niedziela, 29 kwietnia 2018

Pan Andrzej ma rację!

W Polsce nie tyle problemem jest „brak rąk do pracy”, ile to, że tym „rękom” należałoby odpowiednio zapłacić.


Nie tak dawno temu małą sensację w „internetach” wywołał wpis zamieszczony na portalu społecznościowym przez pana Andrzeja z Gdańska. Otóż pan Andrzej ogłosił, że szuka pracy – ale takiej, w której nie czułby się jak niewolnik. W praktyce oznacza to wynagrodzenie w wysokości 3100 zł. „na rękę”. Na poparcie podaje miesięczne koszty życia w Trójmieście. Przytoczmy je, bo stanowią one naprawdę dobry materiał poglądowy: wynajem mieszkania (1 pokój z kosztami – czyli, jak rozumiem, opłaty typu prąd, woda, gaz) – 1500 zł.; bilet miesięczny – 200 zł.; środki czystości i kosmetyki – 100 zł.; wyżywienie – 750 zł.; telefon i internet – 100 zł.; leki plus usługi medyczne (np. dentysta) – 150 zł.; możliwość odłożenia czegoś „na czarną godzinę” - 200 zł. Pomijając drobną pomyłkę w rachunkach (z powyższego zestawienia wynika suma 3000 zł.), widzimy, że potrzeby pana Andrzeja nie są wygórowane – chodzi naprawdę o przeżycie (autor w ten sposób uzasadnił brak wydatków na kulturę i sztukę) i trudno się do któregokolwiek z punktów przyczepić. Można co najwyżej zwrócić uwagę, że Gdańsk to duże miasto i w mniejszych ośrodkach życie jest nieco tańsze – z tym, że owe niższe koszty mogą dotyczyć co najwyżej wynajmu mieszkania. Jeżeli mieszka się z rodzicami, wyjdzie pewnie jeszcze taniej, ale nie zapominajmy, że do budżetu domowego wypadałoby jednak się dorzucić. Jeżeli natomiast poruszamy się samochodem (w związku z zapaścią komunikacji publicznej, to często konieczność), należy dodatkowo dołożyć koszty paliwa, napraw, ubezpieczenia... Słowem, jak by nie kombinować, nawet na prowincji miesięczna kwota za którą można w miarę godnie przeżyć „do pierwszego” (bez żadnych ekstrawagancji) to orientacyjnie jakieś 2500 zł.

Pan Andrzej swój wpis dedykuje pracodawcom, którym „brakuje rąk do pracy” i na koniec zauważa: „Każdy kto zarabia mniej jest niewolnikiem i żyje po niżej minimum socjalnego. Udostępnijcie, pomóżcie mi znaleźć TEGO PRACODAWCĘ któremu brakuje rąk do pracy”.

Powyższe przypomniało mi falę bezprzykładnego hejtu, jaki wylał się na beneficjentów programu „500+” wkrótce po uruchomieniu świadczenia. Tak się składa, że furorę wówczas zrobiła wypowiedź p. Tomasza Limona z organizacji Pracodawcy Pomorza (a więc z regionu pana Andrzeja), który pomstował, że kobieta z trójką dzieci woli „siedzieć w domu i nic nie robić” - wszystko w kontekście braku pracowników i tęsknego wyczekiwania na gastarbeiterów z Ukrainy. Ciekawe, czy ktokolwiek z narzekających usiadł sobie z kalkulatorem i wyliczył, jak proponowane warunki finansowe (często najniższa krajowa, lub niewiele więcej) mają się do realnych kosztów utrzymania w jego regionie? Czy z oklepanego już stwierdzenia, że nie można w nieskończoność konkurować niskimi kosztami pracy, ktokolwiek wyciągnął praktyczne wnioski? Póki co, mamy nieustanną presję na przyjmowanie coraz większej ilości pracowników z zagranicy – a że nawet Ukraińcy pomału stają się dla naszych „orłów biznesu” zbyt drodzy, to coraz częściej w grę wchodzą bardziej egzotyczne kierunki importu „siły roboczej” - Nepal, Bangladesz...

Daleki jestem od demonizowania przedsiębiorców na wzór skrajnej lewicy typu „Razem” i żądania np. 75 proc. podatku dla najbogatszych. Niemniej, warto czasem spojrzeć na rzeczywistość również z perspektywy drugiej strony – owych rzekomo „roszczeniowo nastawionych” zwykłych pracowników. Ujmę to tak – w Polsce nie tyle problemem jest „brak rąk do pracy”, ile to, że tym „rękom” należałoby odpowiednio zapłacić. Gastarbeiterzy, którzy przyjeżdżają na kilka miesięcy mogą się przez ten czas przemęczyć w zbiorowych kwaterach-sypialniach i jeść cokolwiek. Polak, jeżeli ma związać przyszłość ze swoim krajem, potrzebuje normalnych warunków do życia i założenia rodziny. I nie jest to żadna „roszczeniowość”, tylko zdroworozsądkowe postawienie sprawy. Tymczasem w Polsce mediana zarobków to nieco ponad 2500 zł. netto, zaś dominanta (najczęściej wypłacane wynagrodzenie) to – wstyd powiedzieć – niewiele ponad 1500 zł. „na rękę”.

Pracodawcy narzekają na opodatkowanie pracy, w tym koszty ubezpieczeń (głównie ZUS). Powiedzcie uczciwie - gdyby obniżono Wam podatki, to zapłacilibyście więcej pracownikom? Czy korporacje „optymalizujące” dochody i uciekające do rajów podatkowych zapłaciły pracownikom choć grosz więcej z tego, co „zaoszczędziły” z należnych danin? No właśnie... W USA giganci typu „Walmart” bez żenady instruują pracowników jak efektywnie korzystać z pomocy socjalnej, a pewna globalna marka fast foodów zasłynęła mailem z „dobrymi radami” dla swojego personelu, typu „wyłącz klimatyzację/ogrzewanie”, „sprzedaj zbędne rzeczy na e-bayu” czy... „dziel jedzenie na mniejsze porcje” (!). Chcemy tego u nas?

Podsumowując – aby społeczeństwo funkcjonowało bez większych wewnętrznych napięć, potrzebna jest pewna dawka solidaryzmu. Płaca na poziomie 1500 zł. może zaś wywoływać jedynie frustrację i traktowanie pracodawcy niczym wroga. Radziłbym to przemyśleć, zanim będzie za późno.

Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 16-17 (27.04 - 10.05.2018)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz