niedziela, 11 czerwca 2017

Mit produktywności

Jesteś mało produktywny, bo wyprodukowane przez ciebie dobra są tanie – a są tanie, ponieważ mało zarabiasz i dzięki temu towar ma niższą cenę.


Dziś odejdę nieco od spraw bieżących na rzecz zajęcia się kolejnym fetyszem ekonomistów, za pomocą którego różne mądre głowy zwykły nam tłumaczyć, dlaczego Polacy muszą mało zarabiać, zaś wszelka presja na zwyżkę wynagrodzeń (jak choćby podnoszenie płacy minimalnej) jest „sztuczna” i „szkodliwa dla gospodarki”. Tyczy się to szczególnie co bardziej twardogłowych dogmatyków, nazwijmy to umownie, „balcerowiczowskiego” chowu, których świeżym reprezentantem na scenie politycznej jest prof. Andrzej Rzońca objawiony nam jako ekonomiczny guru ugrupowania Ryszarda Petru. Tym fetyszem jest mit „produktywności”. Polscy pracownicy rzekomo są mało wydajni na tle bardziej rozwiniętych państw, zatem odpowiednio mniej zarabiają. Proste? Proste.

Otóż powyższe ma tyle wspólnego z rzeczywistością, co inny mit – wzrostu PKB jako wyroczni opisującej stan gospodarki i zamożność obywateli (PKB per capita), czym – jako co wytrwalsi Czytelnicy może pamiętają – zająłem się swojego czasu w felietonie „Puste kalorie”. Generalnie produktywność oblicza się dzieląc PKB przez liczbę przepracowanych godzin. Im większa jest wartość towarów i usług wypracowanych w ciągu godziny, tym produktywność wyższa. A im szybciej w stosunku do liczby przepracowanych godzin rośnie PKB, tym większy jest wzrost produktywności. Patrząc w ten sposób, faktycznie powinniśmy się wstydzić – wg Eurostatu Polak wytwarza w ciągu godziny dobra o wartości 10,6 euro, przy unijnej średniej 32,1 – czyli jesteśmy o blisko 1/3 mniej wydajni. Jeżeli dodamy do tego informację, że zarobki w Polsce wynoszą 40 proc. unijnej średniej, to można wręcz stwierdzić, że w stosunku do naszej żałosnej produktywności zarabiamy za dużo i trzeba nam zredukować pensje o jakieś 7 proc.!

Tak wygląda w praktyce ilustracja słynnego stwierdzenia Churchilla o „kłamstwach, cholernych kłamstwach i statystyce”. Traktowanie nazbyt serio różnych wskaźników prowadzi do jawnie absurdalnych wniosków – to tak, jakby założyć, że rekordowe zyski sektora finansowego napędzające PKB sprawiają, że Polacy stają się bogatsi. Podobnie z produktywnością. Załóżmy, że mamy dwie fabryki wykałaczek – w Polsce i w Niemczech. Przyjmijmy dla uproszczenia, że oba zakłady używają identycznych technologii, a do wyprodukowania tej samej ilości wykałaczek w obu fabrykach potrzeba tyle samo czasu i takiej samej liczby pracowników. Mimo to, polskie wykałaczki (chociażby ze względu na niższe koszty pracy) będą tańsze od wykałaczek niemieckich – mimo tej samej ilości i jakości. Wynika z tego, że polski pracownik jest mniej produktywny od niemieckiego kolegi, bo wytworzony przez niego towar jest tańszy. Idźmy dalej – polski, żenująco nieefektywny pracownik od wykałaczek wyjeżdża do Niemiec i podejmuje pracę w tamtejszej fabryce, w której robi dokładnie to samo co w Polsce i wytwarza identyczną ilość towaru w takim samym czasie. Ale produktywność jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki idzie mu w górę, bo „jego” wykałaczki będą droższe. Inny przykład – powiedzmy, że kraje „starej unii” zlikwidują „dumping socjalny” i przeforsują nowelizację dyrektywy o pracownikach delegowanych w wyniku czego polscy kierowcy TIR-ów jadący do Niemiec będą wynagradzani za czas pobytu w tym kraju tak samo jak kierowcy niemieccy. Okaże się wówczas, że z chwilą przekroczenia granicy naszemu kierowcy produktywność skoczy w cudowny sposób aż pod niebo.

Rozumiemy już w czym rzecz? Jesteś mało produktywny, bo wyprodukowane przez ciebie dobra są tanie – a są tanie, ponieważ mało zarabiasz i dzięki temu towar ma niższą cenę. I z drugiej strony - ponieważ towar jest tani, to znaczy, że jesteś mało produktywny i dlatego mało zarabiasz... Błędne koło.

Osobną kwestią jest specyfika gospodarek „półperyferyjnych”, takich jak Polska. Ponieważ specjalizujemy się w podwykonawstwie i np. dostarczamy podzespoły do zagranicznych fabryk, gdzie dopiero wytwarzany jest produkt finalny – oczywiście odpowiednio droższy – to wynika z tego, że polski pracownik skręcający silnik przy taśmie montażowej jest mniej wydajny od pracownika fabryki w Niemczech, który wkłada ten silnik do samochodu. A jeszcze wahania kursowe – ten sam produkt w relacji do euro ma różną „wartość” w zależności od aktualnego kursu... Przykłady można mnożyć. Zresztą, nawet zakładając, że pracujemy nieco gorzej (co nie jest prawdą), to te braki powinny zostać nadrobione czasem pracy – a tu jesteśmy na drugim miejscu w Europie. Krótko mówiąc, pracujemy dużo i wydajnie – wbrew zaklęciom różnych mądralińskich.

No i wreszcie, wisienka na torcie – wg OECD nasza produktywność, nawet liczona tak kulawą metodą, jaką przyjęto stosować, wbrew wszelkim przeciwnościom, dynamicznie rośnie. W latach 2009-2014 wzrost wyniósł 3 proc., co daje nam drugą lokatę – za Litwą (4 proc.). Jest jednak coś, co konsekwentnie spada – to udział płac w PKB, co oznacza, że relatywnie, mimo wzrostu nominalnych wynagrodzeń, lwią część naszej produktywności zagarnia kto inny. I tu leży pies pogrzebany.


Gadający Grzyb


Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/


Artykuł opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 23 (09-15.06.2017)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz