem – Europejski Bank Centralny, Komisję Europejską i Międzynarodowy Fundusz Walutowy. Poszczególni państwowi wierzyciele Grecji również nie mają zbyt wiele do gadania. Charakterystyczny jest tu przytoczony przez Tuska obrazek: oto powstać ma specjalny fundusz zawiadujący greckim majątkiem o wartości 50 mld euro i dokonujący jego prywatyzacji. W jego skład ma wchodzić praktycznie wszystko, co jest cokolwiek warte – państwowe przedsiębiorstwa, w tym kolej, lotniska, poczta, porty, wyspy, rafinerie... Mamy więc do czynienia z typową „egzekucją komorniczą” za długi, tylko na międzynarodową skalę. Część z owego majątku ma pójść bezpośrednio na zaspokojenie wierzycieli – czyli krajów, które przejęły wierzytelności swych banków, część zaś na inwestycje w grecką gospodarkę. Premier Tsipras chce, by było to 15 mld euro, kanclerz Merkel zaś obstaje przy 10 mld. I w tym momencie Tusk odbiera esemesa od premiera Holandii, że „inni zgadzają się na 12,5 mld”. Propozycja zostaje ostatecznie przyjęta, ale nie w tym rzecz. Chodzi o to, że pozostałe kraje członkowskie strefy euro jedynie asystują przy kluczowych rozmowach i ślą esemesy, które może zostaną rozpatrzone, a może nie. Natomiast europejskie instytucje chyba jak nigdy wcześniej ujawniły swą fasadowość – okazało się, że służą jedynie za parawan i kamuflaż dla niemieckiej polityki, tak by ostateczne decyzje zostały na potrzeby wizerunkowe ubrane dla niepoznaki w „unijne” szaty.

II. „Król Europy”

Spójrzmy, jak groteskowo wygląda na tym tle pozycja samego Tuska. Oto pozornie jeden z najważniejszych unijnych urzędników, przewodniczący Rady Europejskiej, zwany potocznie „prezydentem Europy” - słowem, brukselski mandaryn pełną gębą – siedzi niby jakiś uczniak i podaje wodę mineralną i paluszki... to jest chciałem rzec, przekazuje układającym się stronom esemes od premiera holenderskiego rządu. Tak na marginesie – w pewnym momencie Tusk pozwolił sobie na przedni dowcip. Powiedział mianowicie, iż „zdobywa teraz zwolenników ideologia ekonomicznej iluzji, że jesteśmy w stanie zbudować system alternatywny dla obowiązującego obecnie w Europie. To jest ryzykowne. Szczególnie ta zmasowana krytyka fiskalnej surowości i oszczędności. Przecież na oszczędnościach zbudowana jest zamożność Europy.

Paradne: o fiskalnej surowości i zaletach oszczędzania mówi facet, który niemal podwoił polski dług publiczny, przyzwolił na wyprowadzanie z Polski nieopodatkowanego kapitału i doprowadził aparat skarbowy państwa do skokowego spadku ściągalności podatków! Polska obecnie jest zadłużona na niemal tyle samo co Grecja – i jest to w znacznej mierze rachunek za tuskową „ciepłą wodę w kranie”. Innymi słowy – w rolę finansowego rygorysty wciela się osoba, która będąc polskim premierem wprowadziła nas na drogę u której kresu majaczy scenariusz przerabiany obecnie przez Greków. Sądzę zresztą, że między innymi właśnie za to został wynagrodzony brukselską synekurą, bo zadłużając Polskę, wydał nas na żer międzynarodowej banksterki, co ma również swoje dalekosiężne polityczne konsekwencje. Jak bowiem widzimy na greckim przykładzie, gdy przychodzi co do czego, to kapitał nagle odzyskuje narodowość... Na szczęście, nie udało mu się wcisnąć Polski do strefy euro, bo wtedy podzielenie przez nas losu Grecji, a może „tylko” Hiszpanii bądź Portugalii również obecnie w znacznej mierze ubezwłasnowolnionych gospodarczo, byłoby praktycznie przesądzone.

III. IV Rzesza

To, czego jesteśmy świadkami, pokazuje nam, że Unia Europejska pod względem politycznym w zastraszającym tempie przekształca się we współczesny odpowiednik „cesarstwa rzymskiego narodu niemieckiego”, z unią walutową jako „twardym jądrem” rządzonym żelazną ręką przez Niemcy i zewnętrznymi peryferiami. Nie bez powodu prezydent Hollande postulował wprost powołanie „europejskiego rządu”, czyli sprowadzenie w praktyce krajów członkowskich do statusu poszczególnych prowincji IV Rzeszy. Takie rozwiązanie w zasadzie jedynie zalegalizowałoby istniejący już teraz stan faktyczny. Od kilku lat bowiem Niemcy zyskały niepisane prawo obalania niewygodnych rządów w Europie. Żeby opisać ten mechanizm trzeba cofnąć się do 2011 roku, kiedy to powołano do życia nieformalne gremium zwane Grupą Frankfurcką. Miało to miejsce w gmachu opery we Frankfurcie (stąd nazwa), podczas pożegnalnego spotkania byłego szefa EBC Jean-Claude'a Tricheta, a pierwotnie w jej skład weszli: Angela Merkel, Nicolas Sarkozy, Jean-Claude Juncker (ówczesny szef eurogrupy), Christine Lagarde (dyrektor zarządzająca MFW), José Manuel Barroso (wówczas przewodniczący Komisji Europejskiej), Herman Van Rompuy (przewodniczący Rady Europejskiej, poprzednik Tuska), Mario Draghi (prezes EBC) i Olli Rehn (komisarz UE ds. gospodarczych i walutowych). Jeśli spojrzymy na realne procesy decyzyjne w Unii, to zobaczymy, że w różnych konfiguracjach owa „grupa trzymająca władzę” funkcjonuje do tej pory. Niezmienne jest jedno: wiodąca rola Niemiec w tej dyplomatycznej układance. W każdym razie, „Grupa Frankfurcka” już kilka lat temu była na tyle wpływowa, by rękoma krajowych parlamentów doprowadzić do dymisji greckiego premiera Jeorjosa Papandreu oraz niezniszczalnego, jak mogłoby się wydawać, Silvio Berlusconiego.

Co znamienne, wspomniane kolegium mimo braku jakiegokolwiek prawnomiędzynarodowego umocowania działało jawnie: podczas szczytu G-20 w Cannes (listopad 2011) osoby związane z Grupą paradowały nawet z plakietkami „GdF” („Groupe de Francfort”) i otwarcie mówiły, że zamierzają „odwołać Berlusconiego”. W praktyce wyglądało to tak, że Papandreu został wezwany na rozmowę dyscyplinującą, gdy odgrażał się, że rozpisze referendum w sprawie warunków pomocy dla Grecji, po której to rozmowie odwołał referendum i podał się do dymisji, a Berlusconiego zmuszono do ustąpienia, gdy EBC odmówił kupna włoskich obligacji – czyli wstrzymał finansowanie włoskiego długu. Nic więc dziwnego, że Grupę Frankfurcką nazywano „ósemką trzymającą władzę” i „politbiurem”. Dziś wprawdzie Tsiprasowi pozwolono urządzić referendalną szopkę, ale jak widzimy, nic z niej nie wynikło, bo grecki premier koniec końców musiał zaakceptować niemiecki dyktat, mający wszelkie cechy poskramiania przez metropolię zbuntowanej guberni. Dodajmy jeszcze, że powołanie Grupy było efektem zniecierpliwienia Angeli Merkel ślamazarnością unijnych procedur – należało stworzyć gremium mogące niejako „wyręczać” oficjalne struktury, które następnie jedynie nadają powziętym zakulisowo decyzjom pozór praworządności.

Tyle, jeśli chodzi o kwestie stricte polityczne, natomiast od strony gospodarczej „zjednoczona Europa” zamienia się w imperium kolonialne Niemiec. Imperium o tyle wygodniejsze do kontrolowania i dyscyplinowania, że kolonie nie znajdują się na drugim końcu świata, lecz leżą tuż pod bokiem. Narzędziem dominacji jest tu oczywiście waluta euro napędzająca niemiecką produkcję i eksport, oraz zarzynająca jednocześnie konkurencyjność gospodarek słabiej rozwiniętych – zwłaszcza południa Europy. W efekcie stają się one rynkiem zbytu dla niemieckich towarów, które kupują – jak Grecja – na kredyt. Gdy zaś kredytów nie są już w stanie spłacać, następuje przejęcie składników majątku narodowego. Kraje pozostające poza strefą euro są eksploatowane w inny sposób – inwazja banków, wielkich koncernów połączona z transferowaniem zysków za granicę, czy eksploatacją miejscowej siły roboczej, to tylko część metod. Oczywiście, jak w każdym imperium pojawiają się czynniki destabilizujące, odśrodkowe, niemniej patologiczne uzależnienie Europy od stanu niemieckiej gospodarki (co obserwujemy również w Polsce), pozwala stwierdzić, że narodziny IV Rzeszy stały się faktem i twór ten – w pesymistycznym wariancie – będzie istniał tak długo, dopóki nie wyssie wszystkich sił witalnych z reszty kontynentu.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2135-pod-grzybki-13

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 28 (22-28.07.2015)

sobota, 25 lipca 2015

Grecja na sprzedaż

W eurozonie jest euro za wejście, a dwa za wyjście.

Nie ma to jak niemiecka konsekwencja. Już w 2010 padła ze strony Berlina propozycja wyprzedaży greckich wysp (mówiono również o prywatyzacji Akropolu), co wówczas w Atenach odrzucono z oburzeniem. Minęło kilka lat i proszę – słowo stało się ciałem. Wielka Trójka (MFW, Komisja Europejska i Europejski Bank Centralny) tak usilnie „pomagała” Grecji, aż ta stoczyła się na samo dno kredytowego uzależnienia. Mechanizm był prosty – udzielano kolejnych pożyczek na spłatę poprzednich tak długo, aż pętla kredytowa ostatecznie zacisnęła się na gardle. Obecnie Grecja jako niepodległe państwo nie istnieje – mamy do czynienia z kondominium zarządzanym zdalnie przez wspomnianą Trójkę, a w roli syndyka masy upadłościowej występują Niemcy, które nawiasem mówiąc, znakomicie się z tym czują. Na tyle znakomicie, by podejrzewać, iż greckie bankructwo było scenariuszem o który od początku Berlinowi chodziło – wejdź do strefy euro, zadłużaj się ile wlezie, a potem wykupimy cię za bezcen.

Taka właśnie jest istota „funduszu prywatyzacyjnego”, który ma zarządzać greckimi aktywami o łącznej wartości 50 mld euro. Co się w nim znajdzie? Wszystko co da się spieniężyć: koleje, lotniska, porty, wyspy, poczta, firmy energetyczne, rafinerie – słowem, klasyczna licytacja bankruta. Za projektem stoi niemiecki minister finansów, Wolfgang Schauble, który zresztą forsował go od dawna. Już na początku greckiej plajty Niemcy postulowały, by kwestie podatków i wydatków budżetowych powierzyć specjalnemu komisarzowi dysponującemu prawem weta wobec finansowych decyzji rządu w Atenach. Teraz naciskani Grecy zobowiązali się podnieść VAT, więc i to się spełniło – Grecja de facto straciła kontrolę nad polityką fiskalną. Ponadto greckie długi miałyby zostać zabezpieczone np. ziemią i akcjami greckich przedsiębiorstw. Natomiast Jean-Claude Juncker mówił: „Suwerenność Greków będzie znacznie ograniczona. Muszą być przygotowani, że cudzoziemcy będą pomagali im decydować, jak radzić sobie z prywatyzacją”. Jak widać, co się odwlecze, to nie uciecze – eurogrupa ustaliła, że Grecja w zasadzie stanie się niemiecką kolonią.

W żargonie eurokratów funkcjonuje określenie: „duszenie w ciemnym pokoju”. Oznacza ono tzw. „twarde negocjacje” i takie właśnie „duszenie” greckiego premiera miało miejsce na ostatnim szczycie. Tsiprasowi udało się osiągnąć jedynie tyle, że siedziba funduszu będzie w Atenach i formalnie nadzorować będą go Grecy, pierwotnie bowiem Schauble żądał, by fundusz mieścił się w Luksemburgu, zaś pieczę nad nim miała sprawować Instytucja na Rzecz Wzrostu należąca do niemieckiego państwowego banku KfW, w którym Schauble pełni funkcję przewodniczącego rady dyrektorów. Nie łudźmy się jednak – to tylko parawan, żeby uniknąć zbędnej ostentacji – i tak o wszystkim decydować będzie Wielka Trójka i Niemcy, tym bardziej że wprost ustalono, iż grecki zarząd pozostanie „pod nadzorem instytucji europejskich”. Czyli mamy odpowiednik cywilnoprawnej instytucji ubezwłasnowolnienia – metodę tę stosowano niegdyś wobec notorycznych utracjuszy i jak widać, powraca ona do łask w makroskali.

Zastanawiam się, dlaczego SYRIZA nie decyduje się na „Grexit”. Na co jeszcze liczą w Atenach? Przecież po wdrożeniu planu prywatyzacyjnego Grecy staną się współczesnymi Helotami, bo po ich majątek narodowy już ustawia się kolejka chętnych. Do tego, jedna czwarta z owych 50 mld ma zostać przeznaczona na bliżej niesprecyzowane „inwestycje”. Kto będzie te inwestycje realizował i na nich zarabiał? Jak pisywał Kisiel – zgadnij, koteczku... Cóż, Romano Prodi stwierdził niegdyś w przypływie szczerości, że euro nie jest projektem ekonomicznym, lecz politycznym – wymuszać ma „pogłębienie integracji”, czytaj – pozbawienie suwerenności krajów członkowskich na rzecz brukselskiej „metropolii”. W międzyczasie okazało się, iż wspólna waluta jest znakomitym narzędziem utrwalania gospodarczej i politycznej hegemonii Niemiec na kontynencie – głównie kosztem krajów Południa. Już to pisałem na tych łamach, ale powtórzę – w eurozonie jest euro za wejście, a dwa za wyjście. Najprawdopodobniej więc Greków powstrzymuje coś, czego tylko możemy się domyślać – na przykład to, co naszym „euroentuzjastom” każe popychać Polskę w otchłań eurolandu. Rozmaite klientelistyczne uwikłania elit uzależnionych od obcych centrów decyzyjnych nie są wyłącznie polską specyfiką – to cecha wspólna kolonializmu i przykład Grecji znakomicie to obrazuje. Węgry przed epoką Orbana były na skraju podobnego rozwoju wydarzeń, tyle że w odróżnieniu od Grecji nie miały euro, więc dysponowały większą możliwością manewru, a wierzyciele mniejszymi możliwościami nacisku. No i sam Orban ulepiony chyba został z twardszej gliny.

Na koniec przytoczę coś w rodzaju memento. „Rzeczpospolita” opisując kilka lat temu grecką tragedię zamieściła znamienny cytat z tamtejszej prasy: „Tak wygląda współczesny rozbiór kraju. Nie trzeba armat. Teraz greckie wyspy, potem czeskie Sudety albo polski Śląsk". Ano właśnie...

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 29-30 (17-30.07.2015)

czwartek, 23 lipca 2015

Pod-Grzybki 12

Ewa Kopacz wypuściła spot wyborczy na którym psiapsiółki z Szydłowca wspominają z rozrzewnieniem jaka to z niej była dobra kobita i generalnie najwyraźniej bardzo żałują, że teraz jest tam gdzie jest. Ulżyjmy tej żałości – pani Ewa faktycznie na stanowisku premiera się zwyczajnie marnuje. Pozwólmy jesienią wrócić jej do Szydłowca, koleżanek i wyuczonego zawodu – nawet jeśli pani minister Piotrowska będzie z tego powodu ciut zazdrosna. Ale nic to – jeśli kocha, to wybaczy.

*

Nie ustają dociekania, po co służby odpaliły aferę podsłuchową. Mam pewną hipotezę. Otóż nadzór nad bezpieką sprawuje wspomniana wyżej minister Piotrowska – w cywilu katechetka. Jest więc to nadzór, nazwijmy to, spirytualny. Zapewne na którejś z ministerialnych odpraw pani Piotrowska rzuciła coś w stylu „poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” i bezpieka nieoczekiwanie wzięła sobie tę biblijną maksymę do serca. To ci dopiero ewangelizacja!

*

Jak tu nie zgodzić się z Michalkiewiczem, że najweselszy w „Wyborczej” jest dział religijny? Właśnie przeczytałem uroczy reportaż o byłym pastorze, którzy w amerykańskim „Pasie Biblijnym” założył kościół dla ateistów – Kaplica Misji Wspólnoty. Cóż, „Bible Belt” ma swoją specyfikę i nawet ateizm musi mieć tam formę quasi-religijną, co zresztą jest poniekąd logiczne – wszak jest to żarliwa wiara w nieistnienie Boga. Najlepsze jest jednak w jaki sposób ów pastor przeszedł na ateizm. Otóż ukazał mu się Bóg i powiedział: „nie istnieję”. Od tej pory były zielonoświątkowiec stal się duszpasterzem ateistycznym. No proszę, to całkiem jak świeccy księża z „Tygodnika Powszechnego” i „Wyborczej”. Kiedy Bartoś, Lemański, Obirek i inni nie będą wiedzieli co ze sobą zrobić, to ścieżka dalszej kariery właśnie została przed nimi nakreślona.

*

Kanclerzyca Angela Merkel poskromiła zbuntowaną prowincję Cesarstwa – Helladę. Wprawdzie premier Tsipras urządził referendalny cyrk, odgrażał się jak to nie odda Niemcom nawet guzika od marynarki i ogólnie pajacował, ale wystarczyło małe tete-a-tete z kanclerzycą Merkel i Tuskiem w charakterze przyzwoitki, by oddał nie tylko guziki, ale i ostatnie kalesony. Mam tu dwa morały. Po pierwsze, tak się skutecznie buduje IV Rzeszę, czego nie rozumiał ten idiota Hitler i dlatego „musiał odejść” niczym Balcerowicz, a po drugie – każdy naród ma takiego Orbana na jakiego sobie zasłużył.

*

Pozostając przy Niemcach i „Wyborczej” - oto organ czerskich przy okazji rocznicy Bitwy pod Grunwaldem objawił nam ileż to cywilizacyjnych dobrodziejstw zawdzięcza Polska Krzyżakom, z postawą wyprostowaną i przeciwstawnym kciukiem włącznie. Do tego oznajmiono nam, iż „według najnowszych badań” tzw. przywilej kruszwicki Konrada Mazowieckiego (fałszywka, którą Zakon uzasadniał swe pretensje terytorialne) to jednak autentyk. No i proszę – któż śmie twierdzić, że „Wyborcza” jest wrogiem polityki historycznej? Oczywiście, pod warunkiem, iż jest to jedynie słuszna, postępowa i prawdziwie europejska polityka niemiecka.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 28 (22-28.07.2015)

środa, 22 lipca 2015

„Strategiczna cierpliwość” Pawła Kowala

Nie miejmy złudzeń. Polityka historyczna Kijowa absolutnie nie dąży do zmierzenia się z demonami przeszłości

W naszym światku polityczno-medialnym funkcjonuje sobie taki ukraiński lobbysta o nazwisku Paweł Kowal. Kojarzycie Państwo? Ten sam, co to po fiasku projektu Polska Jest Najważniejsza (a pomidorowa jest najsmaczniejsza) znalazł przytułek na łaskawym chlebie w programie kulinarnym ukraińskiej telewizji i z wdzięczności od tamtej pory w dwójnasób udziela się na różnych forach, urabiając polską opinię publiczną w proukraińskim duchu. Otóż rzeczony Kowal stwierdził w wywiadzie dla „wPolityce.pl” udzielonym przy okazji rocznicy Krwawej Niedzieli, iż w stosunku do Ukrainy czekają nas jeszcze lata „strategicznej cierpliwości”. Chodziło rzecz jasna o ukraińską niechęć do historycznych rozliczeń.

Przepraszam, ale ja już zwyczajnie nie mogę słuchać takich dyrdymałów. „Strategiczną cierpliwość” to my wykazujemy od czasów Giedroycia - czyli nazbierało się parę ładnych dziesiątków lat. Nawet biorąc pod uwagę samą III RP będzie już tego ćwierć wieku. Uznaliśmy jako pierwsi ukraińską niepodległość. Do niedawna chowaliśmy Wołyń pod sukno, by nie zadrażniać stosunków, a i obecnie stawianie tej kwestii przez polskie oficjalne czynniki polityczne, mówiąc łagodnie, dalekie jest od radykalizmu. Pogodziliśmy się z utratą Kresów i nie wysuwamy żadnych rewindykacyjnych postulatów. Ukraina natomiast w tym czasie oficjalnie gloryfikuje morderców z UPA. Może wystarczy tego dobrego?

Ukraińcom należy jasno powiedzieć, że czas bezwarunkowego poparcia ze strony Warszawy się skończył. Jeżeli dalej będziemy „dialogować” w stylu - „no, może łaskawie przyznacie, bracia Ukraińcy, że z tym Wołyniem to nie wszystko było w porządku”, to nigdzie nie dojdziemy. W przywołanym wywiadzie Paweł Kowal powiada: „musimy bardzo uważać, aby tego, co nas dzieli z Ukraińcami, ktoś nie wykorzystał przeciwko nam i przeciwko Ukraińcom”. Chodzi oczywiście o Rosję, która faktycznie chętnie widziałaby Polskę i Ukrainę rozdzielone murem nienawiści, bo to w oczywisty sposób gra na jej korzyść. Tyle, że do tego tańca trzeba dwojga, a tymczasem ukraińska delegacja do Zgromadzenia Parlamentarnego Polski i Ukrainy odmówiła potępienia ludobójstwa na Kresach i w Małopolsce Wschodniej. O jakim więc dialogu można tu mówić? Kowal sam przyznaje, że Ukraińcy nie dojrzeli jeszcze do odkrywania czarnych kart swojej historii i minie jeszcze wiele czasu „zanim dojdzie do tego, że sami Ukraińcy zaczną zajmować się swoją trudną przeszłością”. Chwila, moment – przecież państwo ukraińskie jest niemal równolatkiem III RP. Myśmy w tym czasie zdążyli przerobić całą upiorną „pedagogikę wstydu”, przyznając się hurtem do wszystkich popełnionych i niepopełnionych zbrodni – walono nas po łbie „antysemityzmem”, polityką narodowościową okresu międzywojennego, pogromem kieleckim, Jedwabnem, akowcami mordującymi Żydów w Powstaniu Warszawskim i cholera wie czym jeszcze. Wzięliśmy na siebie odium komunistycznej Akcji „Wisła”, nasze władze mówiąc o Wołyniu uznają „historyczną pamięć” strony ukraińskiej odnośnie działań odwetowych polskiego podziemia w wyniku których zginęło 2-3 tys. Ukraińców (na co najmniej 100 tys. zamęczonych ofiar OUN/UPA). I co, mamy ciągnąć to samobiczowanie i czekać następne 25 lat, zanim ktoś się tam wreszcie obudzi?

Nie miejmy złudzeń. Polityka historyczna Kijowa absolutnie nie dąży do zmierzenia się z demonami przeszłości. Przeciwnie – owe demony stają się na naszych oczach mitem założycielskim „samostijnej Ukrainy”. Wiem, mówi się nam, że współczesny neobanderyzm ma głównie oblicze antyrosyjskie. Może i tak, ale jest jedynie kwestią czasu i potrzeby politycznej, by i antypolska twarz tej spuścizny zafunkcjonowała z równą mocą na publicznej scenie. Opór przed uznaniem wołyńskiej zbrodni jest tego dobitnym potwierdzeniem.

Ludobójstwo na Kresach może podzielić los masakry Ormian. Turcja do tej pory wypiera się tamtego holokaustu i ostro interweniuje ilekroć ten temat ma szanse pojawić się na arenie międzynarodowej. Jeszcze trochę i podobnie będzie z Wołyniem i Ukrainą - ustawa „o bojownikach walk o niezawisłość Ukrainy” i penalizacja krytyki rezunów z UPA jest wyraźną wskazówką w którą stronę podąża polityka historyczna władz w Kijowie. To jest kalka działań putinowskiej Rosji karzącej za „rozpowszechnianie fałszywych informacji o roli Związku Radzieckiego w drugiej wojnie światowej”, czyli mówienie o sowieckich zbrodniach i kolaboracji Stalina z Hitlerem. Wektor inny, metoda ta sama.

Postawmy sprawę z głowy na nogi. Ukraina jest zagrożona przez Rosję, zgadza się? Toczy z Rosją krwawą wojnę, której stawką jest integralność terytorialna państwa, tak? Więc TYM BARDZIEJ Ukraińcom powinno zależeć na dobrych relacjach z Polską. Jeśli zamiast tego mamy ostentacyjne prowokacje w rodzaju wynoszenia na piedestał banderowców, to znaczy że na dobrych stosunkach z naszym krajem Ukrainie nie zależy. Przestańmy więc nadskakiwać Kijowowi, bo tylko się tym ośmieszamy.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” ------->http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2081-pod-grzybki-12

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 29 (17-23.07.2015)

wtorek, 21 lipca 2015

Witamy w Atenach

Na grecką drogę prowadzącą wprost do Aten wprowadził nas nie kto inny, tylko właśnie Platforma ośmioma latami swoich rządów.

I. Tonący Grecji się chwyta

„Tonący brzydko się chwyta” - stwierdził niegdyś Słonimski i ta stara prawda jak ulał pasuje do idącej powoli acz nieuchronnie na dno Platformy. Ostatnie rozpaczliwe „przekazy dnia” kazały mówić wszystkim ludziom obozu władzy, że po zrealizowaniu postulatów gospodarczych PiS ogłoszonych na niedawnej konwencji programowej „Polskę czeka grecki scenariusz”. Mówią tak, co charakterystyczne, nie tylko członkowie gabinetu Ewy Kopacz, ale dokładnie wszyscy poputczicy Obozu Beneficjentów III RP włącznie z takimi tytanami myśli ekonomicznej jak Kazimierz Marcinkiewicz (z zawodu nauczyciel fizyki, któremu na otarcie łez PiS załatwił posadę w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju), czy Misiek Kamiński, który jadł chleb z tylu politycznych pieców, że w efekcie spasł się niczym prosię.

Mnie już nawet nie chce się oburzać na faryzeizm i zakłamanie partii rządzącej od ośmiu lat Polską. Był czas przywyknąć do obłudy, do przypisywania politycznym przeciwnikom niecnych zamiarów i intencji, które Platforma sama bez skrępowania wcielała w życie. Przykładowo, za dwuletniego okresu „IVRP” Polska miała stać się państwem policyjnym, ze wszechobecną inwigilacją. Tymczasem to za rządów PO pobiliśmy europejski rekord w podsłuchiwaniu obywateli, co potwierdziła w swych raportach zarówno Komisja Europejska, jak i Naczelna Rada Adwokacka. Inny przykład – Jarosław Kaczyński wykreowany został na małostkowego, mściwego człowieczka, opętanego żądzą rewanżu za wszystkie prawdziwe i urojone upokorzenia. Czyżby? Oto jak dowiedzieliśmy się niedawno z utrwalonych na taśmach pogwarek z udziałem Ryszarda Kalisza i Aleksandra Kwaśniewskiego, to nikt inny jak Donald Tusk jest „rudy i mściwy”, co potwierdza zresztą historia Piotra Staruchowicza „Starucha” - osobistego więźnia Donalda Tuska przetrzymywanego na Rakowieckiej długimi miesiącami bez postawienia zarzutów. Powód? Lider kibiców „Legii” był autorem hasła „Donald, matole, twój rząd obalą kibole”.

II. Platforma prowadzi nas do Grecji

Podobnie jest z lansowaną obecnie tezą, że PiS urządzi nam tu drugą Grecję. Pomijam już fakt, że PO - w odróżnieniu od opozycji - przez osiem lat nie dorobiła się własnego programu, a premier Ewa Kopacz po raz kolejny spektakularnie się ośmieszyła, twierdząc, że „programu nie napisze partyjny kolektyw”, tylko „Polacy”. Owo „pisanie” polega na podchwytywaniu postulatów zgłaszanych przez ludzi, którzy mieli nieszczęście zostać zdybani przez panią premier podczas kolejowych peregrynacji po kraju. Po pierwsze – skoro program mają tworzyć zwykli ludzie, a nie politycy, którym teoretycznie właśnie za to się płaci, to po co nam system partyjny? Oddajmy po leninowsku władzę kucharkom i nie zawracajmy sobie głowy ugrupowaniami politycznymi. Po drugie – ów „program” pisany przez „obywateli” sprowadza się, jak to zwykle w takich przypadkach bywa, do wysuwania rozmaitych roszczeń. Tak było w przypadku turnusów rehabilitacyjnych o które upomniała się matka niepełnosprawnego dziecka i słuchacze Uniwersytetu Trzeciego wieku. „-To ja mówię: dobrze, nie będzie rezerwy prezesa NBP na takim poziomie, tylko o 20 mln mniej, a te pieniądze przeznaczę na turnusy rehabilitacyjne” - oznajmiła Kopacz. No i proszę – okazuje się, że pieniądze jednak są. I zapewne są to te same pieniądze, których „nie ma” na realizację programu PiS. „A pula nie jest do kradzieży, pula się cała nam należy” - jak pouczał Deptałę towarzysz Szmaciak.

Ale, jak wspomniałem, już mniejsza o to. Rzecz w tym, że na grecką drogę prowadzącą wprost do Aten wprowadził nas nie kto inny, tylko właśnie Platforma ośmioma latami swoich rządów. Jedną z głównych przyczyn greckiej tragedii było nadmierne, kumulujące się latami zadłużenie. W 2007 roku, gdy PO obejmowała władzę, polski dług publiczny wynosił nieco ponad 500 mld zł, obecnie zaś przekroczył bilion złotych, a prawdopodobnie jest jeszcze wyższy, jeśli uwzględnić kwoty wypchnięte na papierze poza zobowiązania Skarbu Państwa. Czyli ekipy Tuska i Kopacz zadłużyły Polskę na niemal drugie tyle, co wszystkie poprzednie rządy po '89 roku razem wzięte, a koszt obsługi zadłużenia wynosi mniej więcej równowartość wpływów z PIT. Taka jest część ceny za „ciepłą wodę w kranie”. Przypomnę tu historię z 2013 roku – otóż Rostowski tak „wyliczył” budżet państwa, że już w lipcu trzeba było go na gwałt nowelizować, bo zabrakło 24 mld złotych – wyczerpano po prostu cały zaplanowany deficyt i trzeba było zawiesić 50-procentowy „próg ostrożnościowy” oraz dopożyczyć brakujące pieniądze na rynkach, emitując nowe obligacje. Smaczku całej sprawie dodaje fakt, że rok wcześniej wysupłaliśmy 5,8 mld euro, by dorzucić się do kredytu ratunkowego MFW udzielonego Grecji – czyli w praktyce zrzuciliśmy się na ratowanie niemieckich banków, które „umoczyły” w greckich papierach dłużnych. A 5,8 mld euro po ówczesnym kursie, to właśnie ok. 24 mld złotych, których zabrakło w budżecie na rok 2013... Takie to, proszę Państwa, jest „gospodarzenie”.

III. Grecko – polskie analogie

Idźmy dalej. Kolejną przyczyną greckiego kolapsu była niska ściągalność podatków. U nas jest podobnie, złudzeń co do tego nie pozostawia ostatni raport MFW przygotowany na zlecenie Ministerstwa Finansów. Zacytujmy fragment: „Łączna wydajność poboru podatku dochodowego od osób fizycznych (PIT), podatku dochodowego od osób prawnych (CIT) oraz podatku od towarów i usług (VAT) w Polsce osiągnęła wysokość około 16 punktów PKB w 2008 r. i spadła do 14 punktów w 2009 r. Przez kilka lat wydajność poboru podatków była stabilna, ale w 2013 r. spadła do 13,1 punktów; projekcja na rok 2014 wynosi 13,5 punktów PKB”.

W kontekście Grecji mówi się też o rozdętej administracji państwowej, zajmującej się Bóg wie czym. A u nas? Tylko w latach 2007-2011 liczba urzędników wzrosła o 90 tys. Koszta? W tym roku na pensje urzędnicze zostanie wydanych 28,14 mld zł – o 447 mln zł więcej niż w 2014. Ogółem w sektorze publicznym pracuje 3 mln osób, czyli 1/5 wszystkich pracujących Polaków, a koszt obsługi wynosi od 80 mld zł (dane GUS) do 93 mld (dane Fundacji Republikańskiej).

W tym miejscu trzeba wspomnieć o swoistym generatorze długu, jakim są fundusze europejskie – nikt o tym nie mówi, bo to niepoprawne politycznie, a szkoda. Otóż, by skorzystać z dobrodziejstw unijnego dofinansowania, trzeba mieć „wkład własny”. A skąd ów wkład wziąć? Proste – z kredytu. Skąd kredyt? Z zagranicznych banków, bo własnych nie mamy. Jeżeli dodamy presję, która towarzyszy wykorzystywaniu unijnych pieniędzy, to wychodzi, że i tu może być wcale nie najmniejszy powód rosnącego zadłużenia zarówno rządów, jak i struktur samorządowych. Czekam, aż ktoś to rzetelnie policzy i odkryje nam owego słonia w finansowej menażerii.

Do bankructwa Grecji przyczyniły się arcykosztowne igrzyska olimpijskie w Atenach. My też coś takiego mieliśmy – Euro 2012, które – no właśnie, nie wiadomo ile nas finalnie kosztowało, gdyż część inwestycji... wciąż jest w realizacji. Wiadomo jedynie, że koszty stadionów znacząco przekroczyły pierwotne założenia, podobnie jak budowa autostrad. Inwestycje na Euro, które miały być impulsem rozwojowym poskutkowały falą bankructw i kryzysem w branży budowlanej – tylko do listopada 2012 upadły 233 przedsiębiorstwa budowlane – o 80% więcej niż w 2011. Niedawno krakowscy platformersi chcieli nas uszczęśliwić olimpiadą zimową – całe szczęście, że „centusie” zdroworozsądkowo popukali się w czoło i odrzucili ten pomysł w referendum.

IV. Czekając na Orbana

Można by tak wymieniać grecko-polskie analogie jeszcze długo – bezrobocie wśród młodych, rozmiary szarej strefy, a nawet to, że Grecja praktycznie aż do krachu chwaliła się „zielonym” wzrostem gospodarczym. Tak, drodzy Państwo – gdy Tusk z dumą prezentował mapę Europy z polską „zieloną wyspą”, to drugim „zielonym” państwem była Grecja właśnie. Chwilę potem zbankrutowała – tyle, jeśli chodzi o miarodajność fetyszyzowanego wskaźnika PKB.

Jednak tak naprawdę jesteśmy w sytuacji może nie tyle Grecji, ile Węgier pod koniec rządów Ferenca Gyurcsány'ego - tego, który kłamał „rano, nocą i wieczorem”. Kłamał, zadłużając i wyprzedając Węgry do ostatniej koszuli, oddając swój kraj na kolonialny żer międzynarodowemu grandziarstwu, za co zyskiwał poklask w Brukseli i innych europejskich stolicach. Brzmi znajomo? O długach już mówiłem, wspomnijmy więc jeszcze dla porządku o próbach prywatyzacji Lasów Państwowych – i to nie tylko ze względu na żydowskie roszczenia majątkowe. Spokojna głowa – na tym kąsku pożywiliby się także inni.

Węgry w ostatniej chwili uciekły spod gilotyny - i stąd też pewnie wściekłość grandziarzy, którzy już przebierali nogami w blokach startowych, by przejąć węgierską masę upadłościową. Węgrzy mieli Orbana. Czy ekipa PiS – Jarosław Kaczyński, Andrzej Duda, Beata Szydło okażą się polskim „zbiorowym Orbanem”? Oby, bo naprawdę niewiele już brakuje, by podobna gilotyna dokonała naszej gospodarczej i państwowej dekapitacji.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2081-pod-grzybki-12

ilustracja: Budyń78

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 27 (15-21.07.2015)

Pod-Grzybki 11

Ewa Kopacz szykuje się na polityczną emeryturę i postanowiła zostać ambasadorem marki „Biedronka”. Cóż, coś trzeba w życiu robić, szczególnie jeśli podwyższyło się wiek emerytalny. Warto pójść za ciosem - może Komorowski zacznie reklamować Media Markt? Chociaż, nie - to podobno nie są sklepy dla idiotów.

*

Wieści dochodzące z obozu Platformy wskazują, że część działaczy ma żal do Donalda Tuska, iż ten nie spacyfikował w porę afery podsłuchowej, tylko wyniósł się na posadę w Brukseli. Hm, wygląda na to, że Tusk dla osobistej kariery poświęcił nie tylko interesy Polski, lecz również zdradził własną partię. W tej sytuacji wyczekiwany przez niektórych powrót Donalda na białym koniu może się dla Króla Europy okazać o wiele mniej przyjemny, niż zakładał - będzie musiał odpowiedzieć na kilka pytań swych kolegów. Oczywiście, jeśli w ogóle będzie miał do czego wracać, bo jak pójdzie tak dalej, to Król Donald może zastać w siedzibie PO jedynie tabliczkę „wygaszone”.

*

Chociaż, z drugiej strony, może jednak mu wybaczą – po pierwsze, nie mają wyjścia, po drugie, Donald jest „rudy i mściwy”, jak ostatnio się dowiedzieliśmy z knajpianych pogwarek Kalisza i Kwaśniewskiego. Platformersi będą zatem wyglądać rudego mściciela powracającego z brukselskiej tułaczki. Toż to niemal tolkienowska epopeja! „Z popiołów strzelą znów ogniska / I mrok rozświetlą błyskawice / Złamany miecz swą moc odzyska / Chyży Rój wróci na stolicę”.

*

„Wyborcza” na swych stronach przypomniała o zbrodni. Nie, nie o rzezi wołyńskiej, lecz o Jedwabnem, ubolewając, że na tegorocznych obchodach tej historycznej hucpy nie było przedstawicieli Kościoła, ani lokalnych władz. Ale, zaraz - był wszak dyżurny męczennik, czyli ksiądz Lemański! Przecież on powinien wystarczyć czerskim za cały episkopat. Po co jacyś biskupi mieliby jeszcze się plątać i zakłócać przenajświętsze odory księdza Lemańskiego i rabina Szuldricha?

*

Kijowska milicja przechrzciła się na „policję” i przywdziała nowe mundury w których wygląda jak funkcjonariusze Gotham City z „Batmana”. A teraz najlepsze: wymiana sortów mundurowych ma skutkować ukróceniem łapówkarstwa – tak oznajmił powszechnie znany z krystalicznej transparentności prezydent Poroszenko, co to doszedł do fortuny wyłącznie mocą osobistej uczciwości. Jak wynika ze zdjęć, „policjantom” słuchającym tych dyrdymałów udało się zachować kamienne twarze. Albo na szkoleniu amputowano im poczucie humoru i nie docenili żartu pana czekoladki.

*
Komorowski pojechał do Berlina pohailować trochę na cześć Stauffenberga – naziola, który biega teraz za świętego, bo poróżnił się politycznie z Hitlerem, a Niemcy rozpaczliwie potrzebują symboli świadczących, jak to heroicznie walczyli z „nazizmem”. I tak to wygląda – ludzie ginęli w „polskich obozach”, a w tym czasie dobrzy Niemcy próbowali zabić Hitlera. I głowa polskiego państwa właśnie oficjalnie podżyrowała tę wersję historii. Taak, Bartoszewski byłby dumny.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Najnowsze „Pod-Grzybki” tutaj -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2081-pod-grzybki-12

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 27 (15-21.07.2015)

czwartek, 16 lipca 2015

„Orbanomika” po polsku

Widać wyraźnie, że węgierskie doświadczenia zostały w PiS oraz jego zapleczu eksperckim przyswojone i wyciągnięto z nich odpowiednie wnioski.

Za nami programowa konwencja Prawa i Sprawiedliwości „Myśląc Polska”, która odbyła się w dn. 3-5 lipca w Katowicach. Sądzę, że warto zwrócić szczególną uwagę na propozycje gospodarcze, bowiem jeżeli zostaną one wcielone w życie, to polski model „transformacji” wdrożony przez Leszka Balcerowicza – Hilarego Minca polskiego łże-liberalizmu - nieodwołalnie odejdzie do lamusa. Obecnie polska gospodarka przypomina kolonialny folwark – z nieuzasadnionymi przywilejami dla największych graczy, wyprowadzaniem kapitału za granicę, konkurencyjnością bazującą na taniej sile roboczej, co skutkuje strukturalnym ubóstwem wielu Polaków i innymi patologiami. Nie jesteśmy tu wprawdzie wyjątkiem, bo analogiczny model niby-rozwoju, który widać jedynie w cyferkach PKB, jest charakterystyczny generalnie dla krajów postkomunistycznych, zupełnie jakby pisano go w tym samym centrum decyzyjnym – ale to żadne pocieszenie.

Jako pierwszy w naszym regionie postanowił z opisanym tu chorym wzorcem zerwać Viktor Orban, zaś jego reformy doczekały się miana „orbanomiki” (w nawiązaniu do „reaganomiki”, czyli reform zaprowadzonych w USA przez Ronalda Reagana) – i wywołały wściekłość międzynarodowych potentatów. Wspólną cechą posunięć Orbana było nastawienie prospołeczne i wspieranie rodzimych przedsiębiorstw. Po wystąpieniu Beaty Szydło na konwencji PiS widać wyraźnie, że węgierskie doświadczenia zostały w środowisku opozycyjnym oraz jego zapleczu eksperckim przyswojone i wyciągnięto z nich odpowiednie wnioski. Spójrzmy.

Obietnica 500 zł na każde drugie i kolejne dziecko jest zmodyfikowanym rozwiązaniem węgierskim. Tam zasiłki otrzymuje się już od pierwszego dziecka i konsekwentnie rosną z każdym następnym. Prócz tego funkcjonują ulgi podatkowe, urlop macierzyński w wysokości 70% ostatniego wynagrodzenia, ulgi dla przedsiębiorców zatrudniających kobiety powracające po urlopie do pracy, dopłaty do wyżywienia w szkole itd. Ogółem Węgry wydają na politykę prorodzinną 3,11% PKB, co doprowadziło do zahamowania spadku demograficznego.

Podniesienie kwoty wolnej od podatku do 8000 zł. Wreszcie! Obecnie w Polsce kwota ta wynosi 3091 i plasuje się poniżej minimum socjalnego, co sprawia, iż duża grupa Polaków płaci de facto „podatek od nędzy”. Na Węgrzech kwota wolna wynosi dwukrotność średniego miesięcznego wynagrodzenia w gospodarce i jest dodatkowo podwyższana wraz z każdym kolejnym dzieckiem, w efekcie czego znaczna część węgierskich rodzin nie płaci w ogóle podatku dochodowego. Obowiązuje tam stawka liniowa 16%, która od 2016 ma zostać obniżona do 15%.

Wspieranie polskiej przedsiębiorczości i opodatkowanie sektora bankowego oraz sieci sklepów wielkopowierzchniowych. Tu również widoczne są węgierskie inspiracje. Orban wprowadził najniższy CIT w Europie – 10% dla małych i średnich przedsiębiorstw, jest również możliwość przejścia na podatek ryczałtowy. Natomiast na sektory: bankowy, energetyczny, telekomunikacyjny i sieci handlowe – czyli branże opanowane przez międzynarodowe koncerny nałożono specjalny podatek obrotowy, bądź od aktywów (banki), zapobiegający m.in. ucieczce nieopodatkowanego kapitału za granicę. Warto nadmienić, że PiS już w 2012 proponował wprowadzenie podatku od aktywów instytucji finansowych w wysokości 0,39% zamiast podwyżki VAT do 23%, co przyniosłoby 5 mld zł rocznie budżetowi państwa. Wówczas minister Rostowski – banksterski lobbysta na stołku wicepremiera – grzmiał z mównicy sejmowej, iż „pomysły rodem z Budapesztu tutaj nie przejdą”. Jak w soczewce widać tu różnice priorytetów.

Nastawienie proinwestycyjne i prorozwojowe. Polska ma dążyć do zwiększenia udziału inwestycji w PKB i odejścia od schematu „montowni Europy” bazującej na taniej sile roboczej. Viktor Orban również prowadzi politykę utrzymaną w tym duchu – prócz podatków dla sektorów „pasożytniczych” (banki, sieci handlowe) stara się jednocześnie zachęcić do inwestowania w przemysł na Węgrzech – czyli realną produkcję w miejsce spekulacji, co widać choćby na przykładzie branży motoryzacyjnej (np. fabryki Daimlera, Audi, Suzuki) dającej ok 22% węgierskiego PKB.

Na koniec słowo o PO straszącej „drugą Grecją”. Otóż scenariusz grecki mielibyśmy, gdyby obecna ekipa pozostała na kolejną kadencję przy władzy. To za rządów PO Polska została zadłużona na niemal drugie tyle, co za wszystkich poprzednich ekip po '89 razem wziętych. Transferowanie kapitału za granicę wywindowało nas na 18 miejsce w świecie (średnio - 5,312 mld USD rocznie, dla porównania, w 2006 – jedynym pełnym roku rządów PiS - transfer kapitału wyniósł... zero), a ściągalność podatków spadła o 4 punkty PKB, co przekłada się na kilkadziesiąt miliardów rocznie. Słowem – jak w Grecji, która tuż przed krachem również – jak my - chwaliła się zielonym „słupkiem” wzrostu PKB. Dlatego warto trzymać kciuki, by nadwiślańska wersja „orbanomiki” proponowana przez Beatę Szydło zdała egzamin równie pomyślnie co nad Balatonem.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/2044-pod-grzybki-11

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 28 (10-16.07.2015)

niedziela, 12 lipca 2015

Pożegnanie z Giedroyciem?

PiS najwyraźniej zaczyna się otrząsać z giedroyciowskiego paradygmatu polityki wschodniej, który ciążył nad Polską przez całą III RP.

I. Oczy szeroko zamknięte

11 lipca miną 72 lata od pamiętnej „Krwawej niedzieli” (11.07.1943) - symbolicznego apogeum wołyńskiego ludobójstwa dokonanego przez OUN-B i UPA na Polakach zamieszkujących Kresy i wschodnią Małopolskę. Wedle szacunków zginęło wówczas ok.100 tys. Polaków oraz przedstawicieli innych narodowości (niektórzy podają nawet liczbę 250 tys). Ofiary, co trzeba podkreślić, były na ogół mordowane z sadystycznym okrucieństwem. Przez dziesięciolecia zbrodnia ta była tematem tabu, dopiero w ostatnich latach prawda o ówczesnych wydarzeniach zaczęła przebijać się do masowej świadomości. Niestety, potrzeby bieżącej polityki i fałszywie rozumiana racja stanu powodowały, iż temat ten nie znalazł należytego odzwierciedlenia w relacjach polsko-ukraińskich. Schemat przemilczania był prosty jak konstrukcja cepa – Ukraina ma być naszym strategicznym partnerem w regionie, zatem „nie trzeba głośno mówić” o sprawach, które mogłyby wywołać negatywny oddźwięk w Kijowie, tym bardziej, że mamy wciągać państwo ukraińskie w orbitę wpływów Zachodu, odpychając tym samym Rosję od naszych granic.

Tego typu podejście okazało się krótkowzroczne. Ukraińcy przyzwyczaili się, że mają poparcie Warszawy za darmo, że będą przez nas bez żadnych warunków wstępnych dopieszczani w trosce, by przypadkiem się nie obrazili i nie zwrócili w stronę Moskwy. W efekcie uznali, iż nie muszą nas szanować, oglądać się na polską wrażliwość historyczną, czy rozliczać ze swoją przeszłością – a tego rodzaju symboliczne kwestie wchodzące w skład polityki historycznej mają w stosunkach międzynarodowych niebagatelną wagę, czego przykładem jest intensywna kampania wybielania i relatywizowania niemieckiej odpowiedzialności za II Wojnę Światową. Ta polityka „szeroko zamkniętych oczu” obowiązywała u nas ponad podziałami. Również główna siła po prawej stronie - Prawo i Sprawiedliwość - trzymała się jej przez lata z uporem godnym lepszej sprawy. Na szczęście, ostatnio pojawiła się nadzieja na weryfikację dotychczasowego modelu postępowania – być może wraz ze zmianą pokoleniową dojrzewa też refleksja o bezskuteczności relacji opartych na zamiataniu historii pod dywan i zbywaniu jej eufemistycznymi ogólnikami.

II. Relatywizacja zbrodni

Oto 22 czerwca odbyła się VIII sesja Zgromadzenia Parlamentarnego Polski i Ukrainy – zgromadzenie składało się z 20 deputowanych do Izby Najwyższej Ukrainy oraz 16 posłów i 4 senatorów po stronie polskiej. Sesja, od razu dodajmy, zbojkotowana została przez parlamentarzystów PiS. W jej trakcie negocjowano treść komunikatu dotyczącego kwestii historycznych i posłowie PiS nalegali na zamieszczenie w nim sformułowań jednoznacznie potępiających wołyńskie ludobójstwo. Na to z kolei nie chciała zgodzić się strona ukraińska, więc parlamentarzyści głównej siły opozycyjnej z Janem Dziedziczakiem na czele opuścili obrady. Jak się okazało, słusznie, bowiem pozostali uczestnicy Zgromadzenia z ramienia polskiego parlamentu potulnie trwali przy dotychczasowej linii rozmiękczającej odpowiedzialność i unikającej jednoznacznej oceny wydarzeń. Końcowy komunikat opublikowany na stronach Sejmu nie pozostawia złudzeń. Mowa jest bowiem w nim o powołaniu zespołu, który przygotuje propozycję deklaracji pojednania Narodów Polskiego i Ukraińskiego. Deklaracja ta, zgodnie z wolą Zgromadzenia, ma się odnieść wprost do bolesnych zdarzeń z naszej historii: Zbrodni Wołyńskiej, mordów dokonywanych na ludności ukraińskiej. Dalej jest mowa o „bolesnych dla obu stron zdarzeniach we wspólnej historii i przy jednoczesnym potępieniu zbrodni przeciwko ludzkości”, przywołano także przemówienia Bronisława Komorowskiego i Petro Poroszenki z cytatem „wybaczamy i prosimy o wybaczenie”.

Mamy zatem klasyczną relatywizację – ot, były „bolesne zdarzenia” w których ucierpiały „obie strony”, ponadto usiłuje się wpisać Zbrodnię Wołyńską tak ogólnie w „zbrodnie przeciw ludzkości”. Takie ujęcie tematu jest w oczywisty sposób na rękę Ukraińcom, pomija bowiem absolutną nieproporcjonalność działań strony ukraińskiej i polskiej podczas rzezi – z jednej strony jest 100 tysięcy zamęczonych bestialsko przez Ukraińców niewinnych ofiar, z drugiej zaś – ok. 2 tys. Ukraińców, którzy zginęli podczas nielicznych akcji odwetowych polskiej partyzantki, będących – zaznaczmy – reakcją na zbrodnie banderowskich rezunów. Doprawdy, przywoływanie tu sprostytuowanego na wszelkie sposoby cytatu z listu polskich biskupów do niemieckiego episkopatu, jest szczytem historycznego zakłamania. Tak poza tym – może warto również pochylić się nad losem 485 tys Polaków zmuszonych przez UPA do ucieczki z Wołynia, Galicji Wschodniej i Chełmszczyzny na tereny Polski centralnej? Czy sformułowanie „czystka etniczna” to zbyt wiele jak na wrażliwość naszych ukraińskich „partnerów”?

III. Rozbrat z Giedroyciem?

Pocieszające, że PiS najwyraźniej zaczyna się otrząsać z giedroyciowskiego paradygmatu polityki wschodniej, który ciążył nad Polską przez całą III RP i dowodził jedynie wtórności oraz braku samodzielności intelektualnej współczesnych elit. Doktryna Giedroycia miała swoje uzasadnienie w czasach ZSRR, gdy w imię realizacji postulatu ULB (Ukraina-Litwa-Białoruś jako kordon sanitarny odgradzający nas od Rosji) paryski redaktor próbował obłaskawiać banderowców (z miernym skutkiem zresztą), użyczając im łamów „Kultury” i wyciszając temat Wołynia. Miał ograniczone pole manewru, uprawiał politykę poprzez swoje czasopismo, starając się oddziaływać na poglądy środowisk emigracyjnych i polskiej opozycji demokratycznej - może zwyczajnie wówczas nie dało się inaczej. Błąd polegał na mechanicznym przeniesieniu, bez żadnych korekt, giedroyciowskich zapatrywań w nowe realia, zupełnie, jakby był to religijny dogmat, nie zaś jedynie linia polityczna, którą należy modyfikować stosownie do okoliczności. Tymczasem, gdy postulat ULB doczekał się realizacji i u naszych wschodnich granic powstały niepodległe państwa, okazało się, jak naiwne było myślenie w duchu „my wam pomożemy, wy nam będziecie za to wdzięczni i wspólnie rozpoczniemy nową erę w historii Europy środkowo-wschodniej”.

Owo podejście wynika w znacznej mierze ze względów pokoleniowych. Do niedawna w Polsce rozdawała karty generacja dla której Giedroyc i paryska „Kultura” byli biblią i wyrocznią, na niej się ukształtowały solidarnościowe elity i kontynuowały jej program wschodni w niezmienionej formie, mimo że po drodze rzeczywistość zaczęła coraz bardziej odstawać od idealistycznych założeń. Przykładem niech będzie chociażby wspieranie przez Lecha Kaczyńskiego do samego końca „pomarańczowego” Juszczenki, mimo że od pewnego momentu widać było wyraźnie, iż jest to karta przegrana, na domiar złego zaś – niczym tonący brzytwy – zaczął się chwytać marginalizowanej dotąd na Ukrainie spuścizny banderowskiej i dowartościowywać ją w tamtejszej przestrzeni publicznej. Dziś obserwujemy rozkwit zapoczątkowanej wówczas przez Juszczenkę tendencji. Fetowanie w ukraińskim parlamencie Romana Szuchewycza, przyjęcie ustawy o „bojownikach o wolność”, do których zaliczeni zostali również rezuni z UPA połączone z penalizacją negowania ich „zasług”, jest świadomym działaniem wskazującym, iż tu właśnie ukraińskie władze chcą widzieć fundament współczesnej „samostijnej Ukrainy” - nie oglądając się bynajmniej na polskie samopoczucie.

Na marginesie – portal Rebelya.pl zamieścił gniewny tekst Marcina Reya, w którym ten zarzucił PiS „porzucanie dziedzictwa Lecha Kaczyńskiego”. Znów mamy do czynienia z myśleniem dogmatycznym. To nie żadne „porzucenie”, tylko uniknięcie powtórzenia pewnych błędów tego wybitnego skądinąd polityka. Nie ma ludzi doskonałych i w pewnych sprawach mylić się mógł nawet śp. Lech Kaczyński, co w żadnym razie nie umniejsza jego zasług dla Polski.

IV. Zmiana kursu?

Dlatego cieszy obecna postawa Jana Dziedziczaka, który odchodzi od infantylnego, proukraińskiego entuzjazmu mówiąc: „Pokazaliśmy zdecydowanie, że jest to sprawa priorytetowa. Dla nas, w kontekście przyszłych rządów, niewyobrażalna jest taka sytuacja, że o Zbrodni Wołyńskiej nie będziemy mówić”; i dalej: „wyraźnie pokazaliśmy, że polityka unikania i rozmiękczania tematu Zbrodni Wołyńskiej się kończy. Nasze stanowisko w tej sprawie jest jednoznaczne”.

Mam tylko nadzieję, że obserwowana korekta kursu Prawa i Sprawiedliwości jest sygnałem trwałego przewartościowania. Do tej pory bowiem nasze relacje z Ukrainą były rażąco niesymetryczne. My troskaliśmy się, by ich nie urazić zbyt twardym stanowiskiem w sprawie Wołynia, Ukraińcy natomiast bez skrępowania uczynili tradycję banderowską kamieniem węgielnym narodowego odrodzenia i mitem założycielskim „samostijnej Ukrainy”. Ta asymetria musi się skończyć i – powtórzę – mam nadzieję, że gest posłów PiS nie jest jedynie koniunkturalną kokieterią obliczoną na potrzeby wyborcze, w celu zjednania środowisk kresowych i szerzej – patriotycznych, dla których pamięć o Wołyniu nie jest jedynie pustym dźwiękiem.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (08-14.07.23015)

piątek, 10 lipca 2015

Waluty alternatywne

czyli pieniądze z misją.

W dzisiejszym felietonie chciałbym nieco poszerzyć temat z poprzedniego numeru „Gazety Finansowej” - czyli waluty alternatywne. W zeszłym tygodniu przedstawiłem Państwu niedawną historię koliona – czyli quasi-pieniądza emitowanego w rosyjskiej wsi Kolionowo przez lokalnego przedsiębiorcę Michaiła Szlapnikowa. Waluta ta służyła do prywatnych rozliczeń między mieszkańcami, a jej głównym atutem w porównaniu z tracącym systematycznie na wartości rublem było to, że nie podlegała inflacji, jako że miała zakorzenienie w parytecie ziemniaka wg stałego kursu – 5 kolionów = wiadro kartofli (10 kg.). Nie jest to jednak jedyny model waluty alternatywnej, zaś historia emisji tego rodzaju środków płatniczych sięga co najmniej doby Wielkiego Kryzysu.

Za jedną z pierwszych walut alternatywnych uznaje się „szylinga Worgl”, wprowadzonego w austriackim miasteczku o tej nazwie w 1929 r. - w odpowiedzi na zapaść gospodarczą wywołaną ogólnoświatowym kryzysem. Szyling ów miał stały kurs wymiany z oficjalnym szylingiem austriackim w relacji 1:1, jednakże miał ograniczony termin ważności. Każdy posiadacz „worgli” musiał co miesiąc zgłaszać się do miejskiego urzędu celem ostemplowania banknotów i płacić za tę prolongatę 1% nominalnej wartości pieniądza. Powyższa procedura dotyczyła również „worgli” będących w posiadaniu miasta. Jak łatwo zauważyć, oznaczało to zaprogramowaną z góry dwunastoprocentową inflację w skali roku, toteż mechanizm ten zachęcał do jak najszybszego wydawania pieniędzy, co miało pobudzić lokalny obrót gospodarczy, miastu natomiast zapewnić środki na wydatki publiczne. Miasto rozpoczęło szereg inwestycji interwencyjnych, zmniejszając tym samym bezrobocie, a zaczęło od zapłacenia kopalni „worglami” za węgiel. Kopalnia, chcąc pozbyć się worgli, nim te stracą wraz z upływem miesiąca 1% wartości, wypłaciła nimi pensje górnikom, ci z kolei wydali je jak najprędzej w sklepach, sklepikarze zakupili za nie produkty od okolicznych rolników... i tak dalej. Maszyna szybkiego obrotu została wprawiona w ruch. Efektem był tzw. „cud Worgl” - bezrobocie praktycznie znikło, odżył handel i rynek usług, kasa miasta notowała nadwyżkę mimo sporych wydatków... Niestety, błąd włodarzy Worgl polegał na tym, że pobierali w „szylingach Worgl” również podatki. To dało Centralnemu Bankowi Austrii pretekst do zlikwidowania lokalnej waluty, zaś burmistrz miasteczka stanął przed Trybunałem Konstytucyjnym za wchodzenie w kompetencje banku centralnego. Cóż, żaden monopolista nie lubi wkraczania na swoje terytorium, tym bardziej, że przykład Worgl okazał się zaraźliwy – zamiar wprowadzenia lokalnych walut ogłosiły 173 miasta z Austrii i Niemiec.

Oczywiście, powstaje pytanie, jak tego typu rozwiązanie, oparte na sporej jednak inflacji, sprawdziłoby się na dłuższą metę i który model jest lepszy – nieinflacyjna waluta Szlapnikowa, czy inflacyjne „worgle”. Oba przypadki łączy jednak finał sądowy – Michaił Szlapnikow bowiem również ma sprawę na skutek interwencji rosyjskiego banku centralnego.

„Worgle” to jednak dopiero początek. Współcześnie, całkiem legalnie, funkcjonuje w Niemczech ok 40 walut alternatywnych, a w Hiszpanii ponad 30 (szczególną popularność zaczęły zdobywać po wybuchu ostatniego globalnego kryzysu finansowego). W Niemczech 28 takich walut wchodzi w skład sieci Regiogeld i można powiedzieć, że są to „waluty z misją”. Przykładowo, „Urstromtaler” ma służyć wspieraniu lokalnego handlu i wytwórczości w opozycji do wielkich koncernów i sieci handlowych. „Urstromtalera” honorują sklepy, piekarnie, restauracje – łącznie ok. 200 podmiotów. Pieniądze te mają swój termin ważności, co zachęca do szybkiego ich wydawania – podobnie jak w przypadku „Worgli”.

Jedną z najpopularniejszych walut alternatywnych w Niemczech jest „Chiemgauer” emitowany po kursie 1:1 w stosunku do euro. Szacuje się, że obroty tym pieniądzem wyniosły od 2003 roku grubo ponad 5 mln euro, honoruje go ponad 550 podmiotów gospodarczych, uruchomiono również specjalną linię mikrokredytów. To również jest waluta inflacyjna, na wzór „szylinga Worgl”, z tą różnicą, że opłat za przedłużenie ważności dokonuje się co 3 miesiące. Ten swoisty „podatek inflacyjny” (innymi słowy – jest to ujemne oprocentowanie) zwany „demurrage” wymyślony został przez Silvio Gessela - zmarłego w 1930 roku ekonomistę stojącego również za projektem „Worgli”. Dziś jak widzimy jego idee notują prawdziwy renesans.

Allen Greenspan stwierdził, iż XXI wiek będzie stuleciem prywatnych walut – i chyba faktycznie jest coś na rzeczy. Warto wymienić jeszcze chociażby hiszpańskie „ECO”, brytyjski „Bristol Pound”, czy szwajcarski WIR. Niektóre z nich nie funkcjonują nawet w formie papierowej - np. WIR (w obiegu od 1934 roku) ma postać kont rozliczeniowych. Ich rolą jest przede wszystkim służenie lokalnym społecznościom i stanowią pozytywną odpowiedź na niedomagania „oficjalnych” systemów monetarnych. Czy państwowi monopoliści będą w stanie wyciągnąć z tego konstruktywne wnioski?

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:
„Ziemniaczana waluta”

Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 27-28 (03-16.07.2015)

czwartek, 9 lipca 2015

Pod-Grzybki 10

Nad Polskę nadleciał z Niemiec dron wczesnoporonny i zrzucił na naszym brzegu Odry „dwie dawki” pigułek od niemania dziatek. Piguły te natychmiast zostały pożarte na podobieństwo cukierków przez wygłodniałe aktywistki proaborcyjne. Patrząc na zdjęcia, trudno nie podejrzewać syndromu ciąży urojonej - niczym u pani Bratkowskiej, co to koniecznie chciała skrobać się w Wigilię. Tak poza tym - do tej pory myślałem, że tzw. kult cargo dotyczy jedynie prymitywnych ludów wysp Pacyfiku. Najwyraźniej byłem w błędzie. Postępowa odmiana kultu cargo ma u nas wielką przyszłość. Jeszcze jeden dowód na to, że gdy się przestaje wierzyć w Boga, to zaczyna się wierzyć w cokolwiek.

*

Piguły wysłała organizacja „Women on Waves”, wedle której Polki nie marzą o niczym innym, niż dać się wyskrobać. Tak się składa, że jest dokładnie odwrotnie – Polki marzą o posiadaniu dzieci, a nie decydują się na nie wyłącznie z przyczyn ekonomicznych. Wystarczy porównać wskaźniki dzietności Polek w kraju i na Wyspach Brytyjskich. I może to tak martwi zachodnich postępowców – by ci konserwatywni Polacy się za bardzo nie rozmnożyli. Dlatego postanowili zrzucać te pigułki metodą identyczną, jaką stosuje się wobec bezpańskich kotów.

*

Feministki, jak wspomniałem, łyknęły sobie po pigułce, jednak niestety żadnej najwyraźniej nic się nie stało. Trochę szkoda – liczyłem po cichu, że może przez przypadek abortują w ten sposób same siebie.

*

Opublikowałem ostatnio w internecie niedawny tekst dla „Warszawskiej Gazety” o kandydacie na Rzecznika Praw Obywatelskich – Adamie Bodnarze, który odznacza się wyjątkową gorliwością we wspieraniu homolobby. Nieoceniona blogerka Katarzyna stwierdziła w komentarzu, iż „prawa obywatelskie będą przysługiwać tylko po ukazaniu legitymacji LGBT”. Cóż, może trzeba sobie taką legitymację wyrobić. Mam tylko nadzieję, że nie jest wymagany egzamin praktyczny.

*

Achtung! Ewa Kopacz grasuje na kolei, nagabuje obce osoby, wtrynia nos do cudzych talerzy i ogólnie zachowuje się skandalicznie. Niedawno zaś objawiła światu prawdę o „dumnym narodzie śląskim”, co zostało spuentowane przerażoną miną Miśka Kamińskiego. Moim zdaniem jednak Misiek przypomniał sobie o tym zaglądaniu w talerze i po prostu za wszelką cenę próbował zdusić pawia.

*

Konio Giertych wraca do polityki – obwieścił tryumfalnie na swych stronach portal „Wyborczej”. Ludzie, co za czasy - „Wyborcza” kibucuje Giertychowi jako wielkiej (naprawdę, wielkiej) nadziei Białych, zaś sam Roman oświadcza: „nie mogę patrzeć na ten festiwal kłamstw i cynizmu”. Chłopie, w takim razie, pewnie żona cię goli, bo sam nie nie jesteś w stanie patrzeć w lustro.

*

A swoją drogą – wspólna nienawiść do Kaczyńskiego musi być naprawdę potężnym spoiwem, skoro człowiek zwany Koniem zdecydował się na kolaborację ze środowiskami w których może liczyć co najwyżej na status „dobrego faszysty”. Tak oto mamy porozumienie ponad podziałami na miarę czasów i możliwości.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 26 (08-14.2015)

środa, 8 lipca 2015

Ogłoszenie o naborze do zorganizowanej grupy przestępczej

...o charakterze zbrojnym

Niniejszym ogłaszam zaciąg do grupy przestępczej o charakterze zbrojnym. Celem Grupy będzie przechwycenie władzy w kraju przy pomocy zamachu stanu oraz zabezpieczenie tejże poprzez wprowadzenie stanu wojennego. W dalszej kolejności przewiduje się m.in. przestępstwa gospodarcze na wielką skalę, tworzenie sitw przejmujących poszczególne segmenty gospodarki narodowej ze szczególnym uwzględnieniem sektorów energetycznego, bankowego, wymiany handlowej z zagranicą, wyprowadzanie pieniędzy pochodzących z działalności Grupy do bezpiecznych państw, terroryzowanie ludności za pomocą rozbudowanego aparatu represji, zabójstwa polityczne, a także systemową inwigilację i rozpracowywanie operacyjne społeczeństwa. Jednocześnie Grupa prowadzić będzie szeroko zakrojoną akcję werbunkową mającą na celu pozyskanie możliwie licznej siatki konfidentów ulokowanych we wszystkich kluczowych obszarach życia publicznego, ze szczególnym uwzględnieniem mediów, sądownictwa, zakładów pracy, administracji, wszelkich organizacji oraz wszędzie tam, gdzie uznamy za potrzebne lokowanie naszej agentury.

Pragnę zapewnić przyszłych szanownych Kolegów (a może i Koleżanki?), iż aktywność tego rodzaju, mimo że formalnie stanowi przestępstwo z art.258 Kodeksu Karnego zagrożone karą od 6 miesięcy do 8 lat pozbawienia wolności, w rzeczywistości obarczona jest minimalnym ryzykiem. Sam zresztą, jako przywódca Grupy, będę ryzykował stosunkowo najwięcej – karę pozbawienia wolności od 1 roku do 10 lat. W praktyce jednak mogę zagwarantować wszystkim chętnym bezkarność i dostatnie życie aż do śmierci.

Jak bowiem wiadomo z najnowszej historii, podobny związek przestępczy, przekształcony następnie w juntę, założył gen. Wojciech Jaruzelski wraz ze swymi współpracownikami – generałami Czesławem Kiszczakiem, Florianem Siwickim, Tadeuszem Tuczapskim, płk. Eugenią Kemparą, Emilem Kołodziejem, a także Stanisławem Kanią. Spośród nich Stanisław Kania został uniewinniony, wobec Eugenii Kempary umorzono postępowanie, Emil Kołodziej został uznany „winnym”, lecz zmarł nie niepokojony w 2014, gen. Florian Siwicki również umarł spokojnie ze starości w 2013 i pochowany został z honorami na Powązkach, podobnie zresztą jak zmarły w 2014 capo di tutti capi - Wojciech Jaruzelski, któremu towarzyszyła stosowna do jego pozycji pogrzebowa feta. Gen. Tadeusz Tuczapski zmarł nieco wcześniej, bo w 2009. Słowem, wszyscy sobie żyli aż do samej śmierci i jedyne co mogło ich spotkać, to stawiennictwo od czasu do czasu przed niezawisłym sądem, po to, by tenże rozumiejąc powinność swej służby mógł stwierdzić zły stan zdrowia, odroczyć sprawę, zawiesić postępowanie, umorzyć itp.

Pragnąłbym ponadto zwrócić uwagę, że wszyscy Czcigodni Zmarli prekursorzy naszego przedsięwzięcia, których przykład i drogi życiowe natchnęły mnie do niniejszej inicjatywy, odeszli od nas w sędziwym wieku, co wystawia jak najlepsze świadectwo opiece medycznej przynależnej członkom zorganizowanej grupy przestępczej, a także świadczy o dostatku, jakim otoczeni byli w jesieni życia. Potencjalni chętni do członkostwa w Grupie niech wezmą więc pod uwagę, iż stanowi ono najpewniejszą formę zabezpieczenia na starość.

Jedynym smutnym wyjątkiem jest gen. Czesław Kiszczak. Jego dosięgnęło ramię tzw. sprawiedliwości, wymierzając prawomocnym wyrokiem karę 2 lat pozbawienia wolności w zawieszeniu na pięć lat. Pan generał będzie się musiał teraz pilnować, bo jeżeli w ciągu najbliższych pięciu lat znów weźmie udział w związku przestępczym o charakterze zbrojnym i wprowadzi stan wojenny, to już nieodwołalnie pójdzie siedzieć. Ale cóż – jak mawiają, nie ma róży bez kolców.

Przyznacie jednak Państwo, że powyższe dolegliwości są akceptowalne w perspektywie wszechstronnych korzyści płynących z udziału w grupie zbrojnej. Przedsięwzięcie to charakteryzuje się niskim wskaźnikiem ryzyka i wysoką stopą zwrotu, nie wspominając już o takich niematerialnych gratyfikacjach, jak zaliczenie w poczet ludzi honoru przez autorytety, oraz funeralny splendor oznaczający szacunek współczesnych i przyszłych pokoleń – bo w końcu, pieniądze to nie wszystko, nieprawdaż? Ponadto, udział w grupie przestępczej o charakterze zbrojnym skutkuje profitami również dla progenitury uczestników, o czym każdy odpowiedzialny rodzic, mając na uwadze dobro swego potomstwa, winien pamiętać. Jak dowiadujemy się z pouczającego cyklu „Resortowe dzieci”, przynależność do Grupy daje poczucie stabilizacji materialnej, bezpieczeństwa socjalnego i możliwość robienia kariery nawet w trzecim pokoleniu – jest to zatem inwestycja długofalowa, obliczona na dziesięciolecia, a może i jeszcze dłużej.

Kończąc, podkreślam, że zależy mi na osobach rzutkich, zdeterminowanych i myślących perspektywicznie – CV i listy motywacyjne przyjmuję zarówno poprzez facebookowy profil „Warszawskiej Gazety”, jak i mój. Liczę na odzew – Gadający Grzyb.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Zapraszam na „Pod-Grzybki” -------> http://www.warszawskagazeta.pl/felietony/gadajacy-grzyb/item/1992-pod-grzybki-10

Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 27 (03-09.07.2015)

niedziela, 5 lipca 2015

Kolej na Ewę

Ten, kto osadził tu swych nominatów z PO, dziś postanowił odciąć im zasilanie.

I. Likwidacja „projektu PO”

W niniejszym tekście muszę niestety uciec się do powtórek tez rozstrzelonych w kilku wcześniejszych artykułach, ale chciałbym je zebrać w jednym miejscu i uczynić punktem wyjścia do dalszego wywodu. Otóż wiele wskazuje na to, że jakiś rok temu, wraz z wybuchem afery podsłuchowej rozpoczął się proces likwidacji „projektu PO”, jak o Platformie zwykł był mawiać Donald Tusk w gronie najbliższych współpracowników. W sumie nic dziwnego – jeśli przypomnimy sobie słowa generała Gromosława Czempińskiego, który w przypływie szczerości wyznał ileż to bliskich spotkań III stopnia musiał odbyć, by powołać tę partię do życia, to słowo „projekt” jest tu jak najbardziej na miejscu. Podobnie, jak trafnym określeniem byłby termin „konstrukt służb”, jakiego użyto w odniesieniu do Janusza Palikota, w którego otoczeniu z kolei brylowali w okresie politycznej hossy generał Marek Dukaczewski i Jerzy Urban. Ten ostatni nawet delegował do „ruchersów” swego protegowanego – Andrzeja Rozenka, by ten miał baczenie na poczynania pana Janusza. Ostentacyjne odejście Rozenka było jasnym sygnałem, że oto Twój Ruch zostanie, po odegraniu wyznaczonej mu roli, jaką było zagospodarowanie w 2011 roku rozczarowanego do PO segmentu elektoratu, rychło złożony do politycznego grobu – i tak też się stało, co sam Palikot uporczywie wypiera ze świadomości, pogrążając się w groteskowej miotaninie, niczym robak na haczyku.

W każdym razie, któż bardziej jest powołany do likwidacji „projektu” od jego rzeczywistego twórcy? Zatem „policje tajne, widne i dwupłciowe” wzięły się raźno do roboty, czego efektem były opublikowane przez „Wprost” materiały z kelnerskich podsłuchów. Warto pamiętać, że ówczesnym szefem „Wprost” był Sylwester Latkowski, czyli człowiek o mocno szemranej przeszłości, włącznie z niewyjaśnioną po dziś dzień sprawą zabójstwa. Ktoś taki nadaje się wyśmienicie na medialnego drukarza do specjalnych poruczeń. Niewykluczone zresztą, że o losie PO zadecydowano już wcześniej, wtedy, gdy rozmaitych dygnitarzy nagrywano, a rok temu została odpalona jedynie pierwsza petarda. Proces wycinania tak rozrosłego i usadowionego od lat w państwowych strukturach nowotworu musiał zostać rozłożony na raty – po drodze należało chociażby sfałszować wybory samorządowe, by właściwi ludzie zostali ulokowani tam gdzie płynie najszerszy strumień unijnych pieniędzy, bo odstawka siły rządzącej na szczeblu centralnym to jedno, a zachowanie najbardziej obfitych żerowisk – to drugie.

II. Z niemieckiego nadania

No dobrze, dlaczego jednak postanowiono zburzyć coś, co do tej pory tak dobrze żarło, mówiąc Januszem Radziwiłłem - „własną robotę własnymi potargać rękami”? Wszak nikt lepiej od Platformy nie gwarantował zabezpieczenia rozmaitych interesów, wpływów różnych sitw i lobbies szarpiących postaw czerwonego sukna III RP. Tu odpowiedzią może być Ukraina, a konkretnie – wojna o zasięg stref wpływów i linię demarkacyjną między niemiecką Mitteleuropą a rosyjską Eurazją, która tam się rozgrywa rękoma Ukraińców i nadesłanych z Rosji „separatystów”. Platforma, pełniąca in gremio rolę niemieckiego namiestnika na Polskę, wprawdzie posłusznie z dnia na dzień przechrzciła się na zajadłą antyrosyjskość, tak jak wcześniej równie posłusznie właziła bez wazeliny Putinowi tam gdzie lubi – na etapie, gdy obowiązywał reset i niemiecko-rosyjski sojusz – lecz z jakiegoś powodu Niemcy postanowiły ją poświęcić.

Warto w tym momencie nadmienić, że PO objęła władzę w 2007 roku również z niemieckiego nadania, co opisał znakomicie śp. Rewizor w słynnym blogowym tekście „Jak zmanipulowano wybory 2007 roku”. Wówczas to należące do Leszka Balcerowicza Forum Obywatelskiego Rozwoju w cichej współpracy z afiliowaną przy niemieckiej CDU Fundacją Adenauera, stało się koordynatorem akcji „Zmień kraj, idź na wybory” z pamiętnym hasłem „zabierz babci dowód”. W przedsięwzięciu wzięło udział sto kilkadziesiąt firm i organizacji pozarządowych, w tym agencje reklamowe i największe media, zaś jego efektem była aktywizacja 3 mln młodych ludzi (do których przylgnęło później określenie „lemingi”), co w ostatecznym rozrachunku przesądziło o wygranej Platformy.

Jak widać, ten kto osadził tu swych nominatów, dziś postanowił odciąć im zasilanie i w tym celu uruchomił lokalne spec-służby, które przecież nie działają w interesie Polski, tylko wykonują polecenia z zewnątrz w zamian za gwarancję nietykalności i pozostawania przy korycie niezależnie od politycznych konfiguracji.

III. W objęciach Waszyngtonu

Powyższa hipoteza jest jednak niepełna, nie odpowiada bowiem na pytanie – dlaczego akurat teraz Berlin postanowił postawić na Platformie krzyżyk? Tu znów musimy wrócić do Ukrainy i swarów pomiędzy cesarzową Anielą i carem Włodzimierzem, których efektem był Majdan a w konsekwencji – obecna wojna. Moja teza jest następująca: do gry w regionie postanowili wrócić Amerykanie, po tym jak „reset” Obamy zaczął wychodzić im bokiem. Z drugiej strony, cesarzowa Aniela zorientowała się, że w pojedynkę może cara Włodzimierza nie pokonać i czeka ją międzynarodowe upokorzenie. Potrzebowała więc sojusznika – i to realnego, nie jakieś tam warszawskie marionetki. Na takiego sojusznika, w obliczu prorosyjskich sympatii i interesów licznych krajów UE, w tym na skalę kontynentalną dość znaczących, w rodzaju Francji czy Włoch, nadawały się wyłącznie Stany Zjednoczone. Te propozycję przyjęły, ale postawiły warunek – w Warszawie muszą objąć władzę „nasze sukinsyny” (to nie obelga, tak Waszyngton nazywał w okresie Zimnej Wojny przyjazne sobie reżimy w różnych stronach świata). I Niemcy, chwilowo pokłócone z Rosją, musiały ten warunek przyjąć. Rzecz jasna, Platforma, gdyby ktoś się ją spytał, z pewnością ochoczo przystąpiłaby do „robienia laski” Amerykanom co najmniej równie gorliwie, jak robiła ją Niemcom i Rosji, lecz USA najwyraźniej uznały, że potrzebują kogoś bardziej wiarygodnego, stabilnego i przewidywalnego. Taką siłą polityczną jest u nas tylko Prawo i Sprawiedliwość darzące Amerykę sentymentem sięgającym jeszcze czasów reaganowskich fascynacji okresu pierwszej „Solidarności”. Toteż PO nie zapytano o zdanie, bo nie było po co.

Dlaczego jednak Amerykanom potrzebny jest lojalny, sprawdzony sojusznik, w miejsce skorumpowanej chorągiewki, gotowej wysługiwać się każdemu, kto akurat jest górą? Ano dlatego, że Ukraina jest obecnie państwem frontowym (na szczęście już nie Polska, przynajmniej tyle dobrego), nasz kraj natomiast stanowi bezpośrednie zaplecze tego frontu. W takiej sytuacji nie warto ryzykować i lepiej postawić na pewną kartę. Na marginesie – chyba trzeba się zgodzić z opinią Stanisława Michalkiewicza, że obecne odgrzewanie operacji „Most” (przerzutu sowieckich Żydów do Izraela) w której znaczącą rolę odegrała nasza bezpieka, jest sygnałem wysyłanym przez nadwiślańskie służby o gotowości do ponownego przejścia na jurgielt amerykańskiego hegemona, niczym w złotym okresie sojuszniczej współpracy w Starych Kiejkutach i Amerykanie zapewne tę ofertę przyjmą, tym bardziej, że to niedrogo wychodzi – bo co to jest dla światowego mocarstwa podesłać od czasu do czasu swym kolaborantom 15 mln dolarów?

IV. Kolej na Ewę

Koniec końców, przystąpiono, jak napisałem na wstępie, do likwidacji „projektu PO” - ma się rozumieć, tymi samymi rękoma, które ów „projekt” na lokalnej scenie uprzednio wypromowały. Na pierwszy ogień poszedł „wujek Bronek”, czemu służył zresztą kalendarz wyborczy – jako człowiek Moskwy stanowił urzędujący relikt po okresie niemiecko-rosyjskiego kondominium i doprawdy nie było potrzeby trzymać go pod żyrandolem przez kolejną kadencję. Charakterystyczne, że Donald Tusk zaraz po odpaleniu afery podsłuchowej najwyraźniej zwęszył pismo nosem, albo został poinformowany wprost co jest grane, bo nie ukręcił jej łba tak jak uczynił to z aferą hazardową, tylko zintensyfikował starania o synekurę w Brukseli. Cesarzowa Aniela zapewne uznała, że warto go nią wynagrodzić, ponadto mógł być użyteczny również jako „prezydent Europy” - zatem na miejscowym rynku Tusk pozostał bierny, za co dziś mają do niego żal liczni platformersi i spokojnie wyleciał na posadę wraz z nieodłącznym Pawłem Grasiem, którego podejrzewam, że jest berlińskim łącznikiem, tudzież niemieckim okiem i uchem przy Tusku, pilnującym, by ten nie urwał się ze smyczy.

Oczywiście, na całą tę grę nałożył się autentyczny wzrost niezadowolenia Polaków i wybuch społecznej frustracji, szczególnie wśród młodego pokolenia – tym lepiej, cała rzecz w tym, by takie niezadowolenie odpowiednio zagospodarować i ukierunkować. W 2011 roku posłużył do tego Palikot, wcześniej – Lepper, jeszcze wcześniej – Tymiński. Dziś pozwolono przejąć je obozowi patriotycznemu i samorządowym antysystemowcom od Kukiza. Co zrobią z tym po jesiennych wyborach – to osobna sprawa, mam nadzieję, że będą potrafili wygrać opisaną tu koniunkturę dla Polski, ale o tym dopiero się przekonamy. Jak by nie patrzeć – teraz #KolejNaEwę.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

„Pogrzeb na raty”

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 25 (01-07.07.2015)