czwartek, 16 października 2014

Każdy realista ma swojego protektora

Geopolityczne protezy zawsze użyczane są za wysoką opłatą i w każdej chwili mogą zostać odebrane.

I. Nie ma strategicznych sojuszy dla słabych

Chciałbym dziś rozwinąć temat zasygnalizowany już przeze mnie w końcówce poprzedniego tekstu dla „Polski Niepodległej” - „Wojna o prof. Kieżuna”. Chodzi o zarysowującą się od pewnego czasu „opcję niemiecką” na polskim rynku opinii. Jest to rzecz jasna element szerszego pejzażu sympatii i antypatii geopolitycznych powodujących, że różne odłamy prawicy upatrują rozmaitych zagranicznych sponsorów na których pragnęłyby oprzeć „kwestię polską”. O opcji rusofilskiej pisałem już w artykule „Rosyjskie miraże prawicy”, stronnictwem amerykańskim zapewne też przyjdzie się zająć, niemniej do wszystkich wymienionych pasuje stwierdzenie, że to ciągłe oglądanie się na bliższe i dalsze potęgi jest cokolwiek przerażające i dowodzi jakiejś organicznej niewiary w polski potencjał, podszytej być może kompleksami wynikającymi z naszych historycznych traum.

Oczywiście, każde państwo, nawet najpotężniejsze, potrzebuje sojuszy. Autarkia bądź to polityczna, bądź gospodarcza, tudzież militarna jest nieosiągalna, jednakże wszystko sprowadza się do proporcji - czy dobór partnerów jest dla nas jedynie uzupełnieniem własnej siły, czy też ma tę własną siłę zastępować, sprowadzając nas de facto do roli neokolonialnego wasala realizującego zlecenia patronów w nadziei, że w razie zagrożenia nasz opiekun we własnym interesie zechce nas bronić jako swej strefy wpływów. Jest to myślenie bardzo niebezpieczne, dowodzące postkolonialnej mentalności również u tych, którzy na co dzień ów postkolonializm piętnują i w sferze deklaratywnej zwalczają. Strefy wpływów mają bowiem to do siebie, że są płynne, traktowane instrumentalnie i w każdej chwili mogą zostać przehandlowane w zamian za jakieś korzyści, lub wręcz odpuszczone, gdy mocarstwo sprawujące do tej pory nad takową strefą nadzór uzna, że powinno swój potencjał zaangażować w innych obszarach. To może zdarzyć się wręcz z dnia na dzień, a dotychczasowi podopieczni zostaną bez sentymentów zostawieni na lodzie. Słynny „reset” Obamy w relacjach z Rosją i wycofanie się USA z aktywnej polityki w naszym regionie jest tego dobitnym przykładem. Ostatnio zaś Niemcy wprost zadeklarowały, że stan ich armii nie pozwoli na żadną interwencję militarną w obronie państw Europy Środkowo-Wschodniej. Innymi słowy - nie ma strategicznych sojuszy dla słabych.

II. Poszukiwanie patrona

Co charakterystyczne, w tych głosach dominuje ton „realistyczny”. Dotyczy to również opcji niemieckiej obecnej dziś przede wszystkim na niwie swoistej anty-polityki historycznej, uprawianej głównie przez autorów związanych z tygodnikiem „Do Rzeczy” - Piotra Zychowicza, Sławomira Cenckiewicza i Rafała Ziemkiewicza. Na marginesie - autorzy ci stosują metodę polemiczną polegającą na tym, by ich adwersarze wskazali luki w rozumowaniu - gdzie np. Zychowicz popełnił w swym wywodzie błąd? Nie można pozwolić się zapędzić w ten narożnik, a to z tej prostej przyczyny, że sprawny publicysta poprzez odpowiedni dobór argumentów potrafi uzasadnić każdą tezę na której mu zależy. Zbudowanie wewnętrznie spójnego wywodu jest jedynie kwestią warsztatu, niczym więcej. Podstawową kwestią, którą należy zatem roztrząsać jest to, czy dana „narracja” służy Polsce i jej interesom.

Jak wspomniałem w poprzednim artykule, za symboliczny początek zaistnienia opcji niemieckiej w dyskursie szeroko rozumianego środowiska patriotycznego uznaję tekst Rafała Ziemkiewicza opublikowany w „Rzeczpospolitej” we wrześniu 2009 roku „Polityka realna – czyli jaka?”. Przypomnę dla porządku jego zasadnicze przesłanie: „Zachowanie suwerenności wyszło z naszego realnego zasięgu. Musimy znaleźć się w całości w jednej ze stref wpływów, należy więc zadać sobie pytanie: Rosja czy Niemcy?” . Ziemkiewicz uznał, że z dwojga złego lepiej postawić na Niemcy i dołączyć do ich strefy wpływów w całości, tak by uniknąć scenariusza rozbiorowego i zachować, jak to niegdyś mówiono, substancję narodową.

Teraz pytanie za 100 punktów – czym takie podejście różni się co do swej istoty od słynnego „hołdu berlińskiego” ministra Sikorskiego? Według mnie, obie postawy można sprowadzić do założenia: „Niemcy są hegemonem Europy, rozdają karty w Unii, zatem podczepmy się pod nich, to nas nie oddadzą Ruskim”. Jest to założenie z gruntu błędne i to z kilku powodów. Po pierwsze, Niemcy nie dopuszczą, by pod bokiem wyrosła im silna Polska. Polska jest Niemcom potrzebna jako peryferyjny obszar eksploatacji gospodarczej i polityczny wasal. W tej sytuacji nie ma co marzyć o obronie „substancji”, bo będziemy wysysani na szereg różnych sposobów. Po drugie, interesy Rosji i Niemiec są w odniesieniu do naszego regionu zbieżne – ma stanowić słabą i bezwolną strefę buforową w której będą ścierały się wpływy obu mocarstw, przy czym oba zgodnie będą starały się trzymać na dystans Stany Zjednoczone. W razie potrzeby Niemcy bez skrupułów podzielą się wpływami z Rosją, co zostało zdiagnozowane przez Jarosława Kaczyńskiego w słowach o niemiecko-rosyjskim kondominium. Po trzecie, co do parasola militarnego, to wspomniana wyżej deklaracja o nieinterwencji wygłoszona zaraz po szczycie NATO i w sytuacji wojny na Ukrainie powinna rozwiać wszelkie mrzonki.

III. Realizm kolaborantów

No właśnie – mrzonki. To trochę jak z realistami z Królestwa Kongresowego, których wszelkie nadzieje zostały rozwiane przez cara krótkim: „żadnych marzeń, panowie”. A jeśli zwolennicy „opcji niemieckiej” wolą inny przykład, to podam krakowskich stańczyków, których przesłanie krytykujące konspirację i narodowe zrywy jak raz pasowało do polityki Najjaśniejszego Pana, przy którym „stoimy i stać chcemy”. Stańczycy byli po prostu pacyfikatorami nastrojów, narzędziem w rękach Wiednia. Polacy w zamian za swą lojalność doczekali się autonomii i wysokich posad w rządzie C-K monarchii, co jako żywo przypomina dzisiejsze synekury w zdominowanej przez Niemcy Unii Europejskiej. Oczywiście praca organiczna - zakładanie kas, bibliotek, kół samokształceniowych, towarzystw gospodarczych, edukacyjnych itd. - to wszystko było potrzebne, ale jako środek do celu - niepodległości, a nie jako cel sam w sobie. Tymczasem, gdy wybiła godzina próby i zaborcy wzięli się za łby, galicyjscy konserwatyści zareagowali na Legiony Piłsudskiego niczym na rogatego diabła, który niweczy ich misterne gabinetowe gierki.

Piszę o tym wszystkim, bo ówczesny realizm Stańczyków uprawiany w znacznej mierze na gruncie propagandy historycznej wręcz narzuca porównanie z obecną działalnością „zychowszczyzny” (przypomnę: powinniśmy iść z Hitlerem na Ruskich, a po ich rozgromieniu w kluczowym momencie zmienić sojusze i pójść z zachodnimi aliantami na Hitlera, no i nie wywoływać skazanych na porażkę powstańczych awantur). Odnajduję tu również echa poglądów Władysława Studnickiego, który jeszcze w listopadzie 1939 roku zwracał się do władz III Rzeszy z memoriałem, by odtworzyć polską armię i wspólnie ruszyć na Sowietów. Ów przekaz – cóż za przypadek – rozpoczął swój marsz wkrótce po ukazaniu się wspomnianego, programowego tekstu Ziemkiewicza i współgrał z równoległym rozwojem niemieckiej nowej polityki historycznej mającej zrelatywizować odpowiedzialność za II Wojnę Światową. To wpisywanie się poprzez historyczny rewizjonizm w aktualne zapotrzebowanie polityczne niemieckiego hegemona jest doprawdy zbyt znamienne, by nie zauważać tego słonia w menażerii. Każdy realista ma swojego protektora?

Piętnując polską historię jako ciąg szkodliwych nonsensów skutkujących niemal bez wyjątku narodowymi tragediami wybiela się zarazem naszych wrogów – tych którzy nas podbijali, eksterminowali, łupili. W przełożeniu na dzisiejsze realia, jest to otwarte zaproszenie do powiedzenia światu (po raz kolejny w historii), że skoro Polska nie potrafi sama się odpowiedzialnie rządzić, to rządy musi dla jej własnego dobra narzucić kto inny. Taka była propagandowa linia mocarstw zaborczych, później mieliśmy passus o „pokracznym bękarcie Traktatu Wersalskiego” i w tym stylu sami siebie przedstawiamy dzisiaj dezawuując naszą historię i wręczając przeciwnikom gotowy propagandowy oręż do ręki. Skoro Polska sama jest winna swym klęskom, to agresorzy nie dość, że są niewinni lecz i współcześnie mają dobry powód by dla dobra Europy i geopolitycznego porządku trzymać nasz kraj na krótkiej smyczy.

Postawmy sprawę jasno - „realizm” każący przytulać się nam do kolejnych stref wpływów i stosownie do tego rewidować tradycję historyczną jest realizmem kolaborantów szukających zawczasu sponsora. W tej kolaboranckiej optyce każde formułowane aspiracje narodowe idące w poprzek interesów możnych tego świata naznaczone będą piętnem nieodpowiedzialnego awanturnictwa i „obłędu”. Dlatego sami musimy stanąć mocno na własnych nogach, a nie na protezach pożyczanych od kolejnych geopolitycznych protektorów, te bowiem zawsze użyczane są za wysoką opłatą i w każdej chwili mogą zostać odebrane.

Gadający Grzyb

Notek w wersji audio posłuchać można na: http://niepoprawneradio.pl/

Na podobny temat:

http://podgrzybem.blogspot.com/2013/08/realizm-kolaborantow.html

http://blog-n-roll.pl/pl/rosyjskie-mira%C5%BCe-prawicy#.VDXF-1fqWSp

http://blog-n-roll.pl/pl/wojna-o-prof-kie%C5%BCuna#.VD_09VdQQg8

Artykuł opublikowany w tygodniku „Polska Niepodległa” nr 41 (13.10 – 19.10.2014)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz