niedziela, 28 maja 2017

Rozrywanie PiS-u

Trudno nie oprzeć się wrażeniu, że wśród rządzących daje się wyczuć pewne „zmęczenie materiału”.


I. Podstawianie sobie nogi

Ciekawa rzecz. Prawo i Sprawiedliwość, które w skrajnie trudnych warunkach opozycyjnych wykazało zadziwiającą zdolność przetrwania i mimo dwóch rozłamów po drodze („PJoNki” i „ziobryści-kurzyści”) zdołało odzyskać władzę, integrując w międzyczasie powtórnie „ziobrystów” i przygarniając secesjonistów z PO od Gowina – słowem, to samo PiS tak zwarte przez osiem lat panowania Platformy, kiedy co chwila wieszczono jego upadek, okazuje się zdumiewająco mało odporne na różne niekorzystne tendencje w warunkach sprawowania rządów.

Oczywiście, wbrew potocznej, wciskanej nam do głów opinii, PiS bynajmniej nie dzierży w Polsce żadnej „dyktatury”. W wyniku podwójnych wyborów z 2015 r. przechwyciło jedynie centralne ośrodki władzy plus publiczne media i – po wyczerpującej batalii – Trybunał Konstytucyjny. Natomiast w gestii obecnej „totalnej opozycji” wciąż pozostaje lwia część samorządów z sejmikami wojewódzkimi na czele (PO z PSL współrządzą w takiej czy innej formie w 15 z 16 województw). A jest to w sumie ogromny zakres władzy, nie wspominając już o pieniądzach – choćby w postaci unijnych środków przepływających przez różne, niezależne od rządu, lokalne struktury. Można wręcz odnieść wrażenie, że zmanipulowane wybory z 2014 r. miały posłużyć ówczesnemu układowi właśnie do zbudowania takiej szalupy ratunkowej na wypadek utraty rządów w Warszawie – podobnie, jak „zapasowi” sędziowie TK stanowić mieli niepodlegającą demokratycznej weryfikacji zaporę dla zmian w postaci „trzeciej izby” parlamentu.

Z „rokoszem trybunalskim” udało się uporać, co do wyborów samorządowych w 2018 r. - czas pokaże, choć to, co dzieje się obecnie w PiS nie napawa optymizmem. Przy czym dotyczy to samej partii, a nie jej społecznego zaplecza. „Tąpnięcie” sondażowe okazało się w sumie niewielkie, zaś zmniejszony dystans między PiS a opozycją jest głównie efektem „skanibalizowania” elektoratu Nowoczesnej przez PO. Jeżeli wziąć pod uwagę, że ugrupowanie Petru zaczyna balansować na granicy progu wyborczego, to może się okazać, że w 2019 r. PiS znów wygra wybory – choć być może już nie samodzielną większością. Krótko mówiąc, wszystko wciąż pozostaje w rękach partii Jarosława Kaczyńskiego, która ma wszelkie dane po temu, by utrzymać władzę – o ile sama nie podstawi sobie nogi.


II. Zmęczenie materiału

A niestety, zaczyna sobie podstawiać. Fatalna strategia komunikacyjna to jedno – kompletnie rozleciała się dyscyplina i pozytywny przekaz z 2015 r. Te mechanizmy należy na gwałt odbudować do przyszłorocznej kampanii samorządowej. Pytanie, czy ugrupowanie, któremu w 2018 stukną trzy lata rządów będzie w stanie wygenerować kolejny „powiew świeżości”. Przypominam też, że dwa lata temu na korzyść PiS zagrała nieprawdopodobna mobilizacja internautów, którzy samorzutnie i oddolnie zrobili w blogosferze i mediach społecznościowych równoległą kampanię – czy teraz nastąpi podobny zryw?

Trudno też nie oprzeć się wrażeniu, że wśród rządzących daje się wyczuć pewne „zmęczenie materiału” - i to pomimo sukcesów wykraczających dalece poza program „500+”. Weźmy poprawę ściągalności podatków – głównie VAT – bez której utrzymanie funkcjonowania „500+” nie byłoby możliwe. Do tego dochodzi ukrócenie różnych przekrętów na rynku paliwowym – od 2015 rynek paliw „urósł” łącznie o 25 proc., co oznacza gigantyczne ograniczenie dotychczasowej „szarej strefy” w tej branży. Efekt jest taki, że o ile PO musiała ratować sytuację budżetową przy użyciu kreatywnej księgowości Jacka Rostowskiego, o tyle rząd Beaty Szydło ma realne, rosnące dochody. Na to nakładają się pozytywne ratingi kolejnych światowych banków i agencji. I co? I nic. Tusk z Ostachowiczem zrobiliby z przytoczonych danych taką propagandę sukcesu i „zieloną wyspę”, że proszę siadać. A u „naszych” - zmęczenie i komunikacyjny bezwład... Jeżeli liczą na to, że utrzymają władzę wyłącznie dzięki „500+”, to może ich spotkać niemiłe zaskoczenie – jak już kiedyś pisałem, ludzie szybko przyzwyczajają się do dobrego i wdzięczność jest bardzo krótkotrwałym paliwem politycznym. Na dodatek, decyzje wyborców często mają charakter emocjonalny i wbrew wszelkiej racjonalnej kalkulacji kwestia kontynuacji programu „500+” może nie stanowić dla nich czynnika decydującego.

Kolejna rzecz, to wzmagające się tendencje odśrodkowe i wojenki frakcyjne w łonie partii. Tu już robi się naprawdę groźnie, bo takie nasilenie walk buldogów pod dywanem grozi na dłuższą metę rozpadem obozu rządzącego. Wszystko to odbywa się równolegle z nasilającymi się pogłoskami o pogarszającym się stanie zdrowia Jarosława Kaczyńskiego. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że bez Kaczyńskiego PiS-u po prostu nie ma i to z dnia na dzień. Świadczą o tym odpryski wewnętrznych waśni na odcinku medialnym – niedawne starcie między mediami ze stajni Tomasza Sakiewicza i braci Karnowskich w trakcie którego zostało expressis verbis powiedziane, iż chodzi o „schedę po Kaczyńskim” pokazuje, że odśrodkowe ciśnienia są naprawdę potężne, skoro zaangażowane stronnictwa ryzykują wywlekanie konfliktów na widok publiczny. Wyborcy bowiem, szczególnie prawicowi, mają alergię na wszelkie kłótnie i rozłamy, o czym przekonali się wspomniani na wstępnie odstępcy z PJN i Solidarnej Polski, nagradzają zaś jedność – wszak zwycięstwo Zjednoczonej Prawicy było m.in. premią za pójście do wyborów jednym frontem.


III. Kryzys przywództwa?

Rysuje się zatem kryzys przywództwa – rzecz dotąd w PiS niespotykana. Druga część kongresu partii rządzącej (pierwsza odbyła się w początkach lipca 2016) jest wciąż przekładana (ostatnio podany termin to bodaj 1 lipca 2017). Postawię tezę, że ów kongres będzie dla Jarosława Kaczyńskiego ostatnią szansą, by znów mocno uchwycić stery rządów w partii – a co za tym idzie, również w Polsce – i przygotować ją do kampanii samorządowej. Jeśli to się nie uda, czeka nas dryf i porażka – tym bardziej, że „delfinów” nie widać, zaś drobnych ambicjonerów namnożyło się multum. Kaczyński jako polityk i mąż stanu przerasta o dwie głowy swoje otoczenie, na co wpływ ma również negatywna selekcja kadrowa w ugrupowaniu. Do PiS-u ciężej jest się dostać niż do zakonu klauzurowego - i jest to stała od lat, na co zwracano uwagę już w czasach opozycyjnych, kiedy terenowe struktury masowo spławiały chętnych do współpracy szturmujących lokalne biura po wstrząsie smoleńskim. Zatem, dopływu świeżej krwi – zwłaszcza ludzi ideowych, energicznych i z pomysłami – nie ma. Zostają w dużym stopniu miernoty, a z takimi trudno cokolwiek zrobić.

A skoro już wspomnieliśmy o Smoleńsku. Kaczyński najwyraźniej zniechęcił się do Macierewicza i sprawa Misiewicza była tu zaledwie pretekstem. Macierewicz bowiem robił mu nadzieję na odkrycie „wstrząsającej prawdy”, w co Kaczyński chyba autentycznie uwierzył, tak jak uwierzył kiedyś Kaczmarkowi, że ten doprowadzi go do jądra „układu” - a tymczasem Macierewicz wciąż boksuje się z cieniem, produkując kolejne hipotezy, z coraz marniejszym uzasadnieniem merytorycznym. Żeby była jasność – nie twierdzę, że w Smoleńsku był „zwykły wypadek”. Tyle, że nie widać międzynarodowej pomocy, USA i NATO milczą jak zaklęte – a na kolejnych miesięcznicach Kaczyński chcąc nie chcąc musi za Macierewicza świecić oczami, głosząc po raz n-ty, że już niedługo, już za chwilę „dojdziemy do prawdy”. Delikatnie mówiąc, jest to mało komfortowa sytuacja.


*

Na koniec refleksja bardziej ogólna. Otóż podejrzewam, że w PiS-ie narasta zniechęcenie trudami sprawowania władzy. Kaczyński nie pozwala kraść, a rządzenie bez „konfitur” jest bardzo niewdzięcznym zajęciem. Oczywiście próbują coś tam zgarnąć pod siebie, zakombinować, poustawiać krewnych i znajomych królika – ale to wszystko ukradkiem i na niewielką skalę, bo Prezes patrzy. W tej sytuacji, u wielu działaczy mogła zakiełkować myśl, że w gruncie rzeczy w opozycji było wygodniej. I jeśli PiS przegra w 2019 r. wybory, to głównie z powodu tego typu defetystycznych nastrojów we własnych szeregach.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 21 (26.05-01.06.2017)

Czy czeka nas euro-dyktat?

W najbliższym czasie można się spodziewać prawdziwej wojny o złotówkę. Jeśli ją przegramy, konsekwencją będzie euro-dyktat i totalne ubezwłasnowolnienie.


Mieliśmy ostatnio do czynienia z ciekawym balonem próbnym. Oto „Frankfurter Allgemeine Zeitung” wypuścił przeciek (zapewne kontrolowany) z „poufnego” spotkania dwóch eurokomisarzy - Pierre'a Moscovici (Francja, sprawy gospodarcze) oraz łotewskiego wiceprzewodniczącego KE i komisarza ds. euro Valdisa Dombrovskisa – z grupą wyselekcjonowanych eurodeputowanych, na którym Moscovici miał zapowiedzieć wprowadzenie waluty euro we wszystkich krajach członkowskich UE do 2025 r. Samo spotkanie nosiło najwyraźniej charakter instruktażowy – zaproszeni deputowani posłużyć mieli za pasy transmisyjne kolportujące narrację Komisji Europejskiej na forum PE (formalnie chodziło o „dokument refleksyjny”, jaki ma zostać wkrótce opublikowany). Wprawdzie Dombrovskis wszystko zaraz „zdementował” podkreślając, że przyjęcie euro leży w gestii państw członkowskich, lecz trudno nie odnieść wrażenia, że mamy tu zarysowanie linii politycznej Brukseli, która po zwycięstwie Macrona w wyborach prezydenckich we Francji poczuła wiatr w żaglach i będzie w najbliższym czasie dążyć do zacieśniania integracji – również walutowej – wedle recepty „więcej tego samego”, próbując wywierać na kraje członkowskie rozmaite naciski.

Powyższe współgra z zapowiedziami Francji dotyczącymi przyszłości eurolandu sformułowanymi przy okazji spotkania ministrów finansów Francji (Bruno Le Maire) i Niemiec (Wolfgang Schäuble). W planach jest m.in. wspólny rząd gospodarczy strefy euro z ministrem finansów oraz europejski fundusz walutowy, do tego stopniowe ujednolicenie systemów podatkowych i prawa pracy. Wszystko to, jak łatwo zauważyć, służyć ma najsilniejszym graczom – czyli właśnie Francji i Niemcom – oznaczać będzie bowiem zamordowanie w białych rękawiczkach wewnętrznej konkurencyjności między poszczególnymi państwami Unii. W ten sposób zlikwidowany zostanie „dumping” ekonomiczny nad którym tak pieklił się Emmanuel Macron w trakcie kampanii wyborczej a propos likwidacji francuskiej fabryki Whirpoola i przeniesienia produkcji do Polski. Jednak, żeby podobna „urawniłowka” odniosła zamierzony skutek, należy do tak zintegrowanej strefy euro zapędzić wszystkie państwa członkowskie bez wyjątku, pozbawiając je przy okazji resztek możliwości kształtowania samodzielnej polityki gospodarczej. W szczególności dotyczy to tak stosunkowo dużego kraju jak Polska. Nie dziwi więc, że postulat szybkiego rozszerzenia eurolandu na 27 państw padł właśnie z ust francuskiego komisarza, który przecież formalnie za strefę euro nie odpowiada.

Ktoś może powiedzieć, że Polska (ale też Czechy, Węgry, Chorwacja, Rumunia i Bułgaria) nie spełniają przewidzianych kryteriów i nie zanosi się na to, by zaczęły dostosowywać wskaźniki w najbliższym czasie – tak ze względów gospodarczych, jak i politycznych. Do euro nie pali się również Szwecja, a Dania wręcz wynegocjowała traktatowy zapis, że nie będzie musiała do strefy euro przystępować. Spokojnie, „eurozona” nie takie już akcesyjne cuda widziała. Szwecję i Danię można z punktu widzenia Francji i Niemiec zostawić na boku, bo ze względu na wysokie podatki i rozdęte „socjale” nie stanowią konkurencji. Z Europą Środkową jest jednak inaczej.

W tym miejscu warto się zatrzymać nad wywiadem, jakiego były grecki minister finansów, a obecnie lider ruchu DiEM25, Janis Warufakis, udzielił portalowi Forsa.pl. Do skrajnie lewicowej agendy greckiego polityka wprawdzie mi bardzo daleko, ale akurat jego diagnozy dotyczące funkcjonowania euro-waluty są godne uwagi. Przede wszystkim Warufakis zwraca uwagę, że mechanizm strefy euro opierał się na przesunięciu w formie pożyczek nadwyżek z krajów o dodatnim bilansie płatniczym do państw o bilansie ujemnym – skutkiem u tych drugich był fikcyjny wzrost gospodarczy napędzany długiem, co stało się główną przyczyną kłopotów państw południa Europy z Grecją na czele. O milczącej zgodzie na fałszowanie przez Grecję statystyk, by spełniała na papierze wymogi strefy euro powszechnie wiadomo. Ale identyczne kreatywne zabiegi zastosowano również wobec Włoch, które w momencie przyjmowania euro miały 122 proc. PKB długu publicznego! Wszystko na żądanie Niemiec, bowiem Włochy ze swym przemysłem i możliwością dewaluacji lira stanowiłyby dla niemieckiej gospodarki potencjalnie groźną konkurencję. Tak się to robi – i jeśli będzie trzeba, zostanie zastosowane także wobec nas.

Podobną diagnozę stawia Cezary Mech twierdząc, że będziemy przymuszani do wstąpienia do strefy euro – chociażby za pomocą gróźb forsowania na forum unijnym różnych niekorzystnych dla nas rozwiązań. A że dodatkowo zachodni inwestorzy pragną zlikwidować ryzyko związane z ekspozycją walutową swych realizowanych w Polsce przedsięwzięć, to można się w najbliższym czasie spodziewać prawdziwej wojny o złotówkę. Jeśli ją przegramy, konsekwencją będzie euro-dyktat i totalne ubezwłasnowolnienie, a przy najbliższym kryzysie – los Grecji. Czeka nas zatem bodaj najważniejsza w ostatnich latach batalia w obronie polskiej gospodarki.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 21 (26.05-01.06.2017)

piątek, 26 maja 2017

Głos prawdy o Ukrainie

Miło jest obserwować stopniowy powrót do przytomności naszej dotąd bezkrytycznie proukraińskiej prawicy.


I. Asymetria relacji

Cieszy, że tezy i diagnozy formułowane konsekwentnie na łamach „Polski Niepodległej” (w tym, dodam nieskromnie, przez niżej podpisanego) odnośnie stosunków polsko-ukraińskich zaczęły przebijać się do prawicowego mainstreamu. Otóż niedawno Reduta Dobrego Imienia wystosowała oświadczenie dotyczące wspomnianej tematyki w którym daje wyraz swojemu zaniepokojeniu rysującymi się od dłuższego czasu tendencjami w polityce tożsamościowej i historycznej naszego sąsiada. Dokument został skierowany m.in. do Kancelarii Prezydenta, Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz MSWiA. Ponieważ póki co żaden Marcin Rey, tudzież inni domorośli tropiciele „ruskich agentów” nie zapisali Reduty, ani jej fundatorów do „V kolumny Putina” (byłoby to dość karkołomne, zważywszy, że w RDI są Maciej Świrski, Józef Orzeł, prof. Andrzej Nowak, Jan Pietrzak, Tadeusz Płużański i Marcin Wolski), to istnieje szansa, że ich głos zostanie potraktowany z należytą powagą przez PiS-owski establishment.

Przede wszystkim, wreszcie otwartym tekstem pada konstatacja – dla nas oczywista – o niechęci Ukraińców do skonfrontowania się z prawdą o Rzezi Wołyńskiej. Tych „wreszcie” jest zresztą dużo więcej – chociażby, w końcu podkreślono zdumiewającą asymetrię wzajemnych relacji. Z jednej strony Polska od lat konsekwentnie i bezwarunkowo udziela Ukrainie poparcia w jej walce o wyrwanie się z rosyjskiej strefy wpływów. Basujemy europejskim aspiracjom Kijowa, wspieramy naszych sąsiadów politycznie, logistycznie, finansowo, otwieramy granice dla ukraińskich emigrantów zarobkowych i studentów – nie zgłaszając przy tym żadnych roszczeń rewindykacyjnych, choć na dobrą sprawę mielibyśmy do tego pełne prawo. Z drugiej strony, ukraińskie władze (a nie, jak czasem próbuje się to przedstawiać, marginalne grupki radykałów) oficjalnie biorą udział w fałszowaniu historii, gloryfikują zbrodnicze formacje OUN-UPA, odmawiają upamiętnienia ofiar – krótko mówiąc, prowadzą politykę otwarcie antypolską i szowinistyczną, budując nową narodową tożsamość w oparciu o kompletnie zakłamany „mit założycielski” spod znaku „herojam sława!”.


II. Szantaż emocjonalny

Autorzy „Oświadczenia” zwracają przy tym uwagę na jeszcze jeden aspekt wzajemnych stosunków – mianowicie, każdy antypolski eksces w rodzaju niszczenia pomników, czy ataków na nasze placówki dyplomatyczne tłumaczy się – bez próby analizy – rosyjskimi prowokacjami. Owszem, nie jest wykluczone, że w bardaku jaki panuje obecnie na Ukrainie ruska agentura może sobie swobodnie hulać i np. ostrzelać z granatnika polski konsulat. Problem w tym, że równie dobrze za atakami mogą stać ukraińscy nacjonaliści, nie potrzebujący dodatkowej, zagranicznej motywacji. Wystarczy im podżegający przekaz produkowany konsekwentnie przez ukraiński IPN pod przewodnictwem Wołodymyra Wjatrowycza. Jednakowoż, tak strona ukraińska, jak i nasi zwolennicy bezwarunkowego „pojednania”, nie weryfikując faktów z miejsca przypisują odpowiedzialność rosyjskiej dywersji. Osobiście wolałbym, żeby ukraińskie służby schwytały przynajmniej jednego takiego „ruskiego prowokatora” i pokazały go nam – choćby po to, aby się uwiarygodnić. Tymczasem sprawcy – co podkreślone jest w omawianym dokumencie - pozostają nieuchwytni. Od siebie dodam, że każdorazowe zwalanie winy na zasadzie „cui prodest” na putinowskich „ludzików” coraz bardziej przypomina uporczywe zaklinanie rzeczywistości – najprawdopodobniej powodowane lękiem zaklinających, że realia mogą drastycznie rozmijać się z ich oczekiwaniami.

W oświadczeniu czytamy: „Co więcej, każdemu, kto zadaje pytania o skalę odradzającego się nacjonalizmu ukraińskiego i realizm we wzajemnych relacjach polsko–ukraińskich knebluje się usta oskarżeniem o działalność agenturalną i przypięciem łatki przynależności do V kolumny Putina. Stajemy się w ten sposób zakładnikami szantażu emocjonalnego”. Nic dodać, nic ująć. Dobrze, że wreszcie zostało to powiedziane przez kogoś, komu nie da się łatwo przykleić etykietki „oszołoma”, bo to służy sprawie.


III. Jałowy „dialog”

W dalszej części RDI podnosi problem jałowości – a wręcz przeciwskuteczności - „dialogu” między polskimi a ukraińskimi historykami. Efekt bowiem jest taki, że owa debata służy jedynie uwiarygodnieniu wrogiej nam historycznej propagandy, negującej bądź co najmniej relatywizującej zbrodnie OUN-UPA. Nadmieńmy – przy całkowitej impregnacji strony ukraińskiej na polskie postulaty. Czym to się kończy, obrazuje dołączony do „Oświadczenia” obszerny aneks demaskujący manipulacje zawarte w artykule autorstwa Serhija Rabienki „Co się stało w Parośli? Kto przyniósł śmierć do polskiej kolonii na Wołyniu”, który ukazał się w „Ukraińskiej Prawdzie” 4 lutego 2017. Osią tego jawnie negacjonistycznego tekstu jest próba „udowodnienia”, że za zbrodnią na polskiej ludności nie stało UPA, tylko „nie wiadomo kto”, a przychylnie komentował go nie kto inny, jak dobrze nam znany Wołodymyr Wjatrowycz.

Trudno zaprzeczyć, że w takiej atmosferze żadnego „dialogu” toczyć się zwyczajnie nie da – toteż, jak zauważają autorzy, mamy w istocie monolog obwarowany emocjonalnym szantażem („bo Ukraina walczy z Rosją”). Jak zdarzyło mi się zauważyć we wcześniejszych „ukraińskich” artykułach, Kijów nauczył się na owym szantażu znakomicie grać, używając go do paraliżowania strony polskiej i wymuszania ustępstw lub przynajmniej milczenia w „drażliwych” sprawach.

W dokumencie padają trzy fundamentalne pytania, które należy koniecznie odnotować:

- Czy relacje Polski z Ukrainą bez względu na okoliczności powinna determinować decyzja o pomocy dla walczącej Ukrainy, która wiąże siły rosyjskie z dala od polskich granic?;

- Czy poparcie dla Ukrainy ma się odbywać bez względu na nacjonalizm ukraiński?; - Czy należy to robić ze świadomością, że ok. 2 mln Ukraińców znających jedynie przekaz o kulcie Bandery przebywa na terytorium Polski, że są oni coraz lepiej zorganizowani, a perspektywa napływu kolejnej fali emigracji jest, jak się wydaje, jedynie kwestią czasu?”.


IV. 5 milionów Ukraińców w Polsce

I nad tą ostatnią sprawą, jak sądzę, warto się na chwilę zatrzymać. Nie wiem, jaki szatan podszepnął naszym decydentom pomysł, by otworzyć Polskę na ukraińskich imigrantów (to znaczy, domyślam się – lobby pracodawców ze znaczącym udziałem Cezarego Kaźmierczaka przy wsparciu min. Morawieckiego), ale konsekwencje mogą być potencjalnie równie groźne, jak przyjęcie muzułmańskich „nachodźców”.

Mamy tu kilka warstw. Po pierwsze, masowa migracja pracowników ze wschodu skutkuje zamrożeniem płac w wielu sektorach gospodarki. To zaś powoduje petryfikację patologii polskiego rynku pracy oraz zakonserwowanie modelu od którego mieliśmy ponoć odchodzić – czyli wzrostu gospodarczego opartego na taniej sile roboczej. Kolejną konsekwencją jest to, że polska emigracja zarobkowa z ostatnich lat nie ma do czego wracać; więcej – wciąż wielu Polaków pragnie emigrować, bowiem dawne relacje pracy wedle schematu „na twoje miejsce jest 10 chętnych” zmieniły się tylko o tyle, że teraz pracodawca mówi: „na twoje miejsce jest 10 Ukraińców”. W rezultacie, grozi nam stopniowa podmiana zamieszkującej Polskę populacji – w miejsce tych, którzy wyjechali pojawią się Ukraińcy, którzy – nie łudźmy się – zostaną tu tak samo, jak na stałe zostali np. Polacy w Wlk. Brytanii. Czy chcemy za kilka lat ocknąć się z kilkumilionową ukraińską mniejszością ukształtowaną w duchu banderyzmu? A dodam, że przyjeżdżają do nas głównie Ukraińcy z zachodniej części kraju, gdzie szowinistyczna propaganda jest najsilniejsza.

Szef Związku Pracodawców Polskich, Cezary Kaźmierczak, domaga się, byśmy do 2025 r. sprowadzili 5 mln. Ukraińców. Mogę na to odpowiedzieć tylko jedno. Ulegając takim żądaniom wynikającym z partykularnego interesu grupki przedsiębiorców (bo też nie wszystkich, o czym trzeba pamiętać), rząd sprowadza na Polskę poważne zagrożenie. Długofalowo jest to uderzenie w fundamenty bezpieczeństwa wewnętrznego Polski. Na dobrą sprawę, należałoby osobom i podmiotom lobbującym za sprowadzaniem do Polski Ukraińców wytoczyć solidne procesy karne za świadome i celowe sprowadzanie zagrożenia dla bezpieczeństwa narodowego. Każdy, kto głosi konieczność przyjęcia wielomilionowej rzeszy Ukraińców, zachowuje się jak zdrajca - w nie mniejszym stopniu od tych, którzy chcieliby przyjmowania muzułmańskich migrantów.


*

Wracając do głównego wątku - podczas lektury pisma Reduty Dobrego Imienia towarzyszyło mi uczucie deja vu – zupełnie jakbym czytał podsumowanie tego, co ja oraz Koleżanki i Koledzy z łamów „Polski Niepodległej” pisaliśmy na przestrzeni ostatnich lat. Może otwarte powołanie się na nasz tygodnik byłoby jednak zbyt „niepoprawne” lub obciążające dla autorów dokumentu? A może sami doszli do analogicznych wniosków? Jak by nie było, miło jest obserwować kruszące się mury twierdzy dogmatycznych zwolenników mitologii politycznej Giedroycia i stopniowy powrót do przytomności naszej, dotąd bezkrytycznie proukraińskiej, prawicy.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 21 (24-30.05.2017)


Pod-Grzybki 98

Soros-Szechter Cajtung” wykrył aferę! Przejrzał mianowicie rachunki Kancelarii Prezydenta i ogłosił, iż ta „wydaje krocie”. No cóż, zważywszy do jakiego stopnia ogołocił ją ustępujący poprzednik, wydatki nie dziwią. Przecież trzeba było odkupić te wszystkie sprzęty i zastawę stołową. Może by tak Komorowski podratował nieco napięty budżet i oddał chociaż mikser i kieliszki?


*

Jak wiadomo, naczelnym ekspertem ekonomicznym PO został wychowanek Balcerowicza, prof. Andrzej Rzońca – który zachowuje się tak, jakby uparł się zniszczyć wszelkie nadzieje Platformy na wyborczy sukces. Zdążył już ogłosić, że jest przeciwko obniżeniu wieku emerytalnego, 500+ i płacy minimalnej. Innymi słowy, Polacy mają robić za półdarmo i do śmierci na zyski zachodnich koncernów zainstalowanych tutaj w obozach pracy zwanych specjalnymi strefami ekonomicznymi. Moim zdaniem PiS powinien te propozycje Rzońcy możliwie szeroko nagłaśniać – jest to najlepszy sposób, by PO już nigdy nie powróciła do władzy.


*

Z mediów. Szef Polskiego Radia, Jacek Sobala, postanowił zabawić się w dyktatora i zwolnił wicedyrektora Polskiego Radia 24, Krzysztofa Gottesmana, za to, że ten zaprosił do audycji Jana Hartmana – propagującego kazirodztwo Syna Przymierza między bratem a siostrą. Moim zdaniem niesłusznie. Obecność Hartmana w jakiejkolwiek audycji wydatnie podnosi jej walor rozrywkowy – to w końcu istny Borat polskiej filozofii.


*

Prokuratura znów chce wziąć na męki Donalda Tuska, lecz ten zaczął się tym razem wymawiać nawałem obowiązków. Szkoda, miałby kolejną okazję, by gospodarskim okiem skontrolować jakość kotlecików w Pendolino na trasie Gdańsk – Warszawa. A nuż pod jego nieobecność ktoś fałszuje proporcje między mięsem a bułką tartą? Najlepiej, gdyby Tusk zabrał na tę inspekcję również Hannę Gronkiewicz-Waltz. W końcu nie ma to jak fachowe oko bufetowej.


*

Bydgoska mutacja „Wyborczej” znów zaatakowała ks. Romana Kneblewskiego, honorując niejako przy okazji nasz tygodnik – poszło bowiem o wywiad, jakiego ks. prałat udzielił „Polsce Niepodległej”. Autorem artykułu jest tradycyjnie Marcin Kowalski, którego twórczością miałem okazję zająć się w poprzednim numerze „PN”, co jednak ten w swym tekście skromnie przemilczał. W każdym razie, chodzi o to, że ks. Kneblewski miał wywiadem jakoby złamać zakaz wypowiadania się na tematy polityczne nałożony przez bp. Jana Tyrawę. I tu pudło – Kowalskiemu bowiem nie chciało się sprawdzić, że rozmowa odbyła się jeszcze przed nałożeniem zakazu. Generalnie, nagonka „Wyborczej” ma na celu, czego autor nawet nie ukrywa, wyrzucenie ks. Kneblewskiego z bydgoskiej parafii Najświętszego Serca Pana Jezusa. Dlatego na koniec apeluje do Czytelników o wysyłanie na ręce bp. Jana Tyrawy listów w obronie tego wyjątkowego księdza. Adres: Jego Ekscelencja Ks. Biskup Jan Tyrawa, Kuria Diecezjalna Diecezji Bydgoskiej, ul. ks. T. Malczewskiego 1, 85-104 Bydgoszcz. E-mail: jtyrawa@diecezja.bydgoszcz.pl.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 21 (24-30.05.2017)

niedziela, 21 maja 2017

TUSLA – Jugendamt po irlandzku

Mamy tu iście kafkowską atmosferę. Samotna jednostka, pozbawiona oparcia, szamocząca się w trybach wrogiej machiny sądowo-urzędniczej.


I. Zły dotyk

Rzadko zdarza mi się pisać teksty „interwencyjne”, ale o przypadku, który za chwilę opiszę, zwyczajnie nie można milczeć. Pamiętają Państwo zapewne debatę, która przetoczyła się przez media o działalności niemieckich Jugendamtów, zabierających pod byle pretekstem dzieci polskim rodzinom, prawda? Głośno było również o podobnej aktywności opieki socjalnej w Norwegii, zaś na naszym podwórku skandal wywołały orzeczenia sądów pozbawiające praw rodzicielskich z powodu kilku fruwających w kuchni muszek owocówek. Teraz okazuje się, że tego typu proceder funkcjonuje także w Irlandii. Schemat identyczny – odebranie dziecka bez powodu, a następnie rozpaczliwa szarpanina osamotnionego rodzica, pozostającego bez szans w konfrontacji z biurokratyczno-sądową machiną.

O historii pani Danuty dowiedziałem się od mojego irlandzkiego znajomego, który osobiście zaangażował się w sprawę i wciąż próbuje poruszyć niebo i ziemię. Rzecz wygląda następująco. Pani Danuta związała się z Irlandczykiem – człowiekiem po rozwodzie, którego syn z poprzedniego małżeństwa popełnił samobójstwo. Wkrótce okazało się, że partner ma skłonności do nadużywania alkoholu i agresji. Gdy pani Danuta zaszła w ciążę, jego siostra poradziła, by wyjechała do Polski urodzić dziecko. Niestety, nasza bohaterka nie skorzystała z tej porady – chłopczyk urodził się w Irlandii nabywając tym samym podwójne, irlandzko-polskie obywatelstwo, co będzie miało swoje konsekwencje na dalszym etapie wydarzeń. Koniec końców, nie mogąc znieść pijaństwa i przemocy, uciekła wraz z dzieckiem – ojciec zachował jednak prawo do widzeń z synem.

Prawdziwa gehenna zaczęła się od roku 2011, kiedy to chłopiec zaczął zdradzać objawy panicznego lęku przed kolejnymi widzeniami. Płacz, bóle głowy, brzucha, wymioty, moczenie się, myśli samobójcze – słowem, klasyczne objawy traumy i maltretowania. Okazało się, że w trakcie spotkań ojciec wykorzystywał dziecko seksualnie – podobnych czynów dopuszczał się również wobec dziecka przyjaciółki pani Danuty. Obie kobiety złożyły zawiadomienie na policję (Garda Síochána). Wszczęto dochodzenie, prawo do widzeń zostało wstrzymane... i wtedy zaczęły się dziać zadziwiające rzeczy.


II. Walka o dziecko

Najpierw irlandzka policja zaprzeczyła, jakoby przyjaciółka pani Danuty składała jakiekolwiek zeznania, następnie nie przyjęła zeznań od innego świadka. Pani Danucie odmówiono informacji o sygnaturze sprawy, nie otrzymała również żadnych dokumentów potwierdzających przekazanie postępowania prokuraturze. Co gorsza, po czterech miesiącach ojciec sobie tylko wiadomym sposobem odzyskał prawo do widzeń z synem. W międzyczasie do sprawy wmieszała się Agencja ds. Dzieci i Rodziny (TUSLA), stając jednoznacznie po stronie ojca. Wedle Agencji nie było przeciwwskazań do kontynuowania spotkań – pracownicy stwierdzili, bez żadnych merytorycznych podstaw, że... matka przekazała synowi własne traumy z dzieciństwa, zaś negatywne objawy psychosomatyczne są efektem... chronicznych zaparć u dziecka. Zignorowano opinie powołanych specjalistów – zarówno polskich, jak i irlandzkiego profesora psychiatrii, wedle których dziecko zdradza wszelkie symptomy osoby molestowanej seksualnie.

Skandaliczne twierdzenia pracowników socjalnych podzielił Sąd Okręgowy w Dublinie. W trakcie rozprawy sędzia obcesowo obsztorcował polskiego lekarza pediatrę wskazującego na ewidentne objawy molestowania, podważając jego kompetencje. Tu słowo wyjaśnienia odnośnie irlandzkiej procedury – tego typu sprawy „dla dobra dziecka” odbywają się „in camera” (z wyłączeniem jawności), zaś za złamanie tej reguły i upublicznienie informacji procesowych grozi odpowiedzialność karna, z więzieniem włącznie – stąd też w niniejszym artykule ze względu na bezpieczeństwo pani Danuty nie padają żadne nazwiska. W praktyce reguła „in camera” stwarza możliwość daleko idących nadużyć, dając sędziemu absolutną, uznaniową władzę nad postępowaniem i oceną materiału dowodowego z wyłączeniem jakiejkolwiek społecznej kontroli. Ostatecznie sąd odrzucając przedstawione opinie specjalistów, przychylił się do stanowiska TUSLA i postanowił o rocznym oddaniu syna do rodziny zastępczej, zarzucając matce konfabulowanie i „wyuczenie” syna opowieści o molestowaniu. Policja w asyście przedstawicielki TUSLA zabrała syna prosto ze szkoły - wszystko zaś w akompaniamencie pokrzykiwań na chłopca pracownicy socjalnej, by „przestał płakać”.


III. W kafkowskiej matni

Kolejnym bulwersującym aspektem wydarzeń jest brak jakiejkolwiek instytucjonalnej pomocy dla pani Danuty. Przyznani z urzędu prawnicy (łącznie przewinęło się ich bodaj dziewięciu) lekceważyli sprawę, nie podejmując żadnych działań – wszelkie zgromadzone dowody, opinie itd. są efektem samodzielnych starań bohaterki tekstu. Więcej – wszyscy de facto sabotowali walkę o dziecko, doradzając jej, by nie podważała „ustaleń” TUSLA. Prawnik wynajęty przez stowarzyszenie „pomagające” osobom w podobnej sytuacji, które za opłatą sporządziło dokumenty pozwalające odwołać się do wyższej instancji (High Court), najpierw nie stawiał się na rozprawy, później zaś zażądał 7 tys. euro honorarium, odmawiając wydania akt sprawy. Inni np. żądali 20-30 tys. euro sugerując, by poprosiła o wsparcie finansowe polskie władze, lub – to kolejny przypadek – doradzali wycofanie sprawy z High Court i podporządkowanie się TUSLA – a więc w istocie zaniechanie starań o odzyskanie syna.

Żaden z prawników nie podniósł wątku kryminalnego – czyli molestowania. Żaden również nie zgłosił sprawy do Ombudsmana Gardy (organu przyjmującego zażalenia na działalność policji). Wszyscy stanęli również po stronie TUSLA, próbującej wymusić na pani Danucie zgodę na tzw. „supervision order” - czyli ciągłe kontrole i najścia opieki społecznej oraz przyzwolenie na wizyty chłopca u ojca-pedofila. Co więcej, TUSLA przedstawiła w sądzie przypuszczalnie sfałszowany raport środowiskowy – wersja z 2016 r. znacząco różni się od tej z roku 2011. Podniesienie na rozprawie przez panią Danutę owych niezgodności miało wg niej być główną przyczyną odebrania jej dziecka – podważyła bowiem rzetelność rządowej agencji. Zblatowany z TUSLA sąd oczywiście nad machlojkami urzędników przeszedł do porządku dziennego. I kolejna rzecz – część sądowych decyzji zapadła, gdy sprawa była już w wyższej instancji, co jest drastycznym przykładem bezprawia.

Mamy tu iście kafkowską atmosferę. Samotna jednostka, pozbawiona oparcia, nie orientująca się w zawiłościach irlandzkiego systemu prawnego, wykorzystywana finansowo przez kolejnych adwokatów, traktowana jak osoba drugiej kategorii, szamocząca się w trybach wrogiej machiny sądowo-urzędniczej. A w tle dramat dziecka oddanego ojcu-zboczeńcowi, którego pierwszy syn zginął samobójczą śmiercią.

Nie popisały się również nasze służby dyplomatyczne, zwyczajnie umywając ręce i zostawiając panią Danutę (a przede wszystkim – dziecko) na pastwę losu. W konsulacie poradzono jej, by zbierała na swą sprawę datki w polskich kościołach (!). Nie udzielono jej żadnej porady prawnej, nie podjęto żadnych działań. Listy do ministra Ziobro i premier Beaty Szydło pozostały bez odpowiedzi. Interwencja u bawiących akurat z wizytą w Irlandii posłów ‘Kukiz'15’ Wojciecha Bakuna i Pawła Szramki z zespołu parlamentarnego „Dobro dziecka jako cel najwyższy” nic nie przyniosła, poza ogólnikową odpowiedzią, że „robią co mogą”, a sprawa jest skomplikowana ze względu na podwójne obywatelstwo chłopca.

Na początku lutego 2017 r. poinformowano panią Danutę, że od kwietnia dziecko znajdzie się pod „opieką” ojca, jej zaś będą przysługiwały widzenia raz na 6 tygodni. Tymczasem ojciec dziecka wytoczył matce sprawę o zakaz zbliżania się do jego domu...


*

PS. Wspomnianemu na wstępie znajomemu udało się zaangażować TVP1, która bodaj jako jedyna nie zbagatelizowała sprawy i nakręciła o losach pani Danuty reportaż pt. „Kocham cię jak Irlandię”, który widzowie mogli obejrzeć 11 maja w programie „Obserwator”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 20 (19-25.05.2017)

Polisolokaty – czyżby przełom?

Rysuje się szansa, że polski konsument przestanie być dojną krową dla finansowych korporacji i – że zagram skojarzeniem – wreszcie „wstanie z kolan”.


Chyba mamy pierwszą jaskółkę zwiastującą przełom w sprawie polisolokat. Przełom, dodajmy, korzystny dla nabitych w butelkę klientów. Warszawski Sąd Okręgowy wydał bowiem niedawno wyrok w sprawie pozwu zbiorowego wniesionego w 2014 r. przez 165 klientów TU Generali Życie dotyczącego zwrotu tzw. opłat likwidacyjnych za przedwczesne zerwanie umowy. Sąd w wyroku określił opłaty mianem „horrendalnych” i „naruszających interes klientów”, uznając przy okazji za niedozwolone szereg stosowanych w umowach klauzul. Zapisy mianowicie sformułowane były w ten sposób, że różne „koszta manipulacyjne” przy rozwiązywaniu umów pochłaniały 80-90 proc. wkładu, nierzadko zaś – nawet 100 proc. W sumie, towarzystwo ubezpieczeniowe wypłacić ma swoim klientom ok. 2,5 mln. zł. - indywidualnie zwroty kształtują się w przedziale od 3 do 117 tys. zł., do tego dojdą jeszcze odsetki liczone od 2014 lub 2015 r.

Wprawdzie firma ubezpieczeniowa najprawdopodobniej będzie się procesować do upadłego, jednak opisywane tu orzeczenie napawa optymizmem. Wreszcie czarno na białym w majestacie Rzeczypospolitej nazwano rzeczy po imieniu, podnosząc bezprawność wciskanych klientom umów oraz działanie na ich szkodę. Jest zatem spora nadzieja, że niedawny wyrok stanie się początkiem nowej linii orzeczniczej – podobnie, jak analogiczne wyroki kolejnych sądów złożyły się już na „prokonsumencką” linię orzecznictwa w sprawie tzw. kredytów frankowych (czym w istocie owe „kredyty” były pisałem na tych łamach wielokrotnie). Zresztą, między oboma produktami „innowacji finansowych” zachodzi pewna zbieżność – zarówno „kredyty” walutowe, jak i polisolokaty nie były tym, czym wydawały się na pierwszy rzut oka. „Kredyty” nie spełniały wymogów przewidzianych dla tego typu produktów w polskim prawie, co potwierdził m.in. Rzecznik Finansowy (później zaś sądy), natomiast polisolokaty to w istocie instrument oszczędnościowo-inwestycyjny, a nie „ubezpieczenie” co sugerowałby człon „polisa” w nazwie. W obu przypadkach umowy formułowano w skrajnie niekorzystny dla klientów sposób i szpikowano klauzulami abuzywnymi. Wreszcie, jeśli chodzi o „modus operandi” serwujących te dania instytucji finansowych, mamy identyczny schemat – najpierw naganiano za pomocą agresywnego marketingu nie orientujących się w finansowych zawiłościach klientów, a potem następować miał (przynajmniej w planach) wieloletni okres systematycznego „golenia frajerów”. Nadmieńmy, iż mamy tu wykorzystanie renomy „instytucji zaufania publicznego” i nimbu „poważnych podmiotów finansowych”, co w połączeniu ze sprytnymi technikami interpersonalnymi stosowanymi przez handlowców (pardon - „doradców finansowych”) czyniło klienta w praktyce bezbronnym w konfrontacji z profesjonalną machiną sprzedażową.

Teraz pojawiła się szansa, na realne zastopowanie tego procederu – tym bardziej, że tego typu spraw toczy się więcej, a osoby „wkręcone” w polisolokaty organizują się na wzór „frankowiczów”. Jeżeli weźmiemy pod uwagę, że np. niemiecki Sąd Najwyższy uznał za naruszenie interesu klienta opłatę likwidacyjną w wysokości... 4 procent, to na tym tle możemy sobie uświadomić skalę eksploatacji z jaką mieliśmy do czynienia w Polsce. Dodajmy, że w praktyce na polisolokacie nie sposób było zarobić – jeżeli nawet doszło do wypracowania jakiegoś zysku to lwią jego część pochłaniały różne opłaty i prowizje, co zresztą było jedną z głównych przyczyn zrywania umów przez rozczarowanych klientów. Krótko mówiąc, klient „przywiązany” do toksycznego produktu miał płacić np. przez 10-15 lat, a zarabiała wyłącznie zawiadująca nim instytucja finansowa.

Poza wszystkim, polisolokaty stały się nabrzmiałym problemem społecznym i gospodarczym. Ocenia się, że produkty te nabyło ok. 5 mln. Polaków, zaś łączna wartość utopionych pieniędzy wg danych Rzecznika Finansowego wynosi 50 mld. zł. Są to pieniądze, których ci sami Polacy nie wydadzą na towary i usługi – innymi słowy, tyle właśnie straciła na tylko tym jednym produkcie finansowym realna gospodarka. Do tego dochodzą nieprzeliczalne na pieniądze ludzkie dramaty – polisolokaty oferowano bowiem praktycznie każdemu, bez względu na sytuację materialną, co znakomicie (i nie tylko to) opisał chociażby Paweł Reszka w książce „Chciwość. Jak nas oszukują wielkie firmy”. Drugą stroną medalu jest rozpad więzi rodzinnych, kiedy gonieni planami sprzedażowymi zdesperowani handlowcy (często autentycznie wierząc w produkt) oferowali polisolokaty swym najbliższym – z wiadomym skutkiem.

Sprawa jest rozwojowa, bowiem kancelaria LWB, która właśnie wyprocesowała przełomowy wyrok, prowadzi łącznie 8 pozwów zbiorowych zrzeszających w sumie 3 tys. klientów, a do tego blisko 1000 spraw indywidualnych. Jeśli połączyć to z kolejnymi wyrokami w sprawach „kredytów” frankowych (nakazującymi przewalutowanie, bądź zwrot spreadów), to rysuje się szansa, że polski konsument przestanie być dojną krową dla finansowych korporacji i – że zagram skojarzeniem – wreszcie „wstanie z kolan”.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 20 (19-25.05.2017)

piątek, 19 maja 2017

Nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu!

Pamiętajmy, że dopiero nacjonalizm wypełnia patriotyczne uczucia realną treścią. A zatem – nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu!


I. Milczenie na żądanie „Wyborczej”

Kiedy pisałem zeszłotygodniowy tekst do „Polski Niepodległej” („Ten okropny nacjonalizm”) w którym krytycznie odnosiłem się do fragmentów pisma Konferencji Episkopatu Polski „Chrześcijański kształt patriotyzmu” dotyczących nacjonalizmu, jeszcze nie byłem świadom, że niemal dokładnie w tym samym czasie bydgoski ordynariusz ks. bp Jan Tyrawa nałożył na publikującego również w naszym tygodniku ks. prałata Romana Kneblewskiego zakaz wypowiadania się na tematy polityczne. Wprawdzie ks. Kneblewski nie mówił publicznie niczego, co stałoby w sprzeczności z nauką Kościoła, ale wystarczyło, że jego działalność nie podoba się „Wyborczej”, by ks. biskup (jak mniemam kierując się kultem tzw. Świętego Spokoju) postanowił częściowo uciszyć niewygodnego kapłana.

Decyzję bp. Tyrawy poprzedził goebbelsowski paszkwil wysmarowany w bydgoskiej mutacji „GW” przez niejakiego Marcina Kowalskiego, widniejący w internecie pod nagłówkiem „Ks. Kneblewski chciał mieć troje dzieci. Portret kapelana radykałów”. Już za sam tytuł redakcja może być mocnym kandydatem do dziennikarskiej „Hieny Roku” - bo ilu ludziom zechce się doczytać, iż marzenie o dzieciach i rodzinie towarzyszyło ks. Kneblewskiemu zanim jeszcze poczuł powołanie i wstąpił do seminarium? W umyśle przeciętnego odbiorcy zostanie godna Urbanowego „NIE” zbitka „ksiądz – troje dzieci”. Zresztą, sam tekst nie odstaje stylistyką od jątrzącego tytułu – ks. Kneblewski nazywany w nim jest „ikoną i kapelanem dla środowiska neofaszystów” (samo to kwalifikuje się na proces), ma rzekomo stać „w jednym szeregu” z Jackiem Międlarem i Piotrem Natankiem (oczywiste oszczerstwo, bo w przeciwieństwie do wymienionych ks. Kneblewski dochowuje posłuszeństwa Kościołowi), jest też o „neofaszystowskiej hordzie z Obozu Narodowo-Radykalnego i Narodowego Odrodzenia Polski”. Ale dość o tym, bo nie piszę tego tekstu, by epatować Czytelników szambem. Rzecz w tym, że podobne ataki ze strony Czerskiej i środowisk lewackich przypuszczane są na ks. Kneblewskiego regularnie i od dłuższego czasu. W końcu, wrogowie Kościoła, przynajmniej częściowo, dopięli swego.

Na marginesie – ks. Kneblewski wciąż może wypowiadać się na tematy religijne, duchowe. I tu pytanie: jeśli w kazaniu przypomni, jak to już czynił wcześniej, o „ordo caritatis” (porządku miłosierdzia), który nakazuje miłosierdzie uporządkowane, poczynając od własnej rodziny i najbliższego otoczenia, poprzez naród i braci w wierze, a dopiero później całą resztę – czy zostanie to potraktowane jako wypowiedź o charakterze duchowym, czy politycznym? I jak w ogóle uczciwie rozdzielić politykę od wymiaru moralnego zasadzającego się na Dekalogu i nauce Kościoła? A może zwierzchnicy odwołają się do definicji najprostszej i przyjmą, że „mieszanie się do polityki” występuje wówczas, gdy nie jest po linii michnikowszczyzny? Bo tak się składa, że inni, „postępowi” kapłani, mogą się na tematy polityczne wypowiadać skolko ugodno i bez żadnych konsekwencji. Znamy ten zastęp dyżurnych rozpolitykowanych czcicieli postępu z łamów „Wyborczej” i TVN-u, nie będę więc ich tutaj dodatkowo honorował wymienianiem z nazwiska. W każdym razie – im wolno...


II. Kapitulanctwo Kościoła

Ta podwójna miara wręcz bije po oczach. To aż niewiarygodne, że przeżywająca swój schyłek, odnotowująca nieustanny spadek sprzedaży lewacka gazetka jest w stanie dyktować politykę personalną Kościołowi. Można odnieść wręcz wrażenie, że część hierarchów wciąż ma w świadomości okres potęgi organu Michnika i nadal kuli się w sobie, niczym pod spojrzeniem węża, gdy tylko z tamtej strony dobiegnie jadowity syk. Tylko, przypomnę, Kościół nie jest od tego, by chować się na widok węża we własne buty, lecz by zmiażdżyć jego plugawy łeb. I tak właśnie postępuje ks. prałat Roman Kneblewski, pozostając zawsze – co koniecznie trzeba podkreślić – w zgodzie z dyscypliną i katolicką ortodoksją, z czym w przypadku księży-postępowców bywa różnie, o czym może się łatwo przekonać każdy, kto sięgnie po „Tygodnik Powszechny”. Odnotujmy jeszcze, że stosunkowo niedawno ks. Kneblewski padł ofiarą innej, groteskowej wręcz akcji działającego przy „Teatrze TrzyRzecze” Ośrodka Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych (kierowanego przez malwersanta z wyrokami, Rafała Gawła), który wysmażył na kapłana... donos do Watykanu (poszło o kazanie o muzułmańskich imigrantach). Defraudant i antykatolicka „Wyborcza” - to mają być siły, przed którymi kuli się polski Kościół? Ten sam, który nie ugiął się przed zaborcami i komuną, zapisując piękną kartę w naszej historii?

Dobra wiadomość w tym wszystkim jest taka, iż ks. Kneblewski zapowiedział, że podporządkuje się nakazowi biskupa Tyrawy. Tu widać dojrzałość i kapłańskie uformowanie. Tego zabrakło niestety młodemu księdzu Jackowi Międlarowi, o którym również pisałem na tych łamach w artykule „Sprawa ks. Międlara” - on w pewnym momencie niefortunnie się zagubił, lecz do owego zagubienia walnie przyczyniła się małoduszna postawa jego przełożonych, którzy woleli skapitulować przed uroszczeniami lewactwa, niż ratować powołanie swego podopiecznego.

Nie sposób nie odnieść wrażenia, że mamy tu do czynienia z konsekwentnie prowadzoną akcją dyskredytowania w oczach Kościoła i ogółu wiernych środowisk narodowych oraz samej idei nacjonalizmu. Narodowcy mają zostać pozbawieni swoich duszpasterzy („Wyborcza” atakuje również np. podprzeora klasztoru jasnogórskiego, o. Jana Poteralskiego za przychylne przywitanie pielgrzymki narodowców), napiętnowani jako heretycy i odszczepieńcy, a w konsekwencji symbolicznie usytuowani poza wspólnotą – na co zwracałem uwagę w felietonie dla „Warszawskiej Gazety” pt. „Lewactwo bierze się za ks. Kneblewskiego” a propos wspomnianej już akcji Rafała Gawła (przepraszam, ale na poruszany tu temat pisywałem już kilkukrotnie i trudno mi nie odnieść się teraz do wcześniejszych tekstów). Nie pozwólmy na to. W internecie na stronie http://www.citizengo.org/pl znajduje się petycja do bp. Jana TyrawyWyrażam poparcie dla Ks. Prałata Romana Kneblewskiego!”. Czytamy w niej m.in. „Każdy kompromis i ustępstwo wobec ludzi pozbawionych wiary, moralności katolickiej, nie spowoduje uniknięcia prześladowań ale da im kolejne przyczółki. Każdy kompromis pozbawia nas naszej prawdy, która stanowi nas Polakami i Katolikami i daje moc złym ludziom krępować nasze dusze siecią nowych więzów. Zakaz mówienia o czymkolwiek, dany Kapłanowi, jest rezygnacją z głoszenia Ewangelii Chrystusa, która musi być przekładana na język życia prywatnego, społecznego, politycznego... jeśli tak nie jest, Kościół przestaje pełnić swoja rolę Matki i Wychowawczyni dusz, bo każda z tych wymienionych sfer domaga się zakorzenienia w prawie Chrystusa”. Zachęcam do podpisywania.


III. Nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu!

No i wreszcie aspekt ostatni. Trudno nie zauważyć, iż „uciszenie” ks. Romana Kneblewskiego zbiegło się w czasie z dokumentem „Chrześcijański kształt patriotyzmu”, z którego najbardziej ucieszyły się środowiska wrogie Polsce i Kościołowi. Pisząc przed tygodniem, iż list KEP stanie się dla lewaków pałką do walenia w polityczno-ideowych przeciwników oraz narzędziem presji wywieranej na Kościół, nie spodziewałem się, że wydarzenia nabiorą aż tak błyskawicznego tempa. Na ów tekst nie omieszkała się również powołać w przytaczanym na wstępie paszkwilu bydgoska „Wyborcza” - z wiadomym skutkiem. Nigdy więc dość powtarzania za księdzem prałatem – patriotyzm to umiłowanie ojczyzny, nacjonalizm zaś jest umiłowaniem narodu. Nie dopuśćmy, by utożsamiano nacjonalizm z szowinizmem, co niestety stało się udziałem autorów dokumentu.

A autorzy są, powiedziałbym, dość szczególni. Przewodniczącym Rady ds. Społecznych, która sygnuje pismo jest metropolita wrocławski abp. Józef Kupny – ten sam, który na gwizdek „Wyborczej” nałożył sankcje na ks. Międlara, rozpoczynając proces „wypychania” go z kapłaństwa. Natomiast członkiem Rady jest m.in. biskup Jan Tyrawa, który właśnie „zakneblował” ks. Kneblewskiego... Przypomnijmy więc dostojnym hierarchom przytoczone w specjalnym oświadczeniu liderów środowisk narodowych słowa Prymasa Tysiąclecia, Stefana Kardynała Wyszyńskiego: „Działajcie w duchu zdrowego nacjonalizmu. Nie szowinizmu, ale właśnie zdrowego nacjonalizmu, to jest umiłowania Narodu i służby jemu”.

Wystarczy zresztą chwilę się zastanowić nad wzajemną relacją patriotyzmu i nacjonalizmu – czym jest patriotyzm bez miłości do własnego narodu i tego co narodowe? Sentymentalnym wzruszeniem na widok wierzb, kibicowaniem sportowcom, słuchaniem mazurków Chopina, ckliwą łezką na widok flagi? Gołym okiem widać, że patriotyzm pozbawiony pierwiastka narodowego jest niepełny, staje się pustą wydmuszką. Że taki powierzchowny „patriotyzm bezobjawowy” jest celem lewaków - nie dziwi. Ale my pamiętajmy, że dopiero nacjonalizm wypełnia patriotyczne uczucia realną treścią. A zatem – nie ma patriotyzmu bez nacjonalizmu!


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (17-23.05.2017)

Pod-Grzybki 97

Za nami kolejna miesięcznica smoleńska, tradycyjnie zakłócana przez grupę rekonstrukcyjną palikociarni nazywającą samą siebie „Obywatelami RP”. Zakłócili Mszę Św., potem trąbili na wuwuzelach, wyli, toczyli pianę i tarzali się we własnych ekskrementach... No, to ostatnie może nie – ale generalnie zachowywali się jak ludzie opętani. Hmm, gdyby nie ta autentyczna, wylewająca się nosami nienawiść do Kaczyńskiego, pomyślałbym, że Prezes makiawelicznie wynajął zgraję wariatów, by ich ponagrywać i mieć znakomitego „gotowca” do wykorzystania w klipach wyborczych.


*

Pytanie tylko, po co Kaczyński podczas swych przemówień wdaje się z tą nienawistną tłuszczą w polemiki. Panie Prezesie – nie tędy droga. Zaszczycając ich komentarzem sam się Pan mimowolnie degraduje. Jak napisałem wyżej – trzeba ich po prostu skrupulatnie filmować, a potem wyłuskać najlepsze sceny. Może się okazać, że w kolejnej kampanii wyborczej zrobią dla PiS-u lepsza robotę, niż „Andrzej spod krzyża” dla Platformy.


*

Tymczasem w PiS-ie frakcje skaczą sobie do gardeł na całego, co znajduje odzwierciedlenie w wojenkach medialnych przybudówek – ostatnio np. Sakiewicz pożarł się z Karnowskimi. Zniesmaczona prawicowa publika patrzy na to z rozdziawionymi gębami, a ci w najlepsze wyszarpują sobie „schedę po Kaczyńskim”. Słowem, wystarczyło półtora roku i jedno tąpnięcie w sondażach, żeby wylazły na wierzch wszystkie te małostkowe ambicyjki i pozbawione żenady parcie na kasę – aby tylko zgarnąć jak najwięcej przed katastrofą. Gryźcie się tak dalej, to w końcu ludzie zapakują was na taczki i odwiozą tam, gdzie jest miejsce dla takich ulepionych z łajna, kieszonkowych Napoleonów.


*

Polityk PO Rafał Trzaskowski kupił sobie ciastek za 44 zł., a następnie żebrzącej pod cukiernią kobiecie wręczył z iście wielkopańskim gestem... 20 gr. Wieść niesie, że zainspirowany tym wydarzeniem Kazik ma nagrać piosenkę „20 groszy”. Przy okazji - teraz już wiem, dlaczego PO tak sarka na 500+ i „rozdawnictwo”. Po prostu na widok takiego futrowania biedoty Trzaskowskiemu pieniądze w kieszeni rozmieniają się na dwudziestogroszówki.


*

W Warszawie aresztowano byłego dyplomatę, Jarosława G., który wedle pozyskanych informacji ma być ciężkim zboczeńcem. Pisząc „ciężkim” mam na myśli prawdziwy hardkor – dzieci, ekstremalny sadyzm, zwierzęta, wykorzystywanie chorej psychicznie żony-alkoholiczki... I to rzuca pewne światło na frapującą mnie zagadkę: dlaczego mianowicie, kiedy dyplomata wypowiada się na jakikolwiek temat, normalny człowiek nie może z tego zrozumieć ani słowa. Oni po prostu funkcjonują na tym poziomie szaleństwa, który dla nas nigdy nie będzie osiągalny. Produkuje się ich taśmowo w jakichś piekielnych kazamatach, a potem wypuszcza na powierzchnię, żeby zatruwali świat swoim paranoidalnym bełkotem – podobnie jak artystów, prawników, autorytety moralne i całą resztę funkcjonariuszy tej otaczającej nas machiny kłamstwa. Nie może być inaczej.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


„Pod-Grzybki” opublikowane w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 20 (17-23.05.2017)