niedziela, 28 stycznia 2018

Medialny „wunderwaffel”

Czy reporter TVN „przeniknął” do struktur „DiN” na chybił-trafił, w nadziei że coś znajdzie, czy przeciwnie – otrzymał od kogoś precyzyjne instrukcje, gdzie szukać?

I. Psycho-fani „Allo, allo”

A więc mamy kolejny medialny „shitstorm” wokół „polskiego nazizmu”. Powodem stała się groteskowa imprezka kilku kretynów z kuriozalnym torcikiem przyozdobionym „wunderwaffelkami” ułożonymi w kształt swastyki – plus urodzinowy toast „za Hitlera i naszą ojczyznę, ukochaną Polskę”. Wszystko wyglądało jak kolejny odcinek „Allo, allo” z udziałem czeredki domorosłych herr Flicków z Gestapo, brakowało tylko „Upadłej Madonny” z... wiadomo czym, pędzla van Klompa. Jak słusznie zauważył poseł Robert Winnicki, całość tej żenady nadaje się tyleż do prokuratury, co do psychiatry – skoro w pensjonatach bez klamek przechowuje się zastępy Napoleonów, to nic nie stoi na przeszkodzie, by ubogacić polską psychiatrię herr Flickami i generałami von Klinkerhoffenami. Tutaj warto nadmienić, że ów fan-klub miłośników brytyjskiego sitcomu zgrupowany wokół prezesa organizacji „Duma i Nowoczesność” stanowił swoistą konspirację o której wiedziała jedynie wąska grupa wtajemniczonych członków – w tym, jak wynika z materiału TVN, jakieś dziewczyny grające najwyraźniej na zmianę rolę Helgi – co dodatkowo pogłębia absurd sytuacji.

No, ale to wszystko nie przeszkodziło w rozpętaniu histerii na tle „neofaszyzmu”, który tradycyjnie podczepiono pod Ruch Narodowy – tym razem pod pretekstem, że członkiem „Dumy i Nowoczesności” jest asystent Roberta Winnickiego, Jacek Lanuszny. Lanuszny wprawdzie urodzin Hitlera nie świętował, nie przebierał się w mundurki i podobnie jak większość członków stowarzyszenia nie wiedział o „serialowych” fascynacjach prezesa „DiN” i grupki jego akolitów – ale skoro padł rozkaz, by tropić „nazistów”, to wytropiono – tym bardziej, że wyczerpało się medialne paliwo z „kukłą Żyda” i transparentami z Marszu Niepodległości.


II. Dlaczego teraz?

W tym miejscu pokuszę się o małe proroctwo – przypuszczalnie tego rodzaju medialnych „wunderwaffelków” drugiej świeżości jest więcej i będą systematycznie odpalane, bo najwyraźniej takie jest zapotrzebowanie – nie tylko krajowe. Mamy tu bowiem wspólnotę interesów – na rynku krajowym, po dobrze przyjętej (przynajmniej sondażowo) rekonstrukcji rządu i złagodzeniu wizerunku, „totalnej opozycji” zaczął się na serio palić grunt pod nogami i może jedynie liczyć, że PiS-owi uda się przykleić łatkę partii „tolerującej” i „wspierającej po cichu” faszystowską ekstremę, oraz kreującej „atmosferę” przyzwolenia i bezkarności dla „nacjonalizmu”. Zapewne w miarę zbliżania się wyborów samorządowych coraz częściej będziemy bombardowani newsami, że ktoś gdzieś kogoś pobił, opluł, wysmarował coś na murze, albo chociaż „nienawistnie patrzył”. Na podobnej zasadzie szarganie wizerunku Polski na arenie międzynarodowej jest na rękę różnym ośrodkom zagranicznym – począwszy od Berlina i Brukseli, a skończywszy na amerykańskich środowiskach żydowskich przepychających właśnie słynną już „ustawę 447” dotyczącą wielomiliardowych roszczeń majątkowych. Prezentowanie naszego kraju jako miejsca w którym wzbiera „brunatna fala” ma na celu rozmiękczenie nas, byśmy za bardzo nie przeciwstawiali się różnym uroszczeniom – czy to w sprawie przyjmowania nachodźców, czy „restytucji mienia”, czy czegokolwiek, co tam akurat będą chcieli od nas wydębić.

Pokazani w materiale TVN psycho-fani „Allo, allo” swoją imprezkę urządzili w maju ub.r., z kolei festiwal „Orle Gniazdo”, którego fragmenty również znalazły się w „Sperwizjerze”, odbył się w lipcu – a zatem film przeleżał sobie na półce pół roku, zanim ktoś zadecydował o jego emisji. Dlaczego właśnie teraz? Prócz wspomnianego już wyczerpania się paliwa z poprzednich „skandali”, odcięciu tlenu opozycji po rekonstrukcji rządu czy „ustawy 447”, warto zwrócić uwagę na wizytę amerykańskiego sekretarza stanu Rexa Tillersona, a także niedawne rozmowy ministra Jacka Czaputowicza w Berlinie.


III. „Totalni” złożeni na ołtarzu odprężenia

Zwłaszcza nad tym ostatnim warto się na chwilę zatrzymać. Otóż, jeśli wierzyć tamtejszej prasie, nowy, pojednawczy ton obecnego szefa MSZ został przywitany w Niemczech ze zbiorowym westchnieniem ulgi. Pozostawiając na boku kwestię, czy złagodzenie retoryki (np. w sprawie reparacji) jest jedynie zabiegiem taktycznym, czy przygotowaniem do głębszych ustępstw, to komentarze wokół wizyty były nad podziw przychylne. Widać wyraźnie, że dotychczasowe napięte relacje z Polską uwierały Berlin mocniej, niż był skłonny oficjalnie przyznać. A to z kolei oznacza, że odprężenie we wzajemnych stosunkach może być dla „totalnej opozycji” ciosem w plecy – bo skoro Niemcy zaczną się dogadywać z polskim rządem i potraktują go z właściwym sobie realizmem nie jako chwilową anomalię, lecz jako stały element politycznej układanki w Europie – to odstawią, przynajmniej na razie, swoich skompromitowanych i żałośnie nieskutecznych wasali z PO do kąta. Taka wizja mogła nielicho wystraszyć obóz beneficjentów III RP, dlatego też jego medialni funkcjonariusze postanowili przypomnieć swoim zagranicznym patronom o szalejącym rzekomo w Polsce „nazizmie”. Ten trop potwierdzałby rozpaczliwy wywiad „Wirtualnej Polski” z niemiecką studentką (!) w którym dziennikarz dopytuje się, czy obrazki z TVN już pojawiły się w niemieckich mediach.

A tymczasem – zonk! Przynajmniej w momencie, gdy piszę te słowa, w Niemczech panuje głucha cisza. Ktoś najwyraźniej zaciągnął hamulec, stwierdzając, że w momencie gdy na horyzoncie rysuje się ocieplenie relacji, to nie ma sensu niepotrzebnie antagonizować się z Warszawą. Jest to tym bardziej znamienne, gdy przypomnimy sobie reakcje po Marszu Niepodległości – i zapewne „totalne media” liczyły na podobny odzew również i teraz. Póki co, na szczęście się przeliczyły, czemu pomogła zapewne zdecydowana reakcja polskich władz. Tym razem więc medialny „wunderwaffel” spalił na panewce.


IV. Czym jest „Duma i Nowoczesność”?

Osobną kwestią nad którą warto się pochylić jest sama „Duma i Nowoczesność”. Jak już wiadomo, status „organizacji pożytku publicznego” otrzymała w 2014 r. - za rządów PO, kiedy szefem MSWiA był Bartłomiej „idziemy po was” Sienkiewicz. Swojego czasu ABW wszczęła przeciw działaczom „DiN” śledztwo, podejrzewając ich o przygotowania do zamachu bombowego, funkcjonariusze przeszukali nawet mieszkania podejrzanych – bez efektu. Cóż, gdyby to było w Niemczech, to podejrzewałbym, że stowarzyszenie zostało wręcz założone bądź zainspirowane przez oficerów służb lub ich konfidentów, żeby trzymać wariatów pod kontrolą. Warto przypomnieć o skandalu wokół otwarcie nazistowskiej Narodowodemokratycznej Partii Niemiec (NPD), będącej w prostej linii spadkobierczynią działającej do 1964 r. Niemieckiej Partii Rzeszy (DRP), która z kolei była bezpośrednią następczynią hitlerowskiej NSDAP. W 2003 r. podczas rozprawy delegalizacyjnej przed Federalnym Trybunałem Konstytucyjnym, wyszło na jaw, że władze NPD były zinfiltrowane do tego stopnia przez funkcjonariuszy BND oraz ich agenturę, że, jak to ujął sąd – nie sposób było odróżnić, co było działalnością partii, a co wywiadu. W związku z tym... NPD pozostała legalna i spokojnie działa do tej pory, podobnie jak inne neonazistowskie ugrupowania, korzystające z gwarantowanej niemieckim prawem „wolności słowa”. U nas z podobnym mechanizmem mieliśmy do czynienia w przypadku słynnego „brunobombera”, inspirowanego przez funkcjonariuszy ABW.

Sądzę więc, że zasadnym będzie tu powtórzenie pytania, które poseł Robert Winnicki skierował do wicepremiera Glińskiego po tym, jak wiceminister kultury Magdalena Gawin nawoływała do delegalizacji ONR podczas konferencji „Zjawisko antysemityzmu w Polsce”: czy polskie służby wciąż stosują działania operacyjne przeciw organizacjom narodowym? Od siebie dodam – co tak naprawdę zobaczyliśmy w TVN? Groźnych „nazistów”, czy „ustawkę” w rodzaju spalenia „ruskiej budki”? I czy reporter stacji „przeniknął” do struktur „DiN” na chybił-trafił, w nadziei że coś znajdzie, czy przeciwnie – otrzymał od kogoś precyzyjne instrukcje, gdzie szukać?


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 04 (26.01-01.02.2018)


Nowoczesna Teoria Pieniądza

rząd nie potrzebuje do wydatkowania uprzedniej wpłaty podatku i nie jest ograniczony w swoich wydatkach wpływem z podatków, ponieważ to rząd tworzy pieniądz „at will” (dowolnie)

Co było pierwsze – jajko, czy kura? To odwieczne zagadnienie nasunęło mi się w związku z zeszłotygodniowym felietonem dotyczącym BDP, czyli Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego, który wolę określać mianem „dywidendy obywatelskiej”. Postawiłem tam tezę, że jedynym racjonalnym argumentem przeciw wprowadzeniu tego rozwiązania jest groźba bankructwa finansów publicznych, niezdolnych do udźwignięcia takiego ciężaru. Tyle, że... wszystko zależy od punktu widzenia. Obecnie powszechnie przyjmowany jest pogląd, że państwo finansuje swoje wydatki ze ściąganych podatków, ewentualnie zadłużając się, które to zadłużenie i tak w jakiejś perspektywie czasowej musi spłacić podatkami swoich obywateli, bądź zaciągając kolejne długi i „rolując” stare. A więc – „kura”, czyli budżet państwa, potrzebuje do wyklucia się „jajka” w postaci „zewnętrznych” źródeł finansowania. Tak jest np. w przypadku programu „Rodzina 500+” na który pieniądze znalazły się w dużej mierze dzięki poprawie ściągalności danin publicznych. A gdyby tak podejść do sprawy inaczej? Wszak, przynajmniej w teorii, to właśnie państwo poprzez bank centralny jest emitentem waluty. A zatem NAJPIERW dochodzi do kreacji pieniądza, który jest następnie ściągany z rynku pod postacią podatków. Innymi słowy, trzymając się początkowego dylematu, to jednak państwowa „kura” wpierw musi znieść „jajko” - czyli pieniądz.

Takie postawienie sprawy charakterystyczne jest dla Nowoczesnej Teorii Pieniądza (NTP, w oryginale – Modern Money Theory, MMT), która od kilku ładnych lat konsekwentnie wydobywa się z ekonomicznej niszy (w USA głównym ośrodkiem naukowym NTP jest Levy Institute) i coraz częściej gości na opiniotwórczych salonach – niestety, nie w Polsce, choć w internecie dostępne jest opracowanie prof. Tomasza GruszeckiegoProblemy z rozumieniem współczesnego pieniądza” do którego (m.in.) będę odwoływał się w niniejszym felietonie. Ten wielowątkowy nurt zasadza się m.in. na idei „chartalizmu” (od łac. „charta” - znak, symbol) i głosi, że pieniądz jest środkiem transakcji narzuconym przez państwo, które zarazem jest jedynym jego źródłem. Nie ma wartości sam w sobie, co najwyżej może być jej miernikiem, a jego powszechność wynika z przymusu uiszczania w nim podatków. A zatem pieniądz jest we współczesnym świecie z gruntu umownym papierkiem (Fiat Money), gwarantowanym przez rząd. Jest też zarazem zobowiązaniem IOY (I Owe You) np. podatkowym, które znika wraz z uiszczeniem daniny. Więcej – po zapłaceniu podatku „znika” również sam pieniądz.

Idąc dalej – emitowane przez rząd pieniądze („pieniądz zewnętrzny” - outside money) rozchodzą się po gospodarce, obsługują ją i wracają w postaci podatków. Dopiero na ich podstawie banki kreują poprzez kredyty „pieniądz wewnętrzny” („inside money”), również mający charakter zobowiązania IOY.

Co z powyższego wynika? Ano to, że państwo nie jest co do zasady ograniczone jeśli chodzi o emisję pieniądza. Deficyt, czyli sytuacja, gdy państwo więcej wydaje niż ściąga w podatkach oznacza zarazem zasilenie krajowej gospodarki – rządowe „pasywa” są zarazem „aktywami” sektora prywatnego. Z kolei nadwyżka oznacza, że rząd ściągnął więcej pieniądza, niż „wpuścił” go do gospodarki. A zatem rząd nie jest od gromadzenia pieniędzy, lecz od ich wydawania. Co więcej – dopóki rząd zadłuża się we własnej walucie, nie może zbankrutować. Problem pojawia się dopiero przy zadłużaniu się w walutach obcych. Prof. Gruszecki pisze: „wbrew potocznym przekonaniom, rząd nie potrzebuje do wydatkowania uprzedniej wpłaty podatku i nie jest ograniczony w swoich wydatkach wpływem z podatków, ponieważ to rząd tworzy pieniądz „at will” (dowolnie)”.

Oczywiście wszystko powyższe podlega prawidłom zdrowego rozsądku – należy chociażby unikać nadmiernej inflacji, choć i tu w gestii państwa pozostają środki zaradcze. „Nawis inflacyjny” można ściągnąć w postaci podatków, czy emitując obligacje, skłaniając ludzi do zamiany gotówki na papiery wartościowe. Jeżeli jednak założenia MMT dobrze opisują rzeczywistość ekonomiczną, to dług publiczny i deficyt stają się nie tyle ograniczeniami, co instrumentami kreowania polityki gospodarczej – nie jest więc tak, że „nie da się” sfinansować potrzeb.

Podkreślmy jeszcze raz podstawowy aspekt: rząd musi zadłużać się we własnej walucie, bo wtedy to właśnie w niej może spłacać zobowiązania. Gdy mamy do czynienia z taką sytuacją, to możemy mówić o „pieniądzu suwerennym”. Doskonałym tego przykładem jest polityka finansowa Stanów Zjednoczonych – zresztą, to właśnie na bazie obserwacji amerykańskich realiów sformułowano MMT. Dlaczego Rezerwa Federalna mogła sobie pozwolić na „luzowanie ilościowe”? Ano, właśnie dlatego: bo skupowane obligacje opiewały na dolary. Innym przykładem może być Japonia – kraj z gigantycznym długiem, lecz emitowanym w jenach i znajdującym się w ogromnej większości w rękach japońskich inwestorów.

A wniosek dla nas? Trzymajmy się złotówki. Nigdy nie wiadomo, do czego może nam się przydać.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

BDP, czyli dywidenda obywatelska

Wirtualny pieniądz i realny dług

Ukrócić bankową kreację pieniądza


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 04 (26.01-01.02.2018)

niedziela, 21 stycznia 2018

„Ustawa 447”, czyli ofensywa „holocaust industry”

Za podszyte strachem kunktatorstwo w kwestii żydowskich roszczeń majątkowych przyjdzie nam wkrótce słono zapłacić.

I. „Ustawa 447” na biurku Trumpa

W chwili gdy piszę te słowa, na biurku prezydenta Trumpa leży tzw. „ustawa 447” („Act S. 447”) uchwalona w grudniu ub.r. przez amerykański Kongres. Wszystko wskazuje na to, że prezydent tę ustawę podpisze, ponieważ elity polityczne USA nie pozwalają się nikomu wyprzedzić w gorliwości, jeśli chodzi o roszczenia żydowskie – a czynią to tym chętniej, że zaspokojenie owych pretensji odbędzie się cudzym (a konkretnie – naszym) kosztem. Warto zauważyć, że w mediach – i to zarówno „lewych”, jak i „prawych” - panuje na ten temat niemal idealna zmowa milczenia. Trochę szumu jest w internecie, w swoich felietonach alarm podnosił Stanisław Michalkiewcz, na łamach „Polski Niepodległej” wspominał o ustawie Grzegorz Braun, zaś w „Warszawskiej Gazecie” całkiem niedawno pisał o niej red. Jan Piński – ale poza tym cisza, potwierdzająca zasadę, że wielkie pieniądze lubią milczenie. A gdy w grę może wchodzić jeszcze podejrzenie o „antysemityzm”, co wiąże się z ryzykiem „śmierci cywilnej”, to już w ogóle komukolwiek odchodzi ochota do drążenia tematu.

W każdym razie, ustawa o nazwie „Justice for Uncompensated Survivors Today (JUST) Act of 2017” (w wolnym tłumaczeniu: „Sprawiedliwość dla dzisiejszych ocalałych, którzy nie doczekali się rekompensaty”) zobowiązuje amerykańskiego Sekretarza Stanu, by w przeciągu 18 miesięcy od wejścia w życie aktu przedstawił Kongresowi raport dotyczący stanu prawnego i polityk prowadzonych przez poszczególne kraje w zakresie identyfikacji i restytucji „niesłusznie przejętego lub przekazanego” pożydowskiego mienia. Owe „niesłuszne przejęcie” dotyczy „konfiskaty, wywłaszczenia, nacjonalizacji, wymuszonych sprzedaży lub transferów” do jakich doszło „w okresie ery Holocaustu lub w okresie rządów komunistycznych”. Powyższe obejmuje takie kwestie, jak:

  • zwrot prawowitemu właścicielowi każdej nieruchomości, w tym mienia religijnego lub komunalnego, która została bezprawnie zatrzymana lub przekazana”;

  • w przypadku braku możliwości zwrotu „zapewnienie porównywalnej własności zastępczej lub wypłatę godziwej rekompensaty prawowitemu właścicielowi zgodnie z zasadami sprawiedliwości i szybkim procesem administracyjnym opartym na roszczeniach”;

  • w przypadku mienia bezdziedzicznego (bezspadkowego) „zapewnienie majątku lub rekompensaty oraz pomocy potrzebującym ofiarom Holocaustu, w celu wspierania edukacji o Holokauście i do innych celów”;

  • Departament Stanu ma określić „zakres, w jakim w/w przepisy i zasady (dotyczące restytucji – PL) są wdrażane i egzekwowane w praktyce, w tym poprzez wszelkie mające zastosowanie procesy administracyjne lub sądowe”;

  • ponadto Departament Stanu ma „w miarę możliwości” zbadać „mechanizm i przegląd postępów w rozwiązywaniu roszczeń” wysuwanych przez „obywateli Stanów Zjednoczonych, którzy przeżyli Holocaust i członków rodzin ofiar Holocaustu będących obywatelami Stanów Zjednoczonych”.

Do tego, już po przedstawieniu powyższego raportu, „Sekretarz Stanu powinien nadal przekazywać Kongresowi sprawozdania o zasobach z czasów Holokaustu i kwestiach pokrewnych” odnośnie spraw zgłoszonych przed wejściem w życie ustawy.


II. Długi cień Teresina

A zatem, w najbliższym czasie zostaniemy przez naszego „strategicznego partnera” prześwietleni aż do kości - i jak łatwo się domyślić poczynione przez Departament Stanu ustalenia mogą stać się podstawą do wysuwania wobec Polski i innych krajów roszczeń majątkowych na gigantyczną skalę (w tzw. „przestrzeni medialnej” od lat przewija się kwota 65 mld. USD).

Koniecznie trzeba dodać, że „Act S.447” ma swoją długą historię – mianowicie, w sferze zainteresowania amerykańskiego Kongresu (co sformułowano w omawianej ustawie expressis verbis) znalazły się państwa uczestniczące w konferencji „Mienie Ery Holocaustu”, jaka odbyła się w czerwcu 2009 r. w Pradze i czeskim Teresinie z udziałem czterdziestu dziewięciu państw oraz trzydziestu organizacji pozarządowych. Podobnie jak dziś w kwestii „ustawy 447”, również i wtedy polskie media od lewa do prawa konsekwentnie milczały - z chlubnym wyjątkiem „Naszego Dziennika” i – o dziwo - „Wirtualnej Polski”, które starały się trzymać rękę na pulsie. Tak się składa, że opisywałem wówczas tę sprawę na swoim blogu i pamiętam doskonale jakie trudności miałem ze znalezieniem choćby podstawowych informacji.

Konferencja, na której polskiej delegacji przewodniczył Władysław Bartoszewski, zakończyła się sformułowaniem „zaleceń” przez afiliowanych przy niej „ekspertów” oraz tzw. „deklaracją z Teresina” m.in. powołującą z inicjatywy czeskiego rządu Europejski Instytut Spuścizny Zagłady (European Shoah Legacy Institute). „Zalecenia” były wprawdzie formalnie „niewiążące”, ale jeśli porównamy je z przytoczoną powyżej „ustawą 447”, to okazuje się, że właśnie zostały przełożone na język twardego i jak najbardziej obowiązującego prawa. Znajdziemy wśród nich zarówno konstatację o znacjonalizowanym majątku, jak i postulaty, by w miarę możności zwrócić go w naturze, bądź zapewnić mienie o równorzędnej wartości lub odszkodowanie – wszystko to znalazło odzwierciedlenie w „Act S. 447”.

Szczególnie bulwersująca z prawnego punktu widzenia jest rekomendacja „teresińskich ekspertów”, by w procesie restytucji mienia honorować bliżej nieokreślone „alternatywne formy dowodów własności”. Spróbujmy sobie wyobrazić, jak by to mogło wyglądać. Przychodzisz, Czytelniku, dajmy na to, do magistratu i mówisz – ta kamienica należała przed wojną do mojego dziadka. Urzędnik na to – a może Pan to udowodnić? Ty zaś z niezmąconym spokojem odpowiadasz – dysponuję „alternatywnym dowodem własności” w postaci mojego słowa honoru. A jeśli trzeba, to przedstawię jeszcze dwóch świadków – w końcu, jak powiadał Rejent Milczek, „nie brak świadków na tym świecie”.

Osobnym kryminałem są roszczenia wysuwane wobec mienia bezspadkowego – a wszak jest to przytłaczająca większość pożydowskiego majątku w Polsce. W kulturze prawnej łacińskiego kręgu cywilizacyjnego, opartego na prawie rzymskim, takie mienie przypada zawsze Skarbowi Państwa, tymczasem organizacje żydowskie proponują formułę opartą na plemiennej „współwłasności”, pozwalającej im rościć sobie pretensje do majątku zmarłych bezpotomnie Żydów. Na takiej samej zasadzie np. Kongres Polonii Amerykańskiej mógłby wysuwać roszczenia do mienia zmarłych bezpotomnie Polaków. Hucpa w czystej postaci, która teraz za sprawą „ustawy 447” zostanie przekuta w obowiązujące prawo.


III. Cena „strategicznego sojuszu”?

Oczywiście, tak dziś, jak i w 2009 r. temat „restytucji mienia” cieszył się poparciem amerykańskich czynników politycznych – stosowny apel skierowany do władz Polski i Litwy wysmażyło wówczas 25 kongresmenów, zaś na czele delegacji na prasko-teresińską konferencję stanął z ramienia Departamentu Stanu ówczesny członek Komisji Spraw Zagranicznych Izby Reprezentantów Robert Wexler. Co ciekawe, szerokim łukiem omija się sprawę mienia pożydowskiego z terenów należących dziś do Rosji – milczą o nim zarówno Żydzi, jak i amerykańscy politycy.

Nasuwa się tu retoryczne pytanie, czy podobne kroki – naciski, jawnie wroga ustawa wspierająca bezprawne uroszczenia - podejmuje się wobec zaprzyjaźnionego państwa? Czy ubrany w pozory legalności rabunek ma być ceną za „strategiczny sojusz” z USA i „ekskluzywne stosunki” z Izraelem animowane na naszym gruncie przez „przyjaciela Polski” Jonny Danielsa? No i przede wszystkim – co na to nasze władze? W grudniu 2017 ze stosowną interpelacją zwrócił się do MSZ poseł Robert Winnicki – i póki co, odpowiedzią jest głucha cisza.

Generalnie, mści się tutaj wieloletnie chowanie głowy w piasek i udawanie, że nie ma problemu. Władysław Bartoszewski podpisał się pod ustaleniami konferencji, być może licząc, że sprawa „rozejdzie się po kościach”. Jak widać, nie rozeszła się – zbyt wielkie pieniądze leżą na stole. I wiele wskazuje, że za to podszyte strachem kunktatorstwo przyjdzie nam wkrótce słono zapłacić.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Miliardy do Izraela

Miliardy do Izraela – ciąg dalszy

Miliardy do Izraela – eureka!

Finansowe HEART Izraela


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 03 (19-25.01.2018)

BDP, czyli dywidenda obywatelska

BDP w dzisiejszej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej przestaje być „mokrym snem lewaka”, a jego wprowadzenie już wkrótce stanie się koniecznością.

W świąteczno-noworocznej „Gazecie Finansowej” red. Jakub Woziński zamieścił interesujący felieton dotyczący tzw. Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (BDP), który ja wolę nazywać „dywidendą obywatelską” (dlaczego właśnie tak – o tym za chwilę). Autor, przytaczając argumenty „za” (np. opinię Miltona Friedmana, kwestię „naoliwienia” systemu finansowego czy zagrożenia ze strony postępującej robotyzacji) pozycjonuje się jednak jako przeciwnik tej koncepcji. Pozwolę sobie przedstawić odmienną opinię – i to wcale nie z powodu robotów „kradnących pracę”, czy troski o „oliwienie” konsumpcji. Przyczyny mojego stanowiska są, odnoszę wrażenie, nieco głębsze.

Otóż uważam, że BDP w dzisiejszej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej przestaje być „mokrym snem lewaka”, a jego wprowadzenie już wkrótce stanie się po prostu koniecznością. To dlatego właśnie władze Finlandii i kanadyjskich prowincji Ontario i Quebec zdecydowały się na próbne eksperymenty w tej materii. Natomiast odrzucenie BDP w szwajcarskim referendum i różne obiekcje wynikają raczej z ugruntowanych schematów myślenia, każących instynktownie wzdragać się przed rozdawaniem pieniędzy „za nic”. Proszę zwrócić uwagę, że z podobnymi głosami mieliśmy do czynienia również w przypadku programu „500+”, stanowiącego właśnie coś w rodzaju fragmentarycznego dochodu podstawowego.

Dlaczego zatem wprowadzenie BDP uważam w jakiejś perspektywie czasowej za konieczne? Wynika to wprost z obecnych realiów, w których zacięły się szeroko rozumiane mechanizmy redystrybucyjne. Powszechnym trendem jest np. malejący udział płac w PKB, rosnąca przewaga kapitału nad pracą oraz wzrost rozwarstwienia społecznego, o czym alarmują nawet takie świątynie globalizacji, jak MFW czy Bank Światowy (inna sprawa, że niewiele z tym robią). Jeżeli w Polsce średnia krajowa wynosi 4346,76 zł brutto, a dominanta ponad dwukrotnie mniej - 2074,03 zł, przy czym górny decyl zarabia na godzinę 4,7 raza więcej niż decyl dolny (ewenement na skalę Europy) – to słowo „patologia” samo ciśnie się na usta. Okazuje się, że bogactwo bynajmniej nie „skapuje w dół”, tylko wręcz odwrotnie, zaś „przypływ nie podnosi wszystkich łodzi” - unosi te największe, mniejsze zaś idą na dno.

Konsekwencją powyższego jest postępująca pauperyzacja i zanik klasy średniej. Szczególnie dobrze widać to w Ameryce – niedawno opublikowano dane z których wynika, że odsetek rodzin z długami przewyższającymi oszczędności jest najwyższy od 1962 r., zaś mediana majątku przeciętnego amerykańskiego gospodarstwa domowego jest niższa niż w 1989 roku. Wzrost płac nie nadąża za kosztami życia – a warto zwrócić uwagę, że jeszcze w latach '60 na ogół jedynym dochodem były zarobki ojca rodziny, wystarczające na utrzymanie domu. Wynika to chociażby z pogarszającej się jakości współczesnych miejsc pracy – postępuje „uśmieciowienie”, a normalna umowa o pracę (niegdyś standard) dziś pomału staje się luksusem. Idąc dalej – wzrost wynagrodzeń (zwłaszcza biorąc pod uwagę inflację) nie nadąża za wzrostem produktywności, co prowokuje pytanie, kto konsumuje tę różnicę?

Tego typu wynaturzeniami rynek pracy (ten realny, widoczny choćby z perspektywy polskiej prowincji, a nie z okien wysokich gabinetów) jest wręcz przesycony. Doczekaliśmy się całej nowej warstwy społecznej – prekariatu - skazanej na wieczną niestabilność i tymczasowość. Rośnie rzesza ludzi pozbawionych różnych form społecznych ubezpieczeń (np. zdrowotnego, również tu, w Polsce), a na horyzoncie rysuje się widmo głodowych emerytur ludzi pracujących całe życie na „śmieciówkach”.

Generalnie, zoligarchizowany rynek wielkich, globalnych korporacji przestał się „samoregulować”, a stał się wampirem wysysającym siły witalne z całych społeczeństw i narodów. Zatem BDP pełniłby w tych warunkach funkcję redystrybutora tego, co wcześniej ukradziono ludziom (np. w postaci zaniżonych płac), rodzaju „dywidendy obywatelskiej” dla tych, którzy wypracowują PKB, nie partycypując dziś należycie w jego podziale. I tak właśnie na to należy moim zdaniem patrzeć - nie traktować BDP jako socjalistycznego „rozdawnictwa”, lecz właśnie jako dywidendę. Państwo jest przedsiębiorstwem w którym wszyscy pracujemy, a nawet więcej - jesteśmy jego współwłaścicielami, „akcjonariuszami”. A skoro przyczyniamy się jako pracownicy i konsumenci do wytwarzania jego dochodu (PKB), to należą się nam stosowne profity.

Na chwilę obecną jedynym racjonalnym kontrargumentem dla „dywidendy obywatelskiej” jest groźba bankructwa finansów publicznych. Jeżeli jednak uszczelnienie podatków pozwoliło sfinansować „500+”, to może i BDP nie jest wcale taką nierealną mrzonką? Zwłaszcza, gdyby wprowadzić BDP w miejsce dotychczasowych, rozproszonych świadczeń socjalnych, oszczędzając tym samym na kosztach ich obsługi? Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby poprzez skuteczne opodatkowanie zmusić niejako wielkie koncerny do bardziej sprawiedliwego podziału bogactwa. Skoro inne mechanizmy zawiodły, to trzeba właśnie tak.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Dywidenda obywatelska

Dochód gwarantowany – nie tylko dla bogatych?

Rynek pracy, czy rynek nędzy?

Ubóstwo i nierówności – bomba zegarowa

Cena demokracji

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 03 (19-25.01.2018)

sobota, 20 stycznia 2018

Ręce precz od narodowców!

Jeśli już musicie, to zapalajcie sobie razem z Danielsem te chanukowe świeczki, róbcie sobie obchody Święta Niepodległości bez następców Dmowskiego – ale od narodowców wara.

I. Nagonka na narodowców

Wszystko zaczęło się od ostatniego Marszu Niepodległości, który jak co roku przeszedł ulicami Warszawy. Jak pamiętamy, wśród ponad 60 tys. uczestników znalazło się kilka bliżej niezidentyfikowanych grupek, które przyniosły ze sobą prowokacyjne transparenty typu „Europa będzie biała, albo bezludna” czy „Wszyscy różni, wszyscy biali”. Oliwy do ognia dolał rzecznik Młodzieży Wszechpolskiej, który wdał się w idiotyczne dywagacje na temat „separatyzmu rasowego”. Przesłanie tego typu jest oczywiście sprzeczne z polską tradycją narodową - dla przedwojennych przedstawicieli obozu narodowego liczył się bowiem głównie aspekt tożsamościowy i cywilizacyjno-kulturowy: czujesz się Polakiem, częścią naszej wspólnoty, tradycji, chcesz pracować dla dobra Polski – jesteś „nasz”, a pochodzenie etniczne ma znaczenie drugorzędne. Dlatego właśnie wśród narodowców można było znaleźć zasymilowanych Niemców, Żydów, Tatarów... O jawnie fałszywej alternatywie Europy „białej” albo „bezludnej” w ogóle szkoda gadać, ciekawe jaki mędrzec/prowokator ukuł ten wiekopomny slogan.

Powyższe potwierdzili również w specjalnym oświadczeniu przedstawiciele organizacji narodowych – Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, Młodzieży Wszechpolskiej oraz Obozu Narodowo-Radykalnego, odcinając się od ideologii rasistowskich i postaw szowinistycznych, podkreślając natomiast wagę wspomnianego czynnika tożsamościowego. Nic to nie dało – wokół Marszu rozpętano medialno-polityczną histerię, która swym zasięgiem wylała się poza granice Polski. Zbitkę o „60 tys. faszystów” na ulicach Warszawy powtarzano we wszelkich możliwych konfiguracjach, przechodząc do porządku dziennego zarówno nad stanowiskiem organizatorów, jak i nad tym, że rzecznik MW po swoim niefortunnym wystąpieniu został ekspresowo odsunięty od pełnienia funkcji.

Pół biedy, jeśli wrzask wydobywał się z gardzieli „totalnej opozycji” i lewackich mediów – tu po pierwsze, nie można się było spodziewać niczego innego, po drugie – pojawiły się wręcz elementy humorystyczne („kulson-gate”). Marsz Niepodległości od swego zarania, gdy był jeszcze niszową imprezą narodowców, wywoływał wściekłość kosmopolitycznej lewicy, która nota bene nagłośnionymi medialnie „gwizdkami Blumsztajna”, próbami blokad i zapraszaniem bandziorów z Antify walnie przyczyniła się do sukcesu inicjatywy i zmiany jej statusu z wydarzenia środowiskowego na największą demonstrację patriotyczną w Polsce. Gorzej, że odciąć się, potępić i napiętnować rzekomy „faszyzm” uznali za stosowne także prominentni przedstawiciele obozu „dobrej zmiany” - i to, jak wiele wskazuje, pod naciskiem środowisk żydowskich, o czym szerzej za chwilę.


II. Małostkowa „dobra zmiana”

Taka postawa to tchórzliwa głupota i skrajna nielojalność wobec setek tysięcy uczestników Marszu biorących w nim udział na przestrzeni ostatnich lat. Marsz Niepodległości nie jest bowiem wyłącznie imprezą narodowców. Idą w nim także m.in. zwolennicy PiS i szerzej – wszyscy ci, którzy w Święto Niepodległości chcą zamanifestować swój patriotyzm. To oni w znacznej mierze sprawili, że podczas rządów PO obóz niepodległościowy nie „wymarł jak dinozaury”, a postawy patriotyczne upowszechniły się w młodym pokoleniu Polaków. To oni dawali świadectwo – przychodząc bez względu na liczne prowokacje, często ryzykując spałowanie, areszt i procesy sądowe. To oni wreszcie, nadstawiając karku, w ostatecznym rozrachunku utorowali PiS-owi drogę do władzy. W podzięce usłyszeli, że są „faszystami”, bo PiS przestraszyło się przyklejanej mu przez media łatki „nacjonalistów”.

Ów strach przed „obciążeniem wizerunkowym” przebija również z wypowiedzi prezydenta Andrzeja Dudy, który jeszcze niedawno wysyłał do uczestników Marszu wzniosłe listy, a dziś na wyprzódki odżegnuje się od „chorobliwego nacjonalizmu” - z pełną świadomością, że rasistowskie poglądy są na Marszu (i szerzej – w Polsce) absolutnym marginesem marginesu. Nawiasem, wygląda na to, że prezydent w ten sposób skorzystał z okazji, by usprawiedliwić ex post brak zaproszenia dla przedstawicieli środowisk narodowych do honorowego komitetu upamiętniającego 100-lecie odzyskania niepodległości.

Sprawy jednak zaszły dalej, niż małostkowy koniunkturalizm jednego czy drugiego polityka. Do gry wkroczyła bowiem prokuratura, która wszczęła postępowanie dotyczące wykreślenia z rejestru stowarzyszeń Obozu Narodowo-Radykalnego, Młodzieży Wszechpolskiej oraz Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, o czym poinformował sam zastępca Prokuratora Generalnego Robert Hernand. Jeżeli rzecz się oparła o taki szczebel, to raczej wykluczone, by odbyło się to bez błogosławieństwa z samej góry.

I tu warto się na chwilę zatrzymać nad pewną koincydencją. Oto wkrótce po Marszu Niepodległości (17 listopada) doszło do spotkania przedstawicieli środowisk żydowskich (w tym naczelnego rabina Polski Michaela Schudricha i przewodniczącego Związku Gmin Wyznaniowych Żydowskich w RP Lesława Piszewskiego) z Jarosławem Kaczyńskim, podczas którego jednym z głównym tematów był Marsz oraz rzekomo narastający antysemityzm. Jarosław Kaczyński był ponoć „zszokowany”, a wkrótce potem prokuratura wszczęła z urzędu postępowanie...


III. Żydowski kompleks prawicy

Swoje dołożyła również wiceminister kultury dr Magdalena Gawin, zgłaszając postulat delegalizacji ONR. Znamienna jest przy tym okazja, przy jakiej doszło do tej deklaracji. Otóż stało się to podczas konferencji „Zjawisko antysemityzmu w Polsce” (5 grudnia 2017) zorganizowanej przez Centrum Badań nad Uprzedzeniami i polski oddział Komitetu Żydów Amerykańskich (AJC). Otwarcie środkowoeuropejskiego biura AJC w Warszawie (w obecności ambasadora USA Paula W. Jonesa) było w marcu 2017 uroczyście fetowane przez przedstawicieli polskiego rządu, zaś prezydent Duda przygotował na tę okazję wylewny list powitalny. Ze swojej strony przedstawiciele AJC zapowiedzieli „walkę z ekstremizmem” oraz ma się rozumieć „antysemityzmem”. Z kolei Centrum Badań nad Uprzedzeniami to jawnie lewacka, ideologiczna jaczejka funkcjonująca na Uniwersytecie Warszawskim, zajmująca się diagnozowaniem ludności tubylczej pod kątem „nietolerancji” i „ksenofobii”. I w takich oto uroczych okolicznościach przyrody pani wiceminister, przez nikogo nie wywoływana do tablicy, poczuła się w obowiązku oznajmić, iż ONR powinien zostać zdelegalizowany, jako że jego działalność ma być „sprzeczna z konstytucją”. Zastanawiająca gorliwość, sprawiająca wręcz wrażenie dość żałosnego „pucowania się” z domniemanego zarzutu „faszyzmu”.

Osobnym wątkiem w tej historii jest aktywność „przyjaciela Polski” - niejakiego Jonny Danielsa, który po Marszu Niepodległości złożył do prokuratury zawiadomienie o „propagowaniu nienawiści i dyskryminacji” (zasłynął też wezwaniem do wyeliminowania z życia publicznego Grzegorz Brauna). Człowiek ten, robiący od pewnego czasu furorę na prawicowych salonach władzy i okolic, dał się poznać jako szef fundacji „From the Depths” będącej głównym organizatorem bezprecedensowej wyjazdowej sesji Knesetu w Auschwitz 27 stycznia 2014 r. Obecnie zaś ów piarowiec-lobbysta i były sierżant sztabowy izraelskich sił specjalnych robi za głównego łącznika między Izraelem i środowiskami żydowskimi, a Polską. Coś niebywałego – przybywa tu, ot tak sobie, ktoś kreujący się na swoistego następcę Szewacha Weissa (Weiss jest zresztą w radzie honorowej „From the Depths”) i z miejsca otwierają się przed nim wszystkie drzwi zarówno poprzedniej, jak i obecnej władzy. Powiedzmy więc wprost: jest to najpewniej agent wpływu od którego na kilometr czuć Mossadem, jego prawdziwe cele mogą być zgoła odmienne od deklarowanych - a polskie władze odprawiają wokół niego jakieś żenujące tańce, zaś prawicowa publika robi mu klakę tylko dlatego, że nie lubi go żydowska lewica od Hartmana i B'nai B'rith. Co więcej, ten „ktoś” bez cienia żenady zabiera się za orzekanie komu wolno działać w polskiej przestrzeni publicznej – i polskie elity patriotyczne przyjmują to z pełnym zrozumieniem.

Ów specyficzny „żydowski kompleks” polskiej inteligencji – również tej prawicowej i patriotycznej – jak ognia wystrzegającej się choćby cienia podejrzeń o antysemityzm, jest zaiste fenomenem godnym osobnych rozbiorów. W każdym razie, widoczny efekt jest taki, że prawicowe elity stają się zakładnikami różnych żydowskich uroszczeń, choćby w polityce historycznej, czy – jak w omawianym przypadku - dołączają do nagonki na legalnie działających narodowców. Nie dziwi więc, że posłowie Tomasz Rzymkowski, Bartosz Jóźwiak i Robert Winnicki zgłosili do ministra Glińskiego oficjalne zapytanie, czy polski rząd nadal podejmuje za pośrednictwem swoich służb działania operacyjne przeciw organizacjom narodowym i czy faktycznie zamierza je zdelegalizować. Ja ze swej strony dodam: łapy precz! Jeśli już musicie, to zapalajcie sobie razem z Danielsem te chanukowe świeczki, róbcie sobie swoje obchody Święta Niepodległości bez następców Dmowskiego – ale od narodowców wara.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Knesset From the Depths

… i po Knesecie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 02 (17-30.01.2018)

Pod-Grzybki 122

Ziemia się zatrzęsła, Macierewicz zdymisjonowany! „Zona Wolnego Słowa” w histerii! Nie dziwota, zważywszy, że Antoni Macierewicz jest ojcem chrzestnym dziecka Sakiewicza. W zemście za dymisję swojego kuma, ewidentnie przepchniętą przez prezydenta, Sakiewka zapowiedział, że już nigdy-przenigdy na Dudę nie zagłosuje. Już widzę te szpagaty w 2020 roku, gdy Kaczyński jednak wystawi Dudę w wyborach – od takiego rozkroku łatwo mogą pęknąć portki i nawet nie będzie czym ich załatać, bo zapewne wraz z Macierewiczem skończy się kasa z MON. Jeśli na dodatek Kaczyński straci cierpliwość do wodzowskich uroszczeń Sakiewicza, to wkrótce może się okazać, że wyschną również inne źródełka i szef „Zony” znów będzie musiał polegać na topniejącym gronie czytelników, świecąc przy tym golizną. I tak oto, wraz z portkami, pęknie balonik pychy samozwańczego „Michnika polskiej prawicy”.


*

Żeby była jasność – nie, żebym był zachwycony dymisją Macierewicza, bo nie jestem. Podobnie jak prezydenturą i różnymi zagrywkami Dudy. Ale, bezinteresownie cieszy mnie, że Pan Sakiewka przy okazji nieco schudnie – facet jest w wieku zawałowym, więc ostatecznie wyjdzie mu to tylko na zdrowie. Dudzie pewnie jednak za to nie podziękuje, niewdzięcznik jeden.


*

Generalnie jednak, serial pt. „Rekonstrukcja” okazał się jeszcze słabszy niż „Korona Królów” - i wątpię, czy możemy mieć po nim nadzieję choćby na „Wspaniałe Stulecie”.


*

Ale co tam rekonstrukcja – Petru ma plan! Dokładnie, „Plan Petru”, który jest Petru-planem, a nikt inny, tylko Petru ów Plan stworzył i Planem Petru jest ów Plan. Przynajmniej taki nieskomplikowany przekaz płynie z medialnych doniesień. A biznes-plan owego Planu Petru jest następujący: zmieniamy pracę i bierzemy kredyt. Pytanie tylko, czy jakikolwiek bank „umoczy” miliony w inicjatywie Petru po raz drugi, czy też Petru-planowi zostaną jedynie „chwilówki”? A swoją drogą - „Plan Petru”, „Ruch Palikota”... widać rękę tego samego kreatora. Jacy oni są przewidywalni...


*

Lewackie media czule i z sentymentem pożegnały „Bravo”. Młodszym wyjaśniam, że to taki niemiecki szmatławiec, który ukształtował sporą część młodzieży lat '90, redagowany wedle wzorów prasy gadzinowej, mającej na celu demoralizację miejscowej ludności. Lansował najgorszy muzyczny (i nie tylko) chłam, a jego ozdobą były wymyślane „listy czytelników” w których rzekomi 13-latkowie opisywali „swój pierwszy raz”. Teraz zdechł, a nam pozostaje mieć nadzieję, że jest to tzw. dobry początek.


*

W osobnym tekście piszę o sekowaniu narodowców pod dyktando m.in. środowisk żydowskich i pana Jonny Danielsa, który uznał się za powołanego do meblowania polskiej rzeczywistości. W związku z tym uważam, że kolejny Marsz Niepodległości powinien przejść pod hasłem: „Jonny Daniels – f***k off”. Jest to przekaz stosowny do okazji, czyli 100-lecia niepodległości: podmiotowy, treściwy i co najważniejsze – anglojęzyczny adresat choćby nie chciał, to zrozumie.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 02 (17-30.01.2018)

niedziela, 14 stycznia 2018

Chcecie sankcji? Dobrze!

Wprowadzenie sankcji może przynieść efekt odwrotny do zamierzonego i poderwać społeczne poparcie dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej.

I. Sankcje „prawem i lewem”

Kto by pomyślał – Jean-Claude Juncker w jakimś niepojętym przypływie trzeźwości opowiedział się przeciw zabieraniu unijnych pieniędzy państwom sprzeciwiającym się przyjmowaniu nachodźców w ramach tzw. mechanizmu relokacji. Tym samym zajął stanowisko przeciwne wobec Martina Schulza, który nieodmiennie pozostaje w stanie delirycznej maligny i twardo obstaje (ostatnio w wywiadzie dla „Bilda”) za obcięciem euro-funduszy dla „niepokornych” krajów. Jeszcze trochę i Juncker przetrzeźwieje na tyle, by uznać, że również sankcje i ograniczenie środków strukturalnych za „łamanie praworządności” oraz cała heca z „opcją atomową” opisaną w art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej może okazać się, delikatnie mówiąc, przedsięwzięciem przeciwskutecznym. Oczywiście, formalnie są to dwie różne sprawy i dwa odrębne postępowania, ale patrząc od strony politycznej obie są uzupełniającymi się częściami tej samej operacji dyscyplinowania i szykanowania opornych członków „wspólnoty”, z Polską na czele. Dodać należy przy tym, że poczesne miejsce zajmuje tu szantaż finansowy. Wprawdzie budżet UE po 2020 r. tak czy inaczej miał być chudszy od obecnego, o czym wiadomo było od dawna, lecz prócz tego postanowiono uruchomić straszak w postaci dodatkowego, „represyjnego” ograniczenia środków – i to pomimo, że w zasadzie brak jest podstaw traktatowych do podobnego rozwiązania. Słowem, „sankcje” mają być – jak nie „prawem” to „lewem”.

Stało się tak na ewidentne życzenie Niemiec, które już w połowie 2017 r. w dokumencie „Stanowisko ministerstwa gospodarki dot. polityki spójności UE po 2020” postulowały, iż „powinno się sprawdzić, czy wypłaty funduszy strukturalnych można też uzależnić od przestrzegania norm państwa prawa”. Jak podawało wówczas „Deutsche Welle”, oznacza to „powiązanie przestrzegania podstawowych zasad praworządności z możliwością decydowania o udzieleniu unijnej pomocy na realizację konkretnych, wskazanych przez Komisję Europejską, przedsięwzięć strukturalnych”. Wprowadzenie takiej zasady oznaczałoby utworzenie arbitralnego mechanizmu wywierania na kraje członkowskie permanentnej presji ekonomicznej – i to w trybie kompletnie „pozatraktatowym”. Precedens już jest, bo wszak procedura „kontroli praworządności” wszczęta przez Komisję Europejską wobec Polski również nie ma żadnego umocowania w Traktacie Lizbońskim i stanowi czystą uzurpację brukselskich urzędników.


II. Ryzykowna gra

No dobrze, mamy mniej więcej zarysowane tło polityczno-prawne – ale dlaczego twierdzę, że ów festiwal szykan może okazać się przeciwskuteczny i koniec końców obrócić się przeciw jego inicjatorom? Już wyjaśniam. Otóż kalkulacja Berlina, brukselskich marionetek oraz trzódki miejscowych targowiczątek („totalna opozycja” plus szeroko rozumiani beneficjenci III RP) wygląda następująco: wprowadzenie pod jakąkolwiek postacią „sankcji” uderzających w Polskę ma spowodować załamanie społecznego poparcia dla PiS, a tym samym utorować drogę do powrotu do władzy dawnej, zblatowanej i usłużnej sitwy. To jaką formalnie owe represje przybiorą postać jest sprawą drugorzędną – jeśli nie uda się ich przeforsować na forum Rady Europejskiej (zapowiedziane weto Węgier), to spróbujemy „karnie” obciąć fundusze w najbliższej perspektywie budżetowej (mówi się o 12 mld. euro mniej dla Polski, Węgier i Czech), bądź uruchomimy Trybunał Sprawiedliwości UE, który nałoży kary za odmowę przyjmowania „uchodźców”. Niezależnie od końcowego wyniku tych zabiegów, sama polityczna wrzawa generowana w trakcie różnych europejskich procedur również ma za zadanie przeczołgać rząd PiS i pozbawić go powagi w oczach polskiej opinii publicznej (casus „27:1” i nieudanej próby zablokowania reelekcji Tuska, która zachwiała na moment sondażami).

Tak to sobie wymyślili i jeszcze kilka lat temu powiedziałbym, że te rachuby mają duże szanse na urzeczywistnienie. Jednak w obecnych warunkach podobna zagrywka obarczona jest znacznym ryzykiem i może obrócić się przeciw jej inicjatorom, co najwyraźniej jakimś szóstym zmysłem przewąchał wspomniany na wstępie Jean-Claude Juncker. Otóż Polacy są już nieco innym narodem, niż jeszcze kilka lat temu. Po kryzysie migracyjnym i finansowym Zachód przestał im tak bardzo imponować, a cielęcy zachwyt ustąpił miejsca rosnącemu sceptycyzmowi. Dodatkowo, o ile awantura wokół reelekcji Tuska była dla wielu niezrozumiała i niepotrzebna, o tyle w przypadku obecnej rozgrywki kręcącej się wokół migrantów i reformy sądownictwa doskonale wiedzą kto się zgodził na „kwoty” (i to w ramach stałego mechanizmu relokacji), a także kto dziś donosi do obcych stolic i wręcz otwarcie wyczekuje wrogich posunięć zagranicy wobec polskiego państwa. Wiadomość o sześciorgu eurodeputowanych PO głosujących za uruchomieniem art.7 odłożyła się trwale w głowach wyborców – podobnie jak nawoływania do wprowadzenia wobec Polski sankcji (wywiad Borysa Budki dla „Die Zeit”, pohukiwania Wałęsy, tudzież rozmaitych autorytetów obozu III RP).

Wszystko to razem wzięte oznacza, że wprowadzenie sankcji (w tej czy innej postaci) może przynieść efekt odwrotny do zamierzonego i poderwać społeczne poparcie dla naszego członkostwa w Unii Europejskiej oraz definitywnie skompromitować „totalną opozycję” w oczach wyborców – na wzór opozycji na Węgrzech. A im głośniej PO do spółki z „beneficjentami III RP” będzie wyrażać satysfakcję (choćby przybraną w obłudny welon troski), tym opisany efekt będzie silniejszy. Jeżeli dołożymy do powyższego programową pustkę Platformy, Nowoczesnej i reszty, to możemy otrzymać skutek w postaci społecznej konsolidacji wokół obozu Zjednoczonej Prawicy. Zauważył to zresztą w grudniu ub.r. „Frankfurter Allgemeine Zeitung”, pisząc iż „ewentualne sankcje, w tym ograniczenie wypłat z funduszy strukturalnych, mogą podkopać ciągle wysokie zaufanie Polaków do UE” i dodając: „Poparcie dla UE jest w polskim społeczeństwie ciągle jeszcze wysokie. Nie należy lekceważyć faktu, że stanowi ono dla PiS pewne ograniczenie. UE nie powinna przyczyniać się sama do podkopywania jej legitymacji”.


III. Wypuszczanie dżinna z butelki

Oznacza to, że istnieje realne ryzyko (z punktu widzenia Brukseli i miejscowych euro-folksdojczów) gwałtownego wzrostu w najbliższym czasie nastrojów eurosceptycznych – co w skrajnym scenariuszu może się przełożyć na polexit, nawet gdyby sam PiS był od podobnego kroku jak najdalszy. Innymi słowy, może się powtórzyć przypadek premiera Davida Camerona, który pod presją własnej obietnicy wyborczej i społecznych nastrojów zarządził referendum w sprawie brexitu, po czym ten odbezpieczony polityczny granat wybuchł mu prosto w twarz – wydarzenia nabrały własnej dynamiki, a Cameron, który był zwolennikiem pozostania Wlk. Brytanii w UE stał się niechcący ojcem „secesji”. Tak się kończy wypuszczanie dżinna z butelki – a w przypadku Polski takim dżinnem mogą stać się sankcje i obcięcie eurofunduszy.

A potencjalne podglebie jest. Przypomnę sondaż IBRIS dla „Polityki” z czerwca 2017 r., w którym 56,5 proc. opowiedziało się przeciw przyjmowaniu uchodźców, nawet gdyby wiązało się to z ograniczeniem unijnych funduszy; z kolei na pytanie o odmowę przyjęcia uchodźców nawet za cenę wyjścia z UE „zdecydowanie tak” i „raczej tak” odpowiedziało łącznie 51,2 proc. respondentów. Ponadto Polacy niezmiennie przeciwni są przyjęciu waluty euro, zaś ze wspomnianego tu niedawno raportu Fundacji Batorego „Polacy wobec UE: koniec konsensusu” gdzie wzięto pod lupę różne sondaże z ostatnich lat jasno wynika, że poparcie dla UE nie jest bynajmniej bezwarunkowe – Polacy są wprawdzie generalnie „za”, lecz tylko pod warunkiem poszanowania naszej podmiotowości i prawa do realnego współdecydowania o obliczu europejskiej wspólnoty.

Tak więc, na miejscu dzisiejszych hunwejbinów spod znaku „ulicy i zagranicy”, działających w myśl zasady „im gorzej (dla Polski), tym lepiej (dla nas)”, wziąłbym na wstrzymanie – bo finalnie możecie się, robaczki, nielicho zdziwić.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Żegnaj Brukselo!

Porozmawiajmy o polexicie


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 02 (12-18.01.2018)