Za komfort demokracji trzeba płacić - i to nie górnolotnymi frazesami, lecz całkiem przyziemnymi, realnymi pieniędzmi.
Popularne powiedzenie gospodarczych liberałów głosi, że „nie ma darmowych obiadów” - i pełna zgoda, w życiu za wszystko trzeba płacić taką czy inną walutą. Problem zaczyna się w momencie, gdy powiedzenie to wykorzystywane jest w charakterze polemicznej kłonicy przeciw, najogólniej mówiąc, redystrybucji dóbr. Przecież nikt przytomny nie twierdzi, że państwowa służba zdrowia, edukacja, czy rozmaite świadczenia socjalne są „za darmo”. Wiadomo, że trzeba pokrywać je z podatków, a gdy tych nie wystarczy - z zadłużania państwa. Tego ostatniego należy oczywiście w miarę możliwości unikać – z szeregu przyczyn, począwszy od groźby bankructwa, poprzez etyczno-ekonomiczny aspekt obciążania długami kolejnych pokoleń, a skończywszy na kwestii suwerenności, której zagraża uzależnienie finansowe od globalnych spekulantów. Rzecz w tym, by obciążenia na szeroko rozumianą sferę publiczną rozłożyć w sprawiedliwy i efektywny sposób, nie dopuszczając do nawarstwienia się społecznych nierówności.
I w tym momencie przechodzimy do sedna niniejszego felietonu. Otóż twierdzenie, że „nie ma darmowych obiadów” dotyczy także społecznego spokoju i samej demokracji. Tak - za demokrację i komfort prowadzenia interesów w przewidywalnym otoczeniu też trzeba płacić. To tak oczywiste, że aż niewiarygodne, że trzeba to tłumaczyć – jednak owa prosta konstatacja nader często wolnorynkowcom umyka. Ceną społecznej stabilizacji są nie tylko bezpośrednie transfery socjalne, ale też np. stabilne formy zatrudnienia i pewność emerytur. Kiedy tego brakuje, wkrada się niepokój będący pożywką dla tzw. „populistów” - czyli mówiąc po ludzku, polityków wsłuchujących się w zbiorowe lęki i frustracje, by następnie wykorzystać je dla swoich celów. Rozumiano to dobrze na Zachodzie w czasach zimnej wojny, kiedy strach przez komunizmem i społeczną rewoltą zmusił tamtejsze elity (również biznesowe) do wprowadzenia „welfare state”. Gdy komunistyczne zagrożenie stopniowo mijało, wielki biznes coraz głośniej wołał „hulaj dusza” wchodząc w okres globalnej spekulacji, niczym nieograniczonej maksymalizacji zysku, prekaryzacji rynku pracy i absolutyzowania wolności gospodarczej w myśl demagogicznej maksymy, że „przypływ podnosi wszystkie łodzie”.
Efekty znamy. „Przypływ” wcale nie podniósł „wszystkich łodzi”, tylko te największe, mniejsze zatapiając – drobny, rodzinny biznes na całym świecie jest w odwrocie, co przekłada się nie tylko na utratę samodzielnych źródeł utrzymania, lecz również odziera rzesze ludzi z poczucia własnej wartości. Rzekoma wolność doprowadziła do daleko posuniętej oligarchizacji światowej gospodarki. Realne płace stanęły w miejscu, czemu towarzyszy postępujący zanik klasy średniej – ostoi społecznego konsensusu gwarantującego porządek. W USA epoka Eisenhowera z 91 proc. podatkiem od dochodów przekraczających 400 tys. dol. jawi się niczym raj utracony. „Uśmieciowienie” rynku pracy doprowadziło do wytworzenia nowej warstwy społecznej – prekariatu, czyli rzesz ludzi wiecznie niepewnych jutra, często mimo podjęcia pracy kwalifikujących się do pomocy socjalnej („working poor”), co zresztą koncerny cynicznie wykorzystują, przerzucając część kosztów pracy na państwo (taki „Wall Mart” wręcz szkoli pracowników w efektywnym korzystaniu z opieki społecznej). Okazało się, że wbrew innemu sloganowi, bogactwo wcale nie „skapuje w dół”, tylko zatrzymuje się na górze.
Skutkiem powyższego jest rosnące rozwarstwienie i związany z tym gniew, poczucie przegranej i frustracja. To zaś tworzy naturalne podglebie dla różnych niebezpiecznych tendencji. Liberałowie dziwią się, skąd nagle „fala populizmu”, wygrana Trumpa czy popularność różnych radykałów. Ano właśnie stąd – sami na to zapracowaliście nieopanowaną żądzą zysku bez oglądania się na konsekwencje.
Dlatego tak pomstuję w kolejnych felietonach na „śmieciówki”, niskie płace, rozwarstwienie i piętnuję cwaniackie firmy „optymalizujące” zobowiązania podatkowe - słowem, na ten cały ekonomiczny bantustan. Z tych samych przyczyn chwalę program 500+ i uszczelnianie podatków. Dlatego też moim wrogiem numer jeden jest oligarchia pieniądza na czele z banksterskimi spekulantami, wysysająca niczym upiór soki życiowe z całych narodów – a także, chociażby globalne umowy handlowe.
Tu zastrzeżenie – powyższe poglądy zwykło się dezawuować oskarżeniami o socjalizm. Otóż nie, to nie żaden „socjalizm”, tylko społeczny konserwatyzm – stara, dobra chadecja z czasów, kiedy to pojęcie jeszcze cokolwiek znaczyło. Demokracja to inwestycja – żeby wyjąć, trzeba najpierw włożyć. Tak więc, jeśli chcemy funkcjonować w demokratycznym państwie prawa, a nie w targanym niepokojami bantustanie, to zacznijmy od poparcia dla zatrudniania pracowników na normalną umowę o pracę, płacenia im godziwych pieniędzy nawet kosztem nieco niższego zysku i uczciwego odprowadzania podatków. Nie ma darmowych obiadów, a za komfort demokracji trzeba płacić - i to nie górnolotnymi frazesami, lecz całkiem przyziemnymi, realnymi pieniędzmi.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 49 (08-14.12.2017)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz