To Niemcy, a nie Polska są największymi emitentami CO2 w Europie – zarówno generalnie, jak i w przeliczeniu na jednego mieszkańca.
Szczyt COP24 w Katowicach zakończył się tzw. urzędowym sukcesem – czyli, mówiąc po ludzku, spełzł na niczym. Wysokie strony zgodziły się co do tego, że w kwestii globalnego ocieplenia należy „walczyć”, „dążyć”, „przeciwdziałać” i „wyznaczać cele”, co w przełożeniu z polskiego na nasze oznacza że żadnego zbicia wzrostu temperatury do 2°, ani tym bardziej do 1,5°C do 2030 r. nie będzie. Od razu dodam na pocieszenie, że nie będzie również żadnego globalnego kataklizmu. Po prostu, zgodnie z zasygnalizowaną tu wcześniej zasadą „ruchomego horyzontu apokalipsy”, w miarę zbliżania się do granicznej daty będą produkowane kolejne kasandryczne wizje, bowiem biznes spod znaku „Global Warming Industry” musi się kręcić. Dotyczy to nie tylko posad zawodowych aktywistów i naukowców przedstawiających kolejne komputerowe scenariusze zagłady w zamian za sute granty i dotacje, lecz również (a może przede wszystkim) eko-biznesu, którego racją istnienia jest sztuczne nakręcanie popytu na tzw. zielone technologie. Technologie te, jak wiadomo, mają to do siebie, że są koszmarnie drogie i w normalnych rynkowych realiach nie miałyby racji bytu, ponadto sama ich ekologiczność stoi pod znakiem zapytania, co tydzień temu zilustrowaliśmy sobie na przykładach baterii litowo-jonowych używanych w pojazdach elektrycznych oraz biopaliw. Cały nacisk położony jest zatem z jednej strony na dotowanie „zielonej” energii, tak by z pozoru wydawała się tańsza, z drugiej zaś – na sztuczne zawyżanie kosztów pozyskiwania energii ze źródeł tradycyjnych, chociażby poprzez narzucanie limitów emisji CO2. Powyższemu zaś towarzyszy przerzucanie „brudnych” etapów cyklu produkcyjnego z krajów rozwiniętych do państw trzeciego świata – bo czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
I tu dochodzimy do histerii na punkcie „dekarbonizacji”, towarzyszącej tegorocznemu szczytowi klimatycznemu. Jak wiadomo, główną ofiarą szalejącej „karbonofobii” padła Polska i nasz węgiel. Dla odmiany – za wzór stawiano europejskiego lidera „walki z klimatem”, czyli Niemcy, które na COP24 przyjechały całe na biało, bo właśnie zamykają swoją ostatnią kopalnię węgla kamiennego. Cóż, Niemcy swoje wydobycie dotowały co najmniej od lat 70-tych XX w., co miało racjonalne uzasadnienie. Najpierw, w latach powojennych, wydobycie węgla było jednym z kół zamachowych odbudowy niemieckiej gospodarki, później zaś, w warunkach wciąż trwającej zimnej wojny, utrzymywanie wydobycia strategicznego surowca było niezbędne ze względów bezpieczeństwa, nawet jeśli trzeba było do niego dopłacać. Sytuacja zmieniła się dopiero gdy przestała grozić zbrojna konfrontacja - i Niemcy zaczęły swoje wydobycie stopniowo wygaszać. Łącznie do tej pory wpakowały w dotowanie górnictwa węgla kamiennego równowartość ok. 300 mld. euro, z czego w ostatnich 20 latach – 40 mld. euro. Teraz dla odmiany dotują wiatraki i inne zielone technologie – i dlatego tak zależy im na ich eksporcie, by nakłady wreszcie zaczęły się zwracać, zaś jednym z głównych odbiorców ma być Polska, ale to osobna historia.
Problem w tym, że równolegle Niemcy przystąpiły do likwidacji swojej energetyki jądrowej, a to sprawia, że elektrownie węglowe jeszcze co najmniej przez 20 lat pozostaną jednym z głównych dostarczycieli energii. Obecnie odpowiadają one za ok. 1/3 miksu energetycznego, w efekcie czego Niemcy są gigantycznym importerem węgla kamiennego. Rocznie sprowadzają grubo ponad 50 mln. ton surowca, głównie z Rosji i krajów byłego ZSRR – ale też z USA, Australii, RPA... Ponadto, wbrew pozorom, Niemcy bynajmniej nie wycofały się całkiem z wydobycia – przeniosły je po prostu w inne rejony świata. Koncern HMS Bergbau AG posiada 7 kopalń w Indonezji i 3 w RPA, a od jakiegoś czasu do swojego portfela zamierza dodać kopalnię w Polsce – w Orzeszu, gdzie ma wydobywać ok. 3 mln. ton rocznie. Mamy zatem kolejną odsłonę „zielonej hipokryzji”. To trochę tak, jakbyśmy ku uciesze ekologów mieli pozamykać nasze kopalnie – lecz tylko po to, by zainwestować w wydobycie np. na Ukrainie.
Ale to dalece nie koniec. Niemcy są bowiem największym światowym potentatem w wydobyciu węgla brunatnego. Tylko w 2016 r. wydobyły 164 mln. ton tego surowca, a w 2017 – 171 mln. ton – i nie tylko nie zamierzają przestać, lecz wciąż rozbudowują ten sektor i tworzą nowe elektrownie. Ostatnio ofiarą tej ekspansji padł prastary las Hambach, który poszedł pod siekiery na potrzeby odkrywkowej kopalni węgla brunatnego i elektrowni w Neurath należącej do koncernu RWE. Proszę to sobie porównać z histerią na punkcie naszego Bełchatowa czy wycinki Puszczy Białowieskiej. Dodajmy, że to Niemcy, a nie Polska są największymi emitentami CO2 w Europie – zarówno generalnie, jak i w przeliczeniu na jednego mieszkańca.
Niemcy zachowują się racjonalnie – OZE bywają kapryśne, a co węgiel, to węgiel. Podobnie jak racjonalne dla nich jest wykoszenie polskiej konkurencji i uczynienie nas swoim klientem. I o to w tej całej nagonce chodzi, a nie o żadne „zmiany klimatyczne”.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Ekologizm jako narzędzie globalnej oligarchii pieniądza
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 50-51-01 (21.12.2018-10.01.2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz