niedziela, 21 stycznia 2018

BDP, czyli dywidenda obywatelska

BDP w dzisiejszej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej przestaje być „mokrym snem lewaka”, a jego wprowadzenie już wkrótce stanie się koniecznością.

W świąteczno-noworocznej „Gazecie Finansowej” red. Jakub Woziński zamieścił interesujący felieton dotyczący tzw. Bezwarunkowego Dochodu Podstawowego (BDP), który ja wolę nazywać „dywidendą obywatelską” (dlaczego właśnie tak – o tym za chwilę). Autor, przytaczając argumenty „za” (np. opinię Miltona Friedmana, kwestię „naoliwienia” systemu finansowego czy zagrożenia ze strony postępującej robotyzacji) pozycjonuje się jednak jako przeciwnik tej koncepcji. Pozwolę sobie przedstawić odmienną opinię – i to wcale nie z powodu robotów „kradnących pracę”, czy troski o „oliwienie” konsumpcji. Przyczyny mojego stanowiska są, odnoszę wrażenie, nieco głębsze.

Otóż uważam, że BDP w dzisiejszej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej przestaje być „mokrym snem lewaka”, a jego wprowadzenie już wkrótce stanie się po prostu koniecznością. To dlatego właśnie władze Finlandii i kanadyjskich prowincji Ontario i Quebec zdecydowały się na próbne eksperymenty w tej materii. Natomiast odrzucenie BDP w szwajcarskim referendum i różne obiekcje wynikają raczej z ugruntowanych schematów myślenia, każących instynktownie wzdragać się przed rozdawaniem pieniędzy „za nic”. Proszę zwrócić uwagę, że z podobnymi głosami mieliśmy do czynienia również w przypadku programu „500+”, stanowiącego właśnie coś w rodzaju fragmentarycznego dochodu podstawowego.

Dlaczego zatem wprowadzenie BDP uważam w jakiejś perspektywie czasowej za konieczne? Wynika to wprost z obecnych realiów, w których zacięły się szeroko rozumiane mechanizmy redystrybucyjne. Powszechnym trendem jest np. malejący udział płac w PKB, rosnąca przewaga kapitału nad pracą oraz wzrost rozwarstwienia społecznego, o czym alarmują nawet takie świątynie globalizacji, jak MFW czy Bank Światowy (inna sprawa, że niewiele z tym robią). Jeżeli w Polsce średnia krajowa wynosi 4346,76 zł brutto, a dominanta ponad dwukrotnie mniej - 2074,03 zł, przy czym górny decyl zarabia na godzinę 4,7 raza więcej niż decyl dolny (ewenement na skalę Europy) – to słowo „patologia” samo ciśnie się na usta. Okazuje się, że bogactwo bynajmniej nie „skapuje w dół”, tylko wręcz odwrotnie, zaś „przypływ nie podnosi wszystkich łodzi” - unosi te największe, mniejsze zaś idą na dno.

Konsekwencją powyższego jest postępująca pauperyzacja i zanik klasy średniej. Szczególnie dobrze widać to w Ameryce – niedawno opublikowano dane z których wynika, że odsetek rodzin z długami przewyższającymi oszczędności jest najwyższy od 1962 r., zaś mediana majątku przeciętnego amerykańskiego gospodarstwa domowego jest niższa niż w 1989 roku. Wzrost płac nie nadąża za kosztami życia – a warto zwrócić uwagę, że jeszcze w latach '60 na ogół jedynym dochodem były zarobki ojca rodziny, wystarczające na utrzymanie domu. Wynika to chociażby z pogarszającej się jakości współczesnych miejsc pracy – postępuje „uśmieciowienie”, a normalna umowa o pracę (niegdyś standard) dziś pomału staje się luksusem. Idąc dalej – wzrost wynagrodzeń (zwłaszcza biorąc pod uwagę inflację) nie nadąża za wzrostem produktywności, co prowokuje pytanie, kto konsumuje tę różnicę?

Tego typu wynaturzeniami rynek pracy (ten realny, widoczny choćby z perspektywy polskiej prowincji, a nie z okien wysokich gabinetów) jest wręcz przesycony. Doczekaliśmy się całej nowej warstwy społecznej – prekariatu - skazanej na wieczną niestabilność i tymczasowość. Rośnie rzesza ludzi pozbawionych różnych form społecznych ubezpieczeń (np. zdrowotnego, również tu, w Polsce), a na horyzoncie rysuje się widmo głodowych emerytur ludzi pracujących całe życie na „śmieciówkach”.

Generalnie, zoligarchizowany rynek wielkich, globalnych korporacji przestał się „samoregulować”, a stał się wampirem wysysającym siły witalne z całych społeczeństw i narodów. Zatem BDP pełniłby w tych warunkach funkcję redystrybutora tego, co wcześniej ukradziono ludziom (np. w postaci zaniżonych płac), rodzaju „dywidendy obywatelskiej” dla tych, którzy wypracowują PKB, nie partycypując dziś należycie w jego podziale. I tak właśnie na to należy moim zdaniem patrzeć - nie traktować BDP jako socjalistycznego „rozdawnictwa”, lecz właśnie jako dywidendę. Państwo jest przedsiębiorstwem w którym wszyscy pracujemy, a nawet więcej - jesteśmy jego współwłaścicielami, „akcjonariuszami”. A skoro przyczyniamy się jako pracownicy i konsumenci do wytwarzania jego dochodu (PKB), to należą się nam stosowne profity.

Na chwilę obecną jedynym racjonalnym kontrargumentem dla „dywidendy obywatelskiej” jest groźba bankructwa finansów publicznych. Jeżeli jednak uszczelnienie podatków pozwoliło sfinansować „500+”, to może i BDP nie jest wcale taką nierealną mrzonką? Zwłaszcza, gdyby wprowadzić BDP w miejsce dotychczasowych, rozproszonych świadczeń socjalnych, oszczędzając tym samym na kosztach ich obsługi? Idealnym rozwiązaniem byłoby, gdyby poprzez skuteczne opodatkowanie zmusić niejako wielkie koncerny do bardziej sprawiedliwego podziału bogactwa. Skoro inne mechanizmy zawiodły, to trzeba właśnie tak.


Gadający Grzyb


Na podobny temat:

Dywidenda obywatelska

Dochód gwarantowany – nie tylko dla bogatych?

Rynek pracy, czy rynek nędzy?

Ubóstwo i nierówności – bomba zegarowa

Cena demokracji

Wyższe płace są możliwe

Wyższe płace są konieczne


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 03 (19-25.01.2018)

3 komentarze:

  1. Widze, ze wierzy Pan w finansowe perpetum mobile. Juz tego probowano i wynikiem byla lawinowa dewaluacja lub inflacja waluty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Redystrybucja to nie perpetuum mobile. Inflacja wymagałaby dodatkowej emisji pieniądza.

      Usuń
  2. Słusznym rozwiązaniem jest zniesienie podatku VAT, on najbardziej uderza w najuboższych. No i podatek dochodowy...

    OdpowiedzUsuń