Już widzimy, skąd ta nagła troska Unii o morza i oceany. Gdyby nie chiński zakaz, wszystko pozostałoby z grubsza po staremu.
Jakoś tak się złożyło, że za sprawą katowickiego szczytu klimatycznego ostatnie felietony poświęciłem różnym kosztownym eko-absurdom i hipokryzji towarzyszącej ogólnoświatowej „walce z klimatem”. Dziś będzie coś w rodzaju suplementu, dotykającego wprawdzie nieco innej tematyki, ale z tej samej parafii – bo wszak na samym „globalnym ociepleniu” aktywność ekologistów się nie kończy. Jak wiemy, w minionym roku Unia Europejska postanowiła uszczęśliwić swych poddanych (bo o obywatelach w kontekście słynnych unijnych „deficytów demokracji” trudno mówić) dalece idącymi obostrzeniami dotyczącymi używania plastikowych wyrobów. I tak, Parlament Europejski zagłosował za dyrektywą stanowiącą, że do 2021 r. zniknąć mają różnego rodzaju „jednorazówki” - plastikowe słomki do napojów, sztućce, talerzyki czy patyczki higieniczne. Ponadto, do 2025 r. radykalnemu ograniczeniu ma zostać poddane stosowanie opakowań z tworzyw sztucznych w rodzaju pudełek na kanapki czy lody. Na cenzurowanym znalazły się też m.in. filtry papierosowe zawierające plastik, sprzęt rybacki i plastikowe butelki, które mają być w 90 proc. recyklingowane.
Skąd jednak wzięła się ta nagła krucjata przeciw tworzywom sztucznym? Oficjalnie podaje się, że plastik przyczynia się w ogromnym stopniu do zanieczyszczania oceanów – i to akurat jest prawda. Ale dlaczego przodownictwo w walce z plastikiem wzięła na swoje barki akurat Europa, która oficjalnie stosunkowo najmniej zaśmieca środowisko morskie? I tu zaczyna robić się ciekawie. Otóż niedawno naukowcy z Centrum Helmholtza ds. Badań Środowiskowych (UFZ) w Lipsku opublikowali wyniki badań z których wynika, że 80-95 proc. plastikowych odpadów trafia do oceanów za pośrednictwem 10 wielkich rzek z Azji i Afryki. Są to: Jangcy, Indus, Rzeka Żółta, Hai He, Ganges, Rzeka Perłowa, Amur i Mekong (Azja) oraz Nil i Niger (Afryka). Cechą wspólną regionów świata stanowiących dorzecza tych rzek jest to, że z jednej strony globalne koncerny lokują tam najbardziej „toksyczne” ogniwa swoich cykli produkcyjnych; z drugiej – upychają w nich nadprodukcję poprzez eksport i „pomoc humanitarną” (rozkładając przy okazji miejscową wytwórczość); z trzeciej wreszcie – wzmiankowane obszary Azji i Afryki pełnią rolę globalnych wysypisk śmieci. Tak więc, Zachód tradycyjnie pokazywał czyste rączki, przerzucając problem na drugi koniec świata.
No dobrze, czyżby zatem Europę ruszyło sumienie i zdecydowała się zaprzestać tego procederu? Oczywiście, nic z tych rzeczy, prawda jest o wiele bardziej prozaiczna. Tak się bowiem składa, że do tej pory gros europejskich odpadów absorbowały Chiny (m.in. do powtórnego przetworzenia, co jednak generowało olbrzymie straty środowiskowe). To się skończyło od początku 2018 r., kiedy to Chiny wprowadziły zakaz importu 24 rodzajów śmieci – w tym „domowego” plastiku (a więc „jednorazówek”, którym właśnie wydała wojnę UE), odpadów wydobywczych czy tekstyliów (również zawierających często tworzywa sztuczne). Do tego momentu do Chin trafiało nawet ponad 50 proc. globalnej „produkcji” odpadów z tworzyw sztucznych, zaś kraje UE „eksportowały” tam grubo ponad 80 proc. swoich plastikowych śmieci. Wyjątkowo boleśnie chińskie embargo uderzyło w Niemcy, które zużywają najwięcej (ponad 24 proc.) tworzyw sztucznych w Europie i są jednym z głównych „wytwórców” tego typu odpadów. Ponadto dotąd, wbrew rozpowszechnionemu mniemaniu, w Niemczech tylko w połowie poddawano je recyklingowi, resztę spalając lub wysyłając właśnie do Chin. Po wprowadzeniu przez Pekin obostrzeń stanęły przed groźbą szybkiego utonięcia w śmieciach. Na marginesie, warto zwrócić uwagę na wciąż nierozwiązany problem przemytu nielegalnych odpadów do Polski, która dla Niemiec (i nie tylko) pełni rolę „zapasowego wysypiska”.
Tak więc, już widzimy skąd ta nagła troska Unii o morza i oceany. Gdyby nie chiński zakaz, wszystko pozostałoby z grubsza po staremu. Ponadto, wciąż pozostaje kilka wątpliwości. Po pierwsze, dotąd koszty wszystkich odgórnych, ekologicznych regulacji uderzały w zwykłych obywateli – w cenach wywozu śmieci, paliwa, energii elektrycznej itp. – i można przypuszczać, że podobnie będzie i tym razem. Po drugie, ograniczenie „plastików” na rynku europejskim to jedno – ale co z eksportem towarów z tworzyw sztucznych? Co z tymi wzmiankowanymi wyżej dorzeczami rzek w Azji i Afryce z których śmieci spływają do Pacyfiku, Atlantyku i Oceanu Indyjskiego? No i wreszcie, plastikowe jednorazówki trzeba będzie czymś zastąpić - zapewne głównie produktami z papieru i drewna, a do tego potrzeba gigantycznych ilości surowca, którego nie „wyrąbie” się w Europie. Pytanie, czy nie skończy się jak z biopaliwami, które również miały „chronić planetę”, a przyczyniły się do dewastacji lasów tropikalnych masowo wycinanych pod plantacje palm olejowych. Krótko mówiąc - my będziemy mieli może trochę czyściej (i drożej), ale za to zniknie jeszcze więcej tak miłych ekologom lasów deszczowych, a świat po staremu będzie tonął w śmieciach.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Felieton opublikowany w tygodniku „Gazeta Finansowa” nr 02 (11-17.01.2019)
Niestety dążymy do autodestrukcji... poprawimy jedną rzecz kosztem innej...
OdpowiedzUsuńLubię takie artykuły.
OdpowiedzUsuńOby świadomość ludzi w tym temacie rosła.
OdpowiedzUsuń