Na COP24 organizacje ekologiczne grzmiały, że należy odejść od spalania węgla do 2030 r. - czyżby właśnie w tych okolicach czasowych planowano inaugurację nowej waluty?
I. CO2 i nowy pieniądz światowy
Znany chiński ekonomista Song Hongbing w drugim tomie swojego cyklu „Wojna o pieniądz” („Świat władzy pieniądza”) postawił tezę, że ogólnoświatowa histeria na punkcie dwutlenku węgla i presja na ograniczenie jego emisji ma sprawić, że to właśnie CO2 stanie się jednym z komponentów przyszłej globalnej waluty. Po prostu, podchodząc zdroworozsądkowo do zagadnienia – szczególnie, jeśli weźmie się pod uwagę, jakie potęgi (w tym finansowe) są zaangażowane w „promowanie” CO2 i jaki nacisk polityczno-propagandowy towarzyszy kolejnym konferencjom klimatycznym – nie sposób znaleźć innego, racjonalnego wyjaśnienia. Mechanizm stojący za nowym, ogólnoświatowym pieniądzem byłby podobny do niegdysiejszych środków płatniczych opartych na parytecie złota (które zresztą ma stać się kolejną częścią składową przyszłej waluty). Ponieważ jednak sama podaż złota nie wystarczy do obsługi rozwijającej się gospodarki, więc potrzebny jest jako uzupełnienie element bardziej elastyczny, którego ilość można by kreować w zależności od bieżącego zapotrzebowania i prognoz ekonomicznych. I do tego celu dwutlenek węgla nadaje się idealnie. Aby jednak CO2 odegrał przewidzianą dla niego rolę, musi spełnić kilka warunków. Po pierwsze, należy nadać mu wartość – i temu ma właśnie służyć ograniczanie jego emisji, w ten sposób bowiem staje się poszukiwanym, rzadkim dobrem – niczym kruszec. Po drugie, jego produkcję należy uczynić przedmiotem ścisłej reglamentacji – i po to właśnie wprowadzono kwoty CO2. Po trzecie wreszcie – oba poprzednie punkty należy wprowadzić w globalnej skali, bez żadnych wyjątków. Wystarczy bowiem jedno wyłamujące się państwo, by cały projekt diabli wzięli. Mówiąc całkiem dosłownie, taki buntownik, nie stosując się do narzuconych limitów emisyjnych, odgrywałby rolę globalnego „fałszerza” pieniądza, podrywając zaufanie i obniżając jego wartość. Tutaj zatem niezbędny jest system międzynarodowych sankcji – kary finansowe, embarga, blokady inwestycyjne i polityczny ostracyzm.
Dlaczego ten nowy system finansowy jest potrzebny? Wg Songa (Song – to nazwisko, Hongbing - imię) związane jest to z nadchodzącym bankructwem systemu dolarowego, bowiem dziś to głównie dolar pełni rolę światowej waluty rozliczeniowej. Autor przewiduje krach na 2051 r. - wtedy, biorąc pod uwagę narastanie zadłużenia amerykańskiej gospodarki, odsetki przekroczą łączną wartość dochodu Amerykanów. Jednak, aby przejście na nową walutę odbyło się bez zakłóceń, powinna ona zostać wprowadzona odpowiednio wcześniej – tu przypomnijmy sobie historię euro, które „wirtualnie” funkcjonowało na długo przed wprowadzeniem go do „realnego” obiegu. USA dzięki temu zabiegowi porzuciłyby zbankrutowanego dolara, uwalniając się od długów i płynnie przesiadłyby się na nowy środek płatniczy, zachowując pozycję światowego hegemona i mając wpływ na globalny „bank emisyjny” tak, jak mają obecnie na Bank Światowy czy MFW. Oczywiście, bankiem tym zarządzaliby ci sami, co zawsze – globalna oligarchia finansowa (tak jak dziś np. FED-em), oficjalnie formując Rząd Światowy. W tym nowym porządku, rzecz jasna, krajowe waluty nie wytrzymałyby konkurencji i naporu spekulacyjnego, zatem poszczególne państwa chcąc nie chcąc przeszłyby na nowy pieniądz, pozbawiając się tym samym resztek realnej suwerenności – podobnie jak teraz podrzędne gospodarki strefy euro, tylko do n-tej potęgi.
II. Global Warming Industry
Chiński analityk start nowego pieniądza przewiduje na 2024 rok – ale akurat do tej daty nie przywiązywałbym większej wagi, równie dobrze może się wszystko nieco opóźnić. Rzecz jednak w tym, że patrząc pod kątem zarysowanej tu hipotezy, wszystko wydaje się potwierdzać. Liczące się państwa jak tylko mogą, powiększają swoje rezerwy złota (składnik nr1 przyszłego pieniądza) lub sprowadzają swe zasoby kruszcu zza granicy. Prócz posiadających największe rezerwy Stanów Zjednoczonych dotyczy to m.in. takich krajów jak Rosja, Chiny, Niemcy, Turcja. Również Polska w ostatnim czasie stara się w miarę możności powiększać swe zasoby.
Jednak najciekawsze jest to, co dzieje się z CO2. Od tego roku bowiem kwoty dwutlenku węgla zostały poddane urynkowieniu - tym samym „wypłukiwanie złota z powietrza” w postaci handlu emisjami weszło w nową fazę. Od 1 stycznia 2018 r. uprawnienia emisyjne stały się instrumentem finansowym, a co za tym idzie, fundusze inwestycyjne rzuciły się do skupowania i spekulacji. Efekt? Cena pozwoleń podskoczyła o 150 proc. - co polska gospodarka boleśnie odczuje już od przyszłego roku w postaci drastycznych podwyżek cen energii. W ten oto sposób osiągnięto cel w postaci uczynienia CO2 wartościowym, rzadkim „kruszcem”, nadającym się na „parytet” dla przyszłej waluty.
Teraz już chyba lepiej rozumiemy, skąd ten nieprzytomny zdawałoby się pęd krajów rozwiniętych do przechodzenia na „zielone” technologie i eksportowanie „brudnych” ogniw produkcji na peryferia, np. do krajów Trzeciego Świata. W nowej rzeczywistości bowiem wygranymi będą ci, którzy „oczyszczą” swą gospodarkę, zachowując rezerwy emisyjne na „eksport”, a przegranymi i wiecznymi, ubezwłasnowolnionymi dłużnikami – kraje zmuszone do ciągłego kupowania limitów CO2. To dlatego Niemcy stawiają na potęgę wiatraki, a Macron ogłasza program „transformacji ekologicznej”. I dlatego też tak bardzo znienawidzony jest Donald Trump, który odchodząc od tzw. Porozumienia Paryskiego postawił cały projekt pod znakiem zapytania.
I na tym, z grubsza rzecz ujmując, zasadza się światowa panika na punkcie „globalnego ocieplenia” kładąca główny nacisk na „dekarbonizację” i dwutlenek węgla (dodajmy, że ludzka aktywność odpowiada zaledwie za 4 proc. jego całkowitej emisji). Warto z tej perspektywy spojrzeć na tegoroczny szczyt klimatyczny COP24 w Katowicach, na którym organizacje ekologiczne grzmiały, że należy bezwarunkowo odejść od spalania węgla do 2030 r. - rzekomo, by ograniczyć wzrost temperatury do 1,5ºC. Czyżby właśnie w tych okolicach czasowych planowano inaugurację nowej waluty?
Przed Polską, niestety, rysują się kiepskie perspektywy – głównie za sprawą zaakceptowanego przez rząd Tuska unijnego pakietu klimatycznego zakładającego redukcję emisji CO2 o 20 proc. do 2020 r. Gdyby za stan bazowy przyjąć rok 1988, jak zakładał protokół z Kioto, wówczas bylibyśmy wśród wygranych – bowiem zamiast wymaganych 6 proc., obniżyliśmy (głównie za sprawą upadku PRL-owskiego przemysłu) już do 2005 r. emisję CO2 aż o 31,9 proc. - co dawało nam ogromną nadwyżkę. Niestety, UE narzuciła nam jako rok wyjścia właśnie 2005, co sprawiło, że zostaliśmy z niczym i cała poprzednia redukcja dwutlenku węgla poszła na marne. I o to zapewne właśnie chodziło, byśmy stanęli na z góry przegranej pozycji, stając się wiecznym klientem Global Warming Industry – że sparafrazuję tytuł książki Normana Finkelsteina. Zwróćmy uwagę, że mamy tu podobne sprzężenie propagandy i pasożytniczego biznesu - i kręcą się przy tym podobnego typu ludzie.
III. Droga do zniewolenia
No dobrze, ale nawet zakładając, że kraje rozwinięte dokonają pomyślnej „transformacji ekologicznej” przestawiając się na bezemisyjną gospodarkę, to cena takiego przedsięwzięcia będzie gigantyczna. Kto ją pokryje? Ci co zawsze – zwykli obywatele, o czym właśnie przekonują się Francuzi, na których rząd przerzuca koszty odchodzenia od samochodów spalinowych, co stało się przyczyną buntu „żółtych kamizelek”. Zyski natomiast mają trafić do 1 procenta najbogatszych – „warstwy przywódczej” stojącej na czele globalnych koncernów. Idealnym narzędziem tresury jest tu straszak globalnego ocieplenia głoszonego przez skorumpowane lub zastraszone śmiercią zawodową elity naukowe i eko-aktywistów rekrutujących się z cynicznych pieczeniarzy oraz zindoktrynowanych durniów. Dzieje się tak, gdyż warunkiem niezbędnym do przeprowadzenia omawianego tu planu jest wzięcie ludzkości w twarde karby, to zaś wymaga eliminacji klasy średniej – jedynej wewnątrzsterownej warstwy społecznej, mogącej stanowić w swej masie źródło oporu przeciw „nowemu, wspaniałemu światu”. Dlatego należy ją zlikwidować - spauperyzować i przygiąć do ziemi podstawowymi kosztami życia i podatkami; zmienić w bezwolną, sprekaryzowaną, wiecznie niepewną jutra masę, uzależnioną od łaski swych nowych właścicieli. Stąd podmywanie chrześcijańskiej cywilizacji - czyli sił duchowych; ogłupianie masową rozrywką i dewiacjami - czyli osłabianie sił intelektualnych; a wreszcie - pozbawianie własności, czyli niszczenie materialnych podstaw egzystencji. To wszystko już się odbywa na naszych oczach - i być może dokona jeszcze za naszego życia.
Na szczęście, w ludziach coś się budzi – rosną w siłę ruchy antysystemowe, czego najnowszym przejawem jest bunt „żółtych kamizelek”. Czy z ich rewolty coś wyniknie, czy rozpłyną się w niebycie jak ruch „Occupy Wall Street”? Dziś trudno orzec – ale warto pamiętać, że to tego typu nastroje wyniosły w Ameryce do władzy Trumpa.
Gadający Grzyb
Na podobny temat:
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w dwutygodniku „Polska Niepodległa” nr 24-01 (19.12.2018-15.01.2019
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz