Nie po to nasi przodkowie bili się o niepodległość, byśmy teraz mieli to zaprzepaścić i dobrowolnie oddać się w niewole lewackich euromandarynów na niemieckiej smyczy.
I. Krótka historia brexitu
Śmiem twierdzić, że zawirowania związane z brexitem oraz to, jaki ostatecznie kształt przybierze, będzie jedną z najważniejszych lekcji jaką przyniesie 2019 rok dla naszych politycznych elit. W tej chwili bowiem wciąż nie wiemy na jakich zasadach Wielka Brytania pożegna się z Unią Europejską, więcej – nie mamy nawet stuprocentowej pewności, czy do brexitu w ogóle dojdzie. Ale po kolei.
Główna lekcja do odrobienia jest taka, że nie można igrać ze społecznymi nastrojami – zwłaszcza, jeśli nie jest się przygotowanym na każdą ewentualność. Błąd ten ewidentnie popełnił David Cameron i szerzej – eurosceptyczna część brytyjskiej sceny politycznej. Przypomnijmy, że Cameron nie był zwolennikiem rozwodu z Brukselą. Obietnicę referendum w sprawie brexitu potraktował czysto instrumentalnie, jako element kampanii wyborczej – zakładał bowiem, że Partia Konserwatywna będzie musiała rządzić w koalicji z Liberalnymi Demokratami i z niewygodnego referendum uda się wywinąć zwalając winę na koalicjanta. I tu los spłatał mu pierwszego figla – Torysi wygrali samodzielną większością, do czego kampanijna obietnica mogła się w znaczącym stopniu przyczynić. Krótko mówiąc, Cameron przedobrzył i nie chcąc stracić twarzy, musiał rozpisać plebiscyt – tym bardziej, że znajdował się pod ostrzałem mediów i zadeklarowanych eurosceptyków w rodzaju Nigela Farage'a.
Podczas kampanii przedreferendalnej do zmasowanego szturmu ruszyły największe tabloidy, grając na nastrojach izolacjonistycznych i antyimigranckich, w czym walny udział miała masowa migracja na Wyspy pracowników z Polski i innych krajów Europy Środkowo-Wschodniej, przedstawianych jako pasożyty zaniżające płace i żerujące na systemie opieki socjalnej (migrantów muzułmańskich raczej nie odważano się zaczepiać). Efektem była późniejsza fala przemocy wobec mieszkających na Wyspach Polaków. Cameron najwyraźniej nie docenił potencjału tego typu resentymentów, podobnie jak tego, że sama UE wśród wyspiarzy jest postrzegana (zresztą trafnie) jako narzędzie dominacji Niemiec – tych samych, których Brytyjczycy pokonali w dwóch kolejnych wojnach, a które dziś szarogęszą się w Europie, kolonizując ją gospodarczo i dyktując innym swoje warunki. W tym kontekście nie dziwi, że prounijna agitacja w wydaniu prominentnych eurokratów z Donaldem Tuskiem na czele przyniosła efekt przeciwny do zamierzonego, podobnie jak pogróżki Baracka Obamy, że w przypadku brexitu Wielka Brytania znajdzie się na szarym końcu państw zabiegających o ekskluzywne relacje ze Stanami Zjednoczonymi. Tego typu głosy odbierano jako bezceremonialną próbę zewnętrznej ingerencji w suwerenny wybór narodu.
Efekt znamy – 23 czerwca 2016 r. za brexitem opowiedziało się niemal 52 proc. głosujących przy 72 procentowej frekwencji. Bulwarówka „The Sun” uczciła wynik głosowania pierwszą stroną przedstawiającą wschód słońca i nagłówkiem „Dzień Niepodległości”.
II. Nauczka dla „secesjonistów”
Był to szok – nie tylko dla unijnych eurokratów i liberalnych elit Zjednoczonego Królestwa, lecz również dla świata tamtejszej polityki, z premierem Cameronem i znaczną częścią konserwatystów włącznie. Okazało się szybko, że brytyjscy politycy zwyczajnie nie przewidzieli takiego obrotu spraw i nie mają przygotowanych żadnych planów wedle których mogliby poprowadzić negocjacje rozwodowe z Brukselą. To zadziwiające, biorąc pod uwagę, że zwykło się uważać Brytyjczyków za zdroworozsądkowych i wyrachowanych aż do cynizmu graczy, zawsze planujących na kilka ruchów do przodu. W tym przypadku jednak tak nie było. Nawet najgłośniejszy przeciwnik Unii Europejskiej – ówczesny szef Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa, Nigel Farage – jakby stracił rezon i ogłosił, że wycofuje się z czynnej polityki. David Cameron natomiast podał się do dymisji.
Ciężar negocjacji przyjęła na siebie następczyni Camerona – Theresa May, uruchamiając Artykuł 50 Traktatu Lizbońskiego. Wszystko odbywało się w biegu, w atmosferze improwizacji – począwszy od kwestii handlowych, a skończywszy na statusie obywateli państw UE na Wyspach i Brytyjczyków na kontynencie. Efektem jest obecny impas – porozumienie niby jest dogadane, ale nie wiadomo czy wejdzie w życie.
Z drugiej strony, euromandaryni po początkowym paroksyzmie niekontrolowanej wściekłości w stylu „jak oni śmieli”, popisach frustracji i straszenia katastroficznymi konsekwencjami, tudzież demonstrowaniu obrazy („a niech sobie idą”), przyjęli taktykę polegającą na maksymalnym utrudnianiu procedury opuszczenia struktur UE. Intencja była jasna: żmudne negocjacje mają być nauczką – nie tyle nawet dla Wielkiej Brytanii, ile dla potencjalnych naśladowców. Pozostałe państwa członkowskie mają się przekonać, że „exit” to droga przez mękę, a Bruksela zrobi wszystko, by „secesja” obyła się na najbardziej niekorzystnych warunkach jak tylko się da, mącąc przy okazji wewnątrz kraju opuszczającego wspólnotę. Temu służyć mają nawoływania do ponownego referendum w myśl starej, sprawdzonej zasady „głosowania aż do skutku” (co przerobiła np. Irlandia przy okazji ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego), czy wykorzystywanie w charakterze V kolumny brytyjskich euroentuzjastów, starających się do ostatniej chwili storpedować brexit. Ostatnio zaś dołączył Trybunał Sprawiedliwości Unii Europejskiej jawnie prowokacyjnym orzeczeniem, wedle którego kraj opuszczający Unię może w każdej chwili jednostronnie wycofać swój wniosek – co byłoby dla Wlk. Brytanii upokarzającą klęską. Warto nadmienić, że swoją rolę odgrywa przyśpieszenie federacyjnych tendencji, czemu otwarcie dała wyraz kanclerz Merkel ogłaszając, że państwa narodowe powinny być gotowe na przekazanie swej suwerenności.
Skutek jest taki, że z wynegocjowanego porozumienia nikt nie jest w Wlk. Brytanii zadowolony – Theresa May może robić jedynie dobrą minę do złej gry, lecz wciąż nie jest w stanie zebrać w parlamencie większości dla zatwierdzenia umowy. Część posłów (nawet w szeregach konserwatystów) jest za pozostaniem w UE, część natomiast uważa, że zasady brexitu są na tyle niekorzystne, że lepiej już wyjść „na twardo”, bez żadnej umowy (co może nastąpić 29 marca 2019). Kością niezgody jest tzw. irlandzki bezpiecznik zakładający, że jeżeli nie uda się wynegocjować w okresie przejściowym nowej umowy handlowej, Wlk. Brytania pozostanie w unii celnej z UE. Póki co, Theresa May przełożyła głosowanie w Izbie Gmin na 14 stycznia. Dodatkowo w tle majaczy groźba, że w przypadku „twardego” brexitu, Szkocja zażąda referendum w sprawie niepodległości (Szkoci głosowali w większości za pozostaniem w UE). Obecnie brytyjski rząd mobilizuje 3,5 tys. żołnierzy na wypadek wybuchu społecznych niepokojów.
III. Plan polexitu
Jaka nauka płynie z tego dla Polski? Przede wszystkim taka, że rządzący już teraz powinni opracować plan ewentualnościowy na wypadek konieczności polexitu – o co zresztą już od dawna apeluję. Być może nigdy nie trzeba będzie go uruchamiać, ale „mapę drogową” naszego wyjścia z UE należy mieć bezwzględnie, by uniknąć błędów popełnionych przez Brytyjczyków. Ideałem byłoby osiągnięcie statusu Norwegii – członka strefy Schengen i Europejskiego Obszaru Gospodarczego.
Po drugie, zamiast wbijać ludziom do głów, że dla UE „nie ma alternatywy”, należy jasno komunikować, że nasze członkostwo to kwestia interesu – gdy przestanie się opłacać lub gdy UE podąży w kierunku grożącym utratą suwerenności, trzeba będzie ją opuścić. Jeżeli w wyborach do europarlamentu sukces odniosą ugrupowania tożsamościowe i antyfederacyjne, wówczas otworzy się droga do zreformowania Unii w duchu „Europy ojczyzn” - wspólnoty niepodległych krajów połączonych wspólnym rynkiem. Jeżeli jednak zwyciężą siły forsujące niebezpieczną utopię „superpaństwa” - wtedy trzeba będzie ten eurokołchoz opuścić. Nie po to nasi przodkowie bili się o niepodległość, byśmy teraz mieli to zaprzepaścić i dobrowolnie oddać się w niewolę lewackich euromandarynów na niemieckiej smyczy.
Gadający Grzyb
Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/
Artykuł opublikowany w tygodniku „Warszawska Gazeta” nr 52 (28.12.2018-03.01.2019)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz